sobota, 28 listopada 2020

Cybertayloryzm i cyfrowa eugenika.

...czyli repolucja Julek jako operacja ''złote żniwa'' cyber karteli. Nie tym jednak będziemy się dzisiaj zajmować, a główną w moim poczuciu przyczyną porażki Trumpa, że oto chciał on dobrać się branży mediów antyspołecznościowych i ogólnie ''cyfrozy'' do skóry zapowiadając przełamanie jej faktycznego monopolu, tymczasem to one cenzurują bezczelnie przekaz prezydenta USA okazując dobitnie, kto faktycznie dziś sprawuje rząd dusz. Nie są to dobre dla nas wieści, bowiem jak się przekonamy zwiastują nawrót tayloryzmu i eugeniki w nowym wydaniu, gdzie nie jak dawniej człowiek jest tylko trybikiem w maszynie, lecz elementem cyfrowej sieci i jedynie ze względu na jej całość się liczy. Jeśli zakłóca wyimaginowaną przez twórców systemu równowagę układu np. swymi nieprawomyślnymi, prawicowymi poglądami, lub kalectwem musi być marginalizowany, a w końcu zeń wyeliminowany... I nie są to żadne wymysły ''prawackich oszołomów'' w rodzaju Ceyrowskiego lub tłuszczododatniego-''alternatywnie'' szczupłego Atora, lecz na dowód powołamy się tu na świadectwo lewicowych jak najbardziej autorytetów w dziedzinie nowych mediów. Asumpt do niniejszego wpisu dała kuriozalna aferka w wykonaniu niejakiego Jana J. Zygmuntowskiego, który wsadził na swoje miejsce w radzie rewolucyjnej ''srajku kobiet'' własną babę, niezbyt rozgarniętą dziewuchę oględnie zowiąc, i to bardzo. Wykopkowe Mirki i kucerze swym zwyczajem poprzestały na śmieszkowaniu zeń, odpowiadającemu poziomem prymitywizmowi lewactwa, tymczasem po głębszym obadaniu kto on zacz przez niżej podpisanego rzecz nabrała powagi, by nie rzec lekkiej grozy wręcz. Na dowód, że gościa nie można lekceważyć bynajmniej, wystarczy przytoczyć fakt jego zeszłorocznej nominacji w ''prestiżowym programie Future Leaders'' British Council, która to organizacja robi za jawną agendę MI6. Skądinąd drugą obok niego osobą z Polski wyłonioną w konkursie była cipcia z niesławnej grupy ''sexedukatorek'' PONTON, co wymownie świadczy o priorytetach anglosaskiego wywiadu w urabianiu krajowej opinii publicznej. Oprócz związków z jak widać nie tylko krajowymi służbami cechuje go wybitnie lewicowe oczadzenie ideologiczne, nie waha się nawet powoływać z aprobatą na Lenina w publicznych wystąpieniach, poza tym biegły w nowych mediach i ogólnie ''cyfrozie'', w czym bardzo ale to bardzo przypomina mi pewien kielecki tandem  neobolszewików ''szyfrant''-programista. Nie kryję wstrząsnęła mną nieco taka oto jego uwaga wypowiedziana w wywiadzie udzielonym dla portalu poświęconego sztucznej inteligencji:

''Firmy potrzebują nieustannie wchodzić w nowe obszary. Na przykład teraz będą inwestować w technologie medyczne, ponieważ pozwalają one bezpośrednio kontrolować procesy życiowe człowieka i pozyskiwać więcej informacji wprost z jego mózgu – tyle że on musi być cały czas stymulowany, by wytwarzać jak najwięcej danych.''

...bowiem w tym momencie pojąłem jaką to znakomitą okazję niedawne protesty stanowiły dla cyberkorporacji, jakież zapewniły im one transfery danych nie tylko ze strony Julek i Oskarków, ale także ich postępackich często rodziców, wreszcie równie aktywnych internetowo dziadersów i ciotek rewolucji z KOD-u! Co niby stanowi lepszy sposób masowego pobudzenia mózgownic, by wyciągnąć z nich impulsy niezbędne dla żarłocznej infosfery, jak nie wzniecenie zbiorowej histerii? Powinno więc być oczywistym, że nienawistna, pogromowa wścieklizna tłuszczy ''srajku kobiet'' przez swą intensywność umożliwiła znaczące udoskonalenie mechanizmów algorytmów. Można niniejszą obserwację rozciągnąć na całość cybersfery, tłumacząc rozpowszechnioną w niej obscenę, pornografię, przemoc i wulgarność wyniesioną z internetowego szamba właśnie na ulice, jako sposób programowego wyciągania danych z umysłów użytkowników cyfrowej sieci, niczym za pomocą szokowej terapii elektrowstrząsami. Działa ona niczym gigantyczna, wirtualna pompa ssąca-tłocząca, zasysająca nieprawdopodobne ilości danych dostarczane przez nich bezpośrednio niczym transmisją wprost z mózgu, jak i aktywnością w realnym świecie, ale też i modelująca zachowania internautów odpowiednio pod własne potrzeby, czy raczej tych co nią sterują. Zygmuntowski jest w pełni tegoż świadomy, i co najmniej uzasadnione podejrzenia winna budzić obecność na zapleczu ''srajku kobit'' eksperta od manipulacji ludzkim bydłem, z czym on nawet niespecjalnie się kryje:

''Nasze podejście wyłania się z różnych kierunków krytyki dominującej, neoklasycznej myśli ekonomicznej, nazywanych często zbiorczo szkołami heterodoksyjnymi. Z jednej strony bliska nam jest ekonomia behawioralna, rozwijająca się od dawna, a w tej chwili częściowo wciągnięta przez mainstream. Czyli podejście, w którym po pierwsze stwierdzamy, że konsumenci nie są racjonalni, nie są homo economicus i wobec tego ich decyzje można kształtować w bardzo różny sposób. Ponadto zwracamy uwagę na podejście nazywane ekonomią ewolucyjną, która idzie w kierunku postrzegania wszystkich zjawisk wręcz jako mechanizmów quasi-biologicznych. W tym nurcie badane są przede wszystkim zależności między grupą a jednostką i wewnątrz samych grup. Dodatkowo z nauk ścisłych, z fizyki docierają do nas nowe teorie, na przykład nauka o złożoności – complexity theory, czyli próba zrozumienia skomplikowanych procesów, sprzężeń zwrotnych. [...] Równie ważne są zagadnienia związane ze zbieraniem prywatnych danych, targetowaniem reklam, tworzeniem celowych mechanizmów wciągających nas w spiralę rosnącego zaangażowania. To zaangażowanie platformy monetyzują, a nas zabawiają strzałem endorfin za kilka lajków. Skojarzenia z narkotykami są tu nieprzypadkowe. [...] Dalej idącym przykładem „pracy na okrągło” jest nasza aktywność w mediach społecznościowych. One są behawioralnie zaprojektowane w taki sposób – i mówią o tym otwarcie osoby, które je stworzyły – że umożliwiają natychmiastową gratyfikację poprzez kolekcjonowanie komentarzy, podbić, lajków, łapek w górę. Ich projektanci cały czas wymyślają nowe sposoby, żeby zachęcić nas i wytworzyć fear of missing out. Korzystając z Facebooka, wytwarzamy wartość – dane, które następnie są sprzedawane reklamodawcom. Cały czas pracujemy poprzez naszą społeczną aktywność. [...] Kiedyś kontrola naszej pracy była widoczna – stał nad nami ktoś z batem. Dziś jest zakamuflowana, kontrolujący uśmiecha się do nas z Facebooka, a skutki społeczne są ogromne. Jeśli spojrzymy na to, jak na przykład w Stanach od czasu, kiedy upowszechniły się smartfony, rośnie wśród dzieci współczynnik depresji, samobójstw i jak z drugiej strony spada czas spędzany ze znajomymi, z rodziną czy na zabawie w realnym świecie.''

