Fox
od jakiegoś czasu lansuje na swym blogu nieprawdopodobną wydawałoby się tezę o możliwej ''konwergencji systemowej'' między
częścią nastawionych proglobalistycznie amerykańskich elit, a chińskimi
komunokapitalistami, co niestety wbrew pozorom jest całkiem możliwe,
gdyż maoistowski reżim posiada już doświadczenie w podobnej polityce
anarchizacji własnego kraju, jak to ma miejsce podczas obecnej ''rewolucji kulturalnej'' w USA, a za czym również stoją hunwejbini, tyle że tu z Black Lives Matter i pokrewnych terrorystycznych organizacji. Prosi się aż, by przypomnieć po raz wtóry już w tym miejscu historię Richarda Aoki, prowokatora FBI, który mimo iż Azjata z pochodzenia skutecznie zinfiltrował ''Czarne Pantery'', dostarczając jej bojownikom rządową broń do zwalczania władz USA, pod kontrolą tychże:). Nadał on terrorystycznej organizacji wojskowy sznyt, w czym niepoślednią rolę odegrała jego przeszłość służby w amerykańskiej armii, gdzie też został zwerbowany. Nade wszystko zaś zaraził murzyńską bolszewię niezdrową fascynacją maoizmem, który robił w okresie kontrkultury prawdziwą furorę wśród zachodnich lewaków, wobec tracącego w owym czasie rewolucyjny wigor, pogrążającego się w breżniewowskiej demencji sowieckiego komunizmu, jaki przestał być dla nich ''sexy''. Jeden z przywódców ''Czarnych Panter'' Eldridge Cleaver, ten sam co to szeroko praktykował swoją teorię ''insurekcyjnych'' gwałtów na białych kobietach, w imię ''rasowego odwetu'' za wieki niewolniczej opresji amerykańskich Murzynów, obdarzył z uznaniem Mao mianem ''a bad ass motherfucker''. W każdym razie ''maoistowski ślad'' w zamieszkach wywoływanych przez Antifę i Black Lives Matter, ruch o wyrażnie marksistowskich konotacjach co otwarcie potwierdziła jedna z jego fundatorek, wskazuje na wspólną akcję dywersyjną wywiadu Chin, jak i nade wszystko tej części amerykańskiego ''deep state'', która czynnie przeciwstawia się konfrontacyjnej wobec Pekinu polityce Trumpa. Tym bardziej, że na ''oddolny ruch obywatelski'' wymierzony w rzekomą systemową przemoc wobec czarnych w USA spłynęła prawdziwa ulewa grantów od Open Society Sorosa, ale i fundacji Forda oraz Borealis Philanthropy, organizacji programowo finansującej wszelkie lewackie ekscesy - oficjalnie podaje się, że poszło na to z wymienionych źródeł ponad 100 mln dolarów, ale zapewne suma ta jest wyższa, i to grubo. Czująca pismo nosem inna z założycielek BLM ''afroafrykanka'' Opal Tometi, by uprzedzić ewentualne zarzuty na tym tle ściemnia frajerom, że biała korpo-Ameryka może ''ulec pokusie'' finansowania czarnych aktywistów, zastrzegając wszakże, iż ''that is not the solution'':).
[ Konieczna dygresja: jeśli ktoś sądzi, że zajmujemy się tu oderwanymi od krajowych realiów, nieistotnymi dla nas w Polsce kwestiami, radzę mu rzucić okiem na tę oto relację z niedawnej demonstracji pod lokalnym biurem poselskim Ziobry w proteście przeciwko aresztowaniu ''niebinarnego'' Małgorzatka. Jak widać nawet w Kielcach można wyciągnąć całkiem spory tłum na ulice pod najgłupszym choćby pretekstem, kadry wystarczające do urządzania zadym i publicznych linczów na mniemanych ''faszystach'' są uszykowane także w prowincjonalnych ośrodkach. Nie radziłbym lekceważyć tej zbieraniny rozhisteryzowanych feministek, antifiarzy, elgiebetów, zwykłej gówniarzerii, resortowych emerytów z KOD, ba - nawet trafiła się jakaś afroafrykanka ze świętokrzyskiego oddziału Black Lives Matter. Wiele bowiem z tych wyglądających niepoważnie ''osobopostaci'' szkolonych jest przez zawodowych prowokatorów jak Kamil Siemaszko, kilkukrotny mistrz boksu tajskiego w Polsce. Zwłaszcza narodowcom więc radziłbym spuścić z tonu, i skończyć z napinkami, że lewacką hołotę rozpirzą jedną ręką, aby nie było potem wstydu, iż zebrało się srogi łomot od grubej lesby z fioletowym czubem czy co gorsza niebinarnego homoniewiadomo:). Nie ma też co łudzić się, że nadchodzące wielkimi krokami przesilenie przywoła ludzi do porządku urealniając ich problemy, i czyniąc podobne kwestie jak ból dupy ''kochających inaczej'' nieistotnymi. Raz, że mamy do czynienia z fanatykami kompletnie odpornymi na rzeczywistość, czego dowodzą biorąc udział bez wstydu w podobnych błazeństwach jak wyżej przytoczona demonstracja. Czasy społecznego zamętu stanowią zawsze okres złotych żniw dla wszelkich żerujących na nim terrorystów, doprawdy mniejsza o pretekst niechby i z doopy wyciągnięty, aby tylko mieć okazję do urządzenia krwawej jatki. Tam gdzie porządek publiczny ulega rozpadowi, bo gwarantujące go instytucje państwa zawodzą, a ''milcząca większość'' zajmuje właśnie bierną postawę, choćby niewielka grupa zdeterminowanych rebeliantów jest w stanie narzucić swoje reguły całej reszcie społeczeństwa, czego klasycznym już przykładem pucz bolszewicki. Nade wszystko jednak kasy na takie pajacowanie nie zbraknie nawet w okresie największej zapaści gospodarczej, gdyż płynie ona głównie ze spekulacji oderwanej od realiów ekonomicznych przeciętnego konsumenta, którą trudni się światowa finansjera ''zbyt potężna by zbankrutować''. Koniec dygresji. ]
