piątek, 6 listopada 2020

Liberalna AmeriKKKa.

[ Rzecz gotowa będzie ze 2 tygodnie temu już, repolucja Julek i Oskarków z cuckoldwehry odsunęła jedynie jej publikację w czasie - no i wykrakałem... Nie znaczy to wszakże, iż należy ulegać histerycznym załamaniom jak znakomita większość dupoprawicy, lecz potwierdza to moją tezę, że neobolszewickiej dyktaturze można jedynie przeciwstawić jej pierwotną, republikańską i wolnościową postać, bo na gruncie i tak gnijącego demoliberalizmu nie sposób wygrać z neobarbarzyńską dziczą, która chce nas i sama siebie tylko ''je*ać''. ''Obiór'' zdemenciałego starca na prezydenta USA, o ile w końcu doń dojdzie, będzie wyraźnym sygnałem ze strony ichniego ''deep state'': ''tak, to nasz figurant, no i co nam zrobicie?'' Faktycznie nic, dopóki poprzestawać się będzie na procedurach demokratycznych, gruncie legalizmu i tego całego teatrzyku, którego reguł nie respektuje wcale druga strona, za to uwielbia okładać prawicę ''konstytucją'' i ''praworządnością'' samemu mając je gdzieś. W każdym razie co do nas tu w Polsce wygląda, że pozostanie nam już tylko ''wybór'' między trockistami a maoistami, i trzeba mieć odwagę powiedzieć, iż z dwojga złego ci ostatni jawią się mimo wszystko jako ''mniejsze zło''. Oczywiście bez złudzeń, jeśli nie zadbamy o własny interes twardo stawiając warunki progowe i konsekwentnie je przestrzegając, będą nas Chińcyki kopać po tyłkach stosując brutalny neokolonialny wyzysk. Trudno wszakże, aby za sensowną alternatywę do tego robiła ofensywa zza oceanu LGBTarianizmu i 447 już na pełnej kurtyzanie, a nie na pół gwizdka jak za Trumpa, tego zaś należy się spodziewać jeśli faktyczną prezydentą zostanie Kamala Devi Harris, bo przecież nie mało co kumający dziadyga, któremu wieko od trumny zaczyna wystawać z tyłka ]

Niniejszy wpis stanowi ciąg dalszy zapoprzedniego, gdzie to wykazaliśmy, że Karol Marks był Żydem entuzjastą murzyńskiego zniewolenia, jako ''kategorii koniecznej ekonomicznie'', podstawy wręcz dlań ''rewolucji przemysłowej'', stąd przywódczyni rasistowskiego ruchu ''black lives matter'' Patrisse Cullors określając się otwarcie jako ''marksistka'' zaświadcza jedynie, iż sama jest nadal czarną niewolnicą, niechby mentalnie. Wszakże gwoli uczciwości trzeba przyznać, że i Ameryka jako taka zgotowała sobie to piekło na Ziemi, którym jest ''przeklęta kwestia'' rasowa swym liberalnym oczadzeniem, co dziś dowiedziemy. Wszystkich, co z tego tytułu obwołają mnie ''wrogiem Ameryki'' i rzekomym ''ruskim agentem'', odsyłam cofnąć się trzy wpisy nazad, gdzie przytaczam dowody na to, iż liberalne i wolnorynkowe nie-myślenie przywiodło Putina na Kreml. A teraz jako się rzekło:

Po prawdzie jednak nie wszystko da się zwalić na współczesne lewactwo, owszem sami Amerykanie sobie nagrabili i mają poniekąd teraz za swoje, skoro u zarania ich państwowości legł akt politycznego bandytyzmu, jakim była słynna ''bostońska herbatka''. Polecam lekturę traktującego o jej okolicznościach świetnego artykułu z ''Rzepy'' autorstwa Piotra Bożejewicza, wprawdzie wynika zeń, iż spotkała się z dość powszechnym potępieniem wśród amerykańskich kolonistów, niemniej jego inicjatorzy znaleźli się w gronie fundatorów niepodległości USA. W tym Samuel Adams, ''którego bankowo-kupieckie zaplecze przechrzciło się na Synów Wolności'', był on też autorem jakże współczesnej ''strategii, by w interesie finansjery użyć pospólstwa i zwykłych łobuzów – mimo ryzyka utraty kontroli nad tłumem''. Przywoływany już tutaj Cezary Błaszczyk w pracy o ''amerykańskiej myśli wolnościowej'' wskazuje, iż fundamentalny wpływ na kulturę polityczną elit kolonialnych w Ameryce i ich światopogląd miały tzw. ''Cato's Letters'', opublikowane na pocz. lat 20-ych XVIII stulecia na Wyspach. Dla ich autorów, politycznych radykałów z partii Wigów, państwo było ''największym zagrożeniem dla przyrodzonych praw podmiotowych, nieustannie czyhając na wolność jednostki''. Nie jest więc przypadkiem, iż wspomniany w poprzednim wpisie libertariański Cato's Institute w nazwie odwołuje się do rzeczonych pamfletów, a jeden z tegoż współzałożycieli Rothbard sławił radykalizm jego autorów pisząc: ''od założenia, że lud ma prawo do buntu przeciw rządowi gwałcącemu wolność, autorzy przeszli do stwierdzenia, iż rząd jest zawsze i wszędzie potencjalnym, bądź rzeczywistym zagrożeniem praw i wolności ludu''. Swoje zrobił też wpływ takich podejrzanych wolnościowych kreatur jak Algernon Sidney, wróg brytyjskiego absolutyzmu monarszego, którego maksyma: ''Ręka podniesiona na tyrana mieczem, szuka pojednania z wolnością'' do dziś widnieje w herbie stanu Massachusetts. Wszakże jego poglądy nie przeszkadzały mu knuć z Ludwikiem XIV w celu wywołania rebelii na Wyspach, i brać za to odeń niemałe na owe czasy pieniądze, od tegoż samego władcy, którego system absolutystycznych rządów oficjalnie gromił w swych dziełach. Nie dziwi stąd, iż Jefferson, bodaj najwybitniejszy myśliciel polityczny spośród fundatorów amerykańskiej niepodległości, pozwalał sobie na takie oto uwagi w liście do Madisona z 1787 r.: ''Uważam, że mała rewolucyjka tu i ówdzie jest rzeczą nieuniknioną i dobrą dla życia politycznego, tak jak burza dla świata przyrody''. Tym samym anarchiczny bunt zyskał sankcję w amerykańskiej tradycji politycznej, czego zatrute owoce do dziś zbierają mieszkańcy Stanów Zjednoczonych, gdzie rebelia jest istotną składową tamtejszej kultury. Jakże kontrastuje to z posądzaną nazbyt pochopnie o ''warcholstwo'' rodzimą tradycją wolnościową republikanizmu, dość rzecz tyle, iż król tłumiąc ''rokosz Zebrzydowskiego'' wykonywał tak naprawdę tylko wolę szlacheckiego Sejmu, zaś następny autorstwa Lubomirskiego nie był wcale buntem przeciwko monarsze, bo jak inaczej wytłumaczyć ten oto dziwny z pozoru fakt, iż niecały miesiąc po prawdziwym pogromie jego wojsk pod Mątwami, przywódca rzekomej rebelii złożył mu publicznie upokarzający hołd? [ głodnym szczegółów polecam poszukać informacji na własną rękę, choćby w opracowaniach autorstwa Edwarda Opalińskiego, zamiast polegać na żywych do dziś niestety stereotypach o naszej historii ]. Wyrzekający zwyczajowo na ''polską anarchię'', wpierw niech obadają jak zachowywały się ''oddolne'' milicje stanowe podczas Wojny o Niepodległość, niekarne i skłonne do dezercji, spieprzając z pola walki przy lada jakiej okazji, zostawiawszy na pastwę nieliczne oddziały regularnych wojsk amerykańskich. Ponieważ Kongres Kontynentalny nie miał w owym czasie żadnych praktycznie mocy wyegzekwowania posłuszeństwa na władzach poszczególnych stanów, i przywykłych do sobiepaństwa kolonistach, mógł jedynie żałośnie ''apelować'' o wpłaty do wspólnej kasy sum niezbędnych dla kontynuowania walki. Oczywiście tego typu gromkie hasła nie poparte odpowiednią siłą egzekutywy, musiały przynieść nikły efekt wobec ludności przywiązanej do lokalnej autonomii, a same podatki traktującej jako formę grabieży, ''opresji państwowej'', dawała więc ''co łaska'' o ile w ogóle. Utrzymywanie budżetu państwa z dobrowolnych datków, i to jeszcze w warunkach wojennych stanowi przepis na pewną katastrofę, stąd zwierzchnictwo amerykańskiej insurekcji zmuszone było do ratowania się drukiem papierowej waluty bez pokrycia, co rzecz jasna doprowadziło rychło do gigantycznej inflacji. W desperacji, obliczu widma pogromu armii i katastrofalnego stanu finansów publicznych, Kongres rozważał nawet w latach 1780-81 powierzenie dyktatorskiej władzy Waszyngtonowi, jako silnego przywódcy mającego realny posłuch u regularnych wojsk powstańczych, jedynego już bodaj co mógł przywrócić upadły autorytet rewolucyjnego rządu wśród rozlazłych ''wolnościowo'' kolonistów, ale i nawet to przepadło wobec sporów wewnętrznych i rozbicia władz centralnych.
 
Prawda wygląda tak, że amerykańscy powstańcy przegraliby poniekąd na własne życzenie, nie tyle nawet z powodu klęsk militarnych, co wprost bankructwa, gdyby nie poratowały ich zbrojnie i finansowo absoluto-monarsza jeszcze wtedy Francja wespół z Hiszpanią, szukające pomsty na Brytyjczykach za upokorzenie w ''wojnie siedmioletniej''. Tak oto sprawę niepodległości Stanów Zjednoczonych przesądziły nie ''liberalne idee samostanowienia i kontraktualizmu'' jak pierdolą libertarianie, lecz realne wsparcie ze strony zamordystycznych, zarządzanych centralnie na owe czasy reżimów, i trudno aby było inaczej, skoro amerykańscy insurekcjoniści nie pojmowali najwidoczniej w swej masie, że za wolność się płaci, dosłownie pieniędzmi i własną krwią. Walka zaś o to wymaga zaprowadzenia karności i żelaznej dyscypliny, świadomi tej zależności byli republikańscy Rzymianie, stąd ustanowili instytucję dyktatora, jako wyznaczanego na czas wojny jedynie ''okresowego despoty''. Wprawdzie sama Rewolucja Amerykańska miała na tyle paradoksalny charakter, iż wielu historyków postuluje nazywanie jej raczej Wojną o Niepodległość, a to ze względu na jej dość konserwatywny charakter, jak wskazuje słusznie pomieniony już Błaszczyk, ''bunt ten nie wybuchł w imię burzenia porządku, lecz jego utrzymania, w przeciwieństwie też do wystąpień we Francji czy Rosji, nie zmieniano w jego trakcie kalendarzy ni nazw ulic, nie wywrócono systemu społecznego, zaś człowiek nie stał się tu przedmiotem nowej ideologii''. O ironio, to usiłująca porządkować stosunki w Nowym Świecie imperialna władza brytyjskiego króla i parlamentu zasługiwały tu raczej na miano rewolucyjnych, burząc dotychczasowe zwyczaje jak tolerowany dotąd przez lokalnych namiestników, i powszechnie praktykowany wśród kolonialistów przemyt, czy wprowadzając zakaz emitowania pozbawionej pokrycia papierowej waluty przez wszystkie stany, co czyniły one począwszy jeszcze od końca XVII stulecia itd. Wszakże jak każdej rewolcie towarzyszyły jej akty terroru, zaszczuwania politycznych przeciwników niepodległości byłych kolonii amerykańskich, z wygnaniem z majątków a nawet morderstwami i torturami brytyjskich lojalistów włącznie. Zarazem ci nie pozostawali rzecz jasna dłużni, złożone z nich milicje dokonywały zajazdów na posiadłości rebeliantów, dopuszczając się przy tym rabunków i zbrodni, nie oszczędzając bywało nader często kobiet i dzieci. Dlatego po klęsce Wlk. Brytanii w wojnie o niepodległość kolonii, musieli uchodzić przed zemstą rodaków z Ameryki w liczbie przeszło 100 tysięcy - podaję za pracą C. Błaszczyka, który niestety nie przytacza konkretnych przypadków pomienionych aktów terroru popełnionych przez obie strony wojny domowej, do jakiej poniekąd już wtedy doszło między amerykańskimi kolonialistami, odsyła jednak po to do źródeł naukowych zawartych w jego książce. W tym oto paradoksalnym charakterze Rewolucji Amerykańskiej/Wojny o Niepodległość ma swe źródło rzutujący do dziś na dzieje tego kraju rozziew między tradycją republikańską, wspólnotową i propaństwową, z drugiej zaś liberalną stawiającą na prymat swobód jednostkowych, co w końcu zaowocowało libertariańskim wywrotowym anarchizmem, żywym tam do dziś. Nie kryję stąd swej sympatii dla republikańskich monarchistów niemalże spośród ''Ojców Założycieli'' jak Alexander Hamilton, czy John Adams, ten ostatni jeszcze jako wiceprezydent za Waszyngtona miał żądać zwracania się doń z uszanowaniem jako ''Wasza Pochodząca z Wyborów Wysokość''. On też trafnie określił demokrację jako nieograniczone prawem ni obyczajem rządy ludu, a tak naprawdę cynicznie nim manipulujących demagogów, mianem ''gwiazdy zniszczenia'': być może w tym inspiracja dla lucasowskiej ''planety śmierci'':))). Dlatego potępił zdecydowanie jakobiński terror Rewolucji Francuskiej, a największego radykała politycznego spośród fundatorów amerykańskiej niepodległości Thomasa Paine'a, wprost nazywał ''bękartem świni i kundla zrodzonym z lochy czy wilczycy'', wedle niego ''nigdy dotychczas ludzkość nie poddała się przywództwu większego szatana'' co tamten. Sam Waszyngton zaś, by prezentować się godnie i podkreślić swój status przywódcy republiki, ''funkcjonując jako symbol władzy - pisze Błaszczyk - pokazywał się publicznie w karocy powożonej przez sześć białych koni, a gdy podróżował sam jechał na wielkim białym rumaku osiodłanym lamparcią skórą''. Wszakże mam też zrozumienie dla ich antyetatystycznego, i proto-libertariańskiego adwersarza jakim był Jefferson, gdyż jest on postacią niemal tragiczną, skoro by skutecznie rządzić zmuszony był do zaprzeczenia niemal wszystkim swym ''wolnościowym'' ideałom, co będzie jeszcze do okazania.

Poświęcam tyle miejsca zagadnieniom ustrojowym jakie legły u genezy Stanów Zjednoczonych, pozornie tylko nie związanym z zasadniczą tematyką wpisu, bowiem zażarta polemika tocząca się między Północą a Południem USA o kwestię niewolnictwa, która w końcu doprowadziła do otwartej konfrontacji Wojny Secesyjnej, maskowała o wiele poważniejszy problem: zasadniczy spór o charakter Unii kontynentalnej jako takiej, czy ma ona być luźną Konfederacją, czy też de facto państwem unitarnym, o zakres uprawnień rządu centralnego, wreszcie kształt ekonomii. Przy czym znowu doszło do wysoce paradoksalnej sytuacji, gdy bogaci kupcy i finansiści z Północy popierali ideę silnej władzy wykonawczej na poziomie kraju, bankowość centralną, oraz interwencjonizm państwowy w gospodarce, zaś agrarne i niewolnicze Południe opowiadało się zdecydowanie za ''ograniczonym rządem'', i ''wolnym rynkiem'':). Jak pisze o tym znawca anglosaskiej myśli prawnej Kuba Gąsiorowski:
 
''Problem z wolnorynkową pozycją Partii Demokratycznej w XIX wieku polegał na tym, że stała się ona przez to ugrupowaniem zwolenników niewolnictwa. Trudniej o większy paradoks niż to, że idea wolnego rynku stała się tarczą obronną dla zniewolenia jednego człowieka pod władzą drugiego. Amerykańskie południe (stany niewolnicze) popierało „rząd ograniczony”, który nie miał dość siły i uprawnień, aby dokonać odgórnego zniesienia niewolnictwa. Ponadto stany niewolnicze były przeciwne cłom, ponieważ zazwyczaj spotykało się to z „rewanżem” krajów europejskich. Kwestia ta dotyczyła głównie produktów rolnych (tj. cukier czy bawełna), a to z ich hodowli i eksportu żyło niewolnicze Południe. Partia Demokratyczna, skoligacona z niewolnictwem, tym bardziej stała się więc partią wolnego handlu międzynarodowego i wolnego rynku.''

Nie może to dziwić, jeśli pojmiemy, że protoplasta ideowy tegoż ugrupowania Jefferson był właścicielem niewolników, zdeklarowanym wrogiem rządu centralnego i stojącej za nim amerykańskiej finansjery, którą posądzał wprost o zamiar zniszczenia republiki, a zarazem entuzjastą agrarnej utopii, gdzie władzę sprawują poprzestający na małym, żyjący z pracy własnych rąk i przez to cnotliwi farmerzy. Oczywiście wszystkie niemal te poglądy poległy w konfrontacji z polityczną praktyką, dość powiedzieć, że to on jako prezydent dokonał państwowego zakupu Luizjany, rozbudował marynarkę wojenną i siły lądowe, wreszcie posłał rozkazem flotę w śmiałej akcji zbrojnej na drugi koniec Atlantyku przeciwko berberyjskim korsarzom, by przestali łupić amerykańskie statki, co zaowocowało połowicznym sukcesem. Niemniej pełen sprzeczności był jego stosunek do samej kwestii niewolnictwa Murzynów w Ameryce - z jednej strony pisał proroczo w tym kontekście, iż ''gdy uzmysławiam sobie, że Bóg jest sprawiedliwy, drżę na myśl o tym co spotka mój kraj'', klarując w duchu Deklaracji Niepodległości, której był autorem, iż żaden człowiek ''nie rodzi się z siodłem na grzbiecie''. Zarazem w swych programowych ''Uwagach o państwie Wirginia'' przedkładał zdecydowanie Indian nad Murzynów, tych pierwszych uważając za bardziej cywilizowanych mimo prymitywnego koczowniczego trybu życia jaki prowadzili, a wręcz porównywał przepaść dzielącą czarnego człowieka od reszty ludzkości, do różnicy między mułem a koniem. Nie przeszkodziło mu to wszakże w uprawianiu ''erotyki międzygatunkowej'' ze swą czarną niewolnicą jak wiadomo, ni płodzić z nią dzieci, nie powstrzymał przed tym silny a nieprzyjemny zapach wydzielany przez pory murzyńskiej skóry o jakim wspominał w swym dziełku, zastanawiająco też w tym kontekście brzmią spostrzeżenia Jeffersona, iż ''miłość wydaje się być dla Murzynów bardziej nagłym pożądaniem, niż czułym i delikatnym połączeniem sentymentu i uczucia [...], ich miłość jest gwałtowna, lecz wyłącznie zmysłowa, nie uczuciowa''... Gwoli uczciwości należy wszakże nadmienić, iż jego czołowy rywal polityczny Alexander Hamilton, twórca propaństwowej doktryny zwanej ''Amerykańskim Systemem'' opierającej się na silnej władzy wykonawczej oraz interwencjonizmie gospodarczym, co cieszyło się jak już wspomniano wsparciem proto-kapitalistycznej finansjery i przedsiębiorców z Północy, także uważał niewolnictwo za fundament wręcz krajowej ekonomii Stanów Zjednoczonych w owym czasie. Pomijając aspekt moralny, za takim nie innym ułożeniem stosunków własnościowych i społecznych u Południowców przemawiały konkretne uwarunkowania lokalne - jak pisze amerykanistka Jolanta Daszyńska:
 
''Niewolnictwo będąc zaprzeczeniem wolnościowych idei kolonialnej tradycji, stanowiło jednak ekonomiczną potrzebę. Gorący, wilgotny i malaryczny klimat podzwrotnikowy tamtych regionów sprzyjał uprawom tytoniu, ryżu, indygo, a później także bawełny na rozległych plantacjach. Był jednak zabójczy dla przybywających tam Europejczyków, którzy masowo umierali na malarię, dyzenterię, ospę i tyfus [ stąd dało to Hobbesowi asumpt do kreślenia jego wizji egzystencji w ''stanie natury'' jako ''samotnej, ubogiej, wstrętnej, zwierzęcej i krótkiej'' ]. Dobrze znosili go za to czarni, uodpornieni na powyższe zarazy, zatem prawa ekonomii przeważyły nad względami humanitarnymi.''

- jak na dłoni mamy tu wspomnianą w zapoprzednim wpisie zasadniczą sprzeczność liberalizmu, rozziew między swobodami politycznymi, a gospodarczymi, traktowanymi przez rozwolnościowców nierozłącznie, fałszywie jak widać. Wkrótce też rozjechały się ostro interesy ekonomiczne, oraz wizje ustrojowe kraju stanów Południa uzależnionych od eksportu powyższych surowców za granicę, przede wszystkim do Wlk. Brytanii, a dążącymi do budowy własnego przemysłu i rynku wewnętrznego sferami handlowymi i finansowymi z Północy. Inicjatywą tych ostatnich była polityka protekcyjna forsującego hamiltonowski ''Amerykański System'' Henry'ego Claya, pełniącego urząd Sekretarza Stanu pod koniec lat 20-ych XIX stulecia. Uchwalone wskutek tego cła na zagraniczne towary, sprzyjające rodzimym przedsiębiorcom, zyskały u nastawionego ''prorynkowo'' a tak naprawdę uzależnionego ekonomicznie od zagranicy Południa miano ''taryf wstrętu''. Ponieważ godziły one w jego żywotne interesy, rychło doprowadziło to do potężnego kryzysu politycznego, gdy stan Karoliny Południowej dokonał ''nullifikacji'', czyli odrzucenia tychże ceł jako narzuconych przez rząd federalny, proklamując gotowość do secesji, gdyby władze centralne zdecydowały się na interwencję zbrojną. Tym samym kraj stanął na pograniczu wojny domowej, co ledwo udało się zażegnać, niemniej zasadnicza sprzeczność interesów ekonomicznych i politycznych optującej za etatyzmem Północy, a ''wolnorynkowym'' i niechętnym silnym prerogatywom rządu krajowego Południem było jątrzącą raną, która parę dekad później nieuchronnie skończyła się otwartą konfrontacją. Sytuację zaostrzyło też mające wówczas miejsce niewolnicze powstanie Nata Turnera, stanowiące odpowiednik naszej ''rabacji galicyjskiej'' w warunkach Wirginii. ''Afroamerykański'' Jakub Szela, który je wywołał, był czarnym psychopatą miewającym regularne ''wizje'', przez co wśród zabobonnych Murzynów zyskał miano proroka, zaćmienie Słońca do jakiego w owym czasie doszło zinterpretował jako znak, dany od niebios dla uwolnienia czarnego człowieka z niewoli. Wraz z grupą podobnych sobie drabów jął więc bestialsko masakrować wszystkich białych w okolicy, ze szczególnym upodobaniem kobiet i dzieci, zanim murzyńska rabacja została stłumiona jej ofiarą padło blisko 60 osób. Wywołało to równie okrutny odwet białych kolonistów, którzy zabili w panice kilkuset czarnych niewolników, w zdecydowanej większości nie mających nic wspólnego z krwawą ruchawką, skłoniło także do przykręcenia opresyjnej śruby wobec pozostałej murzyńskiej ludności. Zresztą bestialstwo rezunów Nata Turnera było realizacją postulatów zakreślonych w wydanym zaledwie parę lat wcześniej pamflecie czarnego radykała Davida Walkera, gdzie ten wprost nawoływał do wymordowania wszystkich właścicieli niewolników, chwaląc zbrodniczy czyn jako niezbędny akt emancypacji tych ostatnich i dowód ''człowieczeństwa''. Spotkało się to z potępieniem białych abolicjonistów jak William Lloyd Garrison, którzy w czarnych upatrywali ślepo li tylko dobrotliwych ''wujów Tomów'', istniejących jedynie na kartach ich purytańskich czytanek. Patrząc trzeźwo na to, co wyprawia się teraz w Ameryce, trudno oprzeć się gorzkiemu grymasowi podczas lektury naiwnych, by nie rzecz dosadniej, bzdetów sadzonych w owym czasie przez tegoż żarliwego orędownika wyzwolenia Murzynów, uważał on bowiem, iż ''nauczanie i wolność podniosą kolorową populację do rangi białych, czyniąc ich użytecznymi, inteligentnymi i pokojowo nastawionymi mieszkańcami''. Dziś widać jak na dłoni, że równie dobrze można spodziewać się sukcesów po edukacji Cyganów, nie mówiąc już o tym, iż podobne protekcjonalne podejście obecnie potępione zostałoby ostro pospołu przez białą amerykańską lewicę, jak i czarnych radykałów jako ''imperializm kulturowy białego człowieka'', usiłującego w ten sposób ''zniewolić Murzyna'', przerabiając go na własną modłę, odzierając tym samym z jego tożsamości. Prędzej do aktualiów pasują trzeźwe uwagi Jeffersona, który jasno klarował, iż ''Nie ma nic pewniejszego niż to, że dwie rasy tak samo wolne nie mogą żyć na tym samym miejscu. Natura, zwyczaje, opinie wyznaczyły nieprzekraczalną linię podziału między nimi.''

Dlatego w korespondencji prowadzonej przezeń już jako prezydentem z pełniącym wówczas, na pocz. XIX wieku obowiązki gubernatora Wirginii Jamesem Madisonem, obaj zgodni byli w tym, iż najlepszym rozwiązaniem ''kwestii murzyńskiej'' w Ameryce, będzie ponowne wyekspediowanie czarnych wyzwoleńców do Afryki. W 1817 roku zawiązało się też w tym celu abolicjonistyczne Towarzystwo Kolonizacyjne, dzięki pomocy finansowej państwa wysyłające byłych niewolników do zakupionej specjalnie w tym celu przez USA Liberii, na zachodnim wybrzeżu Czarnego Lądu. Znamienne, iż przybywający tam ''afroamerykanie'' rychło narzucili miejscowym ''afroafrykanom'' segregacyjny reżim niezgorszy od tego, który sami cierpieli na Południu, i podobnie jak tam znamieniem przynależności do elity rządzącej stało się członkostwo w lożach masońskich. Korzystając z  okazji wypada pozbyć się paru utrzymujących się dotąd złudzeń, tyczących obu stron konfliktu podczas Wojny Secesyjnej, bo z jednej popularna dotąd infantylna wizja głosi, jakoby milionowe rzesze białej ludności na Północy gotowe były poświęcić życie nawet dla szlachetnej sprawy uwolnienia z opresji murzyńskich niewolników. Zarazem w kontrze do tego nasza dupoprawica broni zwykle Południowców, jako cnotliwych rycerzy niemalże z KKK, stających w obronie wolności obywatelskich i swobód ekonomicznych przed zakusami tyrańskich rządów Lincolna. Tymczasem tacy naiwni idealiści, by nie rzec wprost zwykli frajerzy jak wspomniany wyżej Garrison, należeli do głośnej wprawdzie i dość wpływowej, lecz zdecydowanej mniejszości abolicjonistycznej na Północy, cała reszta tamtejszej białej populacji znacznie trzeźwiej oceniała ówczesne realia, a jej motywy były o wiele bardziej przyziemne. Oddajmy głos ponownie Jolancie Daszyńskiej:

''W dniu 7 lutego 1827 roku senator Ezekiel Chambers z Marylandu przedstawił memoriał do Senatu, domagając się pomocy finansowej rządu celem wysłania kolejnego transportu wolnych Murzynów do Liberii. Dość ciekawie motywował powody ich przesiedlenia. Twierdził, że są to ludzie nie mogący przystosować się do zorganizowanej społeczności. Uważał ich ponadto za ''przynoszącą wstyd nędzną rasę istot żywych.'' [...] Delaware jako stan leżący na Północy, popierał działalność Amerykańskiego Towarzystwa Kolonizacyjnego, jego politycy uważali ponadto, iż zasługuje ono na wsparcie finansowe państwa. [...] Istotne były słowa, które zapisano we wstępie wydanej przez nich deklaracji w tej sprawie. Świadczą one, że istotnie bano się Murzynów, stwarzali oni czynnik zagrożenia, należało go zatem wyeliminować. Pisano bowiem tam, że ''konieczne dla naszej prosperity, i co jest o wiele ważniejsze, głównie dla naszego bezpieczeństwa, powinny zostać podjęte środki na przesiedlenie z tego kraju wolnych Murzynów i Mulatów.''
 
Działo się zaś tak, bowiem zbiegli niewolnicy zasilali szeregi miejskiego lumpenproletariatu w metropoliach Północy, trudniąc się zazwyczaj żebractwem i rozbojem. Nazywajmy więc rzeczy po imieniu: biała Północ walczyła o wyzwolenie Murzynów po to, aby wypierdolić ich z powrotem do Afryki, gdyż z racji swego prymitywizmu i nieusuwalnej aspołecznej psychopatii większości z nich stanowili zagrożenie dla porządku publicznego, i wprost egzystencji białej populacji. Tymczasem durne białasy z Południa, dufne w swą moc roiły, że wystarczy dla opanowania murzyńskich mas podkręcenie narzuconej im opresji. Nie pojmowali w swej głupocie, iż kłóci się to fundamentalnie z wyznawaną przez nich samych odrazą do silnej władzy państwowej, wymagając przecież wzmocnienia egzekutywy nie tylko na poziomie stanowym. Zresztą pod naciskiem okoliczności Konfederacja podczas Wojny Secesyjnej obrała na to kurs, wbrew ''wolnościowym'' deklaracjom jakie towarzyszyły jej ustanowieniu. Duch anarchicznej rebelii, i politycznego radykalizmu, które legły u podstaw amerykańskiej tradycji liberalnej, musiały z konieczności rozjątrzać zniewolonych Murzynów na zasadzie: ''im białym wolno, nam zaś czarnym nie, a to myśmy jacyś gorsi?'' Głupota wolnościowych Południowców wprost woła o pomstę do nieba, skoro nie dostrzegali tego oto wydawałoby się oczywistego faktu, iż nie sposób na dłuższą metę utrzymać groteskowego reżimu, gdzie właściciele niewolników młócą nieustannie w gębie frazesy o swobodach obywatelskich, i wynoszą pod niebiosa rebelię przeciwko wszelkiej władzy. Poddani takowej ''wolnościowej'' opresji nieuchronnie sięgnęliby po nóż, siekierę czy strzelbę, by rozprawić się ze swymi panami nauczeni ich przykładem, tamci zaś jako programowo wrodzy ustanowieniu silnego rządu o dyktatorskich prerogatywach, nie byliby tym samym zdolni powstrzymać zrewoltowanych negrów. Przeciwnicy politycznych i gospodarczych monopoli ślepo wierzyli, że zachowają takowy dla siebie jeśli idzie o wolność, co dla nich oznaczało traktowanie innych ludzi jako swą własność, i swobodę wykorzystywania i pomiatania nimi. Tak więc każdy szanujący się biały suprematysta zamiast pajacować z flagą Konfederatów, winien obnosić się jeśli już z obecną Stanów Zjednoczonych, a nade wszystko żałobą po Lincolnie, pomstując na durnego zamachowca, sympatyka Południa, że nie dozwolił temu wybitnemu mężowi stanu na dokończenie jego dzieła. Bowiem jako wprawdzie przeciwnik niewolnictwa, lecz zarazem zdeklarowany rasowy segregacjonista, i zwolennik powrotu czarnych wyzwoleńców do Afryki, deportowałby ich zapewne tam w cholerę na tyle, iż żadnemu współczesnemu cwaniakowi na modłę nowego Samuela Adamsa nie opłacałaby się dziś angażować murzyński motłoch, fabrykując uliczną rebelię na pożytek globalnej finansjery, fenomen Dżordżu Fleja zwyczajnie byłby niemożliwy. Gwoli uczciwości należy wszakże przypomnieć, że i stany Nowej Anglii próbowały zawiązać jeszcze na pocz. XIX w. ''Konfederację Północy'' na bazie sprzeciwu wobec zakupu Luizjany, obawiając się przez to marginalizacji w Unii, i przechylenia szali na rzecz Południa, wzmocnionego nabytkiem jakim był Nowy Orlean i cały rejon ujścia Missisipi. Również to Connecticut, Massachusetts i szczególnie Rhode Island zablokowały grożąc ''nullifikacją'' embargo na handel z Wielką Brytanią i Francją, nałożone z inicjatywy prezydenta Jeffersona, o ironio powoływały się przy tym na argumentację zawartą we wcześniejszej ''rezolucji Kentucky'', której on sam był autorem. Sabotowały też wysiłek zbrojny młodej republiki w wojnie z Anglią 1812 r., odmawiając dostarczenia kontyngentów wojska, i oddania lokalnych milicji pod komendę naczelnego dowództwa, kryzys polityczny doprowadził w końcu do zwołania przez nie dwa lata później lokalnego zgromadzenia, które zyskało miano ''konwencji z Hartford'', gdzie jawnie postawiono kwestię zerwania Unii. Wreszcie nie kto inny, jak wspomniany abolicjonista Garrison nawoływał otwarcie do secesji stanów Północy na łamach redagowanego przez siebie ''Liberatora'' w 1844 r. - panikę takich jak on wywoływała bowiem klarująca się wówczas coraz wyraźniej perspektywa oficjalnego przystąpienia do USA Teksasu, jako ogromnego terytorium na którym zalegalizowano niewolnictwo. Tak więc wina za anarchię rozdzierającą od zarania Stany Zjednoczone rozkłada się po równi między Północą a Południem, za przyczynę mając dzieloną przez obie strony konfliktu tradycję liberalnego ''wolnościowizmu'' z jego programową niechęcią do państwa i rządu centralnego, łatwo przeradzającą się w otwartą nienawiść i rebelię jak widać.
 
Dlatego zwycięstwo Unii w wojnie domowej należy mimo jej krwawego bilansu ocenić jako pozytywne z perspektywy północnoamerykańskiego państwa, jak i większości samego narodu, które to dzięki temu wkroczyły na drogę mocarstwową, choć ubolewać należy, iż stało się to aż takim kosztem. Była to jednak niezbędna cena za możność budowy własnej bazy przemysłowej i rynku wewnętrznego, oraz silne przywództwo niezbędne dla sprawowania wpierw regionalnej, a w końcu globalnej hegemonii. Samo niewolnictwo zaś stanowiło nieprzezwyciężone dotąd, kłopotliwe co najmniej dziedzictwo kolonialnej przeszłości, nie dozwalające USA zyskać pełną niepodległość, i stać się republiką. Przeszkodzenie południowym stanom w uzyskaniu faktycznej niepodległości oznaczało moment zwrotny w dziejach tego kraju - jak pisze Cezary Błaszczyk: ''trudno o przykład decyzji równie sprzecznej z liberalnym dziedzictwem państwa ufundowanego na ideach samostanowienia i kontraktualizmu'', nie dostrzegając tym samym, iż popada w typową dla liberałów sprzeczność. Stany Zjednoczone bowiem aby faktycznie stać się państwem, musiały raz na zawsze złamać secesjonizm, kładąc kres wszelkim tendencjom odśrodkowym, jakie je dotąd rozdzierały nie dozwalając tym samym wykorzystać swój potencjał, i zyskać mocarstwowy status. Natomiast kuriozalnym jest stosowanie tu historycznych analogii do obecnej sytuacji i mówienie o ''momencie hamiltonowskim'' w przypadku krajów UE, bowiem za tworzącymi ją państwami stoją odrębne narody o sięgającej wiele stuleci wstecz historii, nijak nie da się to porównać z pozbawionymi tegoż poszczególnymi stanami amerykańskimi, pretendującymi jedynie do statusu samodzielnych państw. Wojna Secesyjna była konfliktem wewnętrznym, zrodzonym na bazie i w ramach jednolicie niemal anglosaskiej i protestanckiej kultury politycznej, w której znakomicie asymilowały się mniejszości francuskich hugenotów, luterańskich Niemców czy kalwińskich Holendrów. Dopiero napływ w drugiej poł. XIX w. imigrantów z katolickiej Irlandii i Włoch, Słowian oraz Żydów z Europy Wschodniej, zaczęły radykalnie zmieniać tamtejszą atmosferę pod tym względem, wywołując co znamienne gwałtowne nieraz tendencje izolacjonistyczne, ale to już zupełnie osobny temat, nie związany z tym o czym tu mowa. Wpis ten jednakże tyczy aktualiów, obok zarysowania genezy współczesnych konfliktów rasowych, ma na celu uzmysłowienie naszej zarówno sprostytuowanej liberalnie dupoprawicy hołubiącej polityczny nie-realizm wobec Konfederatów, jak i z kolei nastawionej ''neokoszerwatywnie'' tej jej części nabzdyczonej moralnym oburzeniem na rasizm Południowców, iż rzecz tkwi zupełnie w czem innem. Idzie o to, że ''wolnorynkowość'' i ''libertarianizm'' południowych stanów USA oznaczały w praktyce status tychże jako ekonomicznej kolonii ówczesnych mocarstw europejskich, konkretnie Anglii i Francji, które wspierały potajemnie sprawę ''niepodległości'' Konfederacji. Za to kontra doń nadeszła ze strony carskiego reżimu, szukającego pomsty na ''perfidnym Albionie'' i karykaturze Bonapartego za świeżą jeszcze, straszliwą klęskę w wojnie krymskiej , i stąd jego wsparcie dla Unii. Oba te kraje bowiem, Rosja i Stany Zjednoczone, potrzebowały się wzajem w owym czasie jako konieczną przeciwwagę dla potęgi Imperium Brytyjskiego, którym czuły się pospołu zagrożone, jednakże każde w swoich strefach wpływu, nie zazębiających się wtedy, więc nie było między nimi konfliktu interesów. Cementowało to sojusz, aczkolwiek ze strony rosyjskiej towarzyszyła temu cicha obawa, czy ekspandujący tak dynamicznie na ''Dziki Zachód'' Amerykanie nie sięgną w końcu i po Syberię, stąd by uprzedzić zagrożenie postanowiono już po wojnie nakarmić zaoceanicznego potwora Alaską, pozbywając się przy tym kłopotliwego raczej nabytku, po to by przekierować imperialną ekspansję wgłąb Azji, na kierunku Indii i Chin. Jak to się skończyło dla carskiej Rosji wiadomo, ale kto wtedy mógł przewidzieć, że kres temu położy za parę dekad zaledwie wychodząca dopiero wówczas z wielowiekowej izolacji Japonia? Sojusz północnoamerykańskiego prezydenta z tłumiącym właśnie Powstanie Styczniowe caratem, winien stanowić dla nas Polaków polityczną przestrogę, tym bardziej iż odbywało się to po obu stronach oceanu w oprawie rzekomej ''emancypacji'', wyzwalania - tam murzyńskich niewolników, tu zaś rodzimych chłopów, sprawach traktowanych przez tak wydawałoby się różne reżimy jednako instrumentalnie, z całym towarzyszącym temu u decydentów owej epoki cynizmem. Wszakże nie oznacza to, iż mamy w kontrze hołubić romantyczne miazmaty wobec skonfliktowanych z Lincolnem Konfederatów, proto-libertariańskich przegrywów na własne życzenie poniekąd - jakże to aktualnie śmiem twierdzić brzmi, w odniesieniu do krajowych realiów:). Wątpię, by nawet w przypadku triumfu Południowców żywili oni jako właściciele niewolników serdeczne uczucia dla sprawy WYZWOLENIA Polski z opresji zaborców, tym bardziej iż zapewne przy zmianie układu sił Rosja przystałaby jednak na ich niepodległość, zwłaszcza od kiedy weszła w sojusz z Anglią i Francją parę dekad po opisanych tu wypadkach. 
 
Mam też przykrą wiadomość dla wszystkich rodzimych entuzjastów Konfederacji i KKK, zwykle przy tym ledwo skrywających autentyczną pogardę dla Żydów i Murzynów: jedną z czołowych postaci rządu Południa, odpowiadającym w nim za kontakty z zagranicą, był pierwszy żydowski kongresmen w historii USA Judah Benjamin. W poświęconym mu zdawkowym hasełku na polskiej Wiki oczywiście ani słowa, że jako właściciel murzyńskich niewolników, był żarliwym entuzjastą tej ohydnej instytucji, czynnie jak widać zaangażowanym w jej obronę, no bo jakże to tak: Żyd-rasista, sam niewolący czarnych Afrykanów?! To niepodobna, lepiej o tym nie mówić, ''to niedobra jest'' - dlatego po więcej informacji w języku polskim o tym kmiocie odsyłam do archiwalnego wpisu Foxa, traktującego szczegółowo o okolicznościach towarzyszących wybuchowi Wojny Secesyjnej i jej przebiegu. Wynika z powyższego, że debilni naziole paradujący z flagą Konfederacji, honorują tym samym reżim współtworzony przez Żyda - brawo wy, skurwysyny, naprawdę z takimi obrońcami naszej rasy możemy już smarować dupska w oczekiwaniu na zbiorowe ''wzbogacenie kulturowe'', przynajmniej nasze odbyty nie będą po tym płonąć żywym ogniem niczym stodoła w Jedwabnem [ wiem, że to niemiłosiernie przeze mnie wyeksploatowany zwrot, ale nie mogłem oprzeć się użyciu go po raz nie wiem który w tym akurat kontekście ]. Wszakże nie oznacza to rzecz jasna, iż neokomuna jest choć odrobinę od tamtych mądrzejsza, lewackie pizdy nie mają też najmniejszego prawa potępiać kogokolwiek za niechby i autentyczny rasizm, bowiem jak to już ukazaliśmy, pierwotnie marksizm był ruchem europejskich burżujów jak sam jego twórca, upatrujących rewolucyjnego przywództwa Okcydentu w emancypacji białego proletariatu ''kolektywnego Zachodu'', pogardliwie odnoszącym się przeto do sprawy tak murzyńskich niewolników, jak i skolonizowanych w owym czasie Azjatów. Dopiero Lenin dokonał tu ''rozszerzającej interpretacji'' diagnozując przejście kapitalizmu w jego ''imperialistyczną'', globalną postać wciągającą w swe tryby pozostające dotąd na marginesie rozwoju przemysłowego ''ludy kolorowe''. Dalej pociągnął to z kolei Stalin, jako pełniący kluczową rolę komisarza ds. narodowości w multietnicznym, a poniekąd i wielorasowym radzieckim imperium, co predestynowało go wprost do roli jego przywódcy. Reszty dopełnił jego wierny uczeń Mao, tworząc syntezę komunizmu z nacjonalizmem, a wręcz rasizmem, po nim zaś poszło już z górki: ludobójczy reżim Pol Pota, tyrania Kimów w Korei Płn., Cze Giewara i Frantz Fanon jako ideologowie rewolucyjnego III-światowego nacjonalizmu - przyjdzie kiedy zająć się na osobności ostatnim z pomienionych cieciów -, ''Czarne Pantery'' o których tu niedawno na blogu była mowa, no i jako ukoronowanie tego nazi-bolszewickiego gówna w kolorowym wydaniu mamy obecny ruch BLM [ a wszystko to za kasę globalistycznych kapitalistów z Fundacji Forda ]. Przedziwne są koleiny po jakich podążają ideologiczne herezje - tyczy to również niemarksistowskich progresywistów amerykańskich, hołubiących do dziś mit ''New Dealu''. Oto co pisze na ten temat historyk Jakub Polit:

''Franklin Delano Roosevelt miał niepowtarzalną zdolność pozyskiwania sobie sympatii wyborców, grup etnicznych, mediów, a także historyków. Pod tym względem właśnie on zasłużył na przydawane Ronaldowi Reaganowi miano „teflonowego prezydenta”, którego prestiż i pamięć okazywały się zdumiewająco odporne na wszelkie zarzuty. Uwielbiali go Afroamerykanie, dla których właściwie nic nie zrobił. Pewne gesty, jak na przykład zaproszenia na tak zwaną czarną herbatkę żon czarnoskórych kongresmanów, przypisać należy nie jemu, ale jego małżonce Eleonor, wzorującej się zresztą na Lou Hoover, żonie bezlitośnie skądinąd atakowanego prezydenta Herberta Hoovera. Jako wódz naczelny do końca utrzymywał segregację rasową w armii, choć akurat tam znieść ją mógł jednym pociągnięciem pióra — co uczynił z przyczyn moralnych jego następca Harry Truman w trakcie pierwszej kadencji. To właśnie „FDR” — a nie Adolf Hitler, jak głosi uporczywa legenda — odmówił przyjęcia fenomenalnego czarnoskórego lekkoatlety Jesse Owensa, czterokrotnego medalisty olimpijskiego z 1936 r. w Berlinie, nie wysyłając mu nawet gratulacyjnego telegramu.''
 
Należy więc uczciwie przyznać, że czarni Amerykanie nie mają specjalnych powodów, by żywić sympatię do kraju w jakim przyszło im żyć, skoro jego fundatorami byli biali protestanccy liberałowie, z których wielu posiadało murzyńskich niewolników. Nie można temu zbytnio zarzucić rozpatrywania ówczesnych realiów przez pryzmat norm naszej epoki, gdyż nawet niektórzy z ''Ojców Założycieli'' z Jeffersonem na czele o ironio, było świadomych całego zła jakie towarzyszyło utrzymywaniu rzesz niechby i ''pośledniej rasowo'' ludności w takim stanie. Pisał on przecież otwarcie w swym programowym dziełku opisującym stosunki panujące w rodzinnej Wirginii, o demoralizującym wpływie jaki wywiera ta instytucja nawet na samych właścicieli niewolników, wyzwalając w nich najgorsze żądze i ucząc despotycznego obchodzenia się z poddanymi ich woli ludźmi, dając tym samym zły przykład dzieciom ''białych panów''. Świadczyło to o monstrualnej hipokryzji ''wolnościowych'' tyranów, mających usta pełne frazesów o swobodach obywatelskich, na które rzekomo wiecznie czyha wszelki rząd, nie przeszkadzało im to jednak samym traktować innych jak rzecz. Zrozumiałym więc staje się podziw dla Południowców u wielu kucerzy, obserwując korwinową swołocz nie mogę oprzeć się wrażeniu, iż najchętniej potraktowaliby tak samo resztę populacji nad Wisłą, gdyby tylko mieli ku temu okazję, póki co zaś muszą poprzestać na jadowitej pogardzie wobec ''MADek'' i ''hołoty od pińcset'' - może więc faktycznie przydałyby się wobec takich metody Nata Turnera, i warto by rozważyć na ten przykład spalenie ich pospołu w piecu? Nie oznacza to wszakże pochwały rewolucjonizmu, bowiem jak to ukazano wyżej nie tylko w wieku ''oświecenia i rozumu'', ale i kolejnym stuleciu ''żelaza i pary'' zniewolenie Murzynów miało swych socjalistycznych entuzjastów jak sam Karol Marks. Dziejowe zło tego haniebnego procederu polega nade wszystko na trwałym sprowadzeniu do Ameryki Północnej rzesz obcej rasowo ludności, o skrajnie odmiennej kulturze od reszty białej populacji, a nawet Indian, stanowiącej przez to czynnik destrukcyjny, wiecznie rebeliancki i kryminalny wręcz. Podminowuje to ciągle panujący tam ład publiczny, czemu sprzyja zakorzeniona w tradycji politycznej kraju aprobata dla grupowej anarchii i jednostkowego warcholstwa, podnoszona do rangi ''obywatelskiego nieposłuszeństwa'' jako przejawu wybujałego ponad miarę indywidualizmu. Wprawdzie siłom chaosu przeciwstawia się także zakorzeniony w Ameryce republikanizm, z jego wspólnotowym i propaństwowym trzeźwym podejściem, pojmującym iż warunkiem wolności jest istnienie ładu instytucjonalnego, przeciwstawianie ich zaś jak to czynią libertarianie zwykle prowadzi do powszechnej rzezi, a nie utopii wolnego rynku, czy anarchii komunistycznej. Niemniej jest on wciąż kontestowany jako się rzekło przez opisane wyżej trendy, znajdując w stanie ciągłego wrzenia wskutek zasadniczej sprzeczności jaka legła u fundamentów tego gigantycznego eksperymentu politycznego, jakim do dziś są Stany Zjednoczone. Absurd liberalnej Rewolucji Amerykańskiej leży w tem, iż odbywała się ona pod hasłami absolutnego prymatu praw jednostkowych, posuniętego wręcz do anarchii, i głębokiej nieufności wobec wszelkiej władzy, również własnej, trudno więc w takich warunkach o posłuch i autorytet dla rządu, niezbędnego dla utrzymania niepodległości państwa i swobód samego narodu. 
 
Doskonale widać to po drodze życiowej Jeffersona, którego młodzieńcze wolnościowe porywy, pochwała obywatelskiej rebelii przeciwko zakusom władzy oraz niechęć dla niewolnictwa, ustąpiły dość rychło przed wymogami ówczesnych realiów politycznych i działalności ekonomicznej. Jako prezydent już dokonał największego w dziejach kraju ''interwencyjnego skupu ziemi państwowej'', zarządzając bezpośrednio despotycznymi niemal metodami, za pomocą przysyłanych z Waszyngtonu urzędników i funkcjonariuszy terytoriami świeżo zyskanej Luizjany. Nie ukrywał wcale w listach do najbliższych przyjaciół i politycznych powierników, że to z powodu zamieszkującej wówczas owe tereny katolickiej i mieszanej rasowo ludności, jaka przez to ''nie dorosła do wolności'' wedle niego, swobód obywatelskich na protestancką modłę białego liberalizmu. Odraza do zniewolenia Murzynów zaś poległa wobec konieczności utrzymania plantacji jako podstawowego dlań źródła utrzymania - nawiasem znamienne, że ten niewątpliwie wybitny polityk i myśliciel, ale i typowy liberalny hipokryta, sławiący agrarną utopię samorządnych, żyjących z pracy własnych rąk zapobiegliwych farmerów, kończył żywot w długach. Jego majątek obciążony był sumą sięgającą 40 tysięcy dol. - z czego aż 4 i pół miał pożyczyć od Kościuszki! - przy rocznym dochodzie z pracy posiadanych przezeń niewolników wynoszącym niewiele ponad 10 tys., i stale przy tym malejącym. Rozpatrując rzecz pragmatycznie trudno więc potępiać go, że w obliczu tak dramatycznego stanu własnych finansów odstąpił od realizacji testamentu Naczelnika Powstania, w którym ten zobowiązywał go do przeznaczenia zamrożonego w Ameryce majątku, sum pochodzących z pensji przyznanej przez Kongres jako bohaterowi Wojny o Niepodległość, na wykup posiadanych przez się Murzynów z niewoli. Bowiem wówczas musiałby zbankrutować chyba, i to na własne poniekąd życzenie, pozbawiając się tym samym podstawowego źródła dochodu. Niemniej widać tu jak na dłoni dramatyczny rozziew między wolnością a własnością, deklarowanymi przez liberałów pokroju Jeffersona jako nierozłączne, zupełnie wbrew własnemu postępowaniu nader często, niestety. W świetle przytoczonych faktów jasnym staje się, dlaczego za niekłamany sukces Trumpa można uznać, iż startując poprzednio pod hasłem ''America great again!'' zyskał poparcie AŻ 10% czarnych wyborców w USA, i nie żywię złudzeń, że forsowany przez Candace Owens ''Blexit'' za którego powodzenie trzymam kciuki, kiedykolwiek ogarnie większość z nich, co nader zrozumiałe. Wszakże w niczym nie usprawiedliwia to bestialstwa murzyńskiej hołoty, która jakby uparła się potwierdzać swym zachowaniem najgorsze stereotypy na temat swej rasy, ani czynienia z byle żula męczennika policyjnej przemocy tylko dlatego, że miał on taki nie inny kolor skóry. Wszystkich zaś, co wróżą histerycznie nie wiem który to już w dziejach ''upadek Ameryki'' z powodu fali zamieszek i kryzysu politycznego po śmierci Dżordżu, odsyłam do pracy badaczki J. Daszyńskiej, na której ustalenia parokrotnie już się tu powoływałem. Traktuje ona o całej serii wewnętrznych wstrząsów, spisków elit i otwartych rebelii plebejuszy, jakie towarzyszyły historii Stanów Zjednoczonych od zarania tego kraju, aż po krwawą kulminację Wojny Secesyjnej - Amerykanie mają skłonność do buntu zwyczajnie we krwi, i trudno się dziwić skoro legła ona u podstaw ich niepodległości.

I na koniec tego niepomiernie obszernego zdaję sobie sprawę wpisu, by jednak temat wyczerpać do końca, raz a dobrze, pora rozprawić się z jeszcze jednym mitem niewolniczego Południa. Idzie o porównania ze szlachecką Rzeczpospolitą i poddaństwem chłopów pańszczyźnianych, świadczące tylko o ignorancji historycznej, za którą należy się srogi wpierdol. Nie jestem korwinistą by piać peany na cześć dybów, stąd jak najdalszy od kreślenia sielankowej wizji stosunków społecznych panujących w I RP, nie przeczę więc że bywało w niej herbowych odpowiedników dzisiejszych Januszy byznesu, niemiłosiernie eksploatujących swych przymusowych pracowników, a nawet pospolitych sadystów i psychopatów. Niemniej zachowane źródła z epoki ukazują obraz daleki od groteskowej, karykaturalnej wizji li tylko ciemiężonych przez ''panów'' chłopów pańszczyźnianych. Jak tu już dowiedliśmy uprawnienia tychże wobec nich były w praktyce niwelowane obawą przed zbiegostwem, oraz innymi formami chłopskiego oporu. Co więcej, dysponowali oni sporą autonomią, własnym sądownictwem pozwalającym im na polubowne rozstrzyganie sporów a nawet swobodne całkiem dysponowanie majątkiem, przekazywanie posiadanej ziemi potomkom lub krewnym, czy zaciąganie na jej poczet długów. Świadczy to o tym, iż przeciętny kmieć w Rzeczpospolitej nie miał statusu niewolnika, a zachowane akta spraw Referendarii Koronnej dowodzą także, iż potrafił zaciekle wykłócać się przed sądami o zakres świadczeń w ramach pańszczyzny, uzyskując w zamian dla się wcale nieliche ulgi. Jednym słowem dawny polski czy rusiński chłop nie był żadną ciemną masą, biernie poddającą się rzekomo niewoli szlachty, jakim chcieliby widzieć go jego współcześni samozwańczy obrońcy. Więcej, co bardziej obrotni plebejusze sami potrafili zyskać uprzywilejowany status, wżeniając się w szlachtę, czy wprost kupując sobie tytuł do herbu, o czym najlepiej świadczy obszerny ich spis, ''Liber chamorum'':))). Wprawdzie nie zmieniało to niczego w samej strukturze społeczeństwa stanowego, lecz zapewne jego bariery i uprzywilejowana pozycja szlachty i tak musiałyby ustąpić przed naporem emancypującego się mieszczaństwa, jak i plebejuszy wskutek przemian towarzyszących rewolucji przemysłowej. Póki jednak nie sposób było o niej marzyć w warunkach jakie panowały w okresie wczesnonowożytnym, gdy kształtowały się zręby ustroju Rzeczpospolitej, przywództwo warstwy społecznej nadzorującej produkcję rolną było poniekąd naturalne, o czym najlepiej świadczy brak jakiegokolwiek poważniejszego oporu wobec zaprowadzenia jej hegemonii ze strony reszty ówczesnej ludności kraju. Nie sposób wytłumaczyć tego jakowymś ''opresyjnym systemem'' jaki miała jej narzucić szlachta wedle głupiego Jasia Sowy, bowiem on sam przeczy temu zarzucając jednocześnie herbowym, iż nie stworzyli nigdy państwa o solidnej strukturze instytucjonalnej, więc niby jakim cudem mieliby wziąć za mordę plebejów, skoro nie dysponowali niezbędną ku temu biurokracją, ni siłami policyjnymi i wojskiem? Wprawdzie tych nie było też początkowo na Południu USA, ale jako się rzekło w przeciwieństwie do murzyńskiego niewolnika polski chłop dysponował niepomiernie większymi środkami legalnego bronienia swych praw. A też nie bójmy się rzec, górował nad tamtym wrodzoną przemyślnością jako biały człowiek, za którym stała już pewna tradycja rozwoju cywilizacyjnego, nie był więc to prymityw z epoki kamienia łupanego rzucony wprost w realia wysoko rozwiniętej gospodarki towarowej czy rodzącej się industrii. Odradzałbym też przedstawicielom białej lewicy desperacko szukającym jakiegokolwiek uzasadnienia swej bezużytecznej, pasożytniczej działalności, grać kartą chłopskich rebelii piejąc peany na cześć nielicznych buntów plebejuszy, do jakich w dziejach RzPlitej w końcu doszło, bo sami mogą tą siekierą dostać rykoszetem. Weźmy choćby taki przykład: w trakcie ''potopu'' szwedzkiego na terenach Żywiecczyzny grasowała grupa chłopskich powstańców, dokonująca pogromów okolicznej szlachty. Zanim jakiś lewacki zjeb masturbujący się nad Szelą pospieszy z entuzjastycznymi pochwałami, wpierw niech doczyta, iż przewodził im zaprawiony zresztą w bojach katolicki kapłan, xiądz Stanisław Kaszkowic powszechnie zwany przez swoich Kądziołką, zaś ofiarami traktowani jako zdrajcy protestanccy i ariańscy szlachcice, oraz pastorzy - i co teras? Czy mam rozumieć, że jak rusiński chłop dajmy na to zarzynał podczas ''rzezi humańskich'' polskiego szlachciurę, czy katolickiego zakonnika, to brał na nich jedynie słuszną pomstę w ramach ''walki klasowej'', ale rezając już równie okrutnie tamże żydowskiego arendarza czynił źle, mimo iż ten był integralną częścią ciemiężącego go ''opresyjnego systemu''? A co z wcale licznymi żydowskimi nie tylko handlarzami, ale i właścicielami czarnych niewolników, bo wspomniany wyżej Judah Benjamin nie był bynajmniej jedynym takowym - czy można w związku z tym mówić tu o ''żydowskiej winie'' wobec Murzynów, na wzór rzekomej ''białej'', czy też samo wspominanie takowych bluźnierstw wobec politpoprawności podpada już pod '''antiszemitizmus''?

Dla wytrwałych, skoro tu dotarli, ale i o mocnych nerwach perwersyjny obraz nawiązujący do zbrodni Nata Turnera, pokazujący Murzyna bestialsko mordującego białe niemowlę... Czy muszę mówić jakie larum by się podniosło, ileż to oburzonych głosów potępiających gromko ''rasizm'', gdyby rzecz przedstawiała z aprobatą naziola zabijającego z równym okrucieństwem czarne dziecko? Tymczasem spokojnie to ohydztwo wisi sobie na Tubce, i nic - zachęcam swym wzorem do zgłaszania tego gówna, piętnując je gdzie się tylko da, choć bez złudzeń aby przyniosło to jaki efekt, niechby dla spokojności swego sumienia.