Celowo obrałem prowokacyjny i upraszczający tematykę posta tytuł, aby jeśli przyciągnął jakie Julki i Oskarki lub inszą lewicowo-libkowską swołocz, rzucić pod ich adresem by wypierdalali, mówiąc zrozumiałym dla nich ''językiem elit''. Jako zdeklarowany niedowiarek wyzbyty przez to chrześcijańskiego miłosierdzia, życzę im aby utopili się we własnym gównie, jakim obrzucają zmarłego papieża. Bowiem trzeba być totalnie skurwiałą szmatą oblepioną spermą, albo pedalskim kondonem z nazistowskiej dupy Ernsta Röhma, by okrutnie szydzić ze zmagającego się ze śmiertelną chorobą starca. Co do domniemanego chronienia przezeń kościelnych pedofilów to raz, że takowymi oskarżeniami usiłuje odsunąć od siebie podejrzenia homoseksualna mafia w Kościele, jaka owszem istnieje i to od dawien dawna - potępiał ją ostro już z tysiąc lat temu św. Piotr Damiani w swym ''Liber Gomorrhianus'', jak widać nadal aktualnym niestety. Przede wszystkim jednak wysuwające zwykle podobne zarzuty lewactwo winno wpierw posprzątać gnój, jaki ma pod tym względem na własnym podwórku. Konkretnie potępić jedną z czołowych feministek swych czasów Simone de Beauvoir za podpisywanie apeli o legalizację pedofilii, wespół z lewicowymi francuskimi intelektualistami jak Michel Foucault czy Gilles Deleuze, których pracami do dziś zaczytuje się lewacka gówniażeria na całym świecie, także w Polsce. Sam Foucault był homoseksualnym pedofilem co wyszło niedawno na jaw, niemieccy ''zieloni'' jeszcze na pocz. lat 80-ych XX wieku mieli podobne postulaty w swym programie partyjnym, zresztą lista przewin lewicy jest tu doprawdy długa, wspominaliśmy o tym w kontekście wstrząsających wspomnień Sophie Dannenberg, opisującej dzieciństwo w komunie ''wyzwolonej seksualności''. Owszem, zdaję sobie sprawę skąd powzięła się fala hejtu na papieża, faktycznie jego kult był nieznośnie kiczowaty stanowiąc objaw typowo polskiego niestety, ''bezobjawowego katolicyzmu''. Jana Pawła II ''skremówkowano'' dosłownie tym sposobem, może więc dobrze, że idolatria ta dogorywa na naszych oczach pod lawiną plugawych szyderstw, aczkolwiek należy pamiętać o kontekście dziejowym w jakim się poczęła, co znaczył dla znękanych komuną Polaków obiór na papieża ich rodaka. Tak więc wolni od podobnych ciągot oraz ideologicznych afiliacji, spokojnie możemy przystąpić do krytycznej lektury pracy Karola Wojtyły pt. ''Miłość i odpowiedzialność'', napisanej przezeń kiedy jeszcze był zwykłym klerykiem i biskupem pomocniczym Krakowa [ stąd nazwisko w tytule nie jest wyrazem braku dlań szacunku, a jedynie potwierdzeniem jego ówczesnego statusu jako osoby ]. Bowiem jak by to prowokacyjnie nie wyglądało sprawy mają się tak, iż w tym dziele przyszły Jan Paweł II obarcza mężczyznę winą za brak orgazmu u kobiety, co dziś brzmi wyjątkowo groteskowo, gdy uzależnienie od powszechnie dostępnego porno wśród kobiet dorównuje temu u mężczyzn. Powtórzmy jednak, trzeba mieć wzgląd na okoliczności epoki - kiedy powstawała rzeczona praca w połowie ubiegłego jeszcze stulecia, nikomu bodaj nie śniły się me[n]dia antyspołecznościowe pełne bezczelnych zimnych suk, dających sobie wzajem porady jak upokarzać i zadawać ból zakochanym w nim mężczyznom. Tym bardziej zaś w przestrzeni publicznej nie panoszyły się wulgarne lesby obnoszące ze swym zboczeniem, brak było również opętanych idiotek jakim ujebało się, że są jakowymiś ''boginiami'' rzekomo wiedzącymi lepiej od facetów co dla nich dobre. W ogóle nie było mowy o prawdziwej modzie na ''czarostwo'' wśród kobiet, wściekłe wiedźmy przy których niegdysiejsze popularne wróżki i Cyganki ''wyczytujące'' jakoby los z kart lub ręki wyglądają nader pociesznie. Skądinąd za rzeczonym fenomenem ''wiccanizmu'' stoi mężczyzna, jakiś anglosaski ubek podobnie zresztą jak za większością tego typu sekciarskich, okultystycznych ruchów, gdzie od tajniaków najróżniejszych służb wprost się roi. Z drugiej nie ma co też popadać w inny stereotyp, robiąc z PRL jakowyś ''obyczajowy skansen'' - Tyrmand mający okazję do porównania norm panujących wówczas po obu stronach ''żelaznej kurtyny'' podkreślał, iż jedyna tak naprawdę różnica polegała na tym, że gdy na Zachodzie święcił triumfy ''sex, drugs and rock'n'roll'', u