Zanim przejdę do dalszego odkłamywania mitów na temat ''liberum veto'' i polskiego republikanizmu dawnej doby, wypada ''pokrótce'' zająć się jego obecnymi perspektywami, a te przyznaję wypadają blado. Wszakże wolę już to niż oddawanie się całkiem utopijnym spekulacjom na temat wolnego rynku czy anarchokomuny jakich świat nie widział. I nie obaczy, bo nie tyle szaleństwem nawet co wprost głupotą jest sądzić, że skoro nie udało się o ileż od nas potężniejszym USA czy Chinom wcielić w życie u siebie tychże wizji, akurat my Polacy zdołamy je zrealizować nad Wisłą [ toż dopiero megalomania narodowa! ]. Wychodzę od prostej konstatacji: istnieje taki byt państwowy jak III Rzeczpospolita, który owszem jest takową jedynie nominalnie i dość kulawy pędzi dotąd żywot polityczny, niemniej jakoś tam istnieje [ póki co przynajmniej ]. Natomiast realnie wolnego rynku nie było nigdy, nawet w mitycznym dla liberałów XIX-ym stuleciu i co uczciwsze libki same przyznają, iż to ''nieznany ideał''. Co więcej, wszystkie znaki na ziemi okazują dowodnie, że kapitalizm sam w sobie nie pokrywa się z nim w żadnej mierze a jedynym realnym dylematem jest, czy nadal jeszcze możliwe są narodowe, państwowotwórcze warianty kapitału, czy też już całkiem wyrodził się on w swą globalistyczną postać, nie uznającą żadnych granic [ nie tylko w przestrzeni, ale i moralnych ]. Zwyczajnie poszukuję jakichś ram dla refleksji politycznej, niechby chwiejnych lecz rzeczywiście istniejących, zamiast upajać się pozorną wolnością całkiem już oderwanej od realiów fantazji na temat takiej czy innej postaci anarchii. Bowiem ''ostatni lot Ikara'' kończy się zwykle szaleństwem - uwięzieniem w kaftanie bezpieczeństwa, lub masową rzezią usiłujących wcielić w życie swe niemożliwe plany utopistów. Tyczy to również wolnorynkowców, bowiem w praktyce utorowaliby drogę do prawdziwie dzikiego handlu przemocą, jak to dowodnie okazał rozpad państwa w Rosji czy Kongu. Nie mam wszakże złudzeń, aby otrzeźwiło to maniaków wciąż liczących mimo niezliczonych porażek, że tym razem jakoś się jednak im uda... W każdym razie mamy tę republikę, która jest jaka jest, obciążona dziedzictwem fasadowej zupełnie państwowości komunistycznej [oksymoron w istocie], jaką była PRL. Z kolei ta ostatnia stanowiła prawdziwe ''dziecko wojny'', poronione co tu kryć przeto jako zrodzona z sowieckiego nadania, wszakże za zgodą zachodnich aliantów pamiętajmy. Niemniej innej niż ta licha państwowość jaką obecnie dysponujemy nie mamy, stąd należy ją wzmocnić w tych ramach ustrojowych jakie są dane, zamiast trawić czas na utopijne bzdety. Nie oznacza to bynajmniej ślepego posłuszeństwa najbardziej idiotycznym nawet zarządzeniom władzy zaznaczam, wręcz przeciwnie: krytyka byle zasadna jest wręcz konieczna, dopóty wszakże stoi twardo na stanowisku zachowania tejże państwowości. Dlatego nie mam na tyle wulgarnych słów dla oceny wyrzekających się jej, w imię wyciągniętego z doopy za przeproszeniem ''wolnego rynku'' czy inszej anarchokomuny, ''to się w żadna rubryka nie mieści''. Zwłaszcza w Polsce z równie popapranymi przez brak własnej niepodległości dziejami, gdy do dziś musimy cierpieć skutki zaborów np. infrastruktury i szlaków komunikacyjnych budowanych pod obce, a nie rodzime potrzeby. Obecna Rzeczpospolita zasługuje więc, aby podjąć próbę chociaż przywrócenia jej faktycznie republikańskich fundamentów, więcej nawet - jest to historyczna konieczność jeśli nie chcemy ponownie osunąć się w narodowy i państwowy niebyt. Idzie w gruncie rzeczy o elementarne sprawy: własną rządność i sprawczość mające przełożenie na podstawowe kwestie, jak stan dróg, egzekwowanie prawa, powszechne bezpieczeństwo czy funkcjonowanie urzędów. Do tego zaś albo okażemy się wreszcie zdolni do ogarnięcia swojego ''lebensraumu'', albo też nadal będzie trwało ''polnische wirtschaft'' z obcego nadania i w takimże interesie, aż w końcu ktoś zgasi nam światło i to na amen, jak to już bywało. Co tu zresztą gadać: polska republika póki co od biedy jednak istnieje, zaś wolny rynek czy anarchokomuna ni *uja! Oczywiście republikańskie ''dobro wspólne'' to również pewna normatywna jedynie idea, wszakże wypełniająca się w przeszłości bywało mniej lub bardziej realną treścią, zaś pomienione utopizmy bynajmniej - dowodem właśnie Machnowszczyzna czy Hiszpania wojny domowej, jak i amerykański ''dziki zachód'', byle trzeźwo rozpatrywane.