- cytat z jego wywiadu dla magazynu Kontakt. Na Himalaje hipokryzji wyglądają stawiane przezeń zarzuty, skądinąd słuszne, wobec platform antyspołecznościowych, skoro jak wszystko na to wskazuje on sam sprzyja co najmniej podobnym technikom duraczenia mas, i wprawiania ich w stan bezrozumnego rozedrgania emocjonalnego. Wszakże należy przyznać, iż ma rację kiedy sygnalizuje, że obecne absurdalne obostrzenia ''antypandemiczne'' służą urabianiu opinii publicznej, aby w zamian zaakceptowała jako ''mniejsze zło'' na stałe ich miękką, selektywną postać jak obowiązkowa instalacja aplikacji śledzących, takież pomiary temperatury pracowników, ''ograniczenia w dostępie do transportu publicznego, miejsc relaksu i socjalizacji jak puby i restauracje'', wreszcie instytucję kwarantanny jako de facto powszechnie stosowany areszt domowy itd. Jednym słowem mamy do czynienia z zaprowadzaniem ''stanu nie-wyjątkowego'' jak on to trafnie określił, co jest zresztą kulminacją jedynie, i logiczną poniekąd konsekwencją procesu zachodzącego od dłuższego czasu:

''Pora porzucić skojarzenia dyscypliny z „modelem chińskim”. Mają one więcej ze słabo maskowanej ksenofobii niż trafnej diagnozy systemu nadzoru który obejmuje nas coraz szczelniej także w Europie. Od samego początku zresztą chiński system kredytu społecznego był wymyślony odwrotnie – jako oparta o Big Data, ale kalka zachodnich, kapitalistycznych miar wiarygodności kredytowej i skwantyfikowanej reputacji. Nasze obawy to raczej strach przed własną możliwą przyszłością. Ale wciągane dziś na sztandary „europejskie wartości” same od dawna erodowały pod naporem „automatyzowania nierówności”, jak określa to Virginia Eubanks. Profilowanie obywateli, szacowanie którzy z nich mają prawo do świadczeń czy usług publicznych, celowe utrudnianie mniej zorientowanym uzyskania  ubezpieczenia – to zjawiska na tyle rozpoznawalne, że doczekały się nawet swojego filmu dramatycznego: Ja, Daniel Blake. Algorytmiczne podejmowanie decyzji (ADM) i nowe technologie służą już za narzędzia sprawowania tej kontroli. Stosowane są do reglamentowania zasobów sfery publicznej, kurczących się przez neoliberalną politykę gospodarczą. [...] Te problemy nie wzięły się znikąd – są nasileniem obecnego już wcześniej cyfrowego tayloryzmu. Dyscyplina i maksymalna efektywność „kapitału ludzkiego” prowadziła Frederica Taylora do obłąkańczego pomiaru stoperem każdego zachowania pracowników. Ale dziś fabryka jest wszędzie, a wraz z nią – pomiar. Cyfrowy tayloryzm otwiera nowe możliwości dla dyscyplinowania użytkownika-pracownika-obywatela.''

Myliłby się jednak kto sądzi, że idzie w tym wszystkim jedynie o pieniądze i zyski, gigantyczne niewątpliwie, oraz władzę jaką one dają. W tle mamy do czynienia z technokratyczną utopią wyznawaną przez wielu specjalistów i właścicieli firm Big Data, o czym daje niejakie pojęcie film szkoleniowy Google, które treść tak oto referuje Zygmuntowski:

''Film „Samolubny rejestr” (Selfish ledger) odwołuje się nie tyle do genetyki darwinowskiej (opartej o naturalną selekcję osobników różnicowanych przypadkowymi mutacjami), ale do epigenetyki Jean-Baptiste’a de Lamarcka (czyli przekazywania cech nabytych w toku życia). Google wyobraża sobie, w jaki sposób cyfrowe dane użytkowników mogą być traktowane jako kompletny Rejestr nas samych – sumy decyzji, preferencji, zachowań, osobowości, zdarzeń życiowych. Rejestr pamięta każdy Twój zakup lepiej niż Ty i pamięta przebieg i intensywność każdej znajomości lepiej niż Ty. Lamarckiański Rejestr nie jest zbiorem odosobnionych punktów predykcyjnych, ale Tobą zakodowanym cyfrowo, w idealnej, niezanieczyszczonej losowym szumem postaci. I wtedy zespół Google X zadaje przełomowe pytanie:

„Co jeżeli Rejestrowi można nadać świadomy cel, zamiast traktować go tylko jak historyczne porównanie? Co, gdybyśmy skupili się na stworzeniu bogatszego Rejestru przez wprowadzenie większej liczby źródeł informacji? Co, gdybyśmy myśleli o sobie nie jako o właścicielach tych informacji, ale jako opiekunach, nośnikach?”

Jeśli bowiem przyjąć skrajnie biologicznie redukcjonistyczny pogląd, że człowiek jest tylko nośnikiem dla swojego kodu genetycznego (którego celem jest replikacja), to podobnie można spojrzeć na Rejestr. Wobec tego celem nie powinien być user-centered design, czyli tworzenie usług i produktów dla użytkownika, ale ledger-centered design oferta skierowana dla Rejestru. Jego kompletność, rozwój w kierunku idealnej opowieści, optymalizacja szeregów liczbowych stają się celem samym w sobie. Film płynnie przechodzi od wytwarzania produktów przy pomocy drukarek 3D zgodnie z nieznanymi jeszcze gustami użytkownika do modyfikowania zachowania tak, by optymalizować cele zgodne z polityką firmy. Człowiek, jak głosi „Samolubny rejestr”, musi pamiętać, że jest tylko czasowym nosicielem Rejestru (jako pewnego abstrakcyjnego bytu ideowego) i wobec tego może być kontrolowany, obserwowany i nakłaniany do pewnych wyborów, dla dobra Rejestru. Zbiór wszystkich Rejestrów razem ma umożliwić również międzypokoleniowe, gatunkowe wręcz zrozumienie i rozwiązanie problemów takich jak depresja, wyzwania zdrowotne czy bieda. [...] Ideologią Doliny Krzemowej jest podobny fetyszyzm, jednak dotyczy on kodu. Świat natury składa się z kodu genetycznego, świat obiektów porusza mechaniczne ramię robota, prowadzone kodem cyfrowym. Każdy proces można zdigitalizować, przedstawić jako strumień informacji i w ten sposób zrozumieć – i to lepiej niż rozumie najwytrawniejszy fachowiec czy sama zainteresowana osoba. [...] Dla fetyszysty kodu każde zjawisko można sprowadzić do estetycznych linijek znaków; realne doświadczenia i życie prawdziwych czujących osób oddala się coraz bardziej, przysłonięte rosnącymi zbiorami danych. Abstrakcja zajmuje miejsce materialnego, a mapa staje się celem sama dla siebie – nie jako przewodnik po lesie. Skoro 300 lajków na Facebooku wystarczy, by obliczyć naszą osobowość lepiej niż najbliższa osoba, to po co w ogóle zauważać fizyczne ciała homo sapiens? Tutaj właśnie wizja zespołu Google X wkracza w pełnej okazałości. Jak deklarują w filmie, porównując Rejestry z pokolenia na pokolenie, z kraju do kraju, i między Tobą a Twoimi rówieśnikami, możliwe będzie „sekwencjonowanie behawioralne”. W miejsce ewolucji genetycznej technodeterminiści proponują nam zatem sterowanie ludzkimi zachowaniami, subtelnie, podprogowo, tak, by optymalizować Rejestr, uczynić go piękną księgą harmonijnego kodu. Zamiast naturalnej selekcji najsilniejszego genomu oferta przewiduje sztuczną sekwencję najbardziej pożądanego behawioru. [...]

Nieprzypadkowo Shoshana Zuboff, ekonomistka z Harvard Business School, nazywa kapitalizm kognitywny również „kapitalizmem nadzoru”. Ta logika zakłada, że ludzkie życie jest darmowym materiałem do inwigilacji i skapitalizowania. Sprzedaż tej wiedzy – spakowanej w produkty predykcyjne – odbywa się na rynku, którego nie sposób nazywać już rynkiem reklamowym. Jak argumentuje Zuboff, nowy rynek to raczej rynek „behawioralnych opcji”, czyli behawioralny rynek finansowy. Produkcja dóbr i usług w teraźniejszości jest drugorzędna, bo naprawdę liczy się handel przyszłymi decyzjami konsumpcyjnymi, to one są naprawdę wartościowe. Nietrudno jednak zrozumieć, że sekwencjonowanie behawioralne i handlowanie behawioralnymi opcjami doprowadzą do masowego ujednolicenia, domknięcie bramy cyfrowego getta. Setki tysięcy idealnie sprofilowanych pod każdego reklam oraz produkty i usługi podsuwane lub ukrywane algorytmicznie zgodnie z wolą Rejestru będą wydawać się zindywidualizowane do granic możliwości. Ale ten pluralizm będzie fasadą, bo na końcu procesu znajduje się tylko kilka behawiorów, albo najbardziej przewidywalnych zakupów (czyli najbardziej efektywna kosztowo reklama). [...] Fetyszyzm kodu trzyma się mocno, mimo całej krytyki medialnej i zgorszenia publicznego. Laszlo Bock, wieloletni pracownik Google i lider rekrutacji w Dolinie Krzemowej pracuje obecnie nad startupem Humu, który oferuje zindywidualizowane „bodźcowanie” pracowników, by ulepszyć ich nawyki w organizacji. Powołując się na ekonomicznego Nobla za badania nad bodźcami, Humu podejmuje się ulepszania nas przez technologicznie mediowaną kontrolę, cyfrowy coaching-tayloryzm.''