nas za komuny była jedynie ''wóda, dupa i harmonia''. Poza wszystkim stanowiło to jednak uczciwsze podejście: nikt przynajmniej nie dorabiał chorej ideologii do swojskiego ruchania się, więc z dwojga złego przaśność sowieckiej bolszewii góruje jakoś nad zachodnioeuropejskim rozpasaniem, aczkolwiek pomnijmy, że w perelowskim wiecznym niedoborze skrobanki zastępowały antykoncepcję, stąd zastraszająca ich liczba nawet w porównaniu z obecnymi czasy. Gwoli uczciwości historycznej nie sposób też nie nadmienić, że zanim nastała stalinowska, pozorna w gruncie rzeczy pruderia, wszystkie niemal ekscesy obyczajowe kojarzone zwykle z amerykańską kontrkulturą lat 60-ych, miały już miejsce parę dekad wcześniej w opanowanej przez komunistów Rosji np. pierwsza ''gay pride'' odbyła się w Moskwie jeszcze w 1918 roku. Gorzki uśmiech budzą zwłaszcza te fragmenty ''Miłości i odpowiedzialności'', gdzie wspominany jest typowy dla bieda-komuny rządów Bieruta i Gomółki problem znalezienia odpowiedniego lokum na seks, swym zwróceniem uwagi na to przyszły papież okazuje się nieodrodnym dzieckiem PRL:).
Na dowód, że nie ściemniamy przytoczmy teraz parę krótkich fragmentów z omawianej pracy Karola Wojtyły: już na wstępie rozprawia się on z koronnym zarzutem niedojebanych antyklerykałów - ''a kto to widzioł, żeby chłop co to baby ni mioł o seksie gadał!''. W kontrze słusznie on podnosi:
''Duchownym zaś dosyć często odmawia się kompetencji, gdy chodzi o zabieranie głosu na tematy seksualne - właśnie dlatego, że osobiście nie stykają się z nimi w taki sposób jak ludzie świeccy żyjący w małżeństwie, że nie mają w tej dziedzinie osobistego doświadczenia. Z uwagi na to trzeba podkreślić, że jednym z dwu źródeł książki niniejszej jest właśnie doświadczenie. Jest to doświadczenie pośrednie, jakie dostarcza praca duszpasterska. Stawia ona duchownego tak często i w tylu różnorodnych momentach czy sytuacjach oko w oko z problematyką seksualną, że tworzy się z tego doświadczenie zupełnie swoiste. Zgoda na to, że nie jest ono osobiste, ale "cudze", równocześnie jednak jest szersze, aniżeli jakiekolwiek doświadczenie li tylko osobiste. [...]''
- tak więc to nie w ''braku doświadczenia'' u Wojtyły leży problem, bo wygląda iż poważnie podchodził do zobowiązania celibatu, z czym u księży jak wiadomo jest i bywało różnie oględnie zowiąc, inaczej dawno już wyciągnęła by nań jakie kompromaty neokomuna. Niestety, spaczenia postrzegania relacji między płciami u przyszłego papieża nie da się wytłumaczyć tak banalnym sposobem, jego przyczyny tkwią głębiej: w intelektualnym oglądzie skażonym u niego nadmiernym ''personalizmem'' i jakby to paradoksalnie nie zabrzmiało, patriarchalnym feminizmie jakiemu hołdował. Konkretnie sięgamy dla ilustracji do podrozdziału ''Problem małżeństwa i współżycia'' z rzeczonej pracy:
Osobną kwestią pozostają jej mielizny intelektualne i dyskusyjny ortodoksyjnie charakter dla wielu katolickich środowisk w Polsce, toczą się w nich na ten temat dość ostre i zasadnicze spory. Choćby na łamach pisma ''Christianitas'' Paweł Grad omawiając zapoznaną pracę ''Osoba i czyn'', stanowiącą najpełniejszy wykład personalizmu Wojtyły, wytknął mu, iż dokonał on pewnego nadużycia próbując schrystianizować zasadniczo antychrześcijańską ''filozofię osoby'' modną w poł. XX wieku, interpretując pojęcia tejże w duchu uznanej przez Kościół za wzorcową myśli św. Tomasza. Tymczasem przesłanie personalizmu, u którego podstaw legła prometejska wizja samostwarzającego się podmiotu, najpełniejszy swój wyraz znajdując w niemieckim romantyzmie i systemach Hegla i Fichtego, nijak się ma do chrześcijańskiego pojmowania człowieka jako stworzenia Bożego, realizującego w swym życiu nadaną mu przez Boga naturę. Wedle Grada Karol Wojtyła opatrując program ludzkiego samozbawienia katolickim z pozoru wymiarem, zatarł ostrą opozycję między tymi stanowiskami, którą Dostojewski zawarł w formule: ''Bóg-Człowiek albo Człowiek-Bóg''. Brzmi to szczególnie doniośle dziś, kiedy współczesny ''pop-personalizm'' przybrał groteskową i szczególnie agresywną postać LGBTarianizmu, głoszącą uprawnienie jednostki do jakoby ''wyboru'' własnej płci czy rasy. Z kolei katolicka ''teologini'' Justyna Melonowska w kontrze zarzuca Wojtyle, iż ten dokonał w duchu personalizmu ''niespotykanego u Ojców Kościoła utożsamienia Chrystusa z „męską naturą” i mężczyznami tak dalece, że Jezus staje się wręcz uosobieniem męskiej psyche'' [!]