Tak oto wyciągnięci z politycznej zamrażarki amerykańscy maoiści z ''Freedom Road'', wespół z anarchokomunistyczną Antifą sieją terror na ulicach jankeskich miast za pieniądze globalistycznych korporacji zblatowanych z Pekinem, wspierani w tym przez skurwysynów i zdrajców z miejscowego wywiadu i wojska. Do tych ostatnich należy były szef NATO za Obamy adm. James Stavridis, zajmujący całkowicie kapitulanckie stanowisko wobec faktycznej, choć niewypowiedzianej wojny domowej z jaką mamy do
czynienia obecnie w USA, bredząc publicznie iż ''[Peaceful] Protests Aren't 'A
Battlespace To Be Dominated'' [ przyjdzie nam jeszcze przeczołgać merytorycznie przyjemniaczka w osobnym wpisie, na okazję nadchodzących wyborów prezydenckich za oceanem ]. Zresztą idę o zakład, że wielu z zadymiarzy to zwyczajni prowokatorzy i funkcjonariusze ''po cywilu'', trudno doprawdy aby koordynacja działań na taką skalę mogła obyć się bez korzystania z mającej wprawę w podobnych operacjach infrastruktury tajnej policji, bowiem nie ma gorszej rewolucyjnej kanalii jak anarchista na służbie!!! Stavridis to niejedyny bynajmniej wysoko postawiony wojskowy amerykański czynnie sabotujący wszelkie wysiłki powstrzymania fali ulicznego terroru szerzącej się obecnie za oceanem, do tej grupy należy także związany z US Navy John Kirby, regularnie szkalujący Trumpa w lewackiej szczujni CNN jako jej ''komentator''. Hipokryta zarzuca mu ''upolitycznienie'' armii, sam zaś pieje peany na cześć Black Lives Matter, czegóż się jednak spodziewać po tumanie, który pełniąc wysokie stanowiska w marynarce wojennej za Obamy, gorąco zapewniał o swej żarliwej wierze, iż ''peaceful, prosperous rise of China is a good thing for the region, for the world''. Odcinał się w ten sposób od Jamesa Fanella, ówczesnego szefa wywiadu Floty Pacyfiku, który już wtedy, dobrych sześć lat temu ostrzegał przed agresją Chin i możliwością wojny z nimi, za co został zdymisjonowany. Jak kończą się próby ugłaskiwania azjatyckiego smoka Amerykanie przekonują się teraz na własnej skórze, w ich ówczesnych rojeniach ChRL miała pełnić wraz z USA rolę ''odpowiedzialnego lidera'' w systemie światowym, stąd i lansowany przez Killary ''reset'' oraz jej sztandarowy program ''civilian power''. W praktyce oczadziałe globalizmem lewicowo-liberalne elity amerykańskie dały się przecwelić chińskim komunokapitalistom, i to nawet jeśli rozpatrując realne działania tej zołzy Clintonowej nie sposób oprzeć się wrażeniu, iż miała być to w zamyśle takich jak ona ściema jedynie dla ''pieredyszki'' przed ostateczną rozprawą z Pekinem, czego doświadczyli choćby mieszkańcy Libii i Syrii. Oto pytanie, na które nie uzyskamy ostatecznej odpowiedzi z braku możliwości antyszambrowania w korytarzach tamtejszej władzy widzialnej i nieformalnej, zupełnie jak z kremlowskimi gensekami: czy oni naprawdę tak wściekle żrą się między sobą, czy udają jedynie odstawiając ''dobrego i złego policjanta''? Co do mnie stawiam jednak tezę, iż trudno o lepszy dowód klarującej się na naszych oczach globalistycznej ChinAmeryki, wszakże przyczyny dziwnej z pozoru tylko symbiozy między wydawałoby się tak nie przystającymi do siebie systemami tkwią głębiej. Wspominałem na tym blogu onegdaj o znakomitej pracy
Franka Dikottera traktującej o ''rewolucji kulturalnej'' w Chinach na
przełomie lat 60/70 zeszłego już stulecia, wśród wielu zaskoczeń jakie
zafundowała mi jej lektura było i te oto, iż w owym czasie totalitarny
rząd ichnich bolszewików w ramach cięcia budżetowych kosztów wszczął
masowe deportacje zbędnych wedle jego decydentów mieszkańców miast na
wieś. Bowiem w rzekomo ludowych Chinach chłopi byli - i są zresztą
nadal, choć już nie w tak drastycznym wymiarze - obywatelami nawet nie
drugiej, a dziesiątej kategorii pozbawionymi szans nawet tak marnej
opieki społecznej ze strony państwa i nędznych świadczeń emerytalnych,
zasiłków itd. na jakie mógł liczyć jedynie miejski proletariat,
urzędnicy etc. [ i to może tyle co do rzekomo ''ludowego'',
''oddolnego'' charakteru maoistowskiego komunizmu ]. Wszystko to zaś
działo się przypominam za czasu maksymalnego przykręcenia bolszewickiej
śruby, gdy zdławiono niemal całkiem tradycyjnie rozwinięty tam ''czarny
rynek'', ogół popieprzał w jednakowych mundurkach a la Mao i przybliżono
się do spełnienia komunistycznej utopii jak to tylko było możliwe.