- ''na chwałę Wielkiego Rejestru!'' aż wypadałoby zakrzyknąć. Oczywiście o tym na czym ma polegać postulowana tu jego mityczna ''harmonia'' i jakie czynniki jej sprzyjają, które zaś szkodzą decydować ma ''cyfrowa oligarchia'' oraz bezpośrednio najęci przez nią do nadzoru konsumenckiego bydła wykonawcy ich woli. Przekonują się o tym zresztą już teraz użytkownicy platform antyspołecznościowych monopolizujących infosferę, usuwani z nich za naruszenie celowo niejasnych zapisów wewnętrznych regulaminów, i arbitralnie ustanawianych zasad przez tworzące je jakoby ''społeczności'', a tak naprawdę zarządy firm. Nagle okazuje się, że mimo całej gadaniny o ''wolności słowa'' towarzyszącej światowemu obiegowi informacji, lądujemy w alternatywnej nie-rzeczywistości, gdzie nie obowiązują reguły prawa krajowego, ani nie ma instancji odwoławczej w postaci sądu, przed którym moglibyśmy dochodzić swych praw i bronić racji, lub żądać odszkodowania za niesłusznie podjęte wobec nas działania represyjne, jesteśmy więc skazani na łaskę anonimowych ''moderatorów'' a tak naprawdę ordynarnych cenzorów, zachowujących się często nieledwie jak właściciele niewolników. Bo też i poniekąd nimi są, skoro daliśmy się im sprowadzić do statusu bezwolnego, cyfrowego stada, a ponieważ kontrola sprawowana nad nami zeszła już do poziomu behawioralnego, więc jasnym staje się skąd taki apetyt Big Techu na dostęp do naszych danych zdrowotnych znajdujących się w gestii poszczególnych państw. W interesie największych firm informatycznych jest zaprowadzenie globalnego cyberreżimu sanitarnego, bowiem daje on im możliwość nie tylko potencjalnie swobodnego kształtowania praktyk konsumenckich w celach komercyjnych, ale wręcz modelowania procesów społecznych, politycznych, ingerując w życie biologiczne poszczególnych jednostek nawet, na skalę dotąd niespotykaną. Paradoksalnie kapitalistyczne korporacje posiadają obecnie realną szansę stosowania centralnego planowania w gospodarce, za pomocą cyfrowej ''optymalizacji'' danych pochodzących z wszelkich niemal stosunków wymiany oraz interakcji społecznych. Tak oto zdaje się spełniać na naszych oczach marksowski sen o ''komunizmie jako wyższej postaci kapitalizmu'', wszakże ironicznie a nie jak sobie naiwnie Karol roił, że umożliwi to kolektywne zarządzanie procesami ekonomicznymi jakowemuś ''uniwersalnemu zrzeszeniu proletariuszy''. Tymczasem daje on niepomierną władzę ''niewidzialnemu rządowi'' krezusów kapitału, i to w szczególnie perfidnej formie, gdyż zinterioryzowanej przez masy. Dokładne tak jak opisał utopię spełnionego komunizmu Lenin w ''Państwie i rewolucji'', gdzie pada słynna jego definicja: ''ewidencja i kontrola''. Nie oznacza to jednak bynajmniej, jak mylnie twierdzą rozwolnościowcy etatystycznego zamordyzmu, wręcz przeciwnie! - system kontroli staje się tu tak wszechobecny, że aż niedostrzegalny czyniąc zbędnym w końcu utrzymywanie policji i samo istnienie państwa jako takiego, bowiem tu każdy jest swym własnym ubekiem i kontrolerem. Zanika tym samym różnica między dobrowolną wymianą a zewnętrznym przymusem, a więc wolny rynek okazuje się spełnionym komunizmem, gdyż ''socjalizm jedynie schizmą liberalizmu jest'' jak trafnie zauważył przywoływany tu już onegdaj Donoso Cortes. Przesądza to o nieautentyczności i  poronionym z góry charakterze krytyki cyfrowego zamordyzmu, zarówno w wykonaniu rozwolnościowców wołających o zagrożeniu ''prywatności'' i niezbywalnych jakoby ''praw jednostkowych'', tak jakby ludzie dziś sami i dobrowolnie nie dawali się zaprząc w tryby cybermaszyny umieszczając w sieci masowo swe dane, z anachronicznie zwanymi ''intymnymi'' włącznie. Toż samo tyczy wszakże lewicowców pokroju Zygmuntowskiego, przenikliwego dość przyznajmy w krytyce informatycznego post-kapitalizmu, lecz skrajnie infantylnego by nie rzec wprost durnego, gdy przystępuje do kreślenia środków zaradczych w postaci ''oddolnych inicjatyw'' społecznych, spółdzielni internautów mających rzekomo sprawować efektywną kontrolę nad działalnością poczynających sobie nadto śmiało cybekarteli, nie ustępując w tym swej pusi ze ''srajku kobietonów''. Jedyne w czym tu zgadzam się z nim, iż nie sposób obecnie mówić o faktycznej niepodległości państwowej i narodowej bez zaprowadzenia jakiejś formy ''suwerenności informatycznej'' wraz z opodatkowaniem oraz narzuceniem krajowych norm prawnych działalności międzynarodowych gigantów infosfery, mimo iż nie mam złudzeń, że za tymi postulatami stoi walka obecnych imperiów między sobą o panowanie w tym zakresie, o czym jeszcze za moment.

Jeśli ktoś odsyła powyższe w domenę ''szurowskich teorii spiskowych'' dowodzi jedynie swej histerycznej ignorancji, desperacko zaprzeczając faktom. Oto jak mówi o tym Michał Kosiński, polski specjalista w dziedzinie cyfrowej psychometrii zajmującej się badaniem wpływu mediów antyspołecznościowych na zachowania jednostek i całych populacji, obecnie wykładający na prestiżowym uniwersytecie Stanforda, w wywiadzie dla portalu poświęconego ''sztucznej inteligencji'' pod wymownym tytułem ''Wojnę o prywatność już przegraliśmy'':

''Mówi się, że dane są dziś naszym najcenniejszym surowcem. Firmy, rządy i rozmaite instytucje zajmują się zdobywaniem naszych danych, ponieważ dzięki ich analizie mogą zarobić dużo pieniędzy i zdobyć nad nami kontrolę. Mam definitywnie pożegnać się ze swoją prywatnością?

- Tak, taka jest niestety rzeczywistość – czy tego chcemy, czy nie. Większą część swojej kariery spędziłem, starając się analizować to zjawisko. Z nadzieją, że może znajdziemy jakiś sposób na to, by zatrzymać nadchodzącą erę post-prywatności. Ale muszę przyznać, że im więcej o tym wiem, tym bardziej dochodzę do wniosku, że tę wojnę przegraliśmy. Zostawiamy dziś ogromną liczbę śladów cyfrowych, które są zapisywane przez nasze smartfony, Facebooka, LinkedIna, Google’a, karty kredytowe czy nawet samochody, które coraz częściej są podłączone do sieci. To samo dotyczy kamer monitoringu i innych czujników śledzących nasze ruchy w przestrzeni publicznej. Same lajki na FB mogą z dość dużą dokładnością odsłonić szeroką gamę twoich cech intymnych, nie mówiąc już o tych wszystkich dodatkowych źródłach danych.

Mimo że nie publikuję na FB żadnych wrażliwych danych na swój temat?

- Nie szkodzi. Nawet niewinne ślady cyfrowe wiele o nas mówią. Bo są tylko czubkiem góry lodowej. To, że polubiłaś jakąś restaurację albo zdjęcie twojego bratanka, może zdradzić twoją płeć, rasę, orientację seksualną, poglądy polityczne i religijne, cechy twojej osobowości. [...] Algorytm wie o nas dużo więcej niż my sami o sobie. Trochę jak lekarz, który na podstawie danych, do których udzielamy mu dostępu, oferuje nam diagnozę, czyli to, czego o sobie nie wiedzieliśmy. Porównajmy teraz doktora z algorytmem. Doktor może przyjąć kilka tysięcy pacjentów rocznie, przeczytać kilkadziesiąt artykułów naukowych. Algorytm ma dostęp do wszystkich artykułów medycznych świata i wszystkich pacjentów. Dlatego wie o nas więcej niż my o sobie i więcej, niż wie o nas lekarz.

Można jeszcze walczyć – zlikwidować konto na Facebooku, wyrzucić smartfona, płacić gotówką tam, gdzie to możliwe.

- Ale nie można przestać chodzić ulicą pod okiem kamer monitoringu. Co więcej, jeśli jesteś młoda, piękna i bogata i żyjesz w dużym mieście, to możesz sobie pozwolić na to, żeby nie korzystać z bankowości internetowej, Ubera, map Google’a i mieć stary telefon z klapką. Ale jeżeli jesteś samotną matką i pracujesz na trzech etatach, to takie technologie są dla ciebie zbawieniem. Nie chodzi już o to, że ułatwiają ci życie, tylko o to, że ci je umożliwiają, że bez nich nie mogłabyś normalnie funkcjonować. Nie mówiąc już o tym, że trudno sobie wyobrazić społeczeństwo, które by z tych możliwości dobrowolnie zrezygnowało. Wszyscy jesteśmy narcyzami i swoimi danymi dzielimy się dobrowolnie, umieszczając posty na Facebooku, Instagramie czy Twitterze. Odwrót od nowych technologii jest niemożliwy.

Nie jesteś tym przerażony?