Jerzy Targalski w krótkim wpisie pod znamiennym tytułem ''Azja nadchodzi'' kreśli wizję nowego układu sił międzynarodowych, gdzie ''wybór'' pozostanie już tylko między despotyzmem korporacyjnym a państwowym. Konkretnie sprawczość polityczna przemieści się, jak otwarcie głosi Klaus Schwab, od rządów do gigantycznych konglomeratów globalnego kapitału o ponadnarodowym charakterze, albo też państwa zachowają suwerenność wszakże za cenę ostania się tyraniami. Dlatego elementarne wolności w tak pomyślanym świecie ocaleć mogą jedynie, gdy znajdą wyraz w formie instytucjonalnej tj. republikańskiej pojmowanej jako rządność, czyli zdolność danej społeczności do kierowania rzeczywiście własnym państwem. Natomiast wszelkie anarchizmy, obojętnie wolnorynkowe czy komunistyczne oznaczają w praktyce oddanie pola rzeczonym despotyzmom, niezależnie od intencji głoszących podobne hasła. Świadomy tejże prawidłowości był już przywoływany tutaj Andrzej M. Fredro - ponownie sięgnijmy na krótko do omawianej uprzednio monografii poświęconej jego myśli politycznej, autorstwa Marka T. Trynieckiego:
''Fredro stara się wykazać zgodność pomiędzy wolnością republikańskiej wspólnoty a wolnością jednostki. [...] Wojewoda podolski zwraca natomiast uwagę, że wolność indywidualna może na pozór funkcjonować bez wolności w wymiarze zbiorowym [ - czyli dokładnie jak tego chcą korwiniści co i pedolibki programowo alienujący jednostkę od wspólnoty narodowej, bo podnoszący do rangi cnoty rujnującą każdą rzeczpospolitą prywatę - przyp. mój ]. Charakterystyczne, że zaleca nadawanie tych indywidualnych wolności podbitym ludom, aby ofiarowując ich członkom prywatne korzyści utrzymać je w posłuszeństwie [ - świetna formuła libertariańskiego zniewolenia - jw. ]. Tego rodzaju wolności Fredro nie uważa jednak za prawdziwą. [...] Wolność w wymiarze zbiorowym, z punktu widzenia obywateli, polega na uczestnictwie w rządach. Wojewoda podolski posługuje się arystotelesowską formułą obywatelstwa polegającą na rządzeniu i byciu rządzonym. Tak ujęta wolność przejawia się zatem udziałem w podejmowaniu wspólnych decyzji oraz możliwością pełnienia urzędów publicznych. [...] Fredro przedstawia bowiem wizję wolności uporządkowanej, której funkcjonowanie prowadzi do samoorganizacji, porządku, umiarkowania, pokoju i respektowania samodzielnie wybranej władzy. Znamienne, że opisując społeczność kozacką pozbawioną jego zdaniem tych cech konkluduje, że żyje ona nie tyle w wolności co bez pana. Sam zaś z satysfakcją wskazuje, że obywatelom Rzeczpospolitej udaje się łączyć posłuszeństwo królowi z prawdomównością w debacie publicznej. [...] Fredro zauważa zatem, że wolność bywa często utożsamiana z samowolą [ licentia ], gdzie wola nie podlega rozumowi, prawu i legalnej władzy. Wojewoda podolski wyraźnie jednak podkreśla, że nie są to zjawiska tożsame: ''Insza Wolność, albo Swioboda, Insza Swawola, albo Rozpusta''. Wolność przeradza się w nią, gdy brak cnoty umiaru. Podobnie przeciwstawia Fredro zuchwałość, czy też rozwiązłość [ insolentia ] uporządkowanej wolności. Samowola prowadzi do powstania konfliktów i nie potrafi zaprowadzić ładu, a stan w którym ona panuje opisany został następująco: ''Rozboy, nie sprawa, gdzie się wszystko godzi'' [ wszystko wolno ], oraz ''Większa niewola, gdzie się wszytko wszytkim godzi, niżeli gdzie nic nikomu''. Jej efektem w życiu wspólnoty stają się rządy silniejszych, którzy podporządkowują swej woli pozostałych obywateli. Środek zaradczy w tym wypadku wojewoda podolski widzi we władzy zwierzchniej. Do jej zadań przypisuje bowiem opanowanie samowoli, do której skłonność wykazują zwłaszcza możni.''
- dokładnie, likwidacja monopolu państwa na przemoc nie skutkuje jej zanikiem, lecz rozszerzeniem na wiele konkurujących ze sobą morderczo podmiotów, w wolnej grze sił przynoszącej nieuchronnie stokroć gorszą opresję. Dlatego rzetelnie pojmowana wolność musi prowadzić do ustanowienia ładu państwowego i w nim znajduje najpełniejszy wyraz. Pytanie czy w tak zarysowanym przez Targalskiego kształcie post-politycznej w istocie rzeczywistości, jest możliwy jeszcze w ogóle podobny model republikańskich rządów wolnościowej wspólnoty. Zgadzając się z jego konkluzjami co do zasady, należy wszakże poddać je pewnej krytyce, gdyż jak zawsze diabeł tkwi w szczegółach. Po pierwsze nie jest prawdą co ogłosił w przedostatnim z dotychczasowych ''kocich tygli'', jakoby nadszedł kres polityki państwowej, zastąpionej walką poszczególnych grup interesów o międzynarodowym już charakterze. Raz, że zawsze tak było, bo państwa powoływały różne wpływowe na danym terenie koterie, w celu realizacji swych zamierzeń i ochrony beneficjów. Za Trumpem również stała grupa amerykańskich producentów, przede wszystkim paliw łupkowych, którzy to dostali szczególnie mocno po tyłku okołocovidowym kryzysem, min. przez co ich kandydat popłynął. Skorzystała zaś konkurencja z Big Techu na jakiej usługi wskutek lockdownów niepomiernie wzrósł popyt, szeroko rozumianego nie tylko jako Facebook i Twitter z którymi nowa administracja amerykańska jawnie już współpracuje w dziedzinie cenzury, ale również przemysł nowych technologii na czele z Intelem. Firma ta rozbudowuje właśnie na gwałt swą i tak potężną bazę wytwórczą, podejmując idące w miliardy gigantyczne inwestycje i wznosząc nowe fabryki. Intrygująca przy tym jest ich lokalizacja: nie tylko w samych stanach jak Nevada czy Oregon - konkretnie w Hillsboro, tuż obok zamienionego w lewacki shithole Portland - ale także w Irlandii oraz Izraelu, gdzie powstać ma wytwórnia czipów wzniesiona za bagatela 10 miliardów dolców... [ nie dziwota stąd, iż Netanjachuj szparko tak porzucił Trumpa, ale na szczęście na niewiele mu się to zdało ]. Znamienne przy tym, iż szefostwo korporacyjnego giganta zaawansowanych technologii korzysta szeroko z pomocy publicznej państw, na terenie których realizuje swe inwestycje np. wedle przecieków medialnych tylko od krajów UE zażądać miało bezpośrednich dotacji rzędu 8 miliardów euro, za nowe manufaktury elektronicznych podzespołów. Wprawdzie Intel prędko zdementował, iż w grę wchodziły sumy tej wielkości, niemniej nikt tam nie zakwestionował samego faktu żerowania na pieniądzach podatników przez prywatną jakby nie było firmę - oto nowy model biznesu jako ''partnerstwa publiczno-prywatnego''! No ale zapomniałbym: dla korwinozjebów to przecie tylko ''korposocjaliści'', za to kapitalistą jest byle ''przedsiębiorca idei''. Najważniejsze wszakże, iż Intel ma ''unikatową sytuację – jest zarówno producentem, właścicielem licencji i
własności intelektualnej, jak i wytwórcą własnych chipów. Nikt z
wiodących firm nie może powiedzieć tego samego. Tak, Samsung ma własne
fabryki i własne procesory, ale są one oparte na licencjonowanej
architekturze brytyjskiej firmy ARM, która de facto będzie częścią
NVIDII. NVIDIA natomiast nie ma własnych fabryk układów scalonych. AMD
niegdyś miało fabryki, ale wydzieliło je i dziś są osobną firmą (Global
Foundries). Apple i Qulacomm produkują wyłącznie kontraktowo.'' - jak pisze Krzysztof Bogacki na łamach branżowego portalu IT Reseller [ a więc Intel to klasyczny kapitalistyczny monopolista ].
