sobota, 2 stycznia 2021

Marksizm-lucyferyzm.

Niniejszy wpis dedykuję przedstawicielom Kościoła otwartego niczym odbyt starego pederasty, którzy powodowani fałszywie pojętym chrześcijańskim miłosierdziem sądzą naiwnie i głupio, że da się je uzgodnić z terrorystyczną doktryną głoszącą, iż religia stanowi ''samoalienację ludzkiego ducha''. Zarazem będzie on też wymierzony w tych krytyków marksizmu, którzy wskazując trafnie co do zasady na satanistyczny w rzeczy samej charakter ideologii, nie pojmują wszakże na czym polega istota lucyferyzmu. Dlatego poszukiwacze tanich sensacji mogą już sobie darować lekturę, bowiem nie zamierzamy tu głosić bredni jakoby Karol brał udział w ''czarnych mszach'' czy składał diabłu w ofierze biedne kotki:). Tego typu błazeństwa dobre co najwyżej dla satanistycznej gimbazy omijają sedno problemu jakim się tu zajmiemy. Zanim jednak do tego dojdzie rozprawić się należy pokrótce choćby z popularnym wciąż mitem utożsamiającym marksowski socjalizm z empatią społeczną, pochyleniem nad losem ''poniżonych i wykluczonych'', otoczeniem ich opieką przez państwową pomoc socjalną itd. Nic z tych rzeczy, jak to już wykazaliśmy niedawno Marks nie tyle nawet z obojętnością odnosił się do okrutnego często losu niewolników, ale wręcz był gotowy do usprawiedliwiania tego ohydnego procederu jako rzekomo ''kategorii koniecznej ekonomicznie''. Natomiast samą sprawę hołubionego niby przezeń proletariatu traktował w istocie instrumentalnie, poniekąd tak sobie dialektycznie wykoncypował, że jako pełniący kluczową rolę w produkcji przemysłowej, przeznaczony ów jest do przejęcia nad nią kontroli na drodze krwawej rewolucji. Co do tej ostatniej Marks nie pozostawiał złudzeń kreśląc na marginesach rękopisu ''Ideologii niemieckiej'' uwagi, iż będzie ona stanowić sądny dzień, kiedy ''jutrzenką będzie odblask płonących miast, gdy zagrzmi melodia Marsylianki z nieuniknionym towarzyszeniem huku armat, a takt wybijać będzie gilotyna, kiedy nikczemna masa zawyje ''ça ira, ça ira'' i zniesie ''samowiedzę'' przy pomocy latarni ulicznej''. Programowy ''manifest komunistyczny'' precyzował nieco, iż stanie się to za pomocą enigmatycznej ''dyktatury proletariatu'' dokonującej ''despotycznych wtargnięć w prawo własności i burżuazyjne stosunki produkcji'' a zaprowadzającej na to miejsce ''przymus pracy'' oraz ''armie przemysłowe'', czyli militaryzację ekonomii jak i samego państwa, ''narzędzia opresji klasowej'' wedle tej doktryny. Jak z tego widać bolszewicy niczego w zasadzie nie wypaczyli w marksowskim komunizmie, starając się mniej lub bardziej udatnie realizować w praktyce wskazówki swego mistrza, tym bardziej iż aprobował on ludobójcze bez mała teksty Engelsa publikując je w swej rewolucyjnej gadzinówce z okresu ''Wiosny Ludów''. Jego współtowarzysz wprost zapowiadał w nich eksterminację w przyszłej ''wojnie rewolucyjnej'' nie tylko całych ''reakcyjnych klas i dynastii'', ale wręcz i narodów osobliwie głównie słowiańskich. Dlatego demagogią jest bredzenie niczym towarzysz mikroprzedsiębiorca Zandberg, iż jakoby Marks nie może odpowiadać za Gułag, boć przecież nic w jego pismach o obozach koncentracyjnych - jasne tumanie, gdyż w jego czasach jeszcze takowe nie istniały, lecz poza tym zawierają one wyraźne uzasadnienie i pochwałę masowego terroru, konkretne instrumenty tegoż to już kwestia czysto techniczna dla epigonów.

Marks miał gdzieś nie tylko czarnych niewolników - w ''krytyce programu gotajskiego'' wprost potępiał zniesienie pracy dzieci jako ''reakcyjne'', bowiem wedle niego ''wczesne połączenie pracy produkcyjnej z nauką stanowi jeden z najpotężniejszych środków przeobrażenia dzisiejszego społeczeństwa''. Wspomniany ''manifest'' postuluje stąd ''zniesienie pracy fabrycznej dzieci W JEJ DZISIEJSZEJ POSTACI'' a nie w ogóle, po czym w następnym akapicie stoi jak byk : ''połączenie wychowania z PRODUKCJĄ MATERIALNĄ''. Taka sama zimna obojętność przebija z bodaj najbardziej znanego fragmentu ''Kapitału'' traktującego o ''grodzeniach'' w średniowiecznej Anglii, czyli masowych wywłaszczeniach tamtejszych wspólnot wiejskich, by przeznaczać należące dotychczas do nich pola uprawne pod pastwiska w interesie wyspiarskiej arystokracji. Mylnie zazwyczaj interpretuje się go jako wyraz oburzenia Marksa faktycznymi okrucieństwami jakie podczas nich popełniano, co doprowadziło do pauperyzacji szerokich rzesz ludności wyzutej bezlitosnym przymusem z majątku. Tymczasem lektura oryginału i osadzenie rzeczonego fragmentu w jego kontekście nie pozostawia złudzeń, iż proces ten mimo swej potwornej niesprawiedliwości, był wszakże dlań koniecznym do ustanowienia podwalin gospodarki kapitalistycznej, jako niezbędnego warunku postulowanego przezeń komunizmu. Miał być on więc poniekąd wyższą postacią kapitalizmu, owszem jego ''przezwyciężeniem'' wszakże dialektycznym jako wypełnienie w istocie, a nie regresem do prehistorycznej ''wspólnoty majątkowej'' plemion pierwotnych. Dlatego tzw. ''teologię wyzwolenia'' poddawali ostrej krytyce nie tylko katoliccy konserwatyści jak Jan Paweł II czy przyszły Benedykt XVI, ale i latynoamerykańska lewica z pozycji ortodoksji marksistowskiej. Bowiem działacze tejże kościelnej herezji, kierując się źle pojętym chrześcijańskim miłosierdziem potępiali w czambuł kapitalizm jako taki za jego rozliczne nieprawości, w kontrze idealizując tamtejsze indiańskie wspólnoty stawiwszy je za wzór prawdziwie ''dobrego życia'', rzekomo wyzbytego wyzysku człowieka przez człowieka, nierówności majątkowych itd. Podobne peany na cześć prymitywu sytuują się na antypodach właściwie rozumianego marksizmu z jego mitologizacją nieustannego progresu, traktującego zniszczenie ''idiotyzmu życia wiejskiego'' w harmonii z naturą jako niezbędny warunek ''akumulacji pierwotnej'', czyli podwalin dla gospodarki kapitalistycznej, stanowiącej z kolei konieczny etap ku zakładanemu przez tą doktrynę zaprowadzeniu komunizmu. Nie chce mi się już tu przytaczać rozlicznych jawnie żydożerczych wypowiedzi Marksa mimo jego ''koszernego'' pochodzenia, ani też ''homofobicznych'' z kolei jego współtowarzysza Engelsa w kierowanej doń korespondencji, bo rzecz omawiana była na tym blogu nie raz. Po szczegóły więc kompromitujących w świetle obecnie obowiązującej ''politpoprawności'' wypowiedzi pary głównych do dziś doktrynerów socjalizmu, odsyłam do prac ś.p. Andrzeja Walickiego. Tego com tu wyłuszczył aż nadto, by uznać lansowanie Marksa jako sentymentalnego dziadzia o miękkim serduszku, wrażliwym na los ubogich i przezeń pokrzywdzonych, za wyraz totalnego imbecylizmu. Kończąc wątek dodam więc jedynie, że poprawa warunków pracy robotników była dla Karola i jego wyznawców co najwyżej skutkiem ubocznym, a w żadnym razie celem samym w sobie. Takowe podejście na gruncie marksizmu cuchnie herezją ''burżuazyjnego ekonomizmu'', stąd Lenin z taką pasją w swym programowym ''Co robić?'' potępiał związki zawodowe za ich ''kapitulancką politykę'' wobec rządów kapitału, które należało obalić na drodze zbrojnej rewolucji, by ''wypełnić'' je komunizmem.

Wyzysk bowiem u Marksa nie ma zgoła nic wspólnego z jego potocznym rozumieniem, polegającym na podłym traktowaniu przez pracodawcę, narzucaniu przezeń wymogów ponad miarę za marne grosze, lub w ogóle nie wypłacaniu pensji pracownikowi etc. Miarą wyzysku u niego jest wypracowana przez robotnika, a zawłaszczana jakoby przez kapitalistę tzw. ''wartość dodatkowa''. Tłumaczenie cóż to takiego wykracza poza tematykę posta, kto ciekaw odsyłam do obszernej literatury przedmiotu, dość powiedzieć, iż tak pojmowanemu wyzyskowi podlega jedynie praca produkcyjna, znajdująca ekwiwalent w konkretnym towarze wytworzonym przez robotnika, nie zaś nieprodukcyjna do jakiej zalicza wzorem Adama Smitha zajęcia urzędników państwowych. Z widoczną satysfakcją cytuje w swym ''Kapitale'' ustępy z dzieł klasyka liberalnej ekonomii, gdzie ten daje upust nienawiści do funkcjonariuszy ''nieproduktywnego'' rządu, pasożytującego wedle niego na pracy właściwych producentów, czyli przedsiębiorców i zatrudnianych przez nich proletariuszy, zrównując w tym najwyższych dostojników, żołnierzy i duchownych z komediantami i służbą domową, czemu Marks przytakuje autorytatywnie: ''takim językiem przemawia rewolucyjna jeszcze burżuazja''. Nie waha się sam nazywać posiadaczy państwowych synekur wprost ''darmozjadami'' i ''dystyngowanymi pauprami'' [ nędzarzami, żebrakami ] pisząc: ''dochód każdego zafajdanego urzędniczyny to część zysku i płacy roboczej, które nabywają oni za swą nieprodukcyjną pracę'' - hej kuce, nie brzmi wam aby znajomo? [ cóż, okazaliście się wraz ze swym guru Qrwę ''marksistami'':) ]. Sprawa o tyle komplikuje się, jak to zwykle u Marksa zresztą programowo wikłającego się w dialektyczne zawiłości, iż o tym czy dane zajęcie jest produktywne lub nie decyduje nie forma wykonywanego zawodu, lecz jego związek z kapitałem, traktowanym tu jako przeciwieństwo pracy, wprost pasożytnicza nań narośl. Dlatego Karol stawia rzecz otwarcie: ''być produkcyjnym pracownikiem to pech. Pracownikiem produkcyjnym jest ten, kto wytwarza cudze bogactwo. Jego egzystencja ma sens tylko o tyle, o ile jest on narzędziem do wytwarzania cudzego bogactwa''. Sednem rozróżnienia jest tu przeświadczenie, że ''produkcyjną jest tylko ta praca, którą wymieniono na kapitał, nigdy zaś ta, jaką wymienia się na dochód jako taki''. Bowiem, jak stoi w ''Kapitale'': ''cała produkcja kapitalistyczna polega na tym, że pracę nabywa się bezpośrednio w tym celu, aby w procesie produkcji przywłaszczyć sobie bez kupna pewną jej część, którą jednakże sprzedaje się w postaci produktu; skoro to właśnie jest podłożem bytu kapitału, samym jego pojęciem, to czyż rozróżnienie między pracą, która produkuje kapitał, a pracą jaka go nie produkuje, nie stanowi podstawy do zrozumienia kapitalistycznego sposobu produkcji?''. Nie może więc dziwić, że arcykomunista Marks w swym sztandarowym dziele, miota inwektywy godne zajadłego korwinisty pod adresem ''gorliwych obrońców wszelkich nadużyć, rozrzutnych wydatków państwa'', przeto ''żądających wielu podatków, wiele żarcia dla ''wyższych'' i nieprodukcyjnych pracowników, klechów etc.''. Krytyków Adama Smitha podsumowuje zaś następująco: ''Gloryfikacja wysługiwania się i lokajstwa, poborców podatkowych i pasożytów przenika pisaninę wszystkich tych kundli''. Bowiem, powtórzmy za Marksem jeszcze raz: ''sama produkcja kapitalistyczna [ jest ], chociażby tylko historycznie tj. przejściowo, konieczną formą rozwoju społecznej siły produkcyjnej pracy, oraz przekształcenia pracy w pracę społeczną''. Nie może stąd dziwić, że jego współcześni epigoni jak Madzia Środa, chcą budować ''prawdziwie ludzką wspólnotę na gruzach państwa'', szkoda jedynie, że własnego a nie rakowatego tworu jakim jest UE.