- Jestem zaniepokojony końcem prywatności, ale zaakceptowałem to. Wydaje mi się, że tylko taka postawa jest racjonalna. Wszyscy możemy się zgodzić, że trzęsienia ziemi powinny być zakazane, tyle że one i tak będą się zdarzały. Dlatego zamiast delegalizować trzęsienia ziemi, powinniśmy raczej zastanowić się, jak zorganizować społeczeństwo i jakie ustanowić prawo, by minimalizować szkody przez nie wyrządzane. Tak samo ma się sprawa z prywatnością. Nie da się powstrzymać jej utraty, powinniśmy się więc skupić na minimalizowaniu ryzyka i maksymalizowaniu potencjalnych zysków. W przeciwnym razie tylko niepotrzebnie utrudnimy sobie życie i oddamy pałeczkę postępu innym narodom. Unia Europejska od wielu lat przoduje w restrykcyjnej ochronie prywatności. Jaki jest tego skutek? Firmy przeniosły się do Stanów Zjednoczonych i to tam rozwinęły swoje technologie. A teraz przenoszą się do Chin, gdzie można wszystko. Google, Facebook, Twitter już dzisiaj nie są legalne w świetle prawa europejskiego. W Europie stworzyliśmy sobie fikcję ochrony prywatności, a przy okazji pozbawiliśmy się wpływu na to, jak te technologie się rozwijają, i korzyści, które moglibyśmy mieć, gdyby te technologie powstały na naszym rynku. [...]

Jednak twoja publikacja z końca 2017 roku, dotycząca rozpoznawania orientacji seksualnej na podstawie rysów twarzy, wzbudziła wiele etycznych kontrowersji. Dyskutowano o tym, jak daleko może się posunąć w swoich badaniach naukowiec, by nikomu nie zaszkodzić.

- Ludzie niestety nie czytają artykułów, które krytykują. Ja nie stworzyłem żadnego algorytmu, tylko pokazałem, że szeroko już wykorzystywane technologie mają taki potencjał. Ostrzegłem, że to niezwykle niebezpieczne narzędzie.

Komputer na podstawie jednego zdjęcia jest w stanie osiągnąć powyżej 80 procent dokładności, jeśli chodzi o określanie orientacji seksualnej. Utrata przez gejów prywatności, która w naszym kraju poskutkowałaby być może pewnym dyskomfortem, w wielu innych krajach mogłaby oznaczać dla nich śmiertelne zagrożenie. Ale to, że można określać seksualność człowieka na podstawie twarzy, nie ma większego znaczenia – jeśli zważyć na to, że można ją też przewidzieć z dużo większą dokładnością na podstawie lajków na FB, historii twoich wyszukiwań, operacji karty kredytowej.[...]

Jakie były reakcje?

- Hejt. Grożono mi śmiercią. Dostawałem tyle pogróżek, że przez dwa tygodnie miałem przydzielonego do ochrony policjanta. A przecież ja tych algorytmów nie wymyśliłem! Wziąłem algorytmy stosowane w telefonie każdego z nas i powiedziałem: „Musicie się nad tym zastanowić, bo te algorytmy mają niesamowity potencjał, by wam zaszkodzić!”. Zrobiłem tylko tyle. Niestety, wiele osób doszło do wniosku, że, po pierwsze, to ja zaprojektowałem te algorytmy, a po drugie, że na pewno jestem homofobem. Obserwowałem, jak wraz z nasilaniem się hejtu zmieniały się tytuły artykułów na mój temat. Pierwszy – „Nowhere to hide. What machines can tell from your face” (Nie ma się gdzie ukryć. Co maszyny mogą wyczytać z twojej twarzy) – w „The Economist”. Materiał okładkowy, pozytywny. Przedstawili mnie jako naukowca, który próbuje ochronić ludzką prywatność. Następny materiał, w innym piśmie, miał tytuł: „Profesor Kosiński zrobił gejdar” – czyli radar na gejów. W trzecim napisali, że Kosiński to homofob ze Stanfordu i powinien zostać z tego uniwersytetu wyrzucony. Władze Stanfordu dostały wiele listów od oburzonych darczyńców z żądaniem, by mnie zwolnić; grozili wycofaniem funduszy. Na szczęście władze uczelni stanęły murem po mojej stronie.

Spodziewałeś się tego?

Tak, dlatego na początku nie chciałem tego publikować. Ale któregoś dnia przyjaciel zapytał mnie: „Będziesz mógł spojrzeć w lustro, kiedy ktoś kogoś tymi algorytmami skrzywdzi, a ty wiedziałeś o zagrożeniu, lecz nikomu nie powiedziałeś?”.

Z drugiej strony, kiedy się o czymś nie mówi głośno, to też się tego szeroko nie stosuje…

- Nieprawda. Wtedy ty tego nie stosujesz ani ja, ale rządy – owszem. Dla władzy to żadna nowość; oni wiedzą od dawna, jak to można wykorzystać, tylko nie mówią o tym głośno. Rządy zatrudniają najlepszych specjalistów, żeby takie właśnie systemy im budowali. Technologie rozpoznawania intymnych cech twarzy patentowane były przez różne start-upy już prawie dekadę temu. [...]

Zarzucano ci też, że badanie jest zero-jedynkowe: jesteśmy albo hetero, albo homoseksualni. A nasza seksualność bywa bardziej skomplikowana.

- To nie ma znaczenia. Gdybym miał dokładniejsze dane, to wyniki klasyfikacji byłyby jeszcze dokładniejsze. Moim celem nie było studiowanie orientacji seksualnej, ale ostrzeżenie przed zagrożeniem prywatności.

A szerzej – osobowość? Nie jesteśmy albo introwertykami, albo ekstrawertykami – pośrodku jest cała paleta możliwości. Co więcej, ludzie się zmieniają pod wpływem doświadczeń, uczą się.

- Nie sądzę. Introwertyczne dziecko będzie introwertycznym dorosłym. Mamy tu raczej do czynienia z błędem pomiaru. Czasami ludzie mają więcej, a czasem mniej okazji, by wyrazić pewne swoje cechy. Sądzę, że osobowość zmienia się tylko troszeczkę i u bardzo niewielu. Tyle tylko, że trudno nam się z tym pogodzić.

Dlaczego?

- Bo mamy silne złudzenie wolnej woli. Zwłaszcza w Ameryce bardzo silna jest ideologia, że jestem tym, kim chcę być; to na niej zbudowano amerykański mit. Dlatego Amerykanie patrzą na bezdomnego i mówią: „Przykro mi, ale to jego wina, że jest bezdomny. Jakby pracował tak ciężko, jak ja, miałby to, co ja”. Zapominają, że nie wszyscy mogą zostać finansistami i informatykami, że różnimy się pod względem charakteru i talentu, że są ludzie, którzy mają problemy ze skupieniem, opanowaniem agresji, i tak dalej.

A było to już po aferze związanej z Cambridge Analytica i kampanią prezydencką w USA. Na twojej stronie do dziś można przeczytać oświadczenie: „Nie mam nic wspólnego z Cambridge Analytica i byłem pierwszym, który ostrzegał przed podobnymi praktykami w „Guardianie’”.

- Tak, wtedy też byłem atakowany. Niestety ludzie zawsze zabijają posłańca. Zapominają, że ja tych technologii nie wymyślam; one zostały wymyślone, opatentowane i wykorzystywane przez innych. Technologia wykorzystana przez Cambridge Analytica przy kampanii prezydenckiej w 2016 roku była opatentowana przez Facebook już w 2012 roku! Firmy, rządy, instytucje od dawna wykorzystują wiedzę o nas, żeby nas sobie profilować. Nawet Mark Zuckerberg musiał się w końcu ubrać w garnitur i wytłumaczyć, co się dzieje z tym Facebookiem. Tłumaczył, że nie miał pojęcia, że cechy psychologiczne można określić na podstawie lajków. Zapomniał najwyraźniej, że to przecież model biznesowy Facebooka, który obserwuje nasze zachowania w sieci, a potem prezentuje każdemu takie reklamy, żeby jak najwięcej na tym zarobić.'' 