Ekspansja inwestycyjna Intela na bezprecedensową skalę dowodem, iż nie można nowej administracji amerykańskiej zarzucić całkowitej ślepoty na interesy rodzimych producentów, pytanie tylko których, ani kierowania się li tylko kwestiami ideologicznymi jak chce tego Targalski. Akurat Republikanie nie ustępują swym neokoszerwatywnym pierdolcem wiele Demokratom, mającym z kolei szmergla na punkcie LGBT i BLM ostatnio, tak więc oczekiwanie iż coś zmieni znacząco w statusie Polski powrót tych pierwszych do władzy za oceanem, jest złudne mym zdaniem. Raczej jak to wykładał niedawno Szeremietiew w radiu Wnet, pora by wreszcie zaprzestać chorobliwej praktyki opierania kwestii bezpieczeństwa Rzeczpospolitej na jakimkolwiek obcym mocarstwie, polegając nade wszystko we własnych siłach i regionalnych koalicjach z państwami typu Rumunia czy zlewaczona wprawdzie, lecz dysponująca całkiem pokaźnym arsenałem Szwecja dajmy na to. Owszem, eksperci wojskowi tegoż kraju słusznie wskazują, że Europa a więc w tym i Polska bez USA nie obroni się, sęk w tym, że Stany już nie te a i mają one interesy nie zawsze pokrywające się z naszymi, o czym właśnie się przekonujemy, nie pierwszy i ostatni raz zresztą. Targalski nie dostrzega również, iż zarysowana przezeń dychotomia ''despotyzm korporacyjny albo państwowy'', jawi się takim jedynie z perspektywy krajów średniej wielkości w skali świata jak Polska, lub małych. Tymczasem największe mocarstwa nie tyle tracą sprawczość na rzecz globalistycznego kapitału, co same przekształcają się w korporacyjne molochy, bowiem jak spostrzegł Gracjan Cimek:
''Mimo promowania ich ponadnarodowego (o znaczeniu beznarodowego) charakteru, prawie połowa korporacji pochodzi z kilku krajów: Niemiec, USA, Japonii, Francji, Wielkiej Brytanii. Do tego grona dołączyły w ostatnim czasie korporacje z Chin (ChRL). W sensie geoekonomicznym można zauważyć, że 80% pochodzi z tzw. Triady — Stanów Zjednoczonych, Unii Europejskiej oraz Japonii. Na 500 największych korporacji ponadnarodowych z listy Global 500 jest tylko jedna z Polski: PKN Orlen na 347 miejscu. Odzwierciedla to status państwa polskiego we współczesnej globalizacji przekładający się na jego możliwości geopolityczne. [...] Dlatego działalność korporacyjna sprzyja rozwojowi państw silnych dzięki wymianie technologii i wiedzy, efektywnemu wykorzystaniu zasobów i zacieśnianiu więzi pomiędzy gospodarkami, zwiększonej ilości miejsc pracy i wpływów do budżetu. Występuje więc zbieżność interesów i celów. Silne państwa korzystają podczas gdy słabe mogą być wykorzystywane, co sprawia, że korporacje mają różne znaczenie zależnie od pozycji geoekonomicznej państwa i regionu ich działalności. W przypadku krajów o wysokim współczynniku korupcji, słabej władzy centralnej, czy niskim PKB łatwo jest przeforsować bardzo korzystne decyzje prawne i polityczne.''
- tak było jeszcze w 2012 roku, gdy niniejsze pisał, tymczasem w ciągu zaledwie dekady Orlen spadł o ponad sto pozycji niżej w globalnym rankingu korporacji. Nie jest to wszakże wina Obajtka ni obecnie rządzącej w Polsce ekipy, lecz gwałtownie obniżającego się statusu całej Europy i przyjętego przez nią, totalnie dysfunkcyjnego modelu niedorozwoju UE, z którą to pędzimy razem wprost ku przepaści na złamanie karku. Dowodnie okazało to niedawne Euro 2020 z rytualnymi błazeństwami na cześć BLM i LGBT, na tle banerów Gazpromu i chińskich koncernów bazujących często na niewolniczej pracy więźniów obozów koncentracyjnych. Trafnie rzecz podsumował Marcin Bogacz w analizie Klubu Jagiellońskiego, konstatując widoczną w ostatnich latach ekspansję firm spoza Europy i ogólnie świata Zachodu, wśród sponsorów masowych imprez sportowych o globalnym znaczeniu:
''Zmiany te jednak nie są jedynie wynikiem wyrachowanej polityki UEFA. Odzwierciedlają też postępujące już od dłuższego czasu globalne trendy rozwijającego się Wschodu i pogrążonego w stagnacji Zachodu, a zwłaszcza kontynentu europejskiego. Geografia wielkiego biznesu tradycyjnie zdominowana przez USA, w ostatnich latach zaskakująco zmieniła się pod wpływem wzrostu Chin. Z obu tych krajów pochodzi 76 ze 100 największych globalnych firm. Podczas gdy udział firm z Europy zmniejszył się z aż 41 w 2000 r. do zaledwie 15 obecnie. Największe światowe ośrodki rozwoju technologicznego znajdują się dziś w Dolinie Krzemowej i Shenzen. Spośród firm stworzonych w ostatnich 25 latach wartych dziś więcej niż sto miliardów dolarów dziewięć jest amerykańskich, osiem chińskich i nie ma żadnej pochodzącej z UE. W efekcie pozostaje coraz mniej europejskich firm zdolnych w ogóle finansować, a co dopiero konkurować o sponsoring na takich imprezach jak Euro.''