. Niewątpliwie patriarchalizm jest istotną cechą myślenia przyszłego papieża Polaka, co owocuje takimi kuriozami, jak wspomniane posądzanie przezeń mężczyzny jako strony aktywnej w seksie o brak orgazmu u kobiety, jakby sama nie mogła se dogodzić:). Na jej postrzeganie wpływa u niego silnie kult maryjny jakiego był żarliwym wyznawcą, dopominając się jeszcze podczas obrad II Soboru Watykańskiego o dowartościowanie statusu Matki Bożej w katolickiej doktrynie. Jak polemicznie wskazuje Melonowska, już jako Jan Paweł II ''dokonał również niesłychanych przesunięć w mariologii'', bowiem Kościół w jego myśli był ''mistycznym ciałem Chrystusa'' a więc zrodzonym w Duchu Świętym z Maryi. W efekcie jednak kobieta jest dlań nade wszystko i właściwie wyłącznie matką, odsyłając do swego boskiego ''archetypu'' jako wzór macierzyńskich cnót, tym samym zaś Wojtyła zdaje się nie dopuszczać nawet myśli o demonicznym aspekcie kobiecej natury. Melonowska trafnie jak sądzę punktuje janopawłowe postrzeganie kobiety jako biernej istoty zależnej od mężczyzny, co widać także w rozwiniętej przezeń teologii Kościoła i jego wyznawców jako ''oblubienic'' Chrystusa, na co powołuje się z kolei inna katolicka ''teologini'' Elżbieta Adamiak. Nacechowany patriarchalizmem wojtyłowy personalizm odmawiając kobietom równoprawnego statusu istot wolnych i rozumnych, staje tym samym bezradny wobec faktu, że mogą one czynić zło i to z premedytacją, rozmyślnie, a nie jedynie z ''winy mężczyzny'' jakoby. Nie sposób patrząc trzeźwo odmówić racji pani Justynie, gdy twardo stawia sprawę:
''Kobiety mają charakter. Jak dziś widzimy nierzadko jest to charakter zły, zepsuty, paskudny i dziki jak zachwaszczony ogród. [...] Twierdzę zatem, że to autorzy nieumiejący przyznać, że kobieta jest po prostu wolnym, rozumnym człowiekiem, a nie szlachetnym „niemężczyzną”, są dziś zagrożeniem dla Kościoła. [...] Ważnym argumentem przeciw katolickiej antropologii płci w odsłonie papieskiej jest odejście wielu kobiet od macierzyństwa i zakwestionowanie tej „jednoznacznej propozycji normatywnej” w licznych krajach europejskich (a więc tam, gdzie rozerwanie takie jest technicznie łatwe i dostępne). Towarzyszy temu powszechne przyzwolenie na aborcję. Na poziomie teoretycznym oznacza to, że owa opiewana „natura kobieca” wywiedziona z faktów biologicznych, które rzekomo „narzucają kobiecie” macierzyństwo, najwyraźniej nie determinuje kobiet tak, jak to wykłada Papież. Jeśli zatem mamy do czynienia z zaniedbaniem, winą czy grzechem (odrzucenie macierzyństwa, aborcja), to wskazuje to właśnie na ludzką naturę osób-kobiet, tj. na wolność. Ów błąd teoretyczny (tj. nieprawidłowa wykładnia człowieczeństwa kobiet jako osób bezpośrednio determinowanych płcią biologiczną) ma zatem skutki praktyczne. Mocnym przykładem jest tu myślenie działaczy pro-life, którzy nawet na poziomie aktów prawnych opierają swą argumentację na owej kobiecej, rzekomo panmacierzyńskiej naturze z jednej i na autorytecie Jana Pawła II z drugiej strony. Innymi słowy, katolicyzm nie jest w stanie w sporze aborcyjnym porozumieć się z kimś, kto odrzuca ową „feminologię” papieską (fałszywą już w świetle samej spornej sytuacji) i autorytet Papieża. Kościół, w jednej z najważniejszych dla niego kwestii, staje się bezradny i niedyskursywny, gdyż ‒ jak tłumaczyłam gdzie indziej ‒ zmuszony jest apelować do niewłaściwych organów w kobiecym ciele, tj. nie do tych, które są odpowiedzialne za myślenie, sądzenie i rozstrzyganie, a zatem i za określenie naszego stosunku do dobra i zła, w tym do aborcji. To typowe dla pewnego typu katolicyzmu dostarczanie opisów „kobiecości” o silnym podtekście normatywnym próbuje po prostu regulować zachowania kobiet poprzez umniejszanie ich wolności. Nie tędy droga. Każdy, kto rozumie powagę człowieczeństwa, musi ‒ czy mu z tym po drodze, czy nie ‒ zgodzić się tak w swym umyśle, jak w swej najgłębszej woli z tym, że „osoby są i pozostaną niebezpieczne”. [...]