Co najmniej naiwnym i wysilonym jawi się wyrażone tu przeświadczenie Kosińskiego, jakoby opisane przezeń procesy sprzyjały ''demokratyzacji'' politycznej i ''liberalizacji'' obyczajowej, podobnie jak i stanowczo przeszacowana podawana w niniejszym wywiadzie liczba 7% homoseksualistów w każdej populacji [ no chyba, że w tej puli pomieścimy wszystkich zboczków, wtedy będzie tego z 15% nawet, a pewnie i więcej ]. Reakcja pedalskiej i lewackiej pogromowej tłuszczy na opublikowane wyniki badań naukowych także wymownie świadczy, kto dziś robi za kołtuństwo naszych czasów, bynajmniej tak wyklinane ''mohery'' ale ''postępowcy'' właśnie, cała ta libertyńska swołocz zaprowadzająca zamordyzm z ''tolerancją'' na rozwrzeszczanych gębach. Nigdzie nie jest powiedziane przecież, iż większa przejrzystość życia publicznego zyskana dzięki nowym mediom faktycznie sprzyja ''transparentności'' władzy, wygląda że raczej zaciemnia obraz zamulając ją ogromem fałszywych informacji podawanych przez głównonurtowe media przodujące w zarzutach o szerzenie ''fake newsów'' [ wiadomo, ''na złodzieju czapka gore'' ]. Stwarza tym samym pole do popisu dla wyspecjalizowanych w dezinformacji tajnych agencji, zresztą nawet prawdziwa lecz odpowiednio spreparowana treść może stać się narzędziem zbiorowej manipulacji odbiorcami nie posiadającymi z racji swej ignorancji w danej dziedzinie narzędzi do jej zweryfikowania. Jest to bardzo wygodne dla manipulantów, boć nie można w takowym wypadku zarzucić im bezpośrednio kłamstwa, oni jedynie nie mówią całej prawdy... Niemniej wypada zgodzić się z Kosińskim, iż wyboru za bardzo nie mamy, stąd jedynym rozsądnym podejściem jest minimalizacja nieuniknionych szkód, a nie wylewanie dziecka z kąpielą jak to uczyniła UE strzelając sobie swym RODO wprost w kolano. Bowiem ma ono na celu ustanowienie europejskiego cyfrowego Grossraumu pod nadzorem Niemiec oczywista, na co wskazuje wyraźnie niedawny, wydany latem tego roku wyrok TSUE w sprawie tzw. ''Schrems II'' formalnie rzeczywiście delegalizujący na terenie Unii takie amerykańskie cyberkorporacje jak Google czy Facebook. Jak stoi w jego fachowej analizie prawniczej, którą tu przywołam:

''W dniu 16 lipca 2020 r. Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej (Trybunał, TSUE) wydał długo oczekiwane orzeczenie dotyczące dopuszczalności transferu danych osobowych do Stanów Zjednoczonych. Zapadło ono w tzw. sprawie Schrems II (C‑311/18), będącej kontynuacją wcześniej już rozstrzyganego przez TSUE sporu pomiędzy Maximilianem Schremsem, Facebook Ireland Ltd. oraz irlandzkim organem ds. ochrony danych osobowych (Schrems I, C‑362/14). W pierwszym wyroku, wydanym w dniu 6 października 2015 r., Trybunał stwierdził nieważność decyzji Komisji Europejskiej nr 2000/520, dotyczącej tzw. Bezpiecznej Przystani (Safe Harbour) jako mechanizmu zapewniającego adekwatność ochrony danych osobowych po ich transferze z terytorium Unii Europejskiej (Facebook Ireland) do Stanów Zjednoczonych (Facebook Inc.). W konsekwencji tego wyroku sąd irlandzki uchylił decyzję organu irlandzkiego, a Maximilian Schrems został wezwany do przeformułowania swojej skargi. Podtrzymał on w niej żądanie zakazania transferu danych do Stanów Zjednoczonych, kwestionując możliwość jego dokonania na innych niż Bezpieczna Przystań podstawach prawnych transferu danych, określonych w dyrektywie Unii Europejskiej nr 95/46/WE, zastąpionej następnie przepisami RODO. Skarżący w szczególności argumentował, że wewnętrzne prawo Stanów Zjednoczonych nakazuje Facebook Inc. udostępnienie danych osobowych obywateli innych państw do takich agend rządowych jak National Security Agency (NSA) czy Federal Bureau of Investigation (FBI), m.in. w ramach programów wywiadowczych PRISM i Upstream. [...] W wyroku z dnia 16 lipca 2020 r. Trybunał stwierdził, że Tarcza Prywatności nie zapewnia odpowiedniej ochrony danych osobowych w państwie trzecim, o której mowa w art. 45 ust. 2 RODO. [...] Po pierwsze, mimo że prawa do prywatności i ochrony danych osobowych nie są prawami absolutnymi i mogą ulec ograniczeniu, np. z uwagi na interes bezpieczeństwa narodowego, to jednak ograniczenia takie muszą być zawężone do przypadków bezwzględnie koniecznych. Zgodnie z zasadą proporcjonalności oznacza to, że „ograniczenia mogą być wprowadzone wyłącznie wtedy, gdy są konieczne i rzeczywiście odpowiadają celom interesu ogólnego uznawanym przez Unię Europejską lub potrzebom ochrony praw i wolności innych osób” (art. 52 ust. 2 KPP). Wymogu tego nie spełniają obowiązujące w Stanach Zjednoczonych przepisy, na podstawie których funkcjonują programy nadzoru wywiadowczego (surveillance programs), tj. Foreign Intelligence Sureveillance Act (FISA), Executive Order 12333 oraz Presidential Policy Directive 28 (PPD-28). Przepisy te nie zawierają bowiem jasnych i precyzyjnych zasad regulujących zakres stosowania ustanowionych ograniczeń praw podmiotów danych osobowych, w szczególności nie wskazują zakresu tego ograniczenia, a także w jakich okolicznościach i na jakich warunkach można przetwarzać dane w celach wywiadowczych. Niespełniony jest więc warunek ograniczenia ingerencji w prawo do prywatności i ochrony danych do sytuacji absolutnie niezbędnych. Po drugie, wewnętrzne ustawodawstwo amerykańskie, regulujące wykorzystywanie danych osobowych na cele wywiadowcze, nie gwarantuje podmiotom danych odpowiedniej możliwości zaskarżenia do sądów podejmowanych w tym względzie decyzji. Nie w każdym bowiem przypadku dokonywania przez organy amerykańskie elektronicznej inwigilacji osobom zainteresowanym są przyznane takie uprawnienia. Jest to kluczowe, gdyż prawo do sądowej kontroli ewentualnych naruszeń praw (wolności) jest jednoznacznie zagwarantowane w art. 47 KPP. Trybunał podkreślił przy tym, że wprowadzona w Tarczy Prywatności instytucja Privacy Shield Ombudsperson nie rekompensuje powyższych braków ochrony, tym bardziej że organ ten nie ma cechy odpowiedniej niezależności; nie wykazano również, aby mógł wydawać decyzje wiążące służby wywiadowcze.''

Oczywiście jedynie skrajnie naiwny idiota uwierzy w szczere zatroskanie unijnego trybunału niesprawiedliwości ''swobodami obywatelskimi'', zagrożonymi przez amerykańskie cyberkoporacje ściśle współpracujące z tajnymi służbami ''wzorcowej demokracji'' USA. Podobnie jak i samodzielność ''oddolnego aktywisty'' Maxa Schremsa, z którego powództwa wytoczono powyższe sprawy, a za którym zapewne stoi nie tylko niemieckie ubectwo, lecz ogólnie ''kontynentalne'' tak to nazwijmy. Stanowi to jedynie kolejny etap domykania procesu omówionego już przeze mnie w obszernym jak zwykle wpisie, traktującym o Unii Europejskiej jako ''zamkniętym państwie handlowym'' rodem z pism Johanna Gottlieba Fichtego, i tamże kto chce odsyłam po szczegóły.

Powracając do ustaleń Kosińskiego, kryje się u ich podstaw pewne osobliwe pęknięcie - otóż sam przecież zauważył, iż rozwój technologii bezlitośnie rozprawia się z mitem amerykańskiego libertarianizmu głoszącym ''samokreację'' jednostki wyswobodzonej z wszelkich więzów krępujących jakoby jej autonomiczną wolę. I bardzo dobrze, szkoda jedynie iż zdaje się to oznaczać rodzenie na naszych oczach nowego społeczeństwa kastowego, gdzie dzięki zaawansowanej biometrii i badaniom genetycznym z góry będzie można przesądzić los danego człowieka. Skoro jednak nie sposób dokonać zasadniczej przemiany charakteru jednostki [ i o zgrozo dla liberałów jak i socjalistów przez to całych populacji, jakich stanowią one integralną część ], upada także tym samym opisany wyżej ''lamarckizm stosowany'' technokratycznych wyznawców Wielkiego Rejestru! No chyba, że zdając sobie doskonale z tego sprawę wymuszają oni na ludziach dokonanie na sobie wprost gwałtu np. powstrzymując odruch wymiotny na widok odrażających perwersów, by nie wyjść we własnym mniemaniu jak i opinii publicznej na stygmatyzowanego ''homofoba'', ''faszystę'' i ''obyczajowego oszołoma'', ''mohera'' czy ''stulejarza'' etc. Wszystko na to wskazuje, iż z tym właśnie mamy obecnie do czynienia, a rzecz samą zdziałać ma kombinacja żerującego na powszechnym konformizmie i tchórzostwie zastraszania opornych, cenzury stosowanej przez właścicieli prywatnych monopoli informacyjnych de facto, represji prawnych i wreszcie jawnego terroru politycznego za jakiego narzędzie robią różne ''Antify'', rzeczywistym faszystom nie wyrządzające nijakiej szkody oczywiście, bo to jeden i ten sam [re]sort postludzi. A właśnie, wspomniane szerokie zastosowanie biometrii oraz warunkowania behawioralnego w celu stłumienia przez użytkowników sieci naturalnych odruchów, nasuwają skojarzenia ze zjawiskiem opisanym jako ''biomedykalizacja'', czyli niesamowitą ekspansją nauk i koncernów biotechnologicznych jaką przeżywamy, niosącą daleko idące przemiany także w dziedzinie społecznej i ekonomicznej, otwierając pole dla uprawiania realnej ''transhumanistycznej'' biopolityki. Tak o tym pisze uczony toruńskiego uniwersytetu Mikołaja Kopernika, Michał Wróblewski w poświęconym zagadnieniu artykule, skąd pochodzą niniejsze cytaty:

''Teoria medykalizacji powstawała w okresie, który nie znał jeszcze wielu odkryć z zakresu genetyki czy neurofizjologii. Chociaż właściwie od lat 70. XX wieku naukowcy coraz częściej zaczynają doszukiwać się przyczyn chorób w czynnikach biologicznych (co najlepiej widać na przykładzie schorzeń psychicznych), to dopiero w latach 90. postęp naukowy w radykalny sposób zmienił myślenie na temat zdrowia i choroby. Właśnie dlatego badacze społeczni coraz częściej zamiast o medykalizacji zaczynają mówić o biomedykalizacji. O ile motorem napędowym tej pierwszej byli lekarze i instytucje zajmujące się zdrowiem, o tyle głównym impulsem dla biomedykalizacji staje się rozwój technologiczny, który przyspiesza rozszerzanie się dyskursu medycznego, tworzy dla niej nowe obszary działania, a także uprawomocnia jej występowanie w przestrzeni społecznej. Przyglądając się tym związkom dokładniej, możemy wyznaczyć trzy obszary współczesnej biomedykalizacji, na których rozwój technologiczny odciska swoje wyraźne piętno: etiologiczno-diagnostyczny (definiowanie chorób za pomocą wyników badań laboratoryjnych), terapeutyczny (nowe formy leczenia farmakologicznego) oraz infrastrukturalny (wymiana informacji za pomocą nowoczesnych technologii komputerowych). Dwa pierwsze związane są ściśle z odkryciami z zakresu genetyki, neurofizjologii i neuroanatomii. Wszystkie one wpływają na badania nad etiologiami chorób, pomagają w codziennej praktyce lekarskiej, dostarczają nowoczesnych narzędzi pomiarowych, tworzą zupełnie nowe formy terapii. Genetyka sprawiła, że choroby zaczęto analizować na poziomie budowy białkowej, konkretnych genów czy ich całych układów, a oddziaływanie choroby na organizm postrzegać jako oddziaływanie na genetyczną budowę człowieka. Najlepszym przykładem współczesnego wykorzystywania badań genetycznych w przypadku terapii jest farmakogenomika. Jest to technologia produkowania lekarstw, które mają być bezpośrednio dostosowane do genotypu każdego pacjenta, na przykład za pomocą różnicowania metabolizmu konkretnego leku w zależności od zdolności organizmu. Warto również wspomnieć o diagnostycznym wymiarze rozwoju genetyki. Otóż coraz częściej w określaniu stanu pacjenta wykorzystuje się badania DNA. Chodzi tu zarówno o diagnozę stanu aktualnego, jak i o wykazanie predyspozycji do zachorowania w przyszłości. Otwiera się tutaj olbrzymia furtka dla biomedykalizacji, ponieważ testy genetyczne mogą wprowadzić nową kategorię diagnostyczną – „potencjalnie chory”. To z kolei może stworzyć takie choroby jak „przed-rak” czy „przed-alkoholizm”, tworząc nowe formy terapii prewencyjnej. [ Genetyzacja medycyny powoduje również prewencyjne działania pracodawców czy przedstawicieli firm ubezpieczeniowych, dla których „potencjalnie chory” może okazać się złym pracownikiem bądź klientem obarczonym zbyt dużym ryzykiem. Mówiąc innymi słowy, testy DNA mogą tworzyć nowe formy asymetrii. Por. na ten temat pracę dotyczącą wykluczenia genetycznego: T. Lemke, Perspectives on Genetic Discrimination, Routledge, London 2013 ]. Genetyka nie jest oczywiście jedyną gałęzią współczesnej nauki, która w rewolucyjny sposób wpływa na medycynę. Równie doniosłe było pojawienie się technologii związanych z neuroobrazowaniem mózgu, a także badania związane z neurofizjologią. Zwłaszcza te ostatnie całkowicie zmieniły optykę lekarską. Wystarczy tu wspomnieć tylko o wynalezieniu pierwszej generacji leków psychotycznych, działających na wydzielanie dopaminy, serotoniny, adrenaliny czy histaminy, które były wykorzystywane między inny w leczeniu schizofrenii. Nowszym wynalazkiem są antydepresanty, czyli selektywne inhibitory zwrotnego wychwytu serotoniny (SSRI), do których należy między innymi fluoksetyna, bardziej znana jako Prozac. Antydepresanty całkowicie zmieniły sposób myślenia o ludzkim zdrowiu, tworząc kulturową modę na tak zwane leki lifestyle’owe. Prozac, Zoloft, Paxil stały się w latach 90. przebojami rynku farmaceutycznego, odpowiadając na rosnące potrzeby konsumentów, głównie amerykańskich. Owe blockbuster drugs, jak nazwała je wówczas branża farmaceutyczna, sprawiły, że terapia farmakologiczna zaczęła być traktowana raczej jako narzędzie poprawiające wydajność, a nie jako forma leczenia. Wpływ technonauki na rozwój medycyny nie ogranicza się tylko do kwestii związanych z etiologią, diagnozą czy terapią. Równie ważne są technologie informatyczne. Ich gwałtowny rozwój spowodował proliferację informacji dotyczących praktyk medycznych, począwszy od stanu informacji na temat chorób w skali populacji, a skończywszy na wynikach sprzedaży poszczególnych leków. Zaowocował ponadto łatwiejszym do nich dostępem przez strony trzecie (koncerny farmaceutyczne czy firmy ubezpieczeniowe). Powstałe wskutek tego bazy danych integrują różne praktyki związane ze zdrowiem i chorobą w jednolitą sieć zależności, która pozwala na współdziałanie różnych podmiotów zajmujących się zdrowiem. Dzięki technologiom szybkiej wymiany informacji możliwe staje się współdziałanie lekarzy, koncernów farmaceutycznych, aptek czy towarzystw ubezpieczeniowych. [ Por. analizy wykorzystywania danych ze sprzedaży aptek przez przedstawicieli koncernów farmaceutycznych, którzy kontrolują w ten sposób lekarzy: P. Polak, Nowe formy korupcji. Analiza socjologiczna sektora farmaceutycznego w Polsce, Nomos, Kraków 2011, s. 83–84, 132–138. ]. Prawdą jest, że wszystkie te obszary rządzą się trochę innymi racjonalnościami, jednakże o ich spójności przesądza infrastrukturalna organizacja, która pozwala na szybką komunikację między nimi. Inflacja informacji na temat życia i zdrowia pacjenta oraz zbieranie ich w ogromne bazy danych pogłębiają ponadto kluczową dla biomedykalizacji kontrolę społeczną. Dzięki nowoczesnym technikom komputerowym więcej obszarów życia codziennego może podlegać medycznej analizie pod kątem potencjalnego zagrożenia dla zdrowia. Z jednej strony oznacza to mniejszy zakres prywatności osobistej, z drugiej zaś tworzy nowe formy zarządzania obywatelami na poziomie populacji. Z punktu widzenia racjonalności władzy kluczową kwestią okazuje się biostatystyka, zbierająca informacje na temat biologicznej kondycji obywateli oraz tworząca zupełnie nowe standardy dla współczesnej medycyny. [...]