No dobrze, wypada zapytać taką razą, skoro nie walka o ''prawa pracownicze'' rozumiane jako poprawa warunków zatrudnienia stanowi sedno doktryny Marksa, to co nim jest? Ano prometejska, tytaniczna, lucyferiańska bez mała wizja Człowiek-Boga, który mocą swego rozumu i woli kreuje świat. Feuerbach, czołowy przedstawiciel ''lewicy heglowskiej'' i twórca pojęcia ''alienacji'' rozumiał przez to, iż człowiek jakoby czci w Bogu jedynie samego siebie, stąd należy zdjąć mu z oczu to bielmo jakie stanowi wedle niego religia. Marks zaś przeniósł niniejszy mechanizm na stosunki produkcji, w ich przezwyciężeniu na drodze rewolucji komunistycznej upatrując ludzkiej emancypacji, daleko wszakże wykraczającej poza drobnomieszczańską, burżuazyjną w istocie ''sprawiedliwość społeczną'' łudzącą utopijną wizją powszechnego uwłaszczenia ''społecznej własności środków produkcji''. Bowiem dla niego człowiek nie jest tworem Boga jak dla chrześcijan, żydów czy muzułmanów, ani nawet ślepych sił natury co utrzymują z kolei ewolucjoniści, lecz ludzie sami tworzą siebie i swój świat! Dlatego praca nie robi tu za banalną konieczność życiową dla utrzymania swej egzystencji, czy też formę ''samorealizacji'' jak to ma miejsce w jaśnie nam panującej wciąż liberalnej, wolnorynkowej mitologii, ale czynność wprost demiurgiczną. Marksizm przeto stanowi bodaj najdalej posunięty fetyszyzm pracy jaki znamy, w świetle tej doktryny rzeczywiście ''arbeit macht frei'', stąd Karoń myli się fundamentalnie co do rozpoznania jego istoty jako rzekomej ''pochwały nieróbstwa i kradzieży'', przynajmniej jeśli idzie o deklarowane cele, a nie przybierającej faktycznie takową postać politycznej praktyki komunizmu. Wprost przeciwnie - by nie być gołosłownym oddajmy głos samemu twórcy doktryny, przywołując fragment jego tzw. ''rękopisów paryskich'', konkretnie z rozdziału traktującego o różnicy między ''komunizmem pierwotnym'' wspólnot plemiennych, a postulowanym przezeń jakoby mającym w jego zamierzeniu stanowić wyższą postać kapitalizmu jako tegoż ''przezwyciężenie''. Z góry uprzedzam, by nie wypominać sobie podczas lektury braku pojmowania niżej cytowanego bełkotu, nawet dobrze to będzie świadczyć o czytelniku, bo myśl Karola jak u typowego gnostyka przypomina Uroborosa, zjadającego własny ogon węża i jest oparta na prostackiej tautologii ''bytu przez się'' samego człowieka i przyrody. Oto więc ''słodka gadka'' [ vide Donald ''Deirdre'' McCloskey ] Marksa :

''Komunizm jako pozytywne zniesienie własności prywatnej - tej samoalienacji człowieka - i dlatego też jako rzeczywiste przyswojenie ludzkiej istoty przez człowieka i dla człowieka; dlatego też jako pełny powrót człowieka do samego siebie jako do człowieka społecznego, to znaczy ludzkiego, powrót dokonany świadomie i w oparciu o całe bogactwo dotychczasowego rozwoju. Komunizm ten, jako skończony naturalizm = humanizmowi, jako skończony humanizm = naturalizmowi; stanowi on prawdziwe rozwiązanie konfliktu między człowiekiem a przyrodą oraz między człowiekiem a człowiekiem, prawdziwe rozwiązanie konfliktu między istnieniem a istotą, między uprzedmiotowieniem a samostanowieniem, między wolnością a koniecznością, między osobnikiem a gatunkiem. Stanowi on rozwiązanie zagadki historii i jest świadomy tego. [...] Ta materialna, bezpośrednio zmysłowa własność prywatna jest materialnym, zmysłowym wyrazem wyalienowanego życia ludzkiego. Jej ruch - produkcja i konsumpcja - jest zmysłowym przejawem ruchu wszelkiej dotychczasowej produkcji, tzn. urzeczywistnieniem, czyli rzeczywistością człowieka. Religia, rodzina, państwo, prawo, moralność, nauka, sztuka itd. są to tylko szczególne sposoby produkcji podporządkowane jej ogólnemu prawu. A zatem pozytywne zniesienie własności prywatnej, jako przyswojenie życia ludzkiego, jest pozytywnym zniesieniem wszelkiej alienacji, czyli powrotem człowieka od religii, rodziny, państwa itd. do swego ludzkiego, tj. społecznego bytu. Alienacja religijna jako taka dokonuje się tylko w sferze świadomości, w ludzkim wnętrzu, natomiast alienacja ekonomiczna jest alienacją rzeczywistego życia - i dlatego też zniesienie tej ostatniej obejmuje obie strony. Jest rzeczą zrozumiałą, że początkowy punkt wyjściowy tego ruchu u poszczególnych narodów zależy od tego, czy prawdziwe, uznane życie narodu rozwija się bardziej w świadomości czy też w świecie zewnętrznym, czy jest bardziej życiem idealnym czy też realnym. Komunizm zaczyna od razu (Owen) od ateizmu; ateizmowi początkowo wiele jeszcze brakuje do tego, by być komunizmem, jako że ów ateizm jest bardziej jeszcze abstrakcją. Filantropia ateizmu jest więc zrazu tylko filantropią filozoficzną, abstrakcyjną, natomiast filantropia komunizmu jest od razu realna i nastawiona bezpośrednio na działanie.

Widzieliśmy, jak przy założeniu pozytywnego zniesienia własności prywatnej człowiek produkuje człowieka - siebie samego i innego człowieka; jak przedmiot, który jest bezpośrednią czynną manifestacją jego indywidualności, jest zarazem jego własnym bytem dla drugiego człowieka, bytem tego drugiego człowieka oraz bytem tego drugiego człowieka dla pierwszego. Tak samo jednak i materiał pracy, i człowiek jako podmiot są zarówno rezultatem, jak i punktem wyjściowym ruchu (i właśnie na tym, że muszą być tym punktem wyjściowym, polega dziejowa konieczność własności prywatnej). A więc charakter społeczny jest ogólnym charakterem całego tego ruchu; jak samo społeczeństwo produkuje człowieka jako człowieka, tak i człowiek produkuje społeczeństwo. Działalność i używanie zarówno co do swej treści, jak i co do sposobu istnienia są społeczne - jest to działalność społeczna i społeczne używanie. Ludzka istota przyrody istnieje dopiero dla człowieka społecznego; bo dopiero tu przyroda jest dla niego więzią łączącą człowieka z człowiekiem, bytem jego dla drugiego człowieka i drugiego dla niego, elementem życiowym rzeczywistości ludzkiej, podstawą jego własnego ludzkiego bytu. Dopiero wtedy jego byt przyrodniczy staje się dla niego bytem ludzkim i przyroda staje się dla niego człowiekiem. Tak więc społeczeństwo jest skończoną jednością istoty człowieka i przyrody, prawdziwym zmartwychwstaniem przyrody, urzeczywistnieniem naturalizmu człowieka i humanizmu przyrody. [...] Istota uważa się za samodzielną dopiero wtedy, gdy stoi na własnych nogach, a stoi na własnych nogach dopiero wtedy, gdy swoje istnienie zawdzięcza samej sobie. Człowiek, który żyje z łaski innego, uważa się za istotę zależną. Żyję zaś całkowicie z łaski innego wtedy, gdy zawdzięczam mu nie tylko utrzymanie swego życia, lecz i to, że ponadto stworzył moje Życie, że jest źródłem mojego życia, a moje życie ma z konieczności taką przyczynę zewnętrzną, jeśli nie jest moim własnym tworem. Dlatego akt stworzenia jest wyobrażeniem, które bardzo trudno wyprzeć ze świadomości ludu. Byt sam przez się przyrody i człowieka jest dlań niepojęty, ponieważ przeczy wszelkim oczywistościom życia praktycznego. [...]