Doprawdy o skrajnej desperacji ideologicznej unijnych decydentów świadczy, iż prokurujący na ich zlecenie raport eksperci jednego z czołowych niemieckich think tanków, pokładają nadzieję w szeregu katastrof ''naturalnych'' jakie mają dotknąć USA, Chiny i Rosję, aby kraje te ''opamiętały się'' dołączając w ten sposób do poronionej ''polityki klimatycznej'' UE. Bowiem co za skończoną kanalią, i do tego bezmózgą trzeba być, aby jako ''scenariusz pozytywny'' rozpatrywać ''konwergencję katastrof'' takich jak ''spalenie w wyniku pożarów Doliny Krzemowej, czy zniszczenie kilkunastu elektrowni nuklearnych w Chinach, nie mówiąc o wielkiej katastrofie ekologicznej na Syberii)'', gdyż ''doprowadzą do tego, że liderzy tych państw „otrzeźwieją” i zmienią swą dotychczasową politykę'' na bardziej ''przyjazną klimatowi''?! Tak rzecz referuje Marek Budzisz w felietonie na wpolityce, aż sprawdziłem czy aby nie przesadza, bo początkowo wydawało mi się niewiarygodne, iż przedstawiciele poważnej instytucji mogą serio wypisywać podobne zbrodnicze bzdury. Tymczasem nie tylko tak tam stoi, ale w dodatku Budzisz pominął istotny szczegół, iż niemieccy ''eksperci'' zupełnie serio kreślą wizję przyszłych wydarzeń, gdzie wspomniane katastrofy są efektem prawdziwej ''wojny klimatycznej'' między USA a Chinami, w której obie strony wykorzystują ekstremalne zjawiska pogodowe jako broń! - konkretnie na str. 40 raportu:
''Teoria kapitalizmu została stworzona w Europie w oparciu o system, który powstał w Anglii. Jego podstawą jest zasada nienaruszalności własności prywatnej. Poza Europą własność prywatna była jednak zawsze ograniczona na rzecz państwa. Marksista Karl Wittfogel, który był również sinologiem, zauważył tę diametralną różnicę między Europą i Azją. Stworzył teorię azjatyckiego sposobu produkcji, czyli orientalnej despocji opartej na własności państwowej. Własność prywatna w tym systemie nie ma żadnej gwarancji prawnej i jest zmarginalizowana. Przypomina to socjalizm, jaki znamy. Paradoksalnie 30 lat po demontażu ustroju socjalistycznego grozi nam nowa odmiana azjatyckiego sposobu produkcji ze wszystkimi jego konsekwencjami. Po likwidacji w wyniku terapii antykowidowej (lockdowny) klasy średniej w wersji zachodniej i przejęcia własności przez państwo i międzynarodowe korporacje, powstanie nowa klasa średnia. Będzie ją tworzyła biurokracja zatrudniona w uprzywilejowanym sektorze państwowym. I to jest cechą starą systemu. W porównaniu z socjalizmem będzie jedynie bogatsza...''
- i tak dalej. Ze zdumieniem stwierdzam więc, że poza ostrym sporem co do Rosji, Targalskiego łączy z Korwinem jednaki niemal stosunek do kwestii gospodarczych! Zresztą pan Jerzy w okresie antykomunistycznej konspiracji działał w podziemnej organizacji pod nazwą: Liberalno-Demokratyczna Partia „Niepodległość”, co niestety widać. Skądinąd to typowe dla antykomunistów PRL-owskiego chowu, i w sumie zrozumiałe, że nie znając z autopsji jak się mają rzeczywiście stosunki własnościowe na Zachodzie, skłonni byli je idealizować. Tym bardziej w okresie triumfu i ekspansji neoliberalizmu, w kontraście z otaczającą ich nędzą i syfem realnego socjalizmu, za którym tak tęsknią współcześni czerwoni burżuje, o zgrozo także nad Wisłą. Niemniej nic już nie usprawiedliwia obecnych kucerzy, którzy na współczesny kapitalizm patrzą przez krzywe zwierciadło miazmatów ''austriackiej szkoły ekonomii'', będącej jedynie objawem dekadencji gnijącej C. K. monarchii, dokładnie takim samym jak dodekafonia, malarstwo Kokoschki, freudyzm, hitleryzm czy - jako późni epigoni - wiedeński ''akcjonizm''. Tymczasem własność nigdy nie była tak ''święcie'' nienaruszalna na Zachodzie, jak to sobie roją antykomuniści starej daty pokroju Targalskiego czy Korwina, jak i młodsi wyznawcy rodzimego ''wolnorynkizmu''. Dobrze to widać choćby po fenomenie skłotingu, kojarzonym u nas zwykle z anarchokomunistycznym ''lewactwem''. A przecież jest to praktyka, która przywędrowała do Polski właśnie ze świata anglosaskiego i bardzo dobrze osadzona w tamtejszej tradycji, pragmatycznym podejściu do własności jako ''przechodniej'', bowiem stoi za nim potępienie zwyczajnego marnotrawstwa. Jak piszą o tym na polonijnym portalu ''Meritum'':
''Własność nieruchomości [ w USA ] jest bardziej skomplikowana, a to po części dlatego, iż w Anglii pojęcie własności prywatnej (oczywiście poza własnością ówczesnych możnowładców) powstało dość późno. Podstawowa zasada, jakiej nie można podważyć przy tego typu własności to prawo zasiedzenia (alienation). Zasiedzenie to generalnie pojęcie określające, że właściciel używa tej posiadłości jako swojego miejsca zamieszkania. Prawo nieruchomościowe faworyzuje zwykle właścicieli, którzy używają swej posiadłości jako swojego miejsca zasiedzenia w przeciwieństwie do tych, którzy są jedynie jej właścicielami. [...] Jeżeli właściciel jakiejś posiadłości wymieniony w tytule zaniedba ją w sposób oczywisty, a w międzyczasie ktoś inny używał tej nieruchomości przez kilka lat (ilość lat określają odrębne przepisy stanowe) to tytuł do tej nieruchomości może zostać przeniesiony na osobę, która aktualnie używa nieruchomość i spełnia wszystkie warunki określone przez prawo do takiego przejęcia (adverse possession).''
- praktyczną ilustracją funkcjonowania pomienionego ''prawa przejęcia'' niech będzie przypadek rancza Cejrowskiego w Arizonie. Pan Wojtek bowiem prawi, że aż 22 lata czekało ono nań po zakupieniu w niezwykłych okolicznościach, które opisuje barwnie jak to on w książce pt. ''Wyspa na prerii''. W takim razie Cejrowski miał nadzwyczajne wprost szczęście [ albo ordynarnie ściemnia ], gdyż prawo stanowe Arizony jest dość ''liberalne'' nawet jak na USA jeśli o to idzie, dozwalając pod pewnymi warunkami, by wystarczyło przez 2 lata zaledwie ktoś gospodarzył na jego ziemi w tym czasie, kiedy on szlajał się po świecie i pozostałoby mu już tylko podetrzeć się swym tytułem ''własności''. ''Skłoters'' musiałby jedynie wykazać przed miejscowym sądem, że dobrze zarządzał majętnością zajętą arbitralnie pod nieobecność nominalnego zaledwie gospodarza, i płacił z tego tytułu podatki lokalnym władzom, tak więc nie stanowi to żadnego usankcjonowania złodziejstwa, tudzież niszczenia mienia przez meneli czy inszych Cyganów. Oto praktyczna realizacja traktowanej serio idei ''dobra publicznego'': coś jest twą własnością dobry człowieku tylko o tyle, jeśli potrafisz spożytkować ją dla siebie, ale i ogółu. Skoro zaś nie, ktoś inny powinien zrobić to za ciebie, bo nic nie powinno się marnować a przykro mi pan Cejrowski pozwalając, by powierzona mu przez miejscowych ziemia tyle lat leżała odłogiem, wychodzi tak jakby na pasożyta i złodzieja mienia publicznego mieszkańców stanu Arizona:). Ciekawe też na ile wgłąb ranczo stanowi jego własność, bowiem jak wskazuje autor artykułu na portalu ''money'':
''Własność warstwowa, która obowiązuje na daną chwilę m.in. w Stanach Zjednoczonych czy Azji, przewiduje możliwość realizacji przedsięwzięć budowlanych na różnych poziomach gruntu - zarówno pod, jak i nad jego powierzchnią. Dopuszczana jest możliwość budowania przez różnych inwestorów - każdy z nich dysponuje niezależnym od siebie tytułem prawnym do wyodrębnionej części gruntu.''