- cieszą mnie jej uwagi, bowiem od dawna podkreślam, iż kobieta może być takim samym potworem jak mężczyzna i w tym właśnie wyraża się prawdziwa równość płci. Konsekwencją takowego stanowiska u Melonowskiej jest jej zaangażowanie w prace... Ordo Iuris! - znienawidzonego przez feminazistki i komunopedałów antyaborcyjnego stowarzyszenia, posądzanego w ich opętańczych rojeniach o wszelkie niemal zło. Wbrew pozorom to jednak nie oni, mimo iż głośno o tym trąbią, ale pani Justyna broni tu rozumu i godności ''żeńskiego człowieka'', bowiem jeśli kobieta ma być rzeczywiście wolna, powinna też ponosić konsekwencje swych wyborów, w tym również te dla niej samej nader przykre jak np. niechciana ciąża z przypadkowym partnerem. Dowodzi to, iż nie potrafi ona rozumnie pokierować własnym życiem seksualnym pieprząc się z kim popadnie, dając dupy albo jak kto woli ujeżdżając jakieś ludzkie łachudry. W tym sensie wszystkie rozhisteryzowane Julki jak i wredne cwelebryckie piździska obnoszące się ze skrobankami, ''bo mieszkanko było za małe'' wychodzą na żałosne niewolnice rządzone popędami, wbrew stanowczo wygórowanemu mniemaniu jakie zwykle mają o sobie. Patologiczne tchórzostwo życiowe i brak elementarnego wydawałoby się RiGCzu, powodują u nich paniczną chęć uniknięcia nieuchronnych konsekwencji własnego zjebania egzystencjalnego, stąd w monstrualnej wprost głupocie jaką grzeszą aborcja jawi im się wyjściem. Wracając do janopawłowej filozofii, warto zastanowić się nad źródłami tak znacznego nacechowania jej kultem maryjnym, typowym dla polskiej religijności. Rzuca na ten fenomen nieco światła wspomniany już Paweł Grad, w recenzji wyboru pism zapoznanego katolickiego kaznodziei ks. Stanisława Chołoniewskiego, pomieszczonej na łamach ''Christianitas'':
''Jest jednak coś, co czyni tę książkę niezwykle istotną. To, co w niej najbardziej oryginalne, to społeczna definicja polskiego problemu katolickiej kontrrewolucji: zdaniem Chołoniewskiego polega on na niewidzialnej i dokonującej się bez instytucjonalnego zerwania (Polacy nie mieli swojej rewolucji) neutralizacji katolickich form życia. Neutralizacja ta zaczyna się od elit narodu: naród psuje się od głowy. Za mało odważny, by dokonać przewrotu, niemal nigdy otwarcie antykatolicki, salon polski chciałby zdaniem Chołoniewskiego zachować religię jako pamiątkę z dzieciństwa, jednocześnie żyjąc tak jak jego oświeceni idole z zachodu Europy; zbyt daleko od centrum, by powtórzyć jej modernizację w stanie czystym, zbyt blisko, by nie oglądać się na salon francuski. Efektem tego zawieszenia nie jest rewolucja polityczna, ale obyczajowa: mniej jednoznaczna i odbywająca się na poziomie przemiany trudnych do usystematyzowania czy zadekretowania przekonań i codziennych praktyk. Polska nowoczesność to historia nieustannego niedoboru politycznej formy, wobec którego prywatność staje się rezerwuarem katolickiego życia. Dlatego też polska kontrrewolucja nie powinna skupiać się na formach politycznej reakcji, tylko formacji w sferze prywatnej: tajnych kompletów katolickiej formacji. To dlatego najdłuższy pomieszczony tu tekst (Odpowiedź na dwa pytania) ma formę listów do przyjaciółek, w których to listach powraca eksploatowany później przez kardynałów Hlonda i Wyszyńskiego (prymasów, którzy zdawali sobie sprawę, że na historię Polski należy patrzeć jako na historię zmagań o dusze) motyw matki-Polki mającej wychować Polaka-katolika pod nieobecność poległego, internowanego, skolonizowanego lub zrezygnowanego ojca; ojca, który mógłby wprowadzić Polaka-katolika w życie publiczne, które nie istnieje.''