Podobny zresztą numer mniej więcej w tym samym czasie wycięli sami
Amerykanie - otóż na fali kontrkultury narodził się ideologiczny zajob
tzw. ''antypsychiatrii'', głoszący zupełnie jak i powstały wtedy
''elgiebetyzm'', iż tak jak rzekomo nie ma żadnych zboczeń seksualnych,
nie istnieją również choroby psychiczne. Wariaci stąd to jedynie ludzie
prowadzący ''alternatywny tryb życia'', represjonowani przez narzucane
im ''faszystowskie'' i ''burżuazyjne'' normy społecznych zachowań.
Uznano więc szpitale psychiatryczne za więzienia, w których niesłusznie
przetrzymuje się ''normalnych inaczej'', dlatego zadecydowano wówczas o
ich zamknięciu i darowaniu nieszczęsnym obłąkańcom ''wolności'',
porzucając ich praktycznie na pastwę losu. W efekcie gdy parę lat
później tamtejsi decydenci sytemu zdrowia publicznego poszli po rozum do
głowy, dochodząc do wniosku, że jednak nie był to dobry pomysł, i
przywrócono wariatkowa nie można było doliczyć się kilkudziesięciu
tysięcy pacjentów. W międzyczasie bowiem przepadli oni pozbawieni opieki
zamarzając na ulicach i dworcach, czy stając się bezbronnymi ofiarami
bandytów z racji swego upośledzenia, rzadziej sami dokonując mordów,
gdyż zbrakło im leczenia patologicznych rojeń na które cierpieli oraz
izolacji niezbędnej dla ochrony społeczeństwa przed co gorszymi
psychopatami. Tak więc libertariańskimi metodami dokonano tego samego
co naziści podczas niesłynnej ''akcji T-4'', bez angażowania do
eksterminacji wariatów jak tamci aparatu biurokratycznej opresji, bowiem zimno,
głód, narkomania, choroby i pospolita uliczna przestępczość wystarczały ku temu dostatecznie. Czołowe państwo ''wolnego świata'' w imię pojebanej całkiem ideologii zwolniło się z opieki
nad chorymi psychicznie wykańczając ich przez to, wszakże uczciwie należy przyznać, iż Hitler
również nie tyle nakazał mordy obłąkanych, co pozwolił ''lekarzom
gazującym'' na ludobójstwo ''niewartych życia'' wedle nich jednostek. Okazuje się więc, że totalitaryzm wcale nie
kłóci się z libertariańską
postawą, by rząd ostawił cię samemu na pastwę losu, nie musisz już czuć
się przezeń ''zaopiekowany'' - owszem możesz nawet zdechnąć a władzy to
nie obchodzi, gdyż i tak sama się wyżywi wedle słów pewnego cynicznego
skurwysyna, który dawno powinien wisieć. Powtarzam: anarchistyczne
pierdolenie, mniejsza prorynkowe czy na odwrót, jest bardzo wygodne dla
rządzących, bowiem zwalnia ich z dbania o jako takie choćby dobro ogółu i
utrzymanie społecznego i państwowego ładu. ''Rewolucja kulturalna''
żywym dowodem, że skrajny zamordyzm wcale nie kłóci się z anarchizacją
życia publicznego i powszechnym chaosem - wręcz przeciwnie, umożliwia on
''kołysanie opinią publiczną'' wedle słów Edka Bernaysa przez
''niewidzialny rząd''.
Anglosasi
mają w tym akurat wprawę już od dawna, jako dobrze obznajmieni ze
stanem permanentnego społecznego zamętu co najmniej od XVII stulecia -
Nina Gładziuk w pracy ''Druga Babel''
traktującej o fermencie politycznym towarzyszącym Rewolucji
Angielskiej, i narodzinom doktryny liberalnej jasno wykazuje do jakiego
przełomu wówczas doszło. Otóż wyspiarzom towarzyszyło jeszcze kiedy
wchodzili w okres burzliwych walk i obalenia na
krótko jak się okazało tamtejszej monarchii przeświadczenie, o możliwości zaprowadzenia
upragnionej jedności społecznej, politycznej i religijnej Anglików, byle
pozbyć się znienawidzonych ''papistów'' i ''jezuickich agentów''.