- w sumie więc jako fakt pozytywny chyba należy odnotować, że podobne rozwiązania ''multiplikujące'' własność danego kawałka ziemi, PiS próbuje przeforsować i na naszym gruncie. Rodzimym libkom radzę też poszukać informacji, ileż to ziemi należy do państwa w USA, szczególnie na dawnym ''Dzikim Zachodzie'', a będą zdumieni. I nie jest to bynajmniej zasługą dopiero ''socjalfaszysty'' Roosevelta, bowiem podobny ''kolektywizm'' w stosunku do prawa własności [ oczywiście tylko z punktu widzenia typowego korwinozjeba ], panował w Stanach Zjednoczonych praktycznie od zarania niepodległości tegoż kraju - już:
Nieporozumienia panujące do dziś w tym względzie nad Wisłą, ignorancję rodaków na której żerują Janusze liberalizmu starej daty, co i wolnorynkowi ''dilerzy idei'' młodszego pokolenia pokroju ''Wapniaka'' czy Chmielowskiego, dobrze podsumowuje Sławomir G. Kozłowski w artykule polemicznym, traktującym o różnych modelach kapitalizmu. Przywołajmy zeń nieco dłuższy fragment:
''Podkreślić należy, że precyzyjne określenie dotyczące własności powinno brzmieć: prywatna kapitalistyczna forma własności. Właśnie ona, oznaczająca koncentrację własności środków produkcji w ręku nielicznych i wyzucie z niej szerokich kręgów bezpośrednich wytwórców, nadaje kapitalizmowi specyficzny charakter, określa istniejące w tym systemie stosunki społeczne. Nie jest ona jednak jedyną formą własności prywatnej. Jedną z przyczyn pomijania przymiotnika „kapitalistyczny” w typowych rozważaniach jest to, że współcześnie nie ma gospodarek stanowiących połączenie prywatnej, lecz niekapitalistycznej własności z mechanizmem rynkowym. Co nie znaczy, że nie jest to możliwe. Taką gospodarką cechowały się brytyjskie kolonie wschodniego wybrzeża Ameryki w okresie przed rewolucją amerykańską, a także Stany Zjednoczone w początkowym okresie swego istnienia. W brytyjskich koloniach dominowały wówczas w rolnictwie rodzinne farmy, uzupełniane przez drobnotowarowe rzemiosło i kupców w sektorze pozarolniczym. Nie istniał zatem podział na przeciwstawne klasy właścicieli środków produkcji i robotników (pracowników najemnych). Ta forma, gloryfikowana przez autora Deklaracji niepodległości Tomasza Jeffersona, określona przez Marksa jako prosta produkcja towarowa, miała za cel nie zysk, a zaspokojenie potrzeb przez wymianę wartości użytkowych. W połowie XVII w. w osławionym Salem w Massachusetts tylko czterech na 238 mieszkańców nie było właścicielami farm; w 1690 r. w Connecticut 6 na 7 stanowili posiadacze ziemi. Podobne były proporcje w osadnictwie ówczesnego amerykańskiego południa, koloniach Chesapeake. Dominacja drobnej produkcji towarowej utrzymała się po rewolucji amerykańskiej i przetrwała do wojny secesyjnej. W pierwszych dekadach XIX w. aż 80% białej (nieniewolniczej) pracującej ludności składało się z drobnych farmerów, kupców i rzemieślników. Przyczynami ukształtowania takiej struktury były: równościowy charakter wojny o niepodległość skierowanej przeciw przywilejom europejskim, nieobecność feudalnej tradycji oraz nieistnienie na zachodzie granicy państwowej, która hamowałaby mobilność przestrzenną (geograficzną) i społeczną). [...]
Dlatego pozostaje stąd wypracowanie politycznych i instytucjonalnych mechanizmów, pozwalających wyzutym z własności zwykłym obywatelom okiełznać jakoś wyalienowane niemal już całkiem spośród ogółu kadry przywódcze korporacji. Na to jednak masy muszą dysponować niezbędnym minimum choć przyzwoitości i jakiegoś pomyślunku, o co w epoce postępującego wykładniczo skretynienia faktycznie trudno. Czeka nas stąd taka lub inna tyrania, czyli demokracja niewolników, że przypomnę, o ile ten proces nie zostanie powstrzymany, lub przynajmniej zachowa się jakaś na tyle liczna rezerwa obywateli świadomych swych praw ale i płynących stąd obowiązków, by istnienie republiki czynić wciąż sensownym. Tak więc jako realne alternatywy polityczne stoją przed Polską następujące scenariusze: przedzierzgnięcie się w kapitalistyczną korporację, a więc despotyzm oligarchicznego kierownictwa, lub najmniej realny przyznaję, ale też najbardziej pożądany model republiki obywatelskiego akcjonariatu - albo widmo rozpadu i gnicia państwowości wedle ''scenariusza ukraińskiego'', rozpaczliwa zaiste kondycja kraju frontowego pod formalnym jedynie władaniem kolejnych medialnych pajaców i kabareciarzy, wynajętych do tej roboty przez takie czy inne oligarchie, reprezentujące zwykle obce miejscowemu ogółowi interesy. Czyli realny ''wolny ryneczek'' jak chcą libki, ustami Tomka Sommera zachwalającymi każdą agresję ekonomiczną obcej korporacji, byle prywatnej niż własnej lecz państwowej. Proszę wybaczyć porównanie, ale tacy osobnicy przypominają mi pewną aktorkę porno obaczoną w dokumencie traktującym o tymże biznesie, właściwie całym już przemyśle usług. Scena o której wspominam pokazywała ją już po nakręceniu gangbangu, kiedy z obspermioną całkiem twarzą dziękowała gorąco z dziesięciu facetom, którzy się na nią strynili. Tak samo i libki radują się niczym wsiowe głupki, że ich będą dymać traktując przy tym jak ostatnią ścierkę, i jeszcze z wdzięcznością przyjmą władczą knagę do ust, byle nie reprezentowała ona tak nienawistnego im przecież ''państwowego etatyzmu''! Cóż, jeśli ktoś sądzi, że taki Facebook dajmy na to jest ''prywatny'', znaczy to jedynie iż jest skończonym durniem nie mającym pojęcia o skali współpracy jego kierownictwa z tajnymi agendami wywiadowczymi USA, o czym mowa wprost w uzasadnieniu wyroku w tzw. sprawie Schrems II. I nie jest to żadne ''psucie rynku przez państwo'' jak bredzą kuce podobne Mentzenowi, lecz korzystny dla obu stron dil, naturalny dla synergii wielkiego kapitału i państwa. Pytanie czy Polskę stać na coś takiego, czy też nadal pełzać będziemy w błocie januszowego bieda-kapitalizmu, który mentalnie utknął w latach 90-ych, oczadzając się wciąż wolnorynkowymi mitami? Narodowe korporacje i akcjonariat pracowniczy oraz obywatelski wydają się wobec powyższego jedynym sensownym rozwiązaniem tychże dylematów.
