wtorek, 25 października 2011

Nie cierpię Wódy Alena [ rzecz o filmach ].

- w poprzednim poście zajmowałem się tzw. ''wyborami'' więc nie będę się już rozwodził nad politycznymi sensacyiami regionalnymi, jakie się w międzyczasie wydarzyły takimi jak przejście p-osła Kopycińskiego do Ruchu Palikota zapewniającego przy tym, że nie dla własnej korzyści to uczynił bowiem w nowym ugrupowaniu czeka go ''ciężka praca a czasem pot i łzy'' [ czy to ma znaczyć, że w ramach inicjacji zapinają go tam w dupala ?! ] ani pomstującym nań za ''zdradę'' i ''antykościelność'' rozmodlonym Janem [ oby nie natrafił na pana dyrektora, gdy ten będzie w nastroju ''refleksyjnym'' bo skończy jako jedno z jego trofeów na ścianie ] czy też marszałkiem Jarubasem nie mogącym oderwać się od lukratywnej posady, oczywiście ''dla dobra regionu''...

Nie, tym razem dla zaczerpnięcia oddechu coś znacznie przyjemniejszego czyli rzeczone filmy bo ostatnio widziałem parę naprawdę dobrych, które chciałem w tym miejscu polecić jak i niestety kilka kiepskich wartych żeby je solidnie zjechać co też uczynię, ale zacznijmy od tych lepszych :

- na pierwszy ogień  idzie obraz na który od pewnego czasu ostrzyłem sobie pazury i nie zawiodłem się : amerykański dramat obyczajowy ''Do szpiku kości'' [ Winter's bone ] - taka ''inna Ameryka'', wiejska ale bynajmniej sielska, oj k... nie ! Dla chcących zorientować się w czym rzecz recenzja a na zachętę trailer :



- spotkałem się z zarzutem, że film jest pewną stylizacją : owszem, to zresztą w ogóle cecha kina kręconego przez Amerykanów, którzy najbardziej banalnej historii potrafią nadać ramy wręcz biblijnej przypowieści czy antycznego dramatu [ choć i tak wolę to od typowego dla Europejczyków nihilizmu ], ale najlepszą nań odpowiedzią będą takie oto zdania z wyżej przytoczonej recenzji :

''Nagromadzenie postaci tajemniczych, o których lepiej nie mówić, których twarzy nie widać, o których słychać tylko legendy, sprawia, że okoliczne pola i lasy wypełniają się niepokojem niczym zagadkowe lasy miasteczka Twin Peaks. Tylko, że mniej w tym czarów i luzu, więcej prawdziwego życia i kopa w dupę. [ ... ] Są nawet sceny wyrwane z konwencji filmów Eli Rotha lub Roba Zombie. I mi się to podoba. Pasuje. Wszystko zresztą pasuje, „Winter’s Bone” jest bardzo spójny i przez to wiarygodny.''

- dokładnie ! Warto też docenić, że obraz ten zdecydowanie wyróżnia się na tle masowej amerykańskiej i ogólnie zachodniej produkcji filmowej, gdzie jak to słusznie zauważył Jacek Bartyzel króluje ''potworna monotonia tysięcy tych samych klisz i schematów, jeden w gruncie rzeczy zawsze i straszliwie ogołocony duchowo typ człowieczka, który tylko żre, ćpa (albo wypruwa z siebie żyły dla jakiejś korporacji), kopuluje i „samorealizuje się”, na przykład „zaczynając życie od nowa” po piątym rozwodzie, albo pytluje o pierwszej lub piątej poprawce, gdy tylko jakaś niegodziwość, której się dopuścił, grozi mu przykrymi konsekwencjami'', dlatego mimo wszystko tchnie jakąś autentycznością, ja w każdym razie miałem podczas oglądania wrażenie wręcz swojskości. Dodatkowym atutem jest też towarzysząca obrazom ścieżka dźwiękowa wypełniona muzyką country, ale tą korzenną a nie a la Dolly Parton [ choć i tak wolałbym ją niż taką Lady Gaga bo to wprawdzie perfekcyjne ale perwersyjne ścierwo ], jednym słowem prawdziwa wiocha, oczywiście w najlepszym tego słowa znaczeniu !