- otóż to, właśnie tego nie pojmują wprost niewolniczo zapatrzone w Zachód krajowe feministki, w czym niepoślednią zapewne rolę odgrywa fakt, iż wiele z nich jak Agnieszka Graff czy Kazia Szczuka jest Żydówkami. Dlatego nie mogą skumać, że kobieta w Polsce nigdy nie była poddaną władzy abrahamowego patriarchy Rachelą z ich tradycji, lecz tak pogardzana przez nie matka-Polka stanowiła tradycyjnie surogat wiecznie nieobecnego mężczyzny, jako figury uosabiającej autorytet, instytucję, państwo mówiąc wprost. Bo albo knuł patriotyczne spiski, przez co zesłano go na Sybir czy zabito w którymś z powstań, albo w ramach ''branki'' wzięto musem do carskiego wojska, aby napierdalał się za nie swoją sprawę z jakimiś kaukaskimi góralami czy inszymi nomadami z Azji środkowej. W tym sensie to nade wszystko polskiemu mężczyźnie potrzebna jest emancypacja, ale rzeczywiście rodzima a nie w formie również ściągniętych z zagranicy, podszytych amerykańskim libertarianizmem gówien w rodzaju MGTOcośtam czy inszego ''incelstwa''. Marność Polaka jest funkcją słabości politycznej i ekonomicznej jego kraju, zwyczajnie nie ma on jak rządzić, bo jego państwo jest słabe a życie publiczne cierpi na chroniczny niedowład. Efektem jest prawdziwa ''Rzeczpospolita babska'' pełna zniewieściałych, ''niebinarnych płciowo'' histeryków w rodzaju Szymonka Hołowni - już sam fakt, że mazgaj i kompletny pajac medialny jest bądź był brany pod uwagę jako kandydat na prezydenta RP i polityk serio, musi budzić grozę. Tyłek stąd ratuje mu przyszywana żonka, ''pierwsza obywatelka'' i twarda pilotka F-16, bowiem tam, gdzie chłop nie ma jaj niezbędnych do sprawowania władzy, rolę tę zmuszona jest przejąć odeń baba, co czyni ją megierą, jego zaś bezwolnym słabeuszem niczym mąż przysłowiowej Dulskiej. Pomieszanie ról oboje unieszczęśliwia, narzucający się z tego wniosek płynie więc taki oto, iż emancypacja polskiego mężczyzny musi mieć charakter polityczny, tak by mógł on wreszcie realizować się w pełni jako przywódca, żołnierz, przedsiębiorca z prawdziwego zdarzenia, a nie jego groteskowa parodia jaką stanowi przysłowiowy ''Janusz byznesu'', wreszcie godnie traktowany w pracy i takoż opłacany robotnik, nie zaś pomiatany ''prol''. Cóż, pomarzyć można, w każdym razie oczywistym winno być, że w wymiarze doczesnym polski kult maryjny jest wyrazem historycznego niedowładu państwa, czy wręcz jego braku - to dlatego Jan Kazimierz składał ''śluby lwowskie'' w momencie dziejowego kryzysu Rzeczpospolitej, gdy stanęła na krawędzi zagłady i dla ocalenia Ojczyzny ogłosił Matkę Boską ''Królową Korony Polskiej'', czyniąc się jej niewolnikiem wraz z poddanymi. Powtórzył niemal ten gest parę wieków później prymas Wyszyński, celebrując ''Śluby Jasnogórskie'' roku 1956 oraz oddanie narodu polskiego w macierzyńską niewolę Maryi w 1966, kiedyśmy byli pod jarzmem sowieckim rządzeni przez zaprzańców, dziś kreowanych niemal na wybawicieli i ''patriotów'' [ vide Jaruzelski czy Gierek ]. Bodaj stąd jedynie w Polsce Matka Boska nosi tytuł ''hetmanki'', a tak obśmiewane przez intelektualne ameby panowanie Chrystusa Króla oznaczałoby metafizyczny, czy jak kto woli symboliczny odpowiednik tu na ziemi realnego upodmiotowienia, niepodległości Rzeczpospolitej. Nie podoła wszakże temu dziełu pogrążony w biernej, janopawłowej maryjności polski katolicyzm, on podobnie jak i jego wyznawcy a zwłaszcza wyznawczynie muszą przejść radykalną przemianę. Pora stąd przypomnieć sobie ''Bogurodzicę'' z którą to pieśnią na ustach polskie rycerstwo gromiło wrogów ojczyzny i wiary, dowodząc tym samym, że kult maryjny w naszych dziejach bywał też oznaką triumfu nad złem. Symbolem tegoż jest bodaj jedyna taka w świecie figura Matki Boskiej stojąca na... minarecie w Kamieńcu Podolskim, godło polskiego eurazjatyzmu jakim go pojmuję. Konkretnie więc, tak