Zdaję sobie sprawę, że podnoszenie postulatu odnowy polskiego republikanizmu jawi się niczym ''politykal fikszyn'' szczególnie dziś, gdy za jego twarz ma robić z łaski prezesa taki figurant jak Adam Bielan. Wszakże z faktu, że jakieś leśne resortowe dziadki pajacują w sarmackich kontuszach, dorabiając sobie przy tym wzajem herbowe rodowody i zabawiając ''sądami kapturowymi'' nie znaczy, iż studia nad myślą polityczną dawnej Rzeczpospolitej nie mają żadnego sensu. Jedynie skończony tuman będzie zestawiał na równi badaczy takich jak cytowany wcześniej Marek Tracz-Tryniecki, z błaznującymi prowokatorami pokroju łże-hrabiego Potockiego. Co więcej, skoro Jarosław Kaczyński otwarcie zadeklarował się jako republikanin, wypowiadając tym samym również credo programowe swej partii, jest to świetna okazja aby poddać surowemu osądowi prowadzoną przezeń i jego ugrupowanie politykę z tychże właśnie pozycji, czy aby faktycznie realizują interes Rzeczpospolitej?! Wszakże z zasady nie są do tego zdolne korwinowe pajace, którym myli się republikańska idea ''dobra wspólnego'' z ''socjalistycznym kolektywizmem'' - okazuje się więc, iż Rzeczpospolita Obojga Narodów była takim pre-PRL-em, skoro panowała w niej szlachecka tfu! demokracja:). Żarty żartami, ale niniejsze refleksje mają za kanwę jedno, fundamentalne obecnie śmiem twierdzić spostrzeżenie: w starciu z reżimami autorytarnymi jak rosyjski, a tym bardziej totalitarnymi pokroju chińskiego, nie ocalą resztek wolności obywatelskich liberałowie, szczególnie teraz kiedy sami raźno zmierzają w kierunku tyrańskiego LGBTarianizmu [w sensie okazanym uprzednio]. Bowiem nie są do tego programowo zdolni wyznawcy ideologii, dla której ''wolność'' znaczy nade wszystko wolność od władzy, skazując ich przez to na polityczną jałowość i de facto wydając na łup despotów, skoro w swym zaślepieniu wyzbyli się narzędzi obrony przed ich agresją. Tym zaś jest instytucja republikańskiej, a więc doraźnej dyktatury powoływanej na określony czas dla obrony porządku wolnościowego. Stojąca za tym idea silnej egzekutywy jest zaś wstrętna szczególnie libertariańskim ekstremistom, uznającym państwo za zło samo w sobie, nawet już zbędne całkiem, a nie konieczne jeszcze jak dla klasycznych liberałów starej daty. Takie właśnie fanatyczne zaślepienie toruje drogę do władzy despotyzmowi, jak by hołdujący podobnym zabobonom głupcy nie zarzekali się, iż celem ich jest coś zupełnie przeciwnego. Nie ma to żadnego znaczenia powiadam, bo subiektywnie pojmowane przez nich dobro prowadzi do obiektywnego zła, czyli osłabienia i tak już chwiejnego bytu państwa, a być może w perspektywie przyczynia się do ponownej narodowej jak i jednostkowej niewoli. Kto tego nie pojmuje akurat w Polsce, stanowi przez to żywy dowód historycznej ignorancji, niezdolnej do wyciągnięcia jakichkolwiek nauk z najbardziej nawet bolesnych dziejowych wypadków. Liberalny, a już szczególnie libertariański wstręt do władzy i państwa, oznacza faktyczną abdykację z czynnej polityki, pokładając nadzieję w rzekomo wolnych od tej ostatniej mechanizmach ekonomicznych. Można było jeszcze kultywować takową iluzję, gdy nad wszystkim z grubsza przynajmniej czuwał jeden globalny hegemon. Dziś jednak, gdy przeżywa on potężny kryzys i co gorsza, władająca nim oligarchia zwalcza wszelkie próby realnej sanacji tego stanu rzeczy, bowiem godzą one w jej krótkowzrocznie rozpatrywane przez nią interesy, hołdowanie podobnym przesądom zakrawa na straceńczy wprost obłęd, a na pewno skrajną głupotę. Polska jest za słaba, by obronić się w pojedynkę przed potężniejszymi znacznie od niej wrogami, ale być może jest w jej mocy chociaż osłabienie negatywnych skutków agresji ze strony współczesnych wrogów Rzeczpospolitej [ nie tylko innych państw, ale też i obcych grup interesów ]. Niezbędne wszakże jest do tego sięgnięcie do republikańskich korzeni Rzeczpospolitej, uwzględniające rzecz jasna historyczny i społeczny dystans jaki nas dzieli od ''panów braci'', i wyzbycie się przy tym liberalnych fantazmatów rodem z epoki dobiegającej właśnie na naszych oczach kresu. LGBTarianizm zaś zdaje się torować drogę globalnej już tyranii mocarstwowych grup kapitałowych oraz instytucjonalnych, na które w tym systemie ma przejść realna sprawczość polityczna, jak marzą o tym tacy jak Klaus Schwab - a co więc musi nastąpić po trupie Rzeczpospolitej. Natomiast z podanych wyżej przyczyn liberalna łże-prawica z Konfederacji jest w gruncie rzeczy bardzo wygodna dla PiS-u, za sprawą swego odrzucenia republikanizmu dzięki któremu to możliwa jest jedyna sensowna krytyka ugrupowania Kaczyńskiego, czy aby na pewno wypełnia zadeklarowany program. Dlatego jako rzeczywisty, gdyż republikański wolnościowiec mam prawo wypominać obecnie rządzącym, iż wyrzekają się za unijne srebrniki państwowej niepodległości, bo nie pieprzę jak libki o wolnorynkowej anarchii. Podobnie jak zarzucać tym rzekomym ''etatystom'', że chcą podporządkować członkom organizacji POZARZĄDOWYCH funkcjonariuszy PAŃSTWOWEJ policji i zrównać je w kompetencjach z krajowymi agendami kontrolującymi produkcję żywności, a na tym min. zasadza się zło nieszczęsnej ''piąteczki'' dla NGOs-ów - i to mają być ''państwowcy''?!