Rychło jednak okazało się to niemożliwym ze względu na istotowe dla
protestantyzmu sekciarstwo, oraz konflikty między poszczególnymi
fakcjami parlamentarnymi i ugrupowaniami typu independenci, lewelersi,
czy zwolennicy tak egzotycznych już całkiem formacji jak ruch Piątych Monarchistów
etc. W ten sposób Anglicy narodzili się wskutek rewolucji jako pierwsze
nowoczesne społeczeństwo i naród, gdzie to permanentny chaos walk
wewnętrznych paradoksalnie wytwarza ład, kruchy z konieczności,
niemniej. Proces ten zachodzi poprzez trzymające się wzajem w szachu
sekciarskie konfesje religijne lub polityczne, czy skonfliktowane
warstwy klasowe, tak by żadna z nich nie wzięła górę nad innymi, bo
wówczas pozostałe padłyby ofiarą prześladowań ze strony dominującej, są
one zresztą na to za słabe w obliczu całkowitego rozpadu wspólnoty.
Takowy stan rzeczy dla swego utrzymania wymaga ustanowienia jakowegoś
superarbitra, i jest nim rzecz jasna rząd w postaci liberalnego ''państwa minimum'',
mającego na wszystko baczenie jako ''nocny stróż''. Metafora ta posiada
głębszy wymiar niż to zdawałoby się na pierwszy rzut oka, bowiem
symbolizuje pozorną nieobecność rządu i jego nieingerencję w życie
przeciętnego obywatela, w gruncie rzeczy poddanego wszechobecnej a
niedostrzegalnej kontroli przez tejże bezforemność i
ahierarchiczność, gdyż władza nieformalna jest dzięki temu właśnie nieograniczona.
Tak jest przynajmniej na Wyspach, gdzie do dziś przypominam nie ma
właściwie spisanej konstytucji rozumianej jako jeden zasadniczy akt
prawny, zaś to co za nią uchodzi jest interpretacją szeregu ustaw i
orzeczeń panującą w danym momencie, stąd podlegającą nieustannym
fluktuacjom i okazjonalną. Niby inna sytuacja ma miejsce w USA, ale i
tam nawet tak przejrzysty w porównaniu z obecną polską pożal się
''konstytucją'' tekst jak amerykańska, może na równi stanowić
uzasadnienie dla silnych rządów prezydenta i władzy centralnej, jak i
daleko posuniętego federalizmu stanowego, a nawet secesji - dlatego w
praktyce spór ten musiał zostać rozstrzygnięty zbrojnie, nie zaś na
drodze niekończących się dysput konstytucjonalistów, i zdaje się, że
ponownie niestety ku temu zmierza, choć już w zupełnie innym kontekście
politycznym i społecznym.
A
właśnie - Fox na którego ponownie się powołam, wskazuje też na
możliwość przewrotu wojskowego w Stanach, co wcale nie musi doprowadzić
do ustanowienia ''skrajnie prawicowej, krwawej dyktatury'' a la
Pinochet, wręcz przeciwnie. Nie trzeba nam zresztą szukać daleko na to
przykładów, wystarczy wspomnieć komunistyczną, prosowiecką juntę
Jaruzelskiego, ale jakby to fantastycznie brzmiało zwłaszcza dla
pamiętających jeszcze czasy Reagana, podobny scenariusz może zrealizować
się obecnie w Waszyngtonie. Fox trafnie wykazał rozliczne związki
komucha Sandersa z ichnim kompleksem militarno-przemysłowym, a i ja
pozwoliłem sobie w komentarzu doń przytoczyć obszerne fragmenty z prac
amerykańskiego marksisty Frederica Jamesona, postulującego niby to
żartobliwie powszechną militaryzację Stanów Zjednoczonych, pod pozorem
zapewnienia ich mieszkańcom opieki zdrowotnej i świadczeń socjalnych na
jakie mogą liczyć jedynie żołnierze i członkowie ich rodzin, zaś
przeciętnemu Amerykaninowi niedostępnych. Jak daleko proces ten już
zaszedł wskazują mimowiednie wynurzenia Ceyrowskiego o jego ''domku na
prerii'' - z jednej sadzi typowe libertariańskie kocopoły na które
nabierają się od lat kolejne pokolenia kucerzy i karyn, kreśląc sielską
wizję samorządnej społeczności kałbojów, co to przegonili urzędasów
próbujących wymierzyć dokładne granice ich działek ziemi, ustalonych
dotąd na oko. Zarazem jednak nie dostrzega sprzeczności w tym, iż jak
sam zauważa wśród mieszkańców jakowegoś shitholu w Arizonie, gdzie ma
ranczo praktycznie w każdej rodzinie jest przynajmniej jedna osoba po
przejściu służby wojskowej, i to czynnej przeważnie podczas jednej z
licznych toczonych przez Stany Zjednoczone wojen, a nie spędzonej na
pucowaniu butów w koszarach. Dotyczy to zarówno mężczyzn jak i kobiet,
dzieje się zaś tak min. dlatego, że armia zapewnia im właśnie
świadczenia socjalne i opiekę zdrowotną na jaką przeciętny Amerykanin w
cywilu nie ma nawet szans. Nasz szołmen w hawajskiej koszuli w celu
zilustrowania tego opowiada zabawną historię miejscowej byłej żołnierki,
która straciła oko w walce, i wojsko z tego tytułu zafundowało jej
kilka sztucznych gałek ocznych, do złudzenia imitujących prawdziwe bo
wyprodukowanych wedle najnowocześniejszych technologii medycznych. Pani
ta jak na kobietę przystało dobiera swe fejkowe oczęta pod kolor torebki
i ubrania, lubi też zabawiać się straszeniem przyjezdnych niby
przypadkowym wypadaniem jej oka do kufla z piwem przy barze:) - ot takie
rozrywki dla rozerwania nieco preriowej nudy. Ba, Ceyrowskiego nie
tylko nie oburza, ale wręcz zdaje się usprawiedliwiać pasożytnictwo na
''socjalistycznym rozdawnictwie'' uprawianym przez amerykańską armię
pewnej lokalnej rodzinki, złożonej z trzech identycznie wyglądających
braci o takich samych imionach i nazwiskach, odróżnialnych jedynie po
numeracji wg kolejności narodzin, bowiem ich tatuś miał takową fantazję.