Skoro jednak dla człowieka socjalistycznego cała tak zwana historia powszechna jest niczym innym, jak tylko tworzeniem człowieka przez pracę ludzką, jak tylko stawaniem się przyrody dla człowieka, to ma on oczywisty, nieodparty dowód swego narodzenia z siebie samego, dowód procesu swego powstawania. Skoro istotność człowieka i przyrody stała się czymś praktycznym, zmysłowym, naocznym, skoro człowiek stał się dla człowieka praktycznie, zmysłowo, naocznie bytem przyrody, a przyroda dla człowieka bytem człowieka, pytanie o obcą istotę, o istotę istniejącą ponad przyrodą i człowiekiem - pytanie, które zawiera w sobie stwierdzenie nieistotności przyrody i człowieka - stało się praktycznie niemożliwe. Ateizm, jako zaprzeczenie tej nieistotności, nie ma już sensu, bo ateizm jest negacją boga i stanowieniem przez tę negację bytu człowieka; ale socjalizm jako socjalizm nie potrzebuje już takiego pośrednictwa; rozpoczyna on od teoretycznie i praktycznie zmysłowej świadomości człowieka i przyrody jako istoty. Jest pozytywną samowiedzą człowieka, obywającą się już bez pośrednictwa zniesienia religii, tak jak rzeczywiste życie jest pozytywną rzeczywistością człowieka, obywającą się już bez pośrednictwa zniesienia własności prywatnej, czyli komunizmu. Komunizm jako zaprzeczenie zaprzeczenia jest pozytywnym stanowieniem i dlatego jest rzeczywistym, koniecznym dla najbliższego etapu rozwoju historycznego, momentem emancypacji i odnalezienia się człowieka. Komunizm jest konieczną formą i czynną zasadą najbliższej przyszłości, ale komunizm nie jest jako taki celem rozwoju ludzkiego - formą społeczeństwa ludzkiego.''

Tak więc podkreślmy to jeszcze raz z naciskiem, wedle Marksa religia, rodzina, państwo, prawo, moralność, nauka, sztuka itd. to jakoby ''formy samoalienacji człowieka'', których przezwyciężenie stanowić ma komunizm jako totalne ''pojednanie ludzkości z samą sobą co i światem przyrody'', a przeto ''rozwiązanie zagadki dziejów'', spełnienie u ich kresu czyli ''koniec historii'' poniekąd [ skąd my to znamy? ]. Cóż te bzdury jednak mają wspólnego z wymienionym na wstępie lucyferyzmem?! Wyjaśnienie jest stosunkowo proste: otóż istotą satanizmu jest wiara w to, że człowiek jest ''bogiem'' a nie kult Bestii jak roją sobie to zarówno prostaccy wyznawcy czorta, co i większość naiwnych krytyków taniego demonizmu. Paradoksalnie najwięksi spośród satanistów nie wierzą w diabła, pisma Crowleya czy LaVeya nie pozostawiają pod tym względem najmniejszych wątpliwości wykładając jasno, że wszystkie te ''czarne msze'', orgie i tego typu rytualne błazeństwa są mamidłem jeno dla zwiedzenia pospolitych durniów, łasych przyjemności i wyzwolenia swych najpodlejszych żądz. Prawdziwi lucyferianie zaś wierzą jak najbardziej w Boga, tyle że sami się za niego uznają... to natomiast stanowi sedno gnozy, polegającej na zyskaniu rzekomo przez ''wybranego'' człowieka boskiej wiedzy i stąd nadludzkich mocy. Dokonuje się to na drodze walki, czy to wewnętrznej wymagającej krańcowych wyrzeczeń i daleko posuniętej ascezy, lub jak w przypadku marksistowskiego woluntaryzmu rewolucyjnego mającego przekształcić świat, ryzykowania często własnym życiem jak i unurzania we krwi innych ludzi. Nie odkrywam tutaj żadnej przysłowiowej ''Ameryki'', gnostycki charakter marksizmu rozpoznał choćby prof. Bartyzel, trafnie nazywając samego twórcę doktryny ''mistykiem w stanie dzikim'', nieokiełznanym przez magisterium Kościoła co taki św. Jan od Krzyża dajmy na to. Jak pisał:

''Chyba zbyt słabo rozpoznany jest fakt, że w immanentystycznej [ wewnątrzświatowej ] eschatologii Marksa dokonać się mają cuda większe niż samo tylko zniesienie wszelkiej dyferencji [ zróżnicowania klasowego ] w świecie społecznym, ludzkim. Jego „społeczeństwo komunistyczne” ogarnąć ma bowiem nie tylko ,‚ludzki ród”, ale również całą przyrodę i to w taki sposób, że przyroda zostanie zhumanizowana, człowiek zaś „znaturalizowany”. W „Rękopisach ekonomiczno-filozoficznych z 1844 r.” Marks snuje wizję, której prześciga swoją śmiałością rojenia najbardziej „odlotowych” romantyków: „Społeczeństwo komunistyczne jest prawdziwym zmartwychwstaniem przyrody, urzeczywistnieniem naturalizmu człowieka i humanizmu przyrody” (w: K. Marks, F. Engels, „Dzieła”, t. I, Warszawa 1960, s. 579).''
 
...rozwijając myśl w obszernym tekście z którego pozwolę sobie zacytować spore fragmenty rzecz tu omawianą dopowiadające:

''Warto zwrócić w tym miejscu uwagę na mało znaną (albo celowo bagatelizowaną) twórczość poetycką młodego Marksa, pochodzącą z 1837 roku, a więc kiedy autor miał lat 19, w której jego bezkompromisowy antyteizm przybiera pozę nihilistycznego satanizmu. Najobszerniejszy z tych utworów to – zakrojony ambitnie na miarę Fausta, acz urwany po pierwszym akcie i nigdy niedokończony – poemat dramatyczny Oulanem; jest to imię głównego bohatera, będące anagramem jednego z biblijnych imion Chrystusa, Emanuel, czyli „Bóg z nami”, a zatem należy je czytać jako „my bez Boga”. Tytułowy bohater „głosem potężnym” rzuca „przekleństwo ludzkości”, pragnie, aby przekleństwem skończyło się „to / co w przekleństwie zostało poczęte”, oznajmia, że musi się „wpleść w szprychy płomiennego koła / i pełen upojenia tańczyć w kręgu wieczności!”, deklaruje, że gdyby „oprócz niej istniała jeszcze jakaś otchłań / unicestwiająca”, skoczyłby w nią, nawet gdyby musiał rozbić świat, dyszy nienawiścią do wszelkiego stworzenia, wyraża pragnienie obrócenia świata w gruzy, rozwalenia go na kawałki swoimi „wytrwałymi klątwami”, aż zapadnie się „w zupełną nicość”, „bez żadnego istnienia, które / byłoby naprawdę żywe”, zapowiada, że będzie mógł „kroczyć triumfalnie, / jak bóg, przez gruzy i królestwa”, że każde jego słowo jest „ogniem i działaniem”, a jego pierś jest równa piersi Stwórcy”. Motyw paktu z szatanem najbardziej wyraźny jest w dedykowanym ojcu Marksa wierszu Gracz (Le Ménestrel), którego podmiot liryczny przyznaje, iż jego mózg napełniają „piekielne opary”, aż ulega szaleństwu, a jego serce jest „zupełnie zmienione”, oraz oznajmia, że miecz sprzedał mu Książę ciemności, który dla niego „wybija rytm i daje znaki”, więc coraz śmielej gra „taniec ciemności”, a ponieważ odkrył „najważniejsze” i znalazł „najgłębsze przez medytację”, to jest „wielki jak Bóg”, zamykając się „w ciemności jak On”. Nietrudno zauważyć, że „Bóg” zamykający się w ciemności z pewnością nie jest Bogiem objawiającym się w Biblii, odpowiada natomiast wizerunkowi szatana.

Nawet jeżeli ów satanizm jest tylko romantycznym sztafażem, niekoniecznie oznaczającym faktyczną inicjację w kult szatana, to i tak wystarczająco dobitnie zaświadcza on o prawdziwości interpretacji Erica Voegelina (1901-1985) postrzegającego Marksa jako kolejnego po Turgocie, Condorcecie, Comcie i zwłaszcza Heglu nowożytnego gnostyka. Gnostyk (bez względu na to, czy występuje, jak gnostycy starożytni czy jeszcze angielscy purytanie, w szacie religijnej, czy już pod sztandarem ideologii świeckiej) to ten, kto żyje w stanie pneumopatologicznego zatrucia umysłu, uważając się za nosiciela (zazwyczaj też twórcę) sekretnej wiedzy przenikającej na wylot sens historii i zapewniającej tym, którzy zdolni są tę wiedzę przyswoić, wyjście poza krąg zbrukanej i zepsutej rzeczywistości. Jak pisze Voegelin, „Marksowska gnoza wyraża się w przekonaniu, że ruch intelektu w świadomości empirycznej jaźni jest ostatecznym źródłem wiedzy pozwalającej na zrozumienie wszechświata”, podczas gdy „wiara i życie duchowe jako niezależne źródła porządku duszy zostają jednoznacznie wykluczone”. Dlatego właśnie religia, jako sfera „uznająca istnienie realissimum wykraczającego poza ludzkie poznanie”, jest tak bezwzględnie wykluczona i przeznaczona do eksterminacji. Ta postawa została dobitnie wyrażona już w pisanej w latach 1841-1842 rozprawie doktorskiej Marksa o różnicy pomiędzy demokrytejską a epikurejską filozofią przyrody, w której padły owe słynne słowa, iż wyznanie Prometeusza: Zaprawdę nienawidzę wszystkich bogów jest wyznaniem wiary filozofii, „jej dewizą wymierzoną przeciw wszystkim bogom niebiańskim i ziemskim, którzy samowiedzy człowieka (das menschliche Selbstbewußtsein) nie uznają za bóstwo najwyższe. A poza nią nie ma bóstw innych”. Jak wyjaśnia autor w przypisie do zagubionego załącznika rozprawy, pt. Krytyka polemiki Plutarcha z teologią Epikura, wszyscy bogowie, czy to pogańscy, czy Bóg chrześcijański, są rzeczywiści jedynie w umysłach ich wyznawców, jako ich „rzeczywiste wyobrażenie”. „Przyjdźcie – pisze Marks – z waszymi bogami do kraju, w którym uznawani są inni bogowie, a jego mieszkańcy będą wam dowodzić, że cierpicie na urojenia i abstrakcje. (…) Czym dla określonych bogów cudzoziemskich jest określony kraj, tym jest kraina rozumu dla Boga w ogóle – terenem, na którym przestaje on istnieć”. Wszelkie dowody na istnienie Boga dowodzą jedynie istnienia ludzkiej samowiedzy, w konsekwencji zatem są one dowodami na Jego nieistnienie. Bóg istnieje dla tego, dla kogo świat jest nierozumny, z czego Marks wyciąga pokrętny wniosek, że „nierozumność jest istnieniem Boga”.

