piątek, 4 września 2009

Buddyjscy ''fuhrerzy''.

Parę dni temu peregrynując po internecie przypadkiem znalazłem bardzo ciekawy tekst o Wojtusiu Eichelbergerze i sekciarskim duchu panującym w niektórych buddyjskich wspólnotach, gnojeniu tam ludzi, złotoustych guru o lepkich rękach uwodzących nieletnie etc. - rzecz tym bardziej godna uwagi, że nie pochodząca z portalu ''Frondy'' czy jakiegoś tabloidu, ale od człowieka z ''wewnątrz'' poważnie, jak należy traktującego nakazy buddyjskiej praktyki [ co bynajmniej nie oznacza, że dogmatycznie ! ] i dlatego oburzonego na liczne nadużycia wobec niej jakie mają miejsce wśród niektórych zwolenników tej doktryny. Takie teksty utwierdzają mnie tylko, że miałem rację trzymając się na dystans wobec polskich buddystów, i nie ufając Eichelbergerowi, Santorskiemu i całej reszcie tej ''buddyjskiej warszawki'', a to właśnie dlatego, że buddyzm jest mi niewątpliwie najbliższy, chociaż nie uważam się za buddystę, bo to sprawa praktyki [ ciężkiej, żmudnej i niebezpiecznej ] a nie deklaracji, z tym zaś u mnie raczej średnio. W każdym razie będąc nawet ''niedzielnym buddystą'' i tak jestem pod tym względem lepszy od ''średniej krajowej'', bo z tego co wiem i słyszę większość buddystów w tym kraju [ i nie tylko ] jawi się jako banda hipokrytów, erotomanów i głupich cip [ chociaż zdaję sobie sprawę, że mówiąc to krzywdzę wiele osób, ale to mniejszość, i niestety nie oni chyba nadają ton wspólnocie buddyjskiej ]. Polecam więc lekturę tego tekstu, również ze względu na wiele zawartych w nim smakowitych obyczajowych historii i ciekawych osobistych uwag, choćby na temat zachowań różnych samozwańczych guru-szmuru, tudzież źródeł mentalnego poddaństwa ich zwolenników.

Przy tej okazji natrafiłem też na książkę gościa, byłego buddyjskiego mnicha, opisującego w niej nieznany dotąd szerzej epizod haniebnej kolaboracji buddystów, zwłaszcza różnych sekt zen, w Japonii w czasie II Wojny Światowej z ludobójczym, militarystycznym reżimem, jaki tam wówczas panował - nie tylko nie sprzeciwiali się [ poza nielicznymi wyjątkami ] jego zbrodniom, ale wręcz je gorąco popierali i dostarczali uzasadnień dla szowinizmu i rasizmu, na jakim był oparty ! Buddyzm został tam wtedy wprzęgnięty w machinę państwowego terroru stanowiąc niemal jego ideową legitymizację - lektura fragmentu tej książki wprowadzającego w jej treść pozwoli rozwiać jakiekolwiek złudzenia w tym względzie. Umieszczam to wszystko tutaj właśnie dlatego, że ''jestem'' buddystą, bo wychodzę z założenia, że zanim zacznie się wypominać brud na czyimś podwórku, lepiej przedtem oczyścić gnój na swoim... co polecam zwłaszcza zarozumiałym ''olowcom'' oraz inszym, którzy często agresywnie nabijają się z katoli - tylu kołtunów co wśród was nie ma chyba nawet w radiu Maryja !

Znamienne, że buntowi młodzieży w latach 60-ych [ a przecież popularność buddyzmu na Zachodzie wzięła się właśnie z ówczesnej fali zainteresowania religiami Wschodu ], jej sprzeciwowi wobec wojny w Wietnamie, amerykańskiego imperializmu i kultury rodziców odbywającemu się pod pacyfistycznymi hasłami, patronowali nie tylko zbrodniarze z przeciwnego obozu [ Mao, ''boski'' Che ], ale też, jak się okazuje, [ex] faszyści i wojskowi nacjonaliści...

A jak jesteśmy przy różnych fałszywych guru, to na koniec polecam jeszcze jeden tekst, tego samego gościa co na początku, tym razem o Grotowskim - podobnie jak autor mam do niego ambiwalentny stosunek : z jednej strony podoba mi się w nim to, że w przeciwieństwie do kontrkulturowych rewolucjonistów i proroków nie głosił radykalnej dychotomii Dobra i Zła i zbudowania absolutnie czystej utopii Nowego na zgliszczach Starego [ za co zresztą był wyzywany przez nich od ''reakcjonistów'' ], bo po młodzieńczym, stalinowskim epizodzie w ZMP doskonale zdawał sobie sprawę, że takie pragnienie to prosta droga do zbrodni i żałosnego skurwienia się [ gdyż najdoskonalszą realizacją idealnego ustroju społecznego jest obóz koncentracyjny, a absolutna równość i sprawiedliwość jest możliwa tylko w zbiorowej mogile ] - nie, on jednoznacznie mówił, że życie ma dwa bieguny, i ten drugi - fałszu, zdrady, codziennego zła jakie wyrządzamy innym i sami doświadczamy - jest niezbędny, chodzi zaś tylko o to, by go zrównoważyć, nie dać się w nim całkowicie pogrążyć, mieć jakąś przeciwwagę ku temu. Z drugiej jednak coraz wyraźniej widać nieuprzedzonym i niezaślepionym okiem, że podjął się zadania, które stanowczo go przerosło rozpętując przy tym siły, które wyrządziły szkodę nie tylko jemu, ale przede wszystkim jego zwolennikom, o czym świadczy choćby tragiczny los jego fenomenalnego aktora Ryszarda Cieślaka [ którego pamiętam z roli w mało znanym, bo i słabym powiedzmy sobie szczerze, polskim filmie z lat 70-ych ''Rekolekcje'', gdzie prezentował się jak autentyczny, rodzimy odpowiednik Iggy'ego Popa ! ], ale o tym już szerzej w artykule powyżej.

p.s. dorzucam jeszcze jeden tekst z tej serii dotyczący Junga - ciekawe wnioski.