wyszydzane przez lewackie zjebstwo ''cnotliwe niewiasty'' to w istocie dzielne kobiety biorące odpowiedzialność za swój los, w tym również własną seksualność, a nie obwiniające o wszelkie towarzyszące jej niedogodności mężczyznę, jak niestety czynił to w swych pracach Karol Wojtyła [ a dziś np. Ziemkiewicz, nieznośnie irytujący w swym ''konserwatywnym feminizmie'' umizgującym się do ochujałych całkiem bab ]. Pomijam już, że personalistyczna formacja umysłowa jakiej hołdował przyszły polski papież, od swego zarania niemal obciążona była flirtem z marksizmem a później neoliberalizmem. Najdobitniejszym tegoż wyrazem na krajowym podwórku stała się, martwa już całkiem na szczęście, ''filozofia'' księdza Tischnera i ''Żydownik Powszechny'' Turowicza, którego pogrobowcy stoczyli się w ideologiczne szambo LGBTarianizmu, albo parachrześcijańskiego ''kołczingu sukcesu'' życiowego. Nie dziwota stąd, że dogorywające resztki personalistów typu A. Wielowieyskiego pieją w ''GW'' peany na ich cześć, jako akuszerów trawiącego katolicyzm ''posoborowia''. Przebrzmiała ta francuska moda intelektualna jaka w swoim czasie opętała znaczną część PRL-owskiej inteligencji, a do pewnego stopnia niestety uległ jej też co widać sam Wojtyła, doczekała się w kraju pochodzenia przenikliwego krytyka w postaci Gustave'a Thibona. Wytknął on trafnie właściwej jej fiksacji na punkcie ''osoby'', że zbytnie skupienie na człowieku przesłania spełnianą przezeń funkcję społeczną, polityczną oraz religijną, nadmierne utożsamienie instytucji ze stojącymi na ich czele ludźmi grozi im wprost zagładą w przypadku nieuchronnej śmierci przywódców, czy utraty przez nich charyzmatu. Jakże doniośle brzmią dziś te uwagi, gdy po skremówkowaniu Jana Pawła II nastąpiło jego okrutne wyszydzenie, a teraz gwałtowne obumieranie w konwulsjach kultu jakim został w Polsce otoczony. Bo znękany komuną naród potrzebował wówczas jakiegoś autentycznego przywódcy, niechby duchowego tylko, skoro w wymiarze politycznym nie mógł nań liczyć - ale to oznacza, że idolatria ta była wyrazem historycznej desperacji i niczym więcej:
''Ów bałamutny personalizm stanowi jedną z przyczyn rewolucyjnych katastrof nowożytności: w miarę jak lud przyzwyczaja się do mylenia wysokich osobistości z wieczną zasadą, jaką mają reprezentować, jego uraza wobec nich przeobraża się powoli w chęć uniwersalnego zniszczenia. Przeszłość umiała odróżnić instytucje od osób: można było gardzić królem lub papieżem (Średniowiecze wcale sobie tego nie odmawiało!) w żadnym wypadku bez poddawania w wątpliwość sensu monarchii i papiestwa. Wiedziano, że zdrowa instytucja – instytucja pochodząca od Boga – pozostawała płodna, nawet poprzez najbardziej niedoskonałego człowieka. Przywódcy polityczni i religijni byli wtedy jakby łącznikami między Bogiem a ludźmi: przywiązywano więcej uwagi temu, co przekazywali, a nie temu, jacy byli. Ołtarz podtrzymywał kapłana, tron króla. Dzisiaj wymaga się od króla, by nosił swój tron, od księdza, by podtrzymywał ołtarz. W oczach ludu instytucje usprawiedliwiają się tylko poprzez geniusz lub magnetyzm niektórych pojedynczych osób. Warunek ten pociąga za sobą dwie rujnujące konsekwencje: nieszczęsnym “stronnikom” instytucji narzuca po prostu nieludzki stopień napięcia i aktywności, a co za tym idzie, wiąże los instytucji z poślednimi wypadkami osobistymi. Żałosny antropocentryzm, który myli kanał ze źródłem i który zmierza do uczynienia z osoby ludzkiej absolutnej bazy tego, co, w rzeczywistości, przez człowieka przechodzi a opiera się tylko na samym Bogu…''