Na szczęście polscy republikanie obecnej doby nie są zdani jedynie na kanapowe partyjki, powołane chyba li tylko by dopiec Gowinowi [ co zresztą się chwali ]. Owszem, wśród czynnie działających polityków obozu wciąż rządzącego są tacy jak obecny szef polskiej dyplomacji Zbigniew Rau. Aktywnie brał on udział w promowaniu przed paru laty dorobku A.M. Fredry, ponownych wydaniach w Polsce przekładów jego w oryginale napisanych po łacinie dzieł. Zwracał uwagę przy tym na spaczoną perspektywę rozpatrywania rodzimego ''sarmatyzmu'' przez następne pokolenia Polaków, gdy po utracie niepodległości musieli oni mierzyć się z ''przeklętymi dylematami'' nieznanymi tamtym. Idzie o to, że jako żyjący w suwerennym i potężnym wydawałoby się na owe czasy mocarstwie regionalnym, sarmaccy republikanie cieszący się osobistymi wolnościami o które nie musieli walczyć zbytnio, faktycznie wydawać mogą się w oczach ich nieszczęsnych epigonów nadto bezrefleksyjnymi. Wszakże Rau celnie konstatuje, iż dokładnie taką samą postawą wykazują się dziś Amerykanie i ogólnie mieszkańcy Zachodu, którym zdaje się nie mieścić nawet w głowach realna groza upadku liberalnego ładu, do którego przywykli bo tak im wygodnie. Oby więc nie przeżyli wkrótce równie trzeźwiącego boleśnie szoku, jaki stał się udziałem obywateli szlacheckiej republiki, gdy niczym grom z jasnego nieba runęła na ich głowy historyczna nawała, którą Andrzej M. Fredro określił kapitalnym mianem ''wojny polsko-europejskiej''. Faktycznie zasługuje tak nazwać ciąg wyniszczających Rzeczpospolitą konfliktów, rozpoczętych powstaniem Chmielnickiego i kontynuowanych prawdziwym ''potopem'' moskiewskim o iście apokaliptycznych rozmiarach, a w końcu protestanckimi inwazjami Szwecji i Rakoczego. Wprawdzie Rzeczpospolita wyszła z dziejowej zawieruchy obronną ręką, co w obliczu sprzysiężonych naraz przeciwko niej tylu potęg mogło jawić się prawdziwym cudem [ więc jedynie skończony historyczny tuman szydził będzie ze ''ślubów jasnogórskich'' Jana Kazimierza ]. Tracz-Tryniecki stąd porównuje to do hipotetycznej sytuacji, jakbyśmy w '39 dali radę połączonej agresji Hitlera ze Stalinem, tracąc przy tym jedynie Stanisławów a jeszcze do tego wyzwolili Danię. Niemniej choć utrata Smoleńska i Kijowa miały okazać się z czasem brzemienne dla dalszych losów Rzeczpospolitej, o wiele gorsza była cena wewnętrznego spustoszenia i kryzysu dotychczasowego ładu politycznego, z którego Rzeczpospolita już nie podniosła się mimo wcale licznych prób przedsięwziętych ku temu. Dlatego Andrzej M. Fredro nie tylko postulował dla zabezpieczenia się na przyszłość intensywne prace fortyfikacyjne, ale i czynnie weń zaangażował jako wyznaczony przez swój lokalny sejmik urzędnik państwowy [ przyznano mu tam szerokie kompetencje, obejmujące min. konieczne wywłaszczenia dla wzniesienia umocnień obronnych ]. Bowiem jasnym było dlań, iż kolejnej takiej wojny Rzeczpospolita zwyczajnie nie przetrwa przynajmniej w jej obecnym na owe czasy kształcie ustrojowym, stąd ten żarliwy piewca ''złotej wolności'' gotów był nawet wyrzec się jej dla zaprowadzenia absolutyzmu, byle pod rodzimym władaniem o ile tylko gwarantowałoby to zachowanie niepodległości kraju.
Na ile sam Rau kontynuuje w obecnych warunkach takową postawę to się dopiero okaże, póki co na plus należy poczytać mu wspólny protest z szefem MSZ Ukrainy, przeciwko sprzedaniu jej de facto przez Amerykanów Niemcom i Rosji w złudnej nadziei, że nie będą dzięki temu one bruździć Waszyngtonowi w rozprawie z Chińczykami. I nie ma tu nic do rzeczy postulowana pospołu przez Bartosiaka i Targalskiego amnezja historyczna co do rzezi wołyńskich, zbędna bowiem w ten sposób chronimy nade wszystko własne interesy a nie Kijowa, gdyż to naszym głównie kosztem odbędzie się wspomniany dil. Dlatego jedynie skończony dureń może nań przystać w Polsce, i cieszyć się niczym głupi jak to dowalają ''ukrom'', bo jesteśmy następni w kolejce [ no chyba, że jest koprofagiem i lubi spożywać cudzy kał, to owszem ''smacznego'' ]. Do rangi przełomowego wydarzenia urasta także podpisana przez Raua wraz z ministrami dyplomacji Ukrainy i Litwy w ramach ''Trójkąta Lubelskiego'' deklaracja, w której państwa te uznają dawną Rzeczpospolitą za swe wspólne dziedzictwo. Nareszcie można by rzec, bo to wyraźny sygnał odchodzenia od pułapki zastawionej pospołu przez Niemcy i Rosję, jaką jest formuła tamtejszych nacjonalizmów, groteskowo dotąd wrogich wobec rzekomego ''polskiego imperializmu''. Tymczasem I RP, choć z wiodącą rolą żywiołu polskiego, była także państwem elit litewskich i rusińskich, stąd i ubolewać należy, że upodmiotowienie tych ostatnich w ramach szlacheckiej naonczas republiki, zostało tak bestialsko zniweczone przez kozacką irredentę, wspieraną przez Moskwę i Turcję osmańską [ ale nie zapominajmy, że sam Władysław IV dał się w tę matnię wciągnąć, nielegalnie i wbrew opinii Sejmu zbrojąc Chmielnickiego i jego rezunów ]. Jeśli prawdą jest co podał Otokeł w jednym ze swych ostatnich ''Pitu'', Rau byłby także pierwszym szefem dyplomacji III RP, który odważył się przeczołgać odpowiednio amerykańskiego namiestnika, w osobie niesławnej ambasadorzycy Mosbacherowej. Zacne to, że ponoć zmusił ją do ruszenia swej nabotoksowanej dupy z pałacyku, gdzie dotąd łaskawie przyjmowała miejscowych figurantów wydając im rozkazy na zlecenie różnych ''lobbies'' zza oceanu, jakie oni potulnie przyjmowali do wiadomości. Po czym miał ostentacyjnie zbyć lekceważąco arogancką i nielojalną szmatę, nadającą teraz jawnie na bywszego pryncypała Trumpa, wraz z synalkiem Brzezińskiego - jeśli ten ostatni zostanie mianowany nowym ambasadorem USA nad Wisłą, należy mu urządzić taką ''kocią muzykę'', co by popamiętał ją do usranej śmierci, inaczej pocznie zapewne wcielać w życie chore koncepty tatuśka o ''rozszerzonym Zachodzie od Vancouver po Władywostok''. Sęk w tym, iż choć wszystko to są gesty potrzebne jednak symboliczne, natomiast niepokoi typowe niestety dla naszych elit myślenie życzeniowe, jakie przebija z wywiadu z panem ministrem w ''Rzepie''. Konkretnie nie podzielam jego nadziei, że Amerykanie po wypróbowaniu ''wszelkich możliwych opcji odnajdą jedyną skuteczną politykę'' tj. ochłoną z naszej perspektywy w stosunku do Rosji i Niemiec, co ''z całą pewnością kiedyś nastąpi''. Toż samo zresztą twierdzi Żurawski vel Grajewski jak i Targalski - nawet jeśli co z tego, można rzec: Trump wróci na białym koniu i wysadzi gazrurę na dnie Bałtyku?! Pora wreszcie przyjąć nad Wisłą gorzką pigułę tej oto smutnej dla nas prawdy, jaką wyłożył Piotr Bajda na łamach ''Teologii Politycznej'', iż:
''Europa Środkowa zawsze była dla Stanów Zjednoczonych nie tyle nawet „junior partnerem”, co sojusznikiem drugiego wyboru, gdy nie udawało się uzgodnić form współpracy z najważniejszymi stolicami zachodnioeuropejskimi. Tak było za czasów prezydenta Georga W. Busha, tak też za Donalda Trumpa. Należy mieć świadomość, że jak na razie Europa Środkowa leży na marginesie zainteresowań Waszyngtonu. Udział państw Inicjatywy Trójmorza stanowi raptem 2% w wymianie handlowej Stanów Zjednoczonych ze światem (dla przykładu dla RFN to ponad 20%). Z perspektywy polityki globalnej USA szczególnie Polska, Rumunia i państwa bałtyckie są ważnym partnerem zabezpieczającym wschodnią flankę NATO wobec agresywnej polityki Federacji Rosyjskiej. Dodatkowo stanowimy obiecujący rynek zakupu nadwyżek gazu ziemnego, potencjalnie możemy być partnerem przy projektach energetyki jądrowej, ale na rzeczywiste partnerstwo raczej nie mamy co liczyć.''