Istnieje jeszcze inna kwestia związana z ryzykiem, charakterystyczna dla biomedykalizacji. Ryzyko nie jest bowiem tylko potencjalnością jakiejś katastrofy, lecz staje się elementem społecznej świadomości, trwałą ramą odniesienia w codziennej praktyce. Na ten element późnej nowoczesności wskazuje Anthony Giddens. Uważa on, że działanie w społeczeństwach posttradycyjnych różni się od przeszłości społecznym zapoznawaniem zagrożeń wynikłych z ciągłego rozwoju technologii. Jednostki społeczne nie popadają jednakże w bezustanną nerwicę ani nie odwołują się do boskiej opatrzności, ponieważ darzą zaufaniem abstrakcyjne systemy organizujące życie społeczne, które mają za zadanie gwarantować bezpieczeństwo. W przypadku biomedykalizacji może to stanowić jeden z motorów jej działania. Jeżeli bowiem społeczeństwa późnej nowoczesności żyją ze świadomością ryzyka, to jedną ze strategii przystosowawczych, w obliczu braku odniesienia do tradycji, jest wykształcenie postawy zaufania wobec instytucji odpowiedzialnych za zdrowie. Owa ufność sprawia, że kolejne etiologie, metody diagnostyczne czy terapie są przyjmowane jako środki obniżające poziom ryzyka, a postępująca biomedykalizacja jako proces stopniowego redukowania niepewności i przypadkowości. [...] Biomedykalizacja jest procesem ciągłego rozszerzania logiki medycznej na coraz to nowe obszary tego, co społeczne. Głównymi aktorami biomedykalizacji są, oprócz lekarzy i przedstawicieli instytucji zajmujących się zdrowiem, również naukowcy, koncerny farmaceutyczne, laicy skupieni wokół pozarządowych stowarzyszeń i fundacji. Jej motorem napędowym jest rozwój technologiczny (w obszarze genetyki, neuronauk oraz komputeryzacji). Biomedykalizacja pozostaje ponadto połączona z całym szeregiem innych procesów skomplikowaną siecią zależności – jest to zarazem zjawisko związane z postępującą ekonomizacją życia społecznego (rozszerzanie się dyskursu medycznego jest równoznaczne z tworzeniem nowych rynków zbytu dla koncernów farmaceutycznych), z pojawieniem się nowoczesnych technologii władzy (która zaczyna interesować się biologiczną kondycją obywateli), a także z coraz większym zmediatyzowaniem różnych sfer codzienności (dzięki któremu przełamany zostaje ekspercki monopol na wiedzę dotyczącą zdrowia i choroby). Biomedykalizacja jest jednocześnie powiązana z ryzykiem i to w dwojakim sensie: tworzy nowe obszary niepewności i zarazem łączy się z praktyką polegającą na zarządzaniu ryzykiem. [...] Wskutek gwałtownego rozwoju technologicznego kształtowanie definicji zdrowia i choroby przestaje być udziałem jedynie samych lekarzy czy chorych. Zarówno działania lekarza, jak i indywidualne ujmowanie siebie samego jako chorego jest wynikiem wiedzy ustabilizowanej już w toku działań samych naukowców. W związku z tym choroby „powstają” nie tyle w szpitalach czy w interakcjach pomiędzy „zwykłymi” ludźmi, ile raczej w laboratoriach badawczych.'' Niewątpliwym sukcesem socjologów jest zwrócenie uwagi na to, że za występowanie niektórych chorób w dużej mierze odpowiedzialne są czynniki społeczne: industrializacja, rozwój aglomeracji miejskich, zwiększona mobilność, dysfunkcjonalność niektórych instytucji (np. rodziny), rozpad tradycyjnych więzi, konflikty międzypokoleniowe. Jest to perspektywa, którą przyjmuje tzw. socjosomatyka.''

Wynika z powyższego jednoznacznie, iż mamy obecnie w Polsce do czynienia jedynie z kulminacją trwającego od przeszło dwóch dekad co najmniej, i zaledwie lokalnym wariantem procesu toczącego się nie tylko w tzw. ''wolnym świecie'' Okcydentu na równi z Chinami i Rosją, ale nawet i w Afryce, gdzie ekspansja wspomnianych technologii zastępuje nieistniejącą tam właściwie nigdy poza paroma wyjątkami tradycyjną opiekę medyczną, w takim stopniu jak to miało miejsce na ''białym'' Zachodzie co i w ZSRR oraz podporządkowanych mu ''demoludach''. Warto przy tym zauważyć, że Wróblewski snuje rozważania na kanwie omawiania teorii ''aktora-sieci'' Bruno Latoura, przywoływanej już tu onegdaj w kontekście ''turbolechickiego genderyzmu'' i tego typu patologii umysłowych. Niezależnie jednak jak obłąkane formy ona przybiera - przypominam, iż facet stworzył koncept ''parlamentu rzeczy'', gdzie obok ludzi reprezentowane byłyby także zwierzęta, rośliny a nawet materia nieożywiona np. ropa naftowa - należy przyznać, iż u jej podstaw leży trzeźwa obserwacja, że prawdziwa inwazja technologii w biosferę jaką przeżywamy unieważnia dotychczasowy podział na to co naturalne i dziedzinę czysto ludzkiej dotąd polityki. Tak o tym pisze omawiający rzecz Krzysztof Abriszewski:

''Nasze zwyczajowe sposoby myślenia i mówienia rozdzielają to, co moralne, społeczne i polityczne, od tego, co przyrodnicze, naturalne, nierefleksyjne. Zda­niem Latoura, owo rozdzielenie jest czymś wtórnym. Najpierw bowiem wytwarza­my hybrydy czy też ''quasi-obiekty'', które są jednocześnie społeczne, naturalne i dyskursywne, a następnie dokonujemy oczyszczenia, przypisując je do „wła­ściwych” kategorii. Na samym końcu zaś dodajemy, że mieszanie tych odmien­nych domen ontologicznych jest przeciwne rozumowi. Ów schemat: 1. płodzenie się hybryd; 2. oczyszczanie; 3. wzmacnianie podziału, Latour określa mianem „konstytucji nowoczesności”. Mówiąc krótko, jest ona najogólniejszym nakreśleniem mechanizmów, które wiążą się z tak zwaną moderni­zacją. Bezpośrednie konsekwencje „konstytucji nowoczesności” to otwarcie pola dla niekontrolowanego napływu innowacji naukowo-technicznych oraz sprzężony z nim rozdział na reprezentacje przyrodnicze i reprezentacje społeczne (polityczne). Reprezentacje społeczne odnoszą się do rzeczywistości ludzi, którzy sami wy­znaczają jej kształt poprzez działania polityczne. Reprezentacje przyrodnicze zaś odnoszą się do naukowych praktyk poznawczych. Ów podtrzymywany rozdział powoduje, że wprowadzane w ramach porządku drugiego typu (czyli reprezenta­cji przyrodniczych) hybrydy, zmieniające kształt naszej zbiorowości, nie są jako takie rozpoznawane w porządku pierwszego typu (czyli społecznym, politycznym). Dzięki temu otwiera się możliwość dla nieograniczonej i niekontrolowalnej przez polityczne procedury zmiany całej zbiorowości. Mówiąc językiem nie-ANT-owym i jednocześnie upraszczając sprawę: upo­wszechniane wynalazki naukowo-techniczne mają znaczenie polityczne o tyle, o ile zmieniają kształt naszego życia społecznego. Jednakże nie rozciągamy na nie pro­cedur politycznych (które kontrolują wszelkie zmiany określone jako społeczne), ponieważ wpisujemy je na przykład w naukowy porządek poszukiwania prawdy czy racjonalizowania świata. Przykładowo, telefony komórkowe i internet grun­townie zmieniły formy naszych kontaktów, jednakże ich pojawienia się nie po­przedzały procedury demokratyczne. Nikt nie traktował telefonu ani Internetu jako aktorów politycznych.''

W obliczu wtórnych reperkusji jakie to wywołuje w sferze ekonomicznej i społecznej takowy rozdział na to co naturalne lub technologiczne i czysto polityczne jest już nie do utrzymania jak widać, pytanie co z tym pocznie nasza prawica - czy dalej w swej ignorancji będzie tu oddawać pola zjebom pokroju Spurek, niebinarnym histeryczkom postulującym przyznanie praw obywatelskich świniom i drzewom, a w perspektywie także drobnoustrojom nawet [ skądinąd koronawirus posiadający reprezentację parlamentarną - czemu nie? przecież i tak wiele formacji politycznych to czysta zaraza np. PSL ]. Czy też konserwatyści i narodowcy ockną się wreszcie przypominając sobie o ideowych antenatach, zakładających ruchy ekologiczne zanim ich ''wrogiego przejęcia'' nie dokonała radykalna lewica, w swym industrialnym oczadzeniu upatrująca w takowych dotąd najczarniejszej ''reakcji'' -? Tym bardziej iż wspomniana teoria, czy raczej metoda jak chce Abriszewski ''aktora-sieci'' wyśmienicie nadaje się do antyaborcyjnego sprzeciwu, motywowanego nie chrześcijańską, lecz post-humanistyczną już argumentacją. Bowiem nawet jeśli przystaniemy na odczłowieczenie ''zygoty'' i tak należy jej się podmiotowy status, jako formie życia i działającemu ''aktantowi'' - ponownie oddajmy głos badaczowi, który omawiając myśl Latoura stawia rzecz wprost:

''Zestawmy wyborców politycznych, komórki macierzyste czy zagrożone gatunki ptaków. Wszyscy wymagają swych rzeczników, jedni naukowców, inni polityków. Ci z kolei muszą walczyć o swoją wiarygodność i możliwość reprezentowania.'' 