Natomiast intrygująco prezentują się w naszej epoce totalnego wprost bezwstydu fragmenty pracy Wojtyły, traktujące o wstydliwości jako formie ochrony jednostki przed sprowadzeniem jej do roli li tylko obiektu seksualnej, przemysłowej wręcz eksploatacji. Bowiem temu w istocie od początku służyła cała ta pierdolona ''rewolucja obyczajowa'' towarzysząca zachodniej kontrkulturze lat 60-ych, urzeczowieniu człowieka i zamianie go w obiekt biotechnologicznej manipulacji, a wszystko perfidnie opakowane w hasełka o rzekomo ''wolnej miłości'', ''pokoju'' i tym podobnych bzdetach. Wszakże i tu można zarzucić Janowi Pawłowi II, że skupiony na słusznej skądinąd walce z sowieckim komunizmem, nie rozpoznał należycie sił politycznych i ekonomicznych zaangażowanych w [anty]cywilizacyjny przełom, co zemściło się okrutnie na jego pontyfikacie po tzw. ''upadku komuny'', do którego sam się przyczynił. W efekcie katolicyzm, także w Polsce, okazał się żałośnie nieodporny na presję mediów i rozrywkowego przemysłu pogardy wobec człowieka. Niegdysiejsi wyznawcy Chrystusa, niechby nominalni, zamienili się przez to w konsumpcyjne bydlęta łączące porno z chodzeniem [ jeszcze ] do kościoła jak gdyby nigdy nic. Owszem, każdy jest grzeszny z chrześcijańskiej perspektywy, nikt zaś doskonały, niemniej rozziew między deklarowanymi wartościami a podłą praktyką dnia codziennego przybrał już rozmiary monstrualnej wprost hipokryzji. Cóż, jeśli świeżo wyświęcony ksiądz nie kryje się nawet z tym, iż dla niego celibat oznacza jedynie ''bezżenność'' nie przeszkadzającą mu w dupceniu lasek, to nie dziwota iż katolicyzm zanika tak szybko nad Wisłą... Wszakże nie można wszystkiego zwalać tylko na kościelną hierarchię, obraz upadku jej instytucji stanowi wierne odzwierciedlenie takowego całej społeczności niegdysiejszych Polaków, zamieniających się obecnie w chuj wi właściwie co, chyba jakowychś ''obywateli świata'' za przeproszeniem. Wykorzenioną biomasę ''kosmopornolitów'', jakim można nakłaść przez to do łbów dosłownie każde gówno, choćby najgorszą bzdurę a i tak łykną ją niczym modelka kasztany w Dubaju. Zdeprawowane jednostki wyzbyte niechby śladu kręgosłupa moralnego i elementarnego wydawałoby się poczucia wstydu, wyśmienicie nadają się na obiekt manipulacji, stąd zalew obsceny aż do urzygu w me[n]diach, reklamie, popularnych widowiskach etc. W tym sensie rzeczywiście kreślony na kartach pism Wojtyły człowiek jako osoba skończył się, obdarzona w jego wizji niepowtarzalną jednostkowością i godnością ludzką płynącą z faktu posiadania przezeń jakoby nieśmiertelnej duszy. Trudno zaprawdę dopatrzeć się jej u przysłowiowych Julek i Oskarków, wulgarnej dziczy jakiej pokoleniowym doświadczeniem jest kręcenie beki z papieża, tegoż właśnie jaki chciał uchronić owe spierdoliny przed zbydlęceniem do jakiego same się sprowadziły! Nie żal mi ich ani trochę, bom wyzbyty grama choćby chrześcijańskiego miłosierdzia jak powiadam, prędzej niczym żydostwo rzuciłbym na nich straszną klątwę, aby imię takowych kanalii zostało wymazane z księgi czasów na wieczność... Przejdźmyż więc do rozdziału ''Metafizyka wstydu'', gdzie Wojtyła trzeba przyznać trafnie diagnozuje koszmar pornografii nie tylko seksu, ale i śmierci w jakich przyszło nam obecnie żyć:
Tyle z mej strony krytycznych uwag wobec JPII na poziomie niedostępnym bydłu wyrzygującemu nań swój jad po internetach, przegrywów życiowych zdatnych jedynie do gnojenia bezsilnych starców w agonii. Jeśli trafił tu jaki niekremówkowy katolik, zapewne przyzna mi rację mimo dzielącego nas dystansu: tak czy owak jedziemy przecież na tym samym wózku, gra toczy się bowiem o to, czy w ogóle pozostaniemy ludźmi... Ostanie się cośkolwiek z wojtyłowej osoby wyposażonej w rozum i godność człowieka, czy też będziemy tylko humanoidami dla siebie samych i wzajem, jak te bezduszne kobietony, nieczułe piździska wspomniane na wstępie. Przypomnę com pisał uprzednio: tyrania to zniewolenie przez zbydlęcenie, bestializację ludzi i buntowanie ich przeciw sobie. Przyszło nam stąd żyć w czasach, gdy cnota jest w powszechnej pogardzie, bo jako tłumaczenie