- w przeciwieństwie do tegoż autora nie żywię wszakże złudzeń co do ewentualnej nominacji ambasadorskiej Brzezia juniora, z wyłuszczonych już powodów [ jego ''polskie korzenie'' będą miały takie same znaczenie jak w przypadku tatuśka, czyli żadne ], ani tym bardziej chęci przytulenia się do jeszcze bardziej poronionego nowego protektora, jakim miałaby stać się upadła obecnie Francja. Wszystko byle nie zacząć wreszcie kombinować samodzielnie, na własną rękę budując regionalne sojusze, a nade wszystko podejmując próbę wygrywania sprzecznych interesów mocarstw na swoją korzyść. Co czynił Piłsudski mający świadomość, że Polska z racji własnej słabości musi kompensować swe braki przemyślaną taktyką, a nie jak to on dosadnie ujął ''włazić wszystkim w dupę, nawet Murzynom i być w tych dupach [jedynie] obsrywanym''. Biorąc powyższe, nie entuzjazmuję się zanadto osobą nowego szefa polskiego MSZ, zachowując doń ostrożny lecz życzliwy mimo to dystans, tym bardziej iż nawet człowiek najlepszej woli nie da rady posprzątać w pojedynkę gnoju po takich kreaturach jak opisywany tu niedawno Jaro Bratkiewicz, przez których to III RP nie ma praktycznie do dziś rozsądnej polityki wschodniej. Do czego powiedzmy to otwarcie przyczynił się też sam Kaczyński, obierając sobie na doradcę w tej materii równie skompromitowanego bydlaka jak Maszkiewicz, także wspomniany w rzeczonym wpisie o Bratkiewiczu, toż samo rzecz można o Sikorskim kiedy był szefem MSZ z ramienia PO - ale to już inna para kaloszy. W każdym razie w pełni podpisuję się pod spostrzeżeniami, wyrażonymi przez Raua we wstępie do wydanego prawie 20 lat temu dziełka, traktującego o zapoznanych korzeniach tradycji wolnościowej:
''W swojej ponad trzechsetletniej historii liberalna myśl polityczna nigdy nie była w kondycji gorszej niż obecnie. Dziś ucieka ona od rzeczywistości w filozoficzną abstrakcję, w wyniku czego skutecznie odrywa liberalizm od jego jedynej historycznej podstawy – wolności. Przypomina zatem kościół bez Boga, nie ma nic, co może podać jako powód swojego istnienia, niczego nie jest w stanie wielbić i niczemu oddawać czci.''
- Musimy zwrócić uwagę na fundamenty cywilizacyjne. Cywilizacje azjatyckie oparte są na silnym fundamencie wspólnotowym. Wspólnota zawsze jest ważniejsza niż jednostka. Cywilizacja Zachodu łączyła w sobie silne państwo, silną władzę z pewnym duchem indywidualizmu, który zyskiwał coraz większe znaczenie wraz z upływem czasu. Tradycja, historia, wartości, wierzenia mają wciąż ogromne znaczenie dla każdej cywilizacji. Na Zachodzie mamy sytuację przedziwną. Unia Europejska dążąc do budowy superpaństwa rozbija państwa narodowe, jednocześnie osłabia tożsamość, spoistość narodową. W wyniku tego nie otrzymujemy ani silnego państwa federalnego z silnym wojskiem, budżetem, scentralizowanymi decyzjami, ani nie mamy szansy na budowę wspólnoty, tożsamości europejskiej. Jeśli ta wspólnota ma opierać się na wykasowaniu większości naszej tradycji, wspólnych wartości, jako przeszkadzających w integracji nie oferując nic w zamian, to na takiej próżni nie sposób coś zbudować. To nie jest żaden fundament, na którym można się oprzeć. Zamiast tego mamy silne tendencje ideologiczne o zabarwieniu marksistowskim, o charakterze nihilistycznym. One są skuteczne w destrukcji, podważaniu tego co Europa zdobyła w sferze tradycji, kultur, historii, ale brak w tym zasobu do tworzenia wspólnoty. Obawiam się, że to prowadzi nas do katastrofy. W Azji mamy odnowioną sferę wartości, na której te państwa budują potęgę. W Europie Zachodniej i USA mamy dekadencję i samodestrukcję na własne życzenie. Patrząc na tę konfrontację z samej tylko perspektywy kultury jasno widać, kto jest na dobrej, a kto złej drodze do zwycięstwa.''
- dlatego Polska ocaleje tylko, gdy oprze swój byt na własnym, swoistym jej fundamencie cywilizacyjnym jakim jest Rzeczpospolita jako dobro wspólne. Natomiast obierając kurs na ślepe naśladownictwo Okcydentu takim jak jest on dziś, skazuje się na zagładę. Przed nami prosty w gruncie rzeczy wybór i bynajmniej nie idealistyczny co widać: rodzimy, neosarmacki eurazjatyzm, albo śmierć.