Umożliwiło im to zastępowanie się wzajem podczas misji na wojnie w
Iraku czy inszym Afganistanie, niepostrzeżenie zupełnie dla
przełożonych, dzięki czemu wszyscy zyskali osobno uprawnienia do
pobierania
hojnego uposażenia należnego weteranom i socjalnych ulg,
mimo iż formalnie służbę odbył tylko jeden z nich:). Dupa jednak z tego
tytułu nie boli naszego libertariańskiego ultrasa co to by chciał, aby
było u nas nad Wisłą jak w jego Arizonie, dziwne - a może i nie, bo to
objaw typowej dla jego środowiska hipokryzji, jak to miało miejsce w
przypadku Aynd Rand, żeńskiego przegrywa jaki zanim jej nędzna
grafomania niestety zaczęła się sprzedawać żyła pizda z zasiłku, i nie
widziała w tym nic złego jak na psychopatkę przystało.
W każdym razie jeśli wyżej zarysowany scenariusz okaże się realnym,
doprowadzi to albo do ustanowienia jakowegoś ''koszarowego sexkomunizmu'' vel ''tęczawego faszyzmu'',
lub też liberalnego ''bezobjawowego totalitaryzmu'' globalistów z
anonimowym, i przez to wszechwładnym rządem światowym. Ewentualnie może
skończyć się systemową mutacją obydwu na modłę zdychającej właśnie
liberalnej demokracji, w gruncie rzeczy poronionego od zarania koszmaru
ustrojowego, bo albo cenzus majątkowy, albo powszechność praw i realne
sprawowanie władzy przez lud, a nie za pomocą sprzedajnych
parlamentariuszy. Nadmienić przy tym należy, iż powszechna militaryzacja
wcale nie wyklucza rozpanoszonego pedalstwa, niesłusznie równanego ze
słabością, owszem dopiero teraz ''tęczyzm'' może przybrać szczególnie
bestialskie i terrorystyczne formy. Naiwnością bowiem jest utożsamianie
skoszarowania społeczeństwa z jakowymś ascetyzmem obyczajowym, i nie
idzie o to jedynie przypomnę, że ''za mundurem kurwy sznurem'', ale
również ten oto niemiły - jak dla kogo - fakt, iż szkoły kadetów zawsze
były wylęgarnią homoseksualnej pedofilii niestety. Toż samo tyczy władzy
tajnej, dwu- i transpłciowej, wspominałem tu zresztą onegdaj o
''tęczawej'' fakcji CIA, w
tym szaleństwie
być może jednak jest metoda. Wytłumaczenia upatruję w terrorze
zboczeńców, który służy ustanowieniu politycznej tyranii,
przebranej perfidnie w ''wolnościowe'' i ''równościowe'' hasła,
poprzez przyznanie im de facto statusu seksualnych Übermenschów.