łacińskiego ''virtus'' oznacza mężność, dzielność. Zestaw cech czyniący z samca mężczyznę a z samicy kobietę uchodzi dziś za synonim niedojebstwa, bowiem świat wokół to jeden wielki burdel, dlatego najlepiej ma się w nim kurwa, tchórz i złodziej. Pomnijmy jednak, że wiara nie wyrasta z empirycznych przesłanek, a wręcz stoi wobec nich w kontrze, dlatego człowiek religijny to nie frajer pozbawiony trzeźwej wiedzy o życiu, tylko osoba uginająca się pod jej ciężarem, a nie mająca ochoty popaść z tego tytułu w całkiem jałową rozpacz. Jakoś nie dociera do nas w tym polskim ''bezobjawowym katolicyzmie'' istota chrześcijaństwa jako religii żywego Boga i Jego Słowa, które stało się Ciałem zrodzonym - o horrendum! - z trzewi Dziewicy. Skandal wiekuisty jakim jest Boże Narodzenie wprost prosi się o plugawe, talmudyczno-pogańskie bluźnierstwa, które wszak się go nie imają, stanowiąc jedynie dowód słabości obrazoburców. Zdaję sobie sprawę z prowokacyjnego charakteru tychże uwag i to czynionych jeszcze w okresie świątecznym, ale też o to właśnie mi chodziło by zakłócić nieco atmosferę przyjemnego trawienia karpika, albo wegańskiej sałatki wedle woli, do jakiej zwykle sprowadza się swojska pożal się celebracja narodzin Chrystusa. Czy w ogóle głupie skurwysyny kumacie do czego tu doszło i na czego pamiątkę spotykacie się w tych dniach?! Pan i Stworzyciel świata uniżył się skrajnie, przybierając realną postać człowieka z nędznej rasy parchów i przez nią wyklęty jako ''zdrajca'', urodzony jako bękart kobiety o wątpliwej reputacji a wychowany przez cuckolda Józefa, by zginąć w końcu haniebną śmiercią na krzyżu godną najgorszych tylko zbrodniarzy. Nie dziwota, że należycie pojmowany chrystianizm stanowi po wsze czasy kamień obrazy dla wszystkich ''człowieków'' serio i ''ludzi sukcesu'', czy raczej tych co się za takowych uważają, no bo jakim cudem niby mają oni uwierzyć, że mocarz i ofiara stanowią Jedno? W dodatku jeszcze w trzech Osobach... dej Pan spokój - i w tym właśnie cały sens chrześcijaństwa, że jest ono skandaliczne i niesłychanie obrazoburcze dla ''mądrości tego świata''! Z tą jakże świąteczną refleksją ostawiam, przywołując na koniec już tylko jeden, krótki tym razem ustęp z omawianej pracy Karola Wojtyły, traktującej o związku miłości i odpowiedzialności, bez której to nie ma ani wolności ani też prawdziwej rządności. Za kodę naszych rozważań posłuży fragment z zacytowanego na wstępie podrozdziału ''Problem małżeństwa i współżycia'', gdzie przyszły Jan Paweł II będąc przeciwnikiem aborcji, nie opowiada się tym samym bynajmniej za rodzeniem przez kobiety ''potworów'', jak upośledzone dzieci nazywają otwarcie feminazistki i komunopedały:
''Jeśli zaś chodzi nie tyle o dobór, ile o wybór współmałżonka, to zwłaszcza wzgląd na potomstwo nakazuje przestrzegać zasad zdrowej eugeniki. Medycyna posiada swoje przeciwwskazania wobec małżeństw w przypadkach pewnych chorób, jest to jednak problem osobny, którego tu nie referujemy, dotyczy on bowiem nie tyle samej etyki seksualnej, ile etyki zdrowia i życia (przykazanie V, nie zaś VI). Wnioski, do których dochodzi seksuologia medyczna, w żadnym punkcie nie przemawiają przeciwko głównym zasadom etyki seksualnej: monogamia, wierność małżeńska, dojrzały wybór osoby itd. Zasada wstydu małżeńskiego zanalizowana w części drugiej rozdziału III znajduje także swe potwierdzenie w istnieniu dobrze znanych seksuologom i psychiatrom nerwic, które są następstwem współżycia płciowego przeżywanego w atmosferze lęku przed zaskoczeniem ze strony jakiegoś niepożądanego czynnika z zewnątrz. Stąd potrzeba odpowiedniego miejsca, własnego domu czy bodaj mieszkania, gdzie życie małżeńskie może się toczyć "bezpiecznie", tj. zgodnie z wymaganiami wstydu, gdzie mężczyzna i kobieta niejako "mają prawo" przeżywać najintymniejsze dla siebie sprawy.''