Komentując tę „demoniczną rewoltę przeciwko Bogu”, będącą konsekwencją odrzucenia możliwości powrotu „do pierwotnych źródeł porządku duszy, czyli do doświadczenia wiary”, Voegelin zauważa, iż „u źródeł idei Marksa odnajdujemy chorobę ducha, gnostyczny bunt. (…) Dusza Marksa jest całkowicie zamknięta na transcendentalną rzeczywistość. Znalazłszy się w przełomowym, postheglowskim położeniu, nie może on uwolnić się od trudności, powracając do wolności ducha. Jego niemoc duchowa nie pozwala na nic więcej jak tylko wypaczenie w kierunku gnostycznego aktywizmu. (…) dostrzegamy [tu] charakterystyczne połączenie niemocy duchowej oraz ziemskiego pożądania władzy prowadzące do górnolotnego mistycyzmu parakletycznej egzystencji”. Marks był „parakletem w najlepszym, średniowiecznym, sekciarskim wydaniu”, który spekulacyjną gnozę Hegla przekłada na działanie. Jego bunt antyteistyczny przyjmuje postać programu ucieleśnienia logosu za pomocą działań rewolucyjnych w świecie, w którym „ludzkość jako całość miała stać się instrumentem logosu. Nie jest to jednak logos transcendentalny, tylko wewnątrzświatowy, immanentny logos ludzkiej samowiedzy. Podobnie jak u Comte’a, z jego Kościołem Ludzkości, oznaczającym faktycznie zagładę Człowieka, Marksowska choroba ducha polega nasamoubóstwieniu i samozbawieniu człowieka” (w historii). [...] Zdaniem Voegelina Marks skonstruował „prawdopodobnie najlepszy w historii fetysz stworzony przez człowieka, który chciał zostać Bogiem. Faktem jest jednak, że dotknął (nazywając to alienacją) prawdziwej bolączki nowoczesnego, industrialnego społeczeństwa, czyli uzyskania przez instytucje ekonomiczne, a zwłaszcza finansowe, tak wielkiej władzy nad życiem ludzi, że ich wolność stała się czymś iluzorycznym. Dał jednak na nie z gruntu fałszywą odpowiedź, a jeden z najgorszych przejawów tej bolączki, czyli nędza robotników fabrycznych, tak naprawdę nie obchodził go wcale, bo postrzegał w nim tylko dogodne narzędzie do dokonania przewrotu społecznego. Jednocześnie Marks wstrzyknął do nowoczesnej cywilizacji potężną dawkę magii, czyli ekspansji woli mocy ze świata zjawisk do świata substancji. Jej kulminacją był – porywający, jak się okazało, miliony – magiczny sen o stworzeniu wolnego od alienacji, a także od wszelkiej specjalizacji, będącej przekleństwem cywilizacji industrialnej, „człowieka socjalistycznego”. Marks chciał wprawdzie utrzymać przemysłowy system produkcji, od którego nieodłączne jest technologiczne zróżnicowanie pracy, ale jednocześnie pragnął znieść specjalizację człowieka, w której postrzegał obrazę dla ludzkiej godności. To zło specjalizacji zostanie przezwyciężone w społeczeństwie komunistycznym, w którym człowiek stanie się istotą produktywną, ale zarazem zintegrowaną, toteż będzie mógł robić to, co chce, i być tym, kim chce, „w którym nikt nie ma wyłącznego kręgu działania, lecz może się wykształcić w jakiejkolwiek dowolnej gałęzi działalności, [w którym] społeczeństwo reguluje ogólną produkcję i przez to właśnie umożliwia mi robienie dziś tego, a jutro owego, pozwala mi rano polować, po południu łowić ryby, wieczorem paść bydło, po jedzeniu krytykować, słowem, robić to, na co mam akurat ochotę, nie robiąc przy tym wcale ze mnie myśliwego, rybaka, pasterza czy krytyka” (Ideologia niemiecka). Jak zauważa straussista Joseph Cropsey (1919-2012), „paradoksalnie materializm Marksa, z początku kładący nacisk na człowieka jako istotę empiryczną, ostatecznie zaleca rozwiązanie społeczne, któremu brak empirycznych i historycznych podstaw. [...]

Jedyną różnicą pomiędzy antypolitycznością marksizmu a antypolitycznością liberalizmu jest to, że liberalizm dąży do zdepolityzowania i neutralizacji przy pomocy moralizatorstwa, prawa i ekonomiki (zastąpienia polityki przez „państwo etyczne”, „rządy prawa” i konkurencję), marksizm zaś chce to uczynić poprzez zeświecczoną eschatologię wraz z poprzedzającym ją rewolucyjnym Armagedonem i towarzyszący jej patos transformacji natury ludzkiej, przemianę człowieka z niegodziwego człowieka „grzechu społecznego” w „jednostkę totalną”. [...] Należy uściślić, że stanie się tak dopiero w „prawdziwym” komunizmie, tj. „pokrywającym się z humanizmem”, albowiem w poprzedzającym go „komunizmie prymitywnym” (roher Kommunismus), odpowiadającym etapowi „dyktatury proletariatu”, zajdzie przerażająca orgia, którą sam Marks bez ogródek nazywa „formą przejawiania się nikczemności” (Niedertracht), dzikich wywłaszczeń, dewastacji mienia oraz przymusowej kolektywizacji dóbr materialnych, a nawet kobiet, które przejdą „ze stosunku ekskluzywnego małżeństwa z właścicielem prywatnym w stosunek uniwersalnej prostytucji ze społeczeństwem” – K. Marks, Własność prywatna a komunizm. Różne etapy rozwoju poglądów komunistycznych. Komunizm prymitywny, zrównujący, i komunizm jako socjalizm, pokrywający się z humanizmem, przeł. K. Jażdżewski, [w:] K. Marks, F. Engels, Dzieła, t. 1, ss. 575-576. [...] Rothbard, który również analizuje płody poetyckie młodego Marksa, nie tylko podkreśla ciągłość wyrażonych tam uczuć i poglądów z doktrynami głoszonymi przezeń w dojrzałym życiu, ale zwraca uwagę na paradoks wojującej odmiany ateizmu, który w odróżnieniu od ateizmu pokojowego, wyrażającego zwykłą niewiarę w istnienie Boga, implicite zakłada Jego istnienie, „ale pragnie Go nienawidzić i prowadzić z Nim wojnę mającą na celu Jego zniszczenie”. Dodać tu należy, że sam Rothbard był właśnie takim pokojowym ateistą, a przez to „wyklętym” przez wojującą ateistkę Ayn Rand (1905-1982), nienawidzącą Boga równie mocno co Marks, tyle tylko, że jej ziemskim „Królestwem Niebieskim” był nie komunizm, lecz kapitalizm, a „Mesjaszem” nie proletariusz, lecz przedsiębiorca. Skądinąd systematyczne porównanie zarówno paralel, jak i przeciwieństw pomiędzy Marksem a Rand mogłoby przynieść interesujące rezultaty. Szkicowo zarysował to Whittaker Chambers (1901-1961), który spostrzegł, że „człowiek randowski, podobnie jak człowiek marksowski, staje się centrum świata, w którym nie ma Boga”.'' 

W świetle powyższego nie tylko socjalizm ale i liberalizm jawią się jako doktryny bez mała demoniczne, formy zbiorowego opętania nie waham się rzec. Stawiają one bowiem w miejsce Boga człowieka, mniejsza doprawdy czy jednostkę lub kolektyw, żywiąc jednako prawdziwego pierdolca na punkcie jego ''emancypacji'', wyzwolenia od wszystkiego praktycznie, całokształtu uwarunkowań rzeczywistości jako takiej. To zaś jest niczym innym jak formą opisywanej tu gnozy, lucyferycznego ''oświecenia'' i mrocznego nią upojenia, nie mającego podkreślam jeszcze raz nic zgoła wspólnego z pajacowaniem ''czarnych mszy'' czy nawet rytualnych mordów, bo to odpowiednie tylko dla dekadenckiego burżujstwa. Zdaję sobie rzecz jasna sprawę, iż dla zdecydowanej większości kucy jak i lewaków to o czym tu mowa to jakowaś ''czarna magia'', stąd stanowią oni jedynie bierne narzędzie w ręku ''wtajemniczonych'' w arkana doktryny ''archontów''. Nie mam więc złudzeń, że dotrę do nich z niniejszym przekazem na jaki są impregnowani w swej tępocie wolnorynkowej lub socjalistycznej, wszakże są wśród nich ludzie kumaci lecz zwiedzeni, więc a nuż ktoś z nich jakimś zrządzeniem losu tu trafi i może co mu się przejaśni we łbie, zaślepionym od ''ciemnego światła'' wyznawanej przez się ideologii. W każdym razie tak opisanego lucyferycznego charakteru marksizmu świadomi są jego obecni epigoni, jak choćby przywoływany już tutaj Michał Pospiszyl piszący wprost, że idzie o to aby ''być jak Bóg'', rzecz jasna immanentny czyli wewnątrzświatowy, kolektywny a nie chrześcijański, osobowy i transcendentny. Nie jest także przypadkiem, iż czyni on podobne uwagi na kanwie rozważań o panteistycznej ''teologii politycznej'' Spinozy, omawianej na tym blogu w fałszywym świetle deklaracji Czaskosky'ego. Bowiem system filozoficzny żydowskiego herezjarchy stanowi ideowy korzeń postheglowskiej gnozy, jaką w istocie jest marksizm. Doskonale rozpoznał to najwybitniejszy z naszych wieszczów Zygmunt Krasiński - badacz literatury polskiego Romantyzmu Andrzej Waśko tak oto rzecz wykłada w poświęconej poecie monografii:

''W teoriach niemieckich idealistów i filozofów przyrody Krasiński dostrzegł - idealistyczne - rozwinięcie naturalistycznego panteizmu Spinozy. Panteizm ten, zdaniem Krasińskiego, likwidując pojęcie Boga jako osoby, likwiduje tym samym podstawę i ostateczną gwarancję bytu jednostki ludzkiej. Poeta zauważa przy tym z niezwykłą przenikliwością, że ten panteizm prowadzący do depersonalizacji jednostki, paradoksalnie szerzy się w pokoleniu aż nadmiernie skłonnym do absolutyzacji jednostki i jej punktu widzenia.

,,Dziwny jest nasz świat. Rozdrabnia się w poszczególnych egoizmach, a potem chce się zjednoczyć w egoistycznej, pożerającej, pochłaniającej jedności. Nie potrafi inaczej pojąć świata i Boga jak tylko na własne podobieństwo to znaczy, że każda jednostka chcąc być tylko sobą i nie pozwalając żyć obok siebie innej wolności, wyobraża sobie, że Wielki Duch czyni to samo. Panteizm jest wyższą formą materializmu. Z niego, podobnie jak materializmu, płynie fatalizm i oschłość serca. Nienawidzę tego pucharu życia i śmierci, który podaje mi Sziwa.''