Teraz coś lżejszego - fenomenalna parodia kina ''blaxploitation'' z lat '70-ych czyli ''Black Dynamite'' : czarny odpowiednik Rambo i Bruce'a Lee w jednym [ brzmi ciekawie, nie ? ]. Nie będę się produkował, kto chce zaczerpnąć więcej informacji niech sięgnie po recenzję, natomiast poniżej wrzucam [ prawie ] finałową scenę w której ''dynamit'' dokonuje desantu na Białasowy Dom, gdzie siedzibę ma demoniczny ''Tricky Dicky potężny władca Ameryki'' [ czyli Richard Nixon ], który uknuł perfidny i jakże okrutny plan skurczenia Afroamerykańskich fiutów za pomocą środka ukrytego w piwie rozprowadzanym wśród czarnych - taka zniewaga wymaga oczywiście solidnej odpowiedzi i nasz bohater daje Ryśkowi należyty wycisk, choć nie jest łatwo :



- warto wsłuchać się w dźwięki towarzyszące samej scenie lądowania jak i początkowej walki z ochroniarzami przed Gabinetem Owalnym czy raczej po Clintonie już Oralnym choćby po to aby przekonać się dlaczego lata 70-te to najlepszy okres muzyki filmowej, w ogóle ścieżka dźwiękowa to podobnie jak w przypadku poprzedniego obrazu kolejny mocny atut tego filmu, pełna soulu i funky oraz odniesień do Jamesa Browna jak i Quincy Jonesa. Do tego trzeba jeszcze dodać perfekcyjnie odtworzony ''styl epoki'' czyli specyficzny alfonsi sznyt, papuzie stroje, afro i wąchale etc. - co tu dużo gadać : bodaj najlepszy ''zły'' film jaki przyszło mi oglądać !

Jak już jesteśmy przy panach, którzy strzelają do wszystkiego co się rusza i ten tego to warto przypomnieć, że i nasi ''bracia'' Słowianie zza wschodniej za-granicy w niczym pod tym względem ''czarnuchom'' nie ustępują o czym min. traktuje znakomity obraz Bałabanowa ''Palacz'' - wspominałem o nim kiedyś w tym miejscu tamże umieszczając w odnośnikach omówienie oraz fragmenty filmu, więc teraz kiedy w końcu dane mi było go obaczyć ograniczę się do mocnej rekomendacji, naprawdę warto zobaczyć, jak zresztą i inne filmy tego reżysera.

Mniej więcej w tej samej konwencji mieści się o dziwo francuski ''Wróg publiczny nr.1'', któremu poświęciłem kiedyś cały, za to krótki wpis - Vincent Cassel był wręcz stworzony do tej roli nic więc dziwnego, że zagrał chyba rolę życia ; rzecz w dwóch częściach, łącznie ponad trzy godziny ale nie miałem wrażenia straconego czasu.