Pozwala im to np. uprawiać bezkarnie wyzysk macicy biednej Ukrainki,
sprowadzając ją do roli ''surogatki'' i dostarczyciela seksualnej
zabawki dla pary bogatych homoseksualnych pedofilów. Dlatego
niestety militaryzm jest do pogodzenia z twardym pedalstwem a la
Ernst Röhm, nazi-geje z SA i Freikorpsów najlepszym, choć
niejedynym przecież na to dowodem. Należy więc pamiętać, że
kiedy apeluję o przywrócenie właściwego pojmowania i nadania
odpowiedniej rangi instytucji dyktatury, mam na myśli jej prawdziwe,
republikańskie znaczenie jako narzędzia niezbędnego do zachowania
wolności i ochrony przed podobnymi zwyrolami. Inaczej ''rządy
silnej ręki'' wprawionego onanisty u władzy, mogą skończyć się
upiornym seksualnym dyktatem, i prawdziwym ''homoterrorem'' już na
pełnej kurtyzanie - nie radziłbym z tego śmieszkować, bo
rzeczywistość nie tak obłąkane scenariusze wciela w życie, by wymienić
choćby ''świecką kanonizację'' takiej flei jak Dżordżu. Pochowanego do
tego w kapiącej złotem trumnie, niczym jakowyś afrykański kacyk, spróbuj zaś to prawilnie obśmiać człeku, to cię zlinczują, nie tylko medialnie. W perspektywie majaczy realna niestety wizja triumfu libertariańskiego bolszewizmu, anarchistycznego totalitaryzmu
rodem z ''Państwa i rewolucji'' Lenina, gdzie niepotrzebne jest
utrzymywanie rozbudowanego i kosztownego przy tym aparatu terroru
kontrolującego poszczególnego obywatela, gdyż każdy robi tu za własnego
osobistego ubeka. Wszystkich bowiem jednako trzymają w ryzach rozhulałe,
pozbawione już wszelkich hamulców żądze, sprowadzając tym samym do
statusu łatwo sterowalnej biomasy.
Możliwość z pozoru jedynie absurdalnego mariażu systemowego między
liberalizmem a socjalizmem ma swe źródło w antagonizującym programowo społeczeństwo, w istocie terrorystycznym charakterze obu doktryn. Ich wyznawcy jednako mają usta pełne pokojowych frazesów, czy to wolnorynkowych lub też socjalnych, pomstując na imperialistyczną i agresywną politykę rządów. Tymczasem przenoszą jedynie wojnę na grunt stosunków społecznych, zastępując konflikty między państwami i narodami permanentnym zamętem i chaosem walk wewnętrznych. Antagonizują poszczególne warstwy i grupy żerując na sprzecznych interesach tychże, judząc czy to przedsiębiorców przeciw pracownikom jakoby ''pasożytującym'' na ''krwawicy'' tamtych, tudzież napuszczając robotników na kapitalistycznych ''wyzyskiwaczy''. Nikt nie przeczy realności konfliktów społecznych, istnieje jednak zasadnicza różnica między doktryną zajmującą koncyliacyjną postawę, dążącą do mediacji w imię solidaryzmu narodowego i społecznego, a ideologiami powszechnego terroru w istocie, jakimi na równi są socjalizm i liberalizm czy libertarianizm, programowo podsycającymi wszelkie antagonizmy. Ma to swe uzasadnienie w militarystycznej zasadzie ''walki klas'', fundamentalnej dla marksizmu, wszakże przejętej od liberałów, gdzie pierwotnie oznaczała bój emancypującej
się burżuazji z feudalnymi przywilejami arystokratów. Wyznawców obu doktryn, tak poza tym wściekle skonfliktowanych jak to w ideologicznej rodzinie bywa, łączy wspólna ''nienawiść klasowa'' do państwowych biurokratów, bowiem wbrew temu co pieprzy kuceria socjaliści również dążą do anarchii, gdyż państwo dla Marksa jest narzędziem ''opresji klasowej'', stąd w postulowanym przezeń, bezklasowym komunizmie nie ma ono racji bytu. Przyswojona na własny użytek dialektyka heglowska pozwala Karolowi twierdzić przy tym, iż droga do zniesienia państwa wiedzie przez zaprowadzenie skrajnego zamordyzmu ''dyktatury proletariatu'', a w praktyce tyranii ''zawodowych rewolucjonistów''. Oczywiście nienawiść do ''urzędasów'' przechodzi zwykle liberałom jak i socjaluchom, gdy tylko sami dorwą się do władzy, wówczas ''państwo minimum'' magicznie zamienia się w ''rząd maksimum'', lub pojawia się nowy Stalin, który wytłumaczy już panom towarzyszom, że nie lzia likwidować państwa, gdyż ''walka klasowa zaostrza się w miarę postępów socjalizmu'', stąd ''kadry są najważniejsze''.
Dlatego przywoływany już tutaj Donoso Cortes
przenikliwie rozpoznał hipokryzję i pokrewieństwo tych doktryn, twierdząc iż socjalizm to jedynie schizma liberalizmu - świadomy tego był również znakomity amerykański konserwatysta Russel Kirk,
a co najważniejsze potwierdził bezpośrednio sam wszechcadyk
libertarianizmu Murray Rothbard, bredzący o Marksie i Leninie jako
''wolnościowcach'' zwalczających imperialistyczną ''opresję państwową''!
Pisze o tym wprost w swym traktującym o liberalno-socjalistycznym
powinowactwie artykule pod wymownym tytułem: ''Dlaczego konserwatyści
kochają wojnę i państwo?'' - lektura
zalecana zwłaszcza kucerzom jako odtrutka na kurwinozę: aż nie mogę
oprzeć się przywołaniu zeń krótkiego cytatu, jakże pasującego do
kontekstu niniejszego wpisu:
''Odkąd Lenin skupił się bardziej na państwowym monopolu i imperializmie
niż na leseferystycznym kapitalizmie, jego działalność stała się bliższa
wolnościowcom od tej Karola Marxa. W ostatnich latach podziały w
leninizmie stworzyły jeszcze bardziej lewicową tendencję:
chińską. W ich niemal wyłącznym parciu na rewolucję w krajach III
świata, pogardzając dodatkowo kompromisami prawicowych marksistów z
państwem, trafnie skupili swoją wrogość na feudalnych i quasi-feudalnych
stosunkach ziemskich, na koncesjach monopolistycznych, które połączyły
kapitał z quasi-feudalnym systemem ziemskim, oraz na zachodnim
imperializmie. Porzucając klasyczne dla marksistów skupienie uwagi na
klasie pracującej, maoiści skupili leninowskie wysiłki bardziej na
zniszczeniu największych reliktów Starego Porządku we współczesnym
świecie.''
Mao
jako libertarianin - chińscy komuniści lubią to:))) I czyż nie mam
racji twierdząc, podobnie zresztą jak Fox, że ich tyranię da się
uzgodnić z liberalnym ''bezobjawowym totalitaryzmem''
globalistów, gdzie realna władza skupia się w rękach anonimowej
oligarchii finansowej? Tak że człek musi łamać sobie głowę domysłami kto
tam wszystkim steruje zza kulis, pogrążając się z bezradności wobec
ustalenia protagonistów w odmętach najbardziej fantastycznych teorii o
wszechpotężnych jakoby Gatesach, Sorosach, iluminatach, reptilach,
parchach ofkors, czy cholera wi kim. Nieprzejrzystość rzeczywistych
struktur rządów globalnej elity bowiem powoduje, iż pozostaje nam
zwykłym ludziom zaledwie trwanie w akognitywnym stuporze, lub histerii
pozornej wiedzy budowanej z jej strzępów jakie do nas docierają. Jedyne
więc co możemy orzec, iż takowa władza zdaje się rzeczywiście istnieć,
lub raczej dążą do jej ustanowienia jakoweś potężne środowiska, o czym
wnioskować można ze zmierzających ku temu działań jakim niestety
jesteśmy poddani, typu inwazja nachodźców lub nachalne wciskanie
elgiebetów. Tym bardziej jawnych wręcz deklaracji o rzekomej
konieczności zaprowadzenia
''global goverment'' czynionych choćby na okazję koronawirusowej
pandemii, mającego zaradzić bezhołowiu szerzonemu rzekomo przez sam fakt
istnienia państw narodowych, z których każde sobie rzepkę skrobie. W
każdym razie nikt trzeźwo myślący nie będzie twierdził, iż rządem
światowym są realnie takie globalistyczne wydmuszki jak ONZ czy Unia
Europejska, i zblatowane z nimi pajace do wynajęcia pokroju
Czaskosky'ego, aczkolwiek nie sposób ich lekceważyć jako groźnego
narzędzia wcielania totalitarnych konceptów w życie - stąd i waga
niedawnych wyborów prezydenckich, gdzie można było powiedzieć temu
''nie'', choćby
symbolicznie.
Na tym zresztą jak sądzę polega główny błąd wszelkich ''teorii spiskowych'', zapewne celowo szerzony w ramach dezinformacji, co do natury globalizmu pojmowanego w sposób wysoce sformalizowany, jako tajemny sanhedryn czy loża masońska obradujące w jakowejś krypcie, super-rząd koordynujący doskonale wszelkie swoje działania zaplanowane na dekady, jeśli nie wieki całe naprzód. Tymczasem wygląda na to, iż posiada on raczej sieciowy, rozproszony, ''multicentryczny'' charakter, tworząc pajęczynę nieformalnych powiązań i układów, stąd jego przedstawiciele najlepiej czują się w szarej strefie ''miękkiego prawa'', czy raczej bezprawia jak należałoby nazwać preferowaną przez nich formę pozornie tylko niezobowiązujących deklaracji i konwencji, w typie omawianej tu niedawno stambulskiej. Mówiąc wprost mamy do czynienia z międzynarodową mafią, wszakże działającą na sposób pozornie legalistyczny, ubierającą swój przestępczy proceder we wzniosłe hasła, i w tym faktycznie budzącą zasadne skojarzenia z ''żydomasonerią'' stanowiącą zapewne co tu kryć jej istotny aspekt, jednakowoż nie na tak toporną modłę, jak to zazwyczaj się przedstawia, aby duraczyć ''gojów'' i ''profanów''. Dlatego struktura władzy omawianego tu potencjalnego ameroazjatyckiego monstrum, wcale nie musi przybrać postaci planetarnego komitetu centralnego komunokapitalistów z obu stron oceanu. Zresztą amerykański analityk Andrew Michta trafnie jak sądzę zdiagnozował problem, wskazując iż nie tyle tkwi on w ''pułapce Tukidydesa'' o której prawią geopolitycy pokroju Sykulskiego czy Bartosiaka, ile w globalistycznym zaczadzeniu elit świata Zachodu, szczególnie USA, perfidnie wykorzystywanym przez Chińczyków. Okcydent jest przez to praktycznie rozbrojony w konfrontacji z nimi, zwłaszcza niechętne perspektywie wojny gospodarczej z Pekinem są wiodące koncerny nowych technologii, bazujące na rynku rzadkich metali kontrolowanym głównie przez azjatyckiego smoka. Wbrew wolnorynkowym, handlarskim dogmatom to właśnie ścisłe powiązania gospodarcze między oboma dążącymi do globalnej hegemonii mocarstwami, czynią tak groźnym dla Stanów Zjednoczonych Chiny, bodaj czy nie w dużo większym stopniu, niż kiedykolwiek ZSRR. Bowiem ten nigdy nie posiadał choćby potencjału ekonomicznego, by rzucić wyzwanie i zagrozić w jakimkolwiek istotnym pod tym względem stopniu USA, musiał więc poprzestać na rozwiązaniach czysto siłowych, mało atrakcyjnym dla większości systemowym zamordyzmie, tym bardziej gdy zaczął wietrzeć z biegiem czasu jadowity urok stojącej za nim ideologii klasowego terroru. Obecne Chiny zaś i owszem są w mocy wykorzystać dotychczasową przewagę świata kapitalistycznego obracając ją przeciwko niemu samemu, mogą też przez swe zaawansowanie technologiczne zaradzić wielu czekającym je w najbliższych dekadach problemom związanym z zapaścią demograficzną, rozpadem przeżartego korupcją i zachłannym dorobkiewiczostwem społeczeństwa, czy zniszczeniem środowiska naturalnego, w tym zdatnych do uprawy żywności gleb. Nie mam pojęcia czy tak się w istocie stanie, gdyż żaden ze mnie wróż Jackowski, sygnalizuję jedynie, że to całkiem realna perspektywa, z której konsekwencjami należy się liczyć, również dla nas tutaj w Polsce.
Zaradzić temu ma wedle Michty powrót do idei państwa narodowego, słusznie pytanie tylko czy to możliwe w obliczu tak głębokiego obecnie zblatowania globalistycznych elit po obu stronach oceanu [ mam tu na myśli rzecz jasna głównie Pacyfik ]. Wprawdzie obrana za rządów tandemu Obama-Killary taktyka wciągnięcia Chin w multilateralne, planetarne struktury, i w ten sposób spacyfikowania ich zagrażającego hegemonii Stanów rozwoju, spełzła na niczym. Należało więc pójść na otwartą konfrontację, stąd fenomen Trumpa, tyle że jak widzimy część nastawionych globalistycznie elit amerykańskich wszczęła jednak przeciwko temu jawną już frondę, podjudzając w tym celu uliczny motłoch. Nie mam pojęcia czym się kierują, czy racjonalnymi przesłankami mówiącymi, że już za późno na utrzymanie dotychczasowej hegemonii USA drogą zbrojną, czy też utraciwszy całkiem ducha skapitulowali przed chińskimi komunokapitalistami, dbając jedynie o to, by sprzedać się jak najdrożej? Być może nie ma innego wyjścia, skoro stojący na czele jankeskiej krucjaty przeciwko Pekinowi Bannon, w którym pokładałem pewne nadzieje, teraz pierdoli brednie kolportowane u nas przez psychopastora Chujeckiego, jakoby za globalną ekspansją kontynentalnych Chin stał Watykan - jeśli tak ma wyglądać walka o globalny prymat Stanów Zjednoczonych, to faktycznie słabo to widzę. Czas wkrótce okaże jak się sprawy mają - my zaś jesteśmy w przededniu zasadniczych zmian, które wywrócą dotychczasowy porządek rzeczy nad Wisłą. Czego się obawiam, to ''konwergencji katastrof'' w lokalnym wydaniu, wedle trafnego określenia Guillaume Faye'a, o tym jednak może już inną [dias]porą...
ps. gdyby kto chciał zapoznać się z prehistorią ruchów w typie omawianego tu na wstępie BLM, bowiem to nie pierwsze takie ameryko-azjatyckie ''joint-venture'', odsyłam do lektury artykułu trockisty Kowalewskiego o ''Nation of Islam'', organizacji czarnych rasistów założonej wszakże przez muzułmańskiego Azjatę:) [ więc i Aoki miał godnego siebie poprzednika! ]. Jak dla mnie jednoznacznie zeń wynika, iż było to wspólne przedsięwzięcie japońskiego wywiadu wojskowego i FBI, a na pewno obie te tajne policje czarnych nacjonalistów ostro ''monitorowały''. Obszerna rzecz uprzedzam, lecz warto poświęcić czas na jej lekturę ze względu na szczegółowy opis popierdolonej całkiem doktryny ''Nation of Islam'' stanowiącej żywy dowód, iż nie ma takiej durnoty, która nie znalazłaby rzeszy zwolenników gotowych w jej imię nawet mordować, co murzyńscy rasiści niejednokrotnie dowiedli. Mnie szczególnie rozpirzyły koncepty ''czarnego człowieka azjatyckiego'' i ''Samolotu Macierzystego'', o tym iż biały człowiek jest wyhodowanym w laboratorium tworem szalonego naukowca już nie wspominając.