Co za tym idzie - wnioskuje dalej poeta - panteistyczna filozofia niemiecka likwiduje także poezję, o ile jest ona nie czym innym, jak wyrazem niepowtarzalnej ludzkiej indywidualności:

,,Przekleństwo tym Niemcom, panteistom, filozofom. Oni chcą, by materia i duch jedno były; by zewnątrz świata, by za naturą nic już nie było; by organizm świata był Bogiem żyjącym na ciągłej przemianie, na ustawicznym umieraniu cząstek swoich. Przeklęci, przeklęci - oni mnie pozbawili na czas długi uczucia piękności. A jeżeli to prawdą, żeśmy błaznami dni kilku, a potem prochem, gazem, infuzoriami idącymi zrosnąć się w jakie inne błazeństwa organiczne? A jeśli prawdą, że świat tylko nieśmiertelny, a wszystka cząstka jego śmiertelna, odmienna, bez wiecznej indywidualności? Jeśli Bóg to otchłań tylko przemian bez końca, to wieczność śmierci i urodzin, to łańcuch nieskończony o pryskających ogniwach, to ocean w  którym każda fala wspina się, by kształt dostać i opada natychmiast bez kształtu? [...] Nie ma nigdzie ciebie, nie ma nigdzie Boga! jest tylko wieczność siły, nie ma wieczności myśli, ani miłości, ani wiary, ani nadziei, bo indywiduów nieśmiertelnych nie ma, są tylko nieśmiertelne nicości. [...] Tak, panteizm jest to rozpacz wyrozumowana, panteizm zatruł mi wiele wiar i dlatego proszę ciebie, nie ufaj jemu, czekaj lepiej w niepewności zgonu, niż żebyś miał uwierzyć w tak okropną i suchą pewność.''

Autora tych słów przeraziła wizja wszechogarniającej przyrody, dla której byty indywidualne są tylko pozbawionymi trwania momentami, ogniwami przedłużającymi strumień życia gatunkowego, pochłanianymi i trawionymi w tym procesie jak pokarm nieśmiertelnego i nieświadomego siebie kosmosu. W panteistycznej wizji natury jako wszystko pożerającej bestii, w toposie morza - ''obrazu żywej nicości, żywej Allgemeinheit, żywej śmierci'' - w wizji bytu ogólnego, w którym wszelki byt jednostkowy jest tylko tym, czym znikoma fala w oceanie, poezja - rozumiana jako wyraz ''ja'' poety - ja transcendentnego i nieśmiertelnego - jest nie do pomyślenia.''

Jakże aktualnie brzmią też spostrzeżenia Krasińskiego kreślone przezeń blisko dwa wieki temu już będzie, w 1833 roku o współczesnym mu ''romantycznym'' pokoleniu trawionym przez ''wieczne nienasycenie i jałowy maksymalizm żądań'' wedle określenia Waśki:

,,Coraz bardziej zdumiewa mnie nasz wiek, ci otaczający mnie młodzi mężczyźni, młode kobiety. Nikt nie chce być tym kim jest, każdemu roi się zostać Napoleonem; kobiety drwią, gdy mówić im o przeznaczeniu małżonki, matki itd.: chcą być wielkimi politykami, przywódcami. Cała ta wzniosłość jest tylko śmieszna. Ponad wszystkimi głowami krąży rozpętana wyobraźnia...''

Z takiego to romantycznego bagna epoki powziął się marksizm, ale też inne odmiany socjalizmu - choćby wielki rywal polityczny Marksa w walce o przywództwo w ruchu komunistycznym jakim był Bakunin, również stawiał rzecz jasno w swym ''Imperium knuto-germańskim'' pisząc za Feuerbachem, iż ''człowiek tylko wtedy odzyska swoją wolność, godność i pomyślność”, gdy zdoła „odebrać Niebu dobra, jakie zrabowało ziemi, i Ziemi je przywrócić''. Podkreślić należy z całą mocą, iż faustowski lucyferyzm pierwszych prób literackich Marksa jakimi były wspomniane satanistyczne wierszydła, przyświecał do końca jego działalności jako publicysty i polityka. Zmieniła się jedynie forma, młodzieńcze egzaltacje ustąpiły dojrzałej twórczości rewolucyjnego działacza i ekonomisty, wszakże zaangażowanie twórcy socjalizmu rzekomo ''naukowego'' w totalną przemianę świata, nie sposób zrozumieć bez diabelskiej gnozy w sensie o jakim tu mowa. Dlatego fundamentalnie mylą się zarówno lewacy, jak i niedobitki ortodoksji ''marksizmu naukowego'', jednako przeciwstawiający młodego Marksa staremu, niech nas nie zwiedzie pozytywistyczny i pseudo-scjentystyczny sztafaż ''Kapitału'', dzieła zresztą nieukończonego mimo iż autor miał na to wystarczająco czasu, bowiem poległ na nieusuwalnych ''dialektycznych'' sprzecznościach swej doktryny. Faustowskie rojenia, za życia Krasińskiego właściwe jedynie arystokracji i burżujom pokroju Engelsa, dziś spowszedniały ulegając przeto wulgaryzacji. Istota wszakże pozostała ta sama, a jest nią groteskowa pycha i podszyty nicością, sataniczny bez mała kult człowieczego ''ja'', mniejsza już przybierający postać skrajnego indywidualizmu libertariańskich psychopatów, czy też kolektywną jawnego politycznego panteizmu zamazującego granicę między ludźmi a zwierzętami, jak czyni to Spurek choćby. Dlatego ''marksiści-ezoteryści'' obecnej doby, pokroju autora bloga ''Fronesis'' otwarcie przyznają, iż: ''Mają rację prawicowi krytycy, kiedy mówią, że komunizm był religią. Tak,  o tyle, że komunizm miał wypełnić miejsce religii''. Po czym przywołuje Trockiego nie owijającego w bawełnę - ''Niech księża wszelkich wyznań religijnych głoszą raj na tamtym świecie – my głosimy, że stworzymy prawdziwy raj dla ludzi, tu na ziemi!''. A to po to, by przejść do postawienia kropki nad i:

''Dobrze oddaje to komunistyczno-transhumanistyczny tekst Johna Desmonda Bernala The World, the Flesh & the Devil An Enquiry into the Future of the Three Enemies of the Rational Soul. Postuluje on w nim wyzwolenie człowieka z okowów społeczno-historycznych (The World) z uwarunkowań ciała (The Flesh) oraz wyzwolenie z ograniczeń naszej psychiki (The Devil). Połączenie sił nauki, przemysłu, progresywnej polityki miało nas ku temu marzeniu zaprowadzić.''

Jak z tego widać nieczysty duch prometeizmu wciąż tli się we współczesnej lewicy, o czym świadczy także manifest ''akceleracjonizmu'' stawiającego w miejsce jawnego oporu wobec kapitalizmu, na strategię jego ''dialektycznego'' przerastania we własne przeciwieństwo, czyli komunizm. Przywołam więc zeń znamienne w kontekście niniejszego wpisu fragmenta:

''Brytyjski filozof Nick Land zarysował pociągającą, choć błędną tezę, że kapitalistyczna prędkość sama z siebie może doprowadzić do technologicznej osobliwości. Człowiek mógłby wtedy zostać przekroczony jako przeszkoda w rozwoju planetarnej inteligencji budującej się na bazie bricolage’u z fragmentów nieistniejących cywilizacji. [...] Marks pozostaje paradygmatycznym myślicielem akceleracjonistycznym. W przeciwieństwie do tego, co powtarzają na ten temat krytycy, a nawet tego, co robią dziś niektórzy marksiści, Marks używał tylko najbardziej wyrafinowanych z dostępnych mu narzędzi teoretycznych i danych empirycznych, w celu zrozumienia i zmiany swojego świata. Nie był wrogiem nowoczesności. Chciał zrozumieć ją i działać w jej granicach, rozumiał bowiem, że kapitalizm – mimo całego wyzysku i zepsucia – jest najwyżej rozwiniętym systemem gospodarczym w historii ludzkości. Nie należy zatem odrzucać jego osiągnięć, lecz przyspieszyć i przekroczyć ograniczenia narzucane przez kapitalistyczną formę wartości. W Dziecięcej „lewicowości” i drobnomieszczańskiej moralności z 1918 roku Lenin pisał: „Socjalizm jest niemożliwy bez kapitalistycznej inżynierii na wielką skalę, która korzysta z najnowszych osiągnięć nauki. Jest niemożliwy bez planowej organizacji państwa, które sprawia, że dziesiątki milionów ludzi przestrzegają jednego standardu produkcji i dystrybucji. Jako marksiści zawsze tak twierdziliśmy i szkoda nawet dwóch sekund na przekonywanie tych, którzy tego nie rozumieją (czyli anarchistów i większej części lewicowych socjalistów-rewolucjonistów)”. [...] Lewica musi zdobyć hegemonię socjotechniczną: zarówno w sferze idei, jak i w sferze praktycznych rozwiązań. Takie rozwiązania to infrastruktura globalnego społeczeństwa. To one wyznaczają podstawowe parametry tego, co możliwe w działaniu i ideologii. Ucieleśniają materialną transcendentalność społeczeństwa: to dzięki nim dopuszczalne są pewne zbiory zachowań, relacji i struktury władzy. [...] Należy porzucić paraliżujące przywiązanie do procedur bezpośredniej demokracji. Fetyszyzacja otwartości, horyzontalności i inkluzji to prosta droga do nieskuteczności „radykalnej” lewicy. Tajność, wertykalność i wykluczenie to również elementy skutecznego działania politycznego (rzecz jasna, nie są to jego jedyne aspekty). Demokracja nie może być definiowana przez swoje narzędzia – głosowania, dyskusje i zebrania. Prawdziwa demokracja musi być definiowana przez swój cel – zbiorowe panowanie nad sobą. Tego rodzaju projekt musi pogodzić politykę z dziedzictwem Oświecenia, ponieważ jedynie dzięki użyciu naszej zdolności do rozumienia siebie i otaczającego nas (społecznego, technicznego, ekonomicznego, psychologicznego) świata możemy uzyskać panowanie nad samymi sobą. [...] Akceleracjonistyczna lewica, która chce zrealizować powyższe cele, musi poważnie przyjrzeć się przepływom pieniędzy i zasobów niezbędnych do budowy infrastruktury politycznej. Potrzebujemy nie tylko ulicznego wsparcia, ale również źródeł finansowania – państw, instytucji, think tanków, związków zawodowych i indywidualnych darczyńców. Uważamy, że zlokalizowanie oraz uruchomienie takich przepływów jest kluczowe dla rekonstrukcji sieci skutecznych organizacji akceleracjonistycznych. Uważamy, że jedynie prometejska polityka maksymalnego opanowania społeczeństwa i jego środowiska jest zdolna stawić czoło globalnym problemom i zwyciężyć kapitał. [...] Nie chodzi tylko o walkę o globalne i racjonalne społeczeństwo. Musimy również odzyskać marzenia, które napędzały ludzi między XIX wiekiem a epoką neoliberalizmu: dążenia homo sapiens do wyjścia poza ograniczenia narzucane nam przez ciało i planetę. Takie wizje uważa się dziś za naiwne. Zdradza to zdumiewający brak wyobraźni naszej epoki, jej niemożność zarysowania obrazu przyszłości, który byłby angażujący emocjonalnie i intelektualnie. Jedynie w post-kapitalistycznym społeczeństwie będziemy mogli zrealizować obietnicę dwudziestowiecznych programów kosmicznych, to znaczy przejść od świata niewielkich technicznych usprawnień do świata wielowymiarowych zmian. Do epoki zbiorowego panowania i przyszłości nieznanej w prawdziwym sensie tego słowa. Do epoki nowych możliwości oraz realizacji oświeceniowego projektu samo-krytyki i samo-panowania.''