I w tym miejscu kończą się niestety miody a przychodzi pora na nieuniknioną w takich sytuacjach łyżkę dziegciu [ ta pierd... ''druga strona medalu'' ! ] a żeby było ''zabawniej'' rzecz tyczy się głównie ''komedii'' - litościwie spuszczę zasłonę milczenia na słynny ponoć [ kompletnie nie wiem dlaczego ] ''Kac Vegas'' : na swoje usprawiedliwienie mam, że był sobotni wieczór a ja ''nie do końca trzeźwy'' i chciałem zobaczyć coś relaksującego i nieangażującego zbytnio umysłowo ale nie zdzierżyłem po półgodzinie - relaks nie oznacza skretynienia ! Sięgnąłem więc po filmy Woody'ego Allena i tu wbrew oczekiwaniom dopiero zaczęły się schody... Na pierwszy ogień poszła jego najnowsza produkcja czyli ''O północy w Paryżu'' : muszę przyznać iż Woody to spryciarz - nakręcił kolejny po ''Vicky, Cristina coś tam'' ponad godzinny klip reklamowy o następnej europejskiej metropolii zapewne jak w tamtym przypadku ze ''wsparciem finansowym'' ichnich władz municypalnych [ odpadają koszty kręcenia a magistrat się cieszy bo zwabiona wizją ''slow life, slow food'' ludożera przyjeżdża zostawiając swoją kasę, super nie ? ]. Pewnie zaraz usłyszę, że czepiam się lekkiej i bezpretensjonalnej komedii, sęk jednak w tym że nawet taka rozrywkowa konwencja nie usprawiedliwia aż takiego fałszowania rzeczywistości - jasne, nigdy tam nie byłem i najprawdopodobniej już nie pojadę, więc można powiedzieć że co ja tam wiem, ale podczas seansu nie mogłem oprzeć się wrażeniu iż obcuję z wizją Paryża lewicowo-liberalnego mieszczucha, ''burżua'', jego karykaturalną wersją gdzie tylko je się pyszne rogaliki w bistro czy gdzie tam, popija wino w restauracjach, spaceruje po bulwarach, buszuje wśród straganów bukinistów i generalnie ''obcuje z wielką sztuką'' : to wszystko porażało sztucznością, za dużo elementów  tutaj pasowało do siebie aby być ŻYWE, podobnie w alternatywnej rzeczywistości lat 20-ych i nawet fakt iż mogło się to rozgrywać jedynie w umyśle bohatera tego nie tłumaczył. Może najlepszym komentarzem do tego będzie, że na tych słynnych, jakże romantycznych bulwarach ponoć wali niemożebnie szczynami i kałem bo nadsekwańska ''wrażliwość socjalna'' nie pozwala wypierdolić koczujących tam gromadnie bezdomnych... Muszę przyznać, że to kokietowanie Europejczyków przez Allena czy to w takich właśnie filmach czy też poprzez rozsiane w wywiadach uwagi strasznie mnie irytuje a nawet wkurwia - najlepiej chyba w czym rzecz zilustruję na przykładzie znakomitego francuskiego kompozytora awangardowego, jednego z moich ulubionych, Edgara Varese'a, który w latach I wojny światowej przeniósł się do Stanów Zjednoczonych [ znamienne, że mniej więcej w tym samym czasie, gdy tak uwielbiani przez głównego bohatera ''O północy...'' amerykańscy artyści podążali do Paryża niemal jak do Mekki on udał się w przeciwnym kierunku ]. Mimo że nowy kraj nie powitał go raczej z otwartymi ramionami a jego twórczość doczekała się tam uznania właściwie dopiero już po jego śmierci to jednak związał z nim resztę swojego życia [ z małym tylko epizodem na przełomie lat 20/30-ych, gdy wrócił do Francji, nie licząc incydentalnych odwiedzin w Europie w tamtym okresie ] - mógł przecież być kimś w rodzaju muzycznego surrealisty tak jak działkę poezji obstawiał w tym zakresie Breton a Man Ray fotografii, ale najwidoczniej wolał być nikim w Ameryce niż kimś tam w Europie, bo ta ostatnia z artystycznego punktu widzenia to pierdolony k... grajdół ! Każdy, kto miał okazję choćby pobieżnie obcować z dziełami Varese'a właśnie, Revueltasa, Cage'a czy Harry Partcha i porównać je z beznadziejnie jałową i nudną przeważnie twórczością europejskich awangardzistów muzycznych takich jak Schoenberg czy Webern [ jedynie Alban Berg wybija się na tym tle, ale był z nich najbardziej utalentowany i najmniej sekciarski zarazem ] wie, że nie przesadzam : uderzającą cechą amerykańskiej awangardy korzystnie odróżniającą ją od jej europejskiej odpowiedniczki jest jej antysekciarskość właśnie, ogromna energia, otwarcie na wpływy innych, pozaeuropejskich kultur a nawet ówczesnej pop music np. użycie stałego, pulsującego rytmu i instrumentów perkusyjnych właściwych dla tańców indiańskich przez Revueltasa w jego orkiestrowych ''La noche de los Mayas'' byłoby wtedy w Europie niemożliwe i nadal jest trudno akceptowalne - zaraz chór ciotek rewolucji i postępowych bigotów okrzyczałby to jako ''reakcyjne'' i schlebiające ''najniższym gustom mas'', zresztą gdy Schoenberg komponował w swej operze ''Mojżesz i Aaron'' scenę orgiastycznego tańca wokół Złotego Cielca stać go było tylko na coś w rodzaju demonicznego walca... Tak więc wracając do Woody'ego : obserwując jego ckliwą, wypraną z wszelkich kantów paryską wirtualną ''rzeczywistość'' aż miało się ochotę aby zdemolowały ją hordy arabskich i czarnych emigrantów, barbarzyńców w dresach, dlatego wymiękłem w jakiejś 50 minucie aby nie życzyć całkiem sympatycznemu głównemu bohaterowi [ to zresztą bodaj jedyny plus tego filmu jaki potrafię znaleźć, bo grający go Owen Wilson nie uległ na szczęście manierze aktorów naśladujących neurotyczny styl Allena, gdyby jeszcze nie wypowiadał typowych dlań grepsów i oszczędził jakże ''głębokich'' uwag na tematy polityczne byłoby już nawet znośnie ] żeby zrobili z nim to co z odbytem Kadafiego przed śmiercią...

Trochę lepiej, ale tylko trochę było z jego wcześniejszym obrazem ''Co nas kręci, co nas podnieca'' [ skądinąd ''niezłe'' tłumaczenie oryginalnego ''Whatever Works'' ] - w tym wypadku wytrzymałem ponad godzinę dopóty nie zadałem sobie pytania : ''dlaczego ja to sobie robię ?'' i przerwałem seans. Być może z tych samych powodów dla których od młodego Ciorana miotającego się ''na szczytach rozpaczy'' wolę starzejącego się, coraz bardziej kostycznego, który przedkłada Marka Aureliusza nad ''tego histeryka Rousseau'' i przestającego pisać na kilkanaście lat przed swoją śmiercią bynajmniej z braku weny a jedynie dlatego, iż przestało mu to być potrzebne jako forma autoterapii, gdy litościwy czas wygasił nareszcie popędy, źródło wszelkiej udręki... Inaczej mówiąc dojrzały człowiek wprawdzie nie otumania się tanim optymizmem, ale też nie podsyca swej mizantropii i wstrętu do życia ani nie epatuje nimi innych i to jeszcze w tak obcesowy sposób jak antypatyczny główny bohater w tym filmie. Sztuką raczej jest nie mieć żadnych większych złudzeń co do siebie i innych ludzi a MIMO TO spotykać się z nimi, jakoś żyć i wytrzymywać samemu ze sobą a przede wszystkim szukać wyjścia poza tą pieprzoną euforyczno-depresyjną ''dialektykę'', jakiegoś constansu, wzniesienia się ponad przyjemność i ból. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że bliżej mi do tego neurotycznego bubka, który snuje się tam czy raczej utyka po ekranie niż powyższych wzniosłych postulatów, ale dlatego właśnie tym bardziej je cenię a on tym większą wzbudza we mnie odrazę. I jeszcze te jego złośliwe, ostre, niby to celne i głębokie uwagi... - najlepiej pasuje tu niemieckie pojęcie ''fachidioten'' : może i facet jest geniuszem w swojej profesji, ale to co ma do powiedzenia na inne tematy jest w gruncie rzeczy równie płytkie i prymitywne jak te komunały amerykańskiej cipci z którą się zadaje i w końcu poślubia. To zresztą alter ego samego Allena, jak to zwykle w jego filmach, i cały on : człowiek o żywej ale powierzchownej inteligencji, niezdolny do zakorzenienia ani jakiegokolwiek głębszego wglądu w cokolwiek, ślizgający się po powierzchni rzeczy i zdarzeń, nieznośny pozer, który zatrzymał się chyba na etapie emocjonalnym 10-latka, sentymentalny i wulgarny zarazem, pielęgnujący swoje fobie, szukający rozpaczliwie ucieczki przed śmiercią i absurdem w tanich grepsach i seksie, który jest tylko funkcją jego neurozy itd. Myślę, że słowem, które najlepiej definiuje go i całą jego twórczość jest właśnie POWIERZCHOWNOŚĆ : nawet w swoim szczytowym osiągnięciu jakim jest ''Annie Hall'' [ inni pewnie wymieniliby w tym miejscu ''Manhattan'' ] jest jakiś próg, którego nie przekracza woląc pozostać przy banalnych raczej konstatacjach. Nie wiem z czego to wynika - może z odrzucenia przezeń sfery metafizycznej, która jest dla niego fikcją [ stąd poczucie absurdu, którym podszyte są w jego obrazach relacje między ludźmi, miłość, seks a nawet humor, przede wszystkim on ] a która stanowi tak naprawdę podstawowy wymiar rzeczywistości wobec którego biologiczny, społeczny czy psychiczny są wtórne będąc w nim zanurzone : więc stąd ''nierzeczywistość'' wyżej wspomnianych filmów ? Tak czy siak, nie chciałbym aby zabrzmiało to megalomańsko ale sorry Wódy - jestem już gdzie indziej, śmiem twierdzić dalej i już mnie nie kręcisz...

No.