Z tej perspektywy patrząc Lempartówna wraz ze swą czeredą wyskrobanych macic jawią się jako ohydne rasistki, odmawiające w imię ludzkiego ''szowinizmu gatunkowego'' prawa do istnienia i podmiotowego traktowania płodom i zarodkom. Świadczy o tym ich wulgarny, nazistowski bez mała i bolszewicki język, porównujący zygoty do ''pasożytów'', które można usunąć z organizmu bowiem naruszają egoistyczną, libertariańską z ducha ''zasadę samoposiadania'' jednostki wedle wykładni rozwolnościowego wszechcadyka Rothbarda. Jak to się ma niby do postulowanego przez heroinę ''transhumanizmu'' Donnę Haraway ''współstawania z bakterią'' i każdym mikroorganizmem w ciele post-człowieczej już jednostki? Dlatego ''srajk kobietonów'' podpada pod zakaz szerzenia propagandy ''totalitarnych ustrojów faszystowskich i innych'', oraz tak winien być traktowany. Precz z dyskryminacją i przemysłowym mordem zygot, niech żyją płody-aktanci! Wszystkim zarodkom należy się ustanowienie Rzecznika Praw Przedludzi, czy jak inaczej nazwiemy te formy egzystencji, zasługujące na szacunek i podmiotowość jak każda inna - doprawdy nie widzę najmniejszego powodu dla sankcjonowania ohydnego wykluczenia nie-ludzkich istot w imię rojeń o rzekomej wyjątkowości gatunkowej człowieka, oraz przyrodzonych mu jakoby z tego tytułu, i tylko jemu praw. Tak mi dopomóż Wielki Rejestr i tworząca go holistyczna, obejmująca całość rzeczywistości sieć ''aktantów''!

Tyle z mojej strony jeśli idzie o poruszaną tu materię, na finał odsyłam jeszcze do rzeczowego omówienia plagi społecznej masowego uzależnienia od opioidów, jaką wywołała pazerna, bezmyślna działalność koncernów farmaceutycznych w USA, która pochłonęła bez mała pół miliona ofiar. Okazuje się, że można jednak w sposób merytoryczny, respektujący standardy naukowe prawić o przestępczych praktykach rzeczonych karteli, a nie jak inżynier Zięba, zomowiec Czerniak czy Edzia Górniak. Wprawdzie i tu mam parę zastrzeżeń np. jeśli już mowa o rasizmie w tym wypadku rozszerzyłbym to również na białych biedaków określanych pogardliwym, rasistowsko-klasistowskim przecież mianem ''white trash'', poza tym w innych filmikach na kanale Bio-Tech Media, bo o nim mowa prowadzący Kamil Pokrzywa wprost rozpływa się nad możliwościami jakie daje pandemia dla technologii kontroli zarażonych, nadto lekceważąc mym skromnym zdaniem wymienione na wstępie zagrożenia z tym związane. Niemniej rzecz niewątpliwie warta obejrzenia, podobnie jak i inne pomieszczone na wspomnianym kanale materiały, o często skandalicznie niskiej w porównaniu z wagą przekazu oglądalności, jak choćby wywiad z dr Jerzym Jaroszem, specjalistą medycyny paliatywnej, traktujący o zastosowaniu w opiece nad chorymi cierpiącymi na przewlekłe i śmiertelne bywa wręcz schorzenia leczniczych właściwości marihuany, tak by ulżyć im w bólu. Rozbija to również popularne mity libertariańskiej palikociarni, upalonej jakimś nafaszerowanym chemią łajnem i przez to sprowadzającej sprawę do tępego użycia. Nie kryję swej odrazy dla tych cholernych snujów jakimi zazwyczaj są nałogowi palacze zielska, ale tu rozchodzi się o niebo poważniejszą sprawę. Szczególnie istotne w kontekście nakręcanej przez koncerny farmaceutyczne plagi uzależnień od legalnych narkotyków w postaci opioidów i antydepresantów, jest ukazanie całej nędzy liberalnego ''wolnego wyboru''. W praktyce oznacza to zrzucanie odpowiedzialności na pacjentów, w zdecydowanej większości nie dysponujących przecież specjalistyczną wiedzą ani tym bardziej narzędziami technologicznymi, niezbędnymi by dokonać wiarygodnej oceny leku jaki sobie ordynują. Bowiem jak trafnie zauważono w jednej z recenzji książki traktującej o patologicznej korupcji towarzyszącej biznesowi biotechnologicznemu:

''W przypadku każdego innego produktu niż leki, konsument decyduje sam. Jeśli proszek do prania jest skuteczny i w dobrej cenie, kupi go. Jeśli nie podoba mu się zapach kosmetyku, kupi inny. Sprawdzi i podejmie decyzję. Ze zdrowiem jest inaczej. Pacjenci boją się eksperymentować. Nie umieją ocenić, czy czują się gorzej z powodu choroby czy z nieskuteczności leku. Konsekwencje działań niepożądanych mogą być długotrwałe, co dodatkowo utrudnia ocenę. Pacjenci pragną zdrowia dla siebie i swoich bliskich, co czyni ich bardzo podatnymi na chwytne hasła reklamowe i opinie autorytetów. Na domiar złego w epoce medialnej słuchają nie tylko specjalistów, lecz także sławnych aktorów czy celebrytów.''

ps. Zmuszony jestem poczynić dopisek, tak by nie wyjść na jakowegoś ''neo-luddystę'' czy wręcz fana Unabombera:))). Powtórzę więc, iż mym zdaniem sensowniejsze od russoistycznych bajek co poniektórych ekologów, jest okiełznanie tech-bestii ramami prawa krajowego nade wszystko, tak by każdy cenzurowany arbitralnie przez właścicieli platform internetowych ich użytkownik, władny był odwołać się do sądów swego państwa, i przed nimi dociekać swych racji. Sam nacisk konsumencki o którym prawią naiwne kuce pokroju Berkovitza nie wystarczy, potrzeba solidnych ograniczeń instytucjonalnych oraz opodatkowania firm, którym dajemy zarobić gigantyczne pieniądze, więc powinny wnosić z tego tytułu solidną opłatę na rzecz państwa użyczającego im swej ''przestrzeni handlowej''. Chamom zaś i kretynkom bredzącym ''jak ci się nie podoba załóż se sam Facebooka czy Twittera'' można jedynie odpowiedzieć: ''a sami se załóżta, a najlepiej wypier...''. Sądzę też, że z dwojga złego zamiast sprowadzać nachodźców lepiej już automatyzować wszelkie usługi i prace, byle uniknąć koszmarnych kosztów społecznych związanych z napływem migrantów, jak to ma miejsce w Szwecji odkrywającej właśnie Amerykę ścisłą korelację tegoż z falą gwałtów, morderstw i pospolitej przestępczości zalewającej ten spokojny do niedawna kraj. Tymczasem u nas zbrodnicze tępaki pokroju leberała z ZUS-u Gwiazdorskiego postulują bezkarnie ściąganie milionowych rzesz taniego pracownika z obcych nam zupełnie kulturowo i cywilizacyjnie rejonów świata, byle utrzymać dotychczasowy patologiczny model januszowego bieda-kapitalizmu nad Wisłą. Tak o tym prawił podczas debaty poświęconej automatyzacji przemysłu uczony z opanowanego wydawałoby się już całkiem przez lewactwo UW, więc tym bardziej docenić należy odwagę mówienia równie niepoprawnie politycznych prawd:

''Karol Muszyński ocenia, że jedną z podstawowych barier jest to, iż firmy w Polsce nie mają motywacji do inwestowania w robotyzację i automatyzację. - Przez to, że mamy taką dziurę w regulacjach rynku pracy, że można bardzo mało płacić pracownikom - zaznaczył.  Tymczasem u naszych południowych sąsiadów sytuacja wygląda zupełnie inaczej, co widać szczególnie wyraźnie właśnie na przykładzie przemysłu motoryzacyjnego.

- Tam płaci się ludziom dwa razy lepiej w przemyśle samochodowym. W Polsce firmy nie inwestują w roboty, bo praca w Polsce jest ciągle bardzo tania. To jest złe zarówno dla pracownika, jak i przemysłu, który będzie tracił konkurencyjność, i w końcu jest to złe dla perspektyw polskiej gospodarki. W Czechach czy na Słowacji pracownicy już uczą się pracy z robotami, co pozwoli im lepiej stawiać czoła wyzwaniom przyszłości - przestrzega Karol Muszyński. [...]

Taka robotyzacja usług może też odsunąć od Polski problem zmierzenia się z imigracją zarobkową na dużą skalę.

- W hotelach Europy Zachodniej zobaczymy zwykle nie robota, a migranta. Fakt, że japońskie i południowokoreańskie społeczeństwa są tak zautomatyzowane, wynika zarówno z bardzo szybkiego rozwoju przemysłu, jak i tego, że są bardzo ksenofobiczne - wskazuje Karol Muszyński. - Musimy wziąć zatem także ten aspekt pod uwagę, bo w skali europejskiej wraz z krajami regionu jesteśmy dość ksenofobiczni. Nie mówię, że to dobrze, ale akurat robotyzacja może być alternatywą dla migracji. Pytanie, czy w większym stopniu będziemy w stanie zaakceptować robota w hotelu czy migranta?.''

- cóż, jeśli o mnie idzie nie jestem aż takim ''szowinistą gatunkowym'', by dyskryminować ''sztuczną inteligencję'', w tym wypadku zdecydowanie góruje ona nad człowiekiem.