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wyżej zarysowany demoniczny scenariusz zdaje się realizować na naszych oczach... A jego narzędziem jeno są chwytliwe hasła ubrane perfidnie w działanie dla ''dobra'' planety, zwierząt, samych ludzi ze szczególnym uwzględnieniem kobiet, pederastów itd. Bowiem jak trafnie diagnozował Michał Łuczewski neoimperialne zamiary socjalistów, z zasady wrogie sprawie polskiej niepodległości, traktowanej co najwyżej instrumentalnie w pewnych okresach dziejów zgodnie z ''mądrością etapu'':

''Choć socjalizm nigdy nie abstrahował od perspektywy międzynarodowej, która była wpisana w jego istotę („Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się!”, kolejne międzynarodówki), nie oznacza to jeszcze, że był zdolny do budowania dojrzałych teorii spraw międzynarodowych. Podczas bowiem gdy w analizach geopolitycznych głównymi aktorami politycznymi są państwa i ewentualnie narody, u socjalistów taką rolę odgrywał proletariat. Państwo (wzgl. naród) było dla nich bytem, który należy raczej przezwyciężyć niż analizować; wrogiem, a nie przedmiotem pogłębionego badania. W rzeczywistości jednak przez cały XIX i XX wiek to właśnie państwa (wzgl. narody) pozostawały prawdziwymi podmiotami polityki międzynarodowej; widzieć w tej roli proletariat znaczyło ulegać własnemu chciejstwu. Dojrzałe analizy geopolityczne wymagały ponadto zmysłu dyplomacji i – jak wyraził się ironicznie jeden z krytyków Dmowskiego – pisania tak, jakby się było ministrem spraw zagranicznych, od tego zaś socjaliści ze względu na swój radykalizm byli bardzo odlegli. Tendencja do niedoceniania roli państwa i narodu była charakterystyczna zarówno dla utopijnego, jak i naukowego nurtu ideologii socjalistycznej. Z jednej strony, Fourier w projekcie doskonałego świata wychodził od falansteru jako podstawowej komórki społeczeństwa przyszłości, łączącej się w coraz szersze federacje i związki, by na końcu objąć cały świat w postaci „imperium globu”. Z drugiej strony, zbieżne z tą wizją poglądy wyznawali Marks i Engels. W takiej perspektywie państwo (wzgl. naród) musiało być przezwyciężone od dołu i od góry – z jednej strony przez struktury słabsze i mniejsze od niego (falanstery, komuny, rady, związki przyjaźni), a drugiej – przez te większe i silniejsze (imperium globu, europejską demokrację, królestwo wolności).''

Podsumowując: marksizmu podobnie jak innych odmian socjalizmu nie sposób uzgodnić z jakąkolwiek tradycyjną religijnością, a już szczególnie chrześcijaństwem, gdyż jest ono wiarą w Boga-człowieka, zaś doktryna Marksa podobnie zresztą jak radykalny libertarianizm, ustanawia w jego miejsce satanistyczny wprost kult Człowieka-boga. Można więc rzec, iż marksizm to wręcz antyteza chrystianizmu, stąd taka do niego nienawiść fanatycznych wyznawców ''soclucyferyzmu'', przy czym demonizm ten nie ma zgoła nic wspólnego z okultystycznymi obrządkami, rytualnym rypaniem czaszek, pentagramami etc. i doskonale obywać się może bez tego typu błazeństw. Przybiera równie dobrze formę walki z niesprawiedliwością dziejącą się wybranym grupom społecznym lub rasowym, kobietom, przyrodzie samej, zwierzętom choćby, pretekst zawsze się znajdzie. Nie musi nawet wiązać się z orientacją stricte lewicową, owszem przedmiotem kultu może być też przedsiębiorca i mityczny ''wolny rynek'', istota wszakże pozostaje ta sama - ślepa wiara w nieograniczone jakoby możliwości kreacyjne człowieka, wręcz demiurgiczne pozwalające mu rzekomo na dowolny wybór nawet własnej płci, wyzwolenie z wszelkich przyrodzonych uwarunkowań. Na tym właśnie polega czysty satanizm powtarzam, a nie krwawym pajacowaniu ''czarnych mszy'' i ceremoniach na cześć Beliala! Bestia stanowi tu co najwyżej symbol wewnątrzświatowego bóstwa jako wiecznie samopożerającej się otchłani, absolutnej nicości nieskończonej przemiany, z takich oto źródeł wyrasta rewolucyjny aktywizm a jego formuła brzmi: ''możesz być wszystkim, bo jesteś nikim''. Zwykła hołota traktuje to jako wezwanie do użycia na całego, w myśl zasady ''hulaj dusza, piekła nie ma!'', nieliczni jedynie pojmują cały tragizm hedonizmu polegający na afirmacji wszystkich aspektów doczesności, a nie tylko tych przyjemnych. Nietzsche był tego świadom należy mu przyznać, tak oto ujmując istotę głoszonego przezeń ''dionizyjskiego'' rzekomo przezwyciężenia nihilizmu:

''Dotychczas negowane strony istnienia pojąć nie tylko jako konieczne, ale i jako warte by ich pragnąć; warte nie tylko w kontekście dotychczas afirmowanych [ jako ich uzupełnienie i warunek wstępny ], ale same w sobie, jako bardziej mocne, bardziej twórcze, bardziej prawdziwe strony istnienia, w których najwyraźniej wypowiada się jego wola''.

Tak więc Nietzsche nie mogąc niczego przeciwstawić wizji napełniającej uzasadnioną trwogą Krasińskiego świata jako bestii, postanowił rzucić się w jego otchłań totalnie afirmując nicość swym ''amor fati'', co rzecz jasna musiało doprowadzić nieszczęsnego do obłędu. Bowiem postulowany przezeń ''nadczłowiek'', tragiczny hedonista na wieść o czekającej go nieuchronnej śmierci na białaczkę wpadłby w euforyczny rausz, odrzucając przy tym jakąkolwiek kurację i znieczulenie morfiną w imię doświadczenia ''pełni bytu'', objawiającego się szczególnie w krańcowym cierpieniu. Przecież neurofizjologiczna różnica między bólem a rozkoszą sprowadza się jedynie do intensywności impulsów nerwowych - kiedy są one SŁABSZE odczuwamy przyjemność, zaś gdy SILNIEJSZE mękę [ dlatego szczególnie intensywny orgazm może być wręcz bolesny, natomiast odpowiednio osłabione bicie czy krępowanie źródłem przyjemnych doznań, ot cała ''tajemnica'' sadomasochizmu ]. Faktycznie więc potworne aspekty istnienia bytują bardziej od wszelkich ekstatycznych uniesień jakie zafundować nam może życie, dlatego z punktu widzenia dążenia do osiągnięcia spełnienia już ''tu i teraz'' winny być pożądane przez konsekwentnych, totalnych hedonistów. Tak pomyślane dionizyjskie upojenie ''amor fati'' oczywiście przerasta możliwości jakiegokolwiek człowieka, stąd i to ''nad-'' poprzedzające zapowiadany przez Nietzschego wzorzec egzystencji, gdyż każdy z nas posiada pewien próg wytrzymałości po przekroczeniu którego staje się zwyczajnie obesranym, drżącym z przerażenia kawałem mięcha. Posługując się jego napuszoną retoryką: ''dziecko radośnie igrając zmierza do Gułagu'' - oto co w praktyce oznacza ''pragnąć negatywnych stron istnienia, jako bardziej mocnych, twórczych i prawdziwych''. Wspominam o nietzsche'ańskich bredniach w tekście poświęconym Marksowi, bowiem nie jest dziełem przypadku, że tak gładko wpisały się w program konktrkulturowej ''Nowej Lewicy'', wespół z freudyzmem na dokładkę tworząc upiorny zaiste koktajl ideologiczny. Wszystkie one stanowią tylko różne formy jednako podszytego nihilizmem prometejskiego, lucyferycznego aktywizmu Człowieka-''boga'' dysponującego jakoby nieskończonymi możliwościami kreacyjnymi, które ulegną ''wyzwoleniu'' o ile rzecz jasna porzuci on ograniczenia narzucane mu przez Kościół, państwo, rodzinę itp. ''samoalienacje ludzkiego ducha''. Ponieważ całe to ideologiczne dziadostwo wyrasta z najczarniejszej rozpaczy, za odtrutkę nań nie robi bynajmniej pesymizm i histeryczne tarzanie się w prochu i popiele, lecz mądry sceptycyzm mający swe źródło w świadomości nieusuwalnych ograniczeń człowieczej egzystencji. Pokora więc, jakże niemodne to słowo, niekoniecznie chrześcijańska boć przecie już starożytni Grecy nazywali omawiane tu lucyferiańskie napinki mianem ''hybris'', przekroczenia dostępnej ludziom miary. Pojmuję, że takowa wiedza może wydawać się gorzka i mało efektowna w porównaniu z szatańską euforią towarzyszącą gnostycznym ''wtajemniczeniom'' w arkana [od]bytu, wszakże lepsze to niż łudzenie się perspektywą nieosiągalnej z racji naszej śmiertelności pełni. Kac po tym jest wprost demoniczny, więc tym bardziej w okres karnawałowego rauszu i upojenia życzę wszystkim nam otrzeźwienia, w podstawowym jak i nade wszystko głębszym, symbolicznym tegoż sensie.

ps. Naiwnym co sądzą, że pieprzenie o ''antropocenie'' to znamię li tylko naszych czasów, rekomenduję jeszcze lekturę świetnego tekstu pod znamiennym tytułem: ''Człowiek jako faktor geologiczno-kosmiczny'', traktującego o fenomenie rosyjskiego ''bogotwórstwa'' i jego związkach z filozofią niemieckiego romantyzmu, oraz marksizmem - to tak a propos odradzającego się właśnie po pandemicznym zastoju ''eko-pierdolca'' na punkcie ''globalnego ocipienia'' [ Greta ''hałderju'' rediviva? ].
 

niedziela, 27 grudnia 2020

Od Dżordża Majkela do Heideggera.

Dziś odcinek muzycznie mocno ''banderowski'' uprzedzam, lecz muszę jakoś odreagować krytyczny moment w dziejach pomiędzy ''last krysmaz aj gejw ju maj hart'' a mrocznym rytuałem sylwestrowego Zenka. Z całą powagą na jaką mnie stać twierdzę, iż wspomniany kawałek Dżordżu Majkela jest efektem satanistycznego spisku, perfidnej lucyferycznej intoksykacji mającej na celu zohydzenie świąt Bożego Narodzenia, a puszczany od tyłu zawiera audiobook Heideggera i to w oryginale, czyli esencję czystego zła. Dlatego pedał winien smażyć się za to w piekle na samym jego dnie, tam gdzie puszczają wiecznie zapętlone ''Keine Grenzen'' wywołujące potężne raczysko niczym z dupska Michała Wiśniewskiego. Nie jest to żadna ''homofobia'', głęboko wierzę iż są porządni zboczeńcy nie cierpiący Dżordżu, tak jak my szury świata całego nie ponosimy odpowiedzialności za Niemagistra czy ewidentnie zaburzoną psychicznie spierdolinę, niejakiego Macieja Jana Długosza. Atakując wściekle na swym tubowym kanale wujka Szarpanki sam wprost nawołuje do przemocy wobec kobiet, nie tylko łapania lasek za tyłek na ulicy ale wręcz lania batem po krągłym zadzie. Psychopata zarzuca wujasowi, że jest ''ciapą'' a przecie wedle niego baby chcą być zdominowane, więc dobrze tak ''przegrywowi'' skoro nie zasłużył na ich ''szacunek''. Do tego możemy natrafić tam na wywody jak to Azjatki pragmatycznie lecą na kasę, bo facet winien zarabiać na dom, gdyż nie ma w Chinach ''socjalistycznego ZUS-u'' i tym podobne brednie typowe dla korwinowych stulejarzy. Cóż się jednak spodziewać po kreaturze dla której Krzyś Pieczyński to ''bardzo wyważony i spostrzegawczy człowiek''... Dość jednak o chamie, cieszy zaś iż do Szarpanek w końcu dotarło, że sekta inceli to żadna kontra dla plagi zbydlęconych Julek i karyn. Owszem to jedynie druga strona nienawistnej nam ''wojny płci'' w jaką próbuje nas się nad Wisłą wmanewrować w imię wiecznej imperialnej zasady ''dziel i rządź''. Apeluję więc, nie dajmy sobą manipulować, czas zawalczyć nie tylko o poniewieranych polskich mężczyzn, ale i kobiety którym wraża agentura sra do łbów i to konkretnie. Nie o tym jednak dziś, a jedynie odreagowaniu ''Last Christmas'' - jak dla mnie najlepszym sposobem na to jest ukraiński electro-folk w wydaniu formacji Onuka, prawdziwa dźwiękowa petarda na otwarcie setu:


Bardzo chciałbym mylić się w tej akurat kwestii, aby istniał w Polszcze wykonawca podobnej muzy, który by kończył występ okrzykiem na cześć swej ojczyzny jak to uczyniła taż białogłowa. Owszem, jest wciąż zbyt niedoceniany a świetny Dawid Hallman, od jego ''Der Plan'' a zwłaszcza ''Death of the Monster'' przechodzą ciary, ale jako się rzekło to nisza, więc porównania nie ma. Nie zamierzam jednak się żołądkować z tego tytułu, jakby mijający na szczęście rok nie dostarczył aż nadto powodów ku temu, i lepiej nie łudzić się daremno, że nadchodzący będzie pod tym względem lepszy. Idźmy więc dalej - tym razem w bardziej lirycznym wydaniu Maryna cud dziewczyna z bandurą:


Jakieś chamowate, przećpane gwiazdeczki i *ujowi raperzy zbierają na tubie setki milionów wejść, a to cudeńko ledwie dobija do kilkudziesięciu tysi - ludzie to debil, ciemna masa uwielbiająca tarzać się w gnoju i faktycznie nie ma co tym wieprzom rzucać pereł. Miałem nie narzekać, ale jak tu nie wpaść w melancholię - a skoro tak nie może braknąć Jeffa Buckleya, którego wokal wprost rozbebesza. Wszyscy faszystowscy lewacy co sadzą farmazony jakoby ''biali ludzie ukradli czarnym muzykę'' powinni tego wysłuchać i zamknąć raz na zawsze swe rasistowskie mordy:

 
 

Ja tam panie nie wiem, czy on był pedał czy nie pedał, grunt że chłopak ładnie śpiewał, tak ujutnie aże człeka coś bierze normalnie takiego, że eh. Nie ma co jednak pogrążać się w smutku, skoro pojawiły się już ostre dźwięki dla ożywienia zapodam parę kawałków Meshuggah. Wprawdzie wolę słuchać instrumentalne covery, bo nie trawię rzygulcowatego wokalu typowego dla metaluchów, ale w tej koncertowej wersji zawiera się akurat kapitalny fragment zaczynający się ok. 3 min. 50 sek.:


Mocarne polirytmie sprawiają, że można by do tej muzy wręcz tańczyć:


A to co wyczynia tu swą kawalkadą na bębnach Jego Ekscelencja Tomasz Haake stanowi pokaz rzadkiej wirtuozerii godnej prawdziwego mistrza:

 

- aż chciałoby się zarzucić coś Xenakisa... wszakże nie, powrócimy za to na przedkoniec jeszcze na chwilę do Ukrainy, i tamtejszej prawdziwej już gwiazdy sceny folk-rockowej, gromadzącej tłumy na koncertach. Mowa o zespole DachaBracha, ale tym razem nie w typowym dlań repertuarze, lecz przygodnym występie pań z kapeli podczas zwiedzania niezwykłego miejsca jakim jest Teufelsberg. Zaiste nieziemsko zabrzmiały ich doskonale zestrojone głosy pod kopułą dawnej czaszy stacji nasłuchowej:

Kosmiczne harmonie posłużą za wstęp do świetnego jak zawsze zresztą koncertu jaki w kameralnych warunkach dał polski sekstet wokalny ProModern. Kibicuję im już od jakiegoś czasu regularnie też zakupując albumy do czego rzecz jasna zachęcam, bo to ewenement śmiem twierdzić na krajowej scenie. Znakomici wykonawcy mający doskonale opanowany klasyczny warsztat wokalny, a zarazem nie bojący się wyzwań pod tym względem. Jak sama nazwa wskazuje zespół powstał głównie dla wykonywania tzw. muzyki współczesnej, czyli zazwyczaj post-awangardowej, aczkolwiek tym razem sprawdził się idealnie w lżejszym bo kolędowym repertuarze. Będzie jak znalazł by odczynić profanację tychże kolęd przez cwelebrytów, którym należałoby zalać gardziele rozpalonym woskiem, aby już nigdy nie śmieli poważyć się na podobne bluźnierstwa z okazji świąt Bożego Narodzenia, jak zwykle to czynią niestety, katując tym przy okazji nas. Jedynie odpuściłbym sobie ''ojrokolędę'' tak gdzieś między 9 a 15 minutą, za to polskie i anglosaskie wyszły im mistrzowsko, normalnie mniód na me uszy:

 

I tym oto przemiłym akcentem pragnę w kontrze zakończyć rok, który zapamiętany zostanie jako początek epoki ''nowej normalności'' globalnego psychiatryka, jaki zapanował na całym niemal bożym świecie, choć w nierównym bynajmniej stopniu.


sobota, 19 grudnia 2020

Złota polska niewola.

Zwykliśmy, szczególnie na polskiej prawicy, uważać się za naród dumny, patriotyczny i do przesady wręcz ''wolnościowy'', co przybrać miało straceńczą dla nas postać ''liberum veto''. Tymczasem w oczach bodaj najwybitniejszego, lecz zapoznanego myśliciela politycznego ''sarmatyzmu'' Andrzeja Maksymiliana Fredro, służyć miało ono za narzędzie nie tyle walki z widmem absolutyzmu monarszego w Rzeczpospolitej, co nade wszystko ekscesami ''demokracji szlacheckiej''! Taką oto opinię miał o ówczesnym gminie wyborczym ''panów braci'' - cytat pochodzi z jego ''Scriptorum'', którego przekład z łacińskiego oryginału ukazał się niedawno nakładem Narodowego Centrum Kultury:

''Ta liczna masa jest żądna nowinek, krytyczna, gadatliwa, skłonna do obelg i zdrady, a wśród niej są służalczy stronnictw stołów, wdzięczni dworacy dostojników, niewolnicy dworów, którzy spijają wyłącznie jad z cudzych ust i, bredząc, jeden drugiego przekazywać będą czyjeś wypowiedzi, nie bacząc na to, czy rzeczywiście taką rzecz się miała, lecz różne wyciągając wnioski z zasłyszanego, według własnych sympatii, złości, w celu uzyskania przychylności, stosownie do tego, co korzystne dla kogoś, od kogo słyszano lub komu się to przekazuje.''

- jakże brzmi znajomo, mimo iż od drugiej poł. XVII stulecia, gdy pisano te słowa przeżyliśmy jako naród prawdziwy przewrót społeczny, doznając paru dziejowych katastrof, w tym jednej fundamentalnej czasu II wojny światowej i okupacji, stanowiącej zasadniczą cezurę w naszej historii. Tak więc A. M. Fredro nie miał złudzeń co do realiów demokracji w każdej epoce, bez względu czy tyczy ona warstw szlacheckich, oligarchii magnackiej czy też wyzwolonych z poddaństwa potomków chłopów pańszczyźnianych, jak to ma miejsce w Polszcze obecnie. Niestety środek zaradczy upatrywał w rojeniach o nielicznych cnotliwych obywatelach, którzy za pomocą ''wolnego nie pozwalam'' ratować mieli republikę przed tyranią bezrozumnego motłochu. Jakoś nie przyszło mu do głowy, iż tenże może zwyczajnie niniejszy akt zignorować, tudzież obcy agresor wymusić nań podjęcie odpowiednich dla się decyzji kombinacją terroru i przekupstwa, jak to miało miejsce podczas sejmu rozbiorowego. Straceńczy gest Reytana próbującego daremnie zablokować jego obrady, widomym dowodem co się stanie, gdy szlachetne wolnościowe zasady nie są poparte realną siłą, zdolną oprzeć się brutalnej woli tyrana. Swoisty ''elitaryzm republikański'' zaślepiał niewątpliwie wybitnego myśliciela politycznego na tyle, iż nie pozwalał mu dostrzec fundamentalnej słabości dawnej Rzeczpospolitej, polegającej głównie na etyce cnoty obywatelskiej w myśl zasady, że stoi ona ''nie rządem, lecz prawem [ zwyczajowym ] i dobrymi obyczajami''. W praktyce oznaczało to panowanie frazesu i pieniactwa, niemal całkiem bez przełożenia na konkretne instytucje państwowe, które by ową ''aurea libertas'' międloną ciągiem na sejmikach rzeczywiście zagwarantowały. Znamienne, że takowa postawa wiązała się u niego z awersją do arcyrepublikańskiej przecież formy rządów jaką była dyktatura, niestety podzielaną zdaje się przez resztę ''panów braci'', co moim skromnym zdaniem domorosłego historyka zgubiło I RP. Pacyfistyczny rys polskiego republikanizmu kontrastuje zdecydowanie z jego rzymskim pierwowzorem, dość przypomnieć iż to na czasy republiki właśnie przypada gros podbojów starożytnego Rzymu, zahamowanych dopiero ustanowieniem cesarstwa o ironio, zupełnie na odwrót jak zwykliśmy to przyjmować, upatrując li tylko w imperializmie zaborczości i ekspansjonizmu. Dlatego prof. Andrzej Nowak konstatuje istotny przełom jaki nastąpił w rodzimej tradycji wolnościowej pod wpływem szoku wywołanego zaborami, między dawnym republikanizmem kładącym nacisk na relację obywatel-władca, a insurekcjonizmem zwanym przezeń nieco przekornie ''imperialnym'', dla którego prymarnym było dążenie do budowy silnego państwa pod władczym przywództwem, zdolnego oprzeć się ościennym mocarstwom. Zarazem dostrzega jednak, iż oba te z pozoru sprzeczne nurty łączył w swej praktyce politycznej Piłsudski, odwołujący się przecież otwarcie do instytucji republikańskiego dyktatora, na ile wiernie i nade wszystko skutecznie ją naśladując w realiach jakich przyszło mu działać, to już osobny temat.

Niniejsze rozważania historyczne tyczą aktualnego jak najbardziej kontekstu zdarzeń, jakim była niedawna faktyczna abdykacja obozu rządzącego obecnie III RP z resztek suwerenności, na rzecz budowy europejskiego ''superpaństwa'' a w praktyce kontynentalnego Grossraumu pod przewodem Rzeszy niemieckiej. Absolutnie nie zamierzam tego aktu zdrady narodowej nie waham się rzec usprawiedliwiać, ale też i niestety dobrze pojmuję śmiem twierdzić motywacje jakie za nim stały, których nie da się sprowadzić do prostego zaprzaństwa i głupoty elit władzy. Bowiem nie było innego wyboru w obliczu fundamentalnej słabości dzisiejszej Polski, pozbawionej w istotnym stopniu realnych narzędzi uprawiania polityki, a to w następującej kolejności: własnej, silnej i dysponującej zaawansowanym technologicznie uzbrojeniem armii, budzących respekt tajnych służb oraz zasobnej w rodzimy - podkreślam: rodzimy! - kapitał ekonomii, bo wbrew temu co bredzą liberałowie jak i socjaliści ma on narodowość. Tymczasem Rosja posiada dwa z pierwszych wymienionych czynników, obecne Niemcy zaś dwa ostatnie, nawet jeśli ostała im się już tylko poimperialna masa spadkowa, stąd to one rozdają karty w naszym rejonie świata. Dlatego właśnie by równoważyć ich wpływy, i nie ulec zmiażdżeniu przez obie te obce, i zasadniczo wrogie nam potencje potrzebowaliśmy Amerykanów, a nie bo USA jest niby takie ''fajne'' zaś Trump ''super''. Niestety strategia takowa poniosła klęskę w obliczu zasadniczego kryzysu władzy jaki ma właśnie miejsce za oceanem, gdyż bez względu kto tam w końcu ''wygra'' będzie miał przeciwko sobie znaczną część miejscowej populacji a nade wszystko elit, wyklucza to więc ustanowienie stabilnych rządów koniecznych przecież dla utrzymania przez Stany Zjednoczone swego globalnego prymatu. O tym można chyba już zapomnieć, aczkolwiek sam kraj sądzę mimo wszystko wyjdzie z klinczu obronną ręką, wszakże nie obejdzie się przy tym bez bolesnych wstrząsów, być może nawet zbrojnego konfliktu wewnętrznego jak to raz miało już miejsce podczas Wojny Secesyjnej, obaczymy. Wskutek tego, oraz z racji opisanej już fundamentalnej słabości własnych instytucji państwowych i braku istotnej siły ekonomicznej, pozostało więc politykom rodzimej ''opcji niepodległościowej'' złożyć upokarzający i kompromitujący ich hołd dla jednoczących właśnie Europę pod swym przywództwem Niemiec, targując się na ostatek dla ratowania resztek twarzy, zrobiwszy przy tym dobrą minę do złej gry. Wprawdzie Bartosiak zachwyca się rzekomymi perspektywami jakie ma otwierać dla nas niedawna propozycja wice-Merkelowej wystosowana pod adresem Amerykanów, jakoby dająca szansę na upragnione tak połączenie zasadniczo sprzecznych interesów ''opcji kontynentalnej'' z ''atlantycką''. Konkretnie w tej wizji Niemcy z błogosławieństwem USA mają budować swe imperium europejskie, którego część oczywiście będziemy stanowić, gdy Jankesi przeniosą rywalizację z Chinami w kosmos z racji niemożności pokonania tychże na lądzie, co w rezultacie ma zapewnić całej ludzkości, choć rzecz jasna nie po równo, niesłychany rozwój technologiczny i ogólną prosperity. W praktyce jednak redukuje nas to do statusu pogranicznej marchii niemieckiej, co pan Jacek poniekąd sam przyznaje, z wszystkimi tego konsekwencjami na czele z bezwzględnym podporządkowaniem się najgłupszym nawet decyzjom Brukseli czyt. Berlina, rządom jego namiestników rekrutowanych spośród najgorszej sprzedajnej swołoczy na miejscu. Bowiem wyrazem nie tyle nawet skrajnej naiwności, co wprost głupoty jest przeświadczenie dość rozpowszechnione niestety wśród ludności tubylczej, już tylko z przyzwyczajenia chyba zwanej ''Polakami'', że Niemiec zaprowadzi w końcu nad Wisłą tak upragniony tutaj ''ordnung''. Wręcz przeciwnie, zależy mu właśnie na tym, aby panował dotychczasowy stan chaosu, przysłowiowe ''polnische wirtschaft'', to tylko w rojeniach Zychowicza i Cenckiewicza o Studnickim na jakiego się powołują nie wspominając, miałoby otwierać to przed nami nie wiadomo jakie szanse. Na tym polegał sens znamiennej nauki dla potomków rodu Hohenzollernów, jaką zawarł w swym testamencie politycznym elektor Fryderyk Wilhelm, aby ''trzymać z Rzeczpospolitą'' przez co wcale nie miał na myśli samego państwa, jak do dziś wydaje się wielu naiwnym lub zwyczajnie sprzedajnym ''germanofilom'', lecz właśnie trawiący ją wspomniany na wstępie duch fakcji, prywaty, pieniactwa i zdrady narodowej.

Powyższe skłania mnie do gorzkiej refleksji, że my Polacy nie umiemy w państwo, które jest jedynym sprawdzonym instrumentem realnej polityki, i środkiem rozwoju cywilizacyjnego w tym ekonomicznego, zamiast bajek z mchu i paproci o ''wolnym rynku'' co i ''demokracji pracowniczej'', jakimi karmią nas nasi kolonialiści. I wygląda na to, że przyjdzie nam kolejny już raz w dziejach za to zapłacić, choć raczej na szczęście nie tak srogo jak dotychczas w dziejach bywało - dlatego nie cierpię wszelkich libertarian, gdyż dorabiają ideologię do naszego narodowego zjebstwa! W swej zakamieniałej tępocie nadal wyzywają od ''etatystów'' PiS, który poronioną ''piątką dla zwierząt'' zrównuje instytucje państwowe ze służącymi globalistom organizacjami pozarządowymi, przyznając im do tego uprawnienia jakowejś ''policji sanitarnej''. Ładni mi polscy ''państwowcy'' wyrzekający się resztek suwerenności narodowej w imię kontynentalnego niemieckiego Grossraumu, ''zamkniętego państwa handlowego'' rodem z pism Fichtego jakiego koncept onegdaj tu omawiałem, a kto wie czy nie Wielkiej Europy od oceanu po ocean, o jakiej prawił ojciec obecnego premiera III RP w czym wierny jego przesłaniu jak widać czynnie współuczestniczy. Bowiem Bartosiak pomija niewygodną dlań kwestię co dalej z Nord Streamem, milczy także, iż wspomniana propozycja pod adresem Amerykanów została wystosowana przez niemiecką tzw. ''prawicę'', natomiast tamtejsi socjaliści o silnej post-enerdowskiej komunie już nie wspominając tradycyjnie obstają twardo przy opcji kontynentalnej, czyli osi Paryż-Berlin-Moskwa. Trudno również orzec na ile rzeczony spór ma miejsce serio, a ile w tym kunktatorstwa i typowej dla Niemców zabawy w dobrego i złego policjanta. Zgadzam się z Targalskim, że związki nade wszystko ekonomiczne Rzeszy z Rosją są na tyle daleko posunięte, o Chinach już nie wspominając, iż wykluczają realne zaangażowanie Berlina po stronie Waszyngtonu w Eurazji. Zarazem żywię skromną nadzieję, iż taki nie inny obrót spraw wyleczy pana doktora ze złudzeń jakoby Cichanouska reprezentowała ''siły niepodległościowe'' na Białorusi - powtórzę, com tu konstatował niemal od początku ''wolnościowej'' chryi za naszą wschodnią granicą, że Łukaszenko jako żywa posowiecka skamielina stanowi jedynie przeszkodę w dogadaniu się Francji i Niemiec z Rosją, w imię budowy wszecheuropejskiej wspólnoty sięgającej od Atlantyku po Pacyfik. Jeśli zaś takowy globalistyczny [po]twór dojdzie do skutku, siłą rzeczy Polska ulegnie w jego trybach zmiażdżeniu, chyba że ktoś serio traktuje brednie Sykulskiego o jakowymś ''trójkącie kaliningradzkim'':))). Gdybyż jeszcze podobny rozwój wypadków oferował nam coś w zamian, ale europejski związek post-imperialnych ''dwóch orłów'' i faszystowskiego państwa masonów byłby jedynie unią politycznych, gospodarczych i nade wszystko cywilizacyjnych bankrutów, stąd doprawdy nie wiem jakim cudem zsumowanie trzech zer miałoby dać wynik dodatni?! 

Przy czym tak nakreślona Wielka Europa wcale nie musi, jak chcieliby to Putin z Macronem, reprezentować ''strategiczną suwerenność'', czyli de facto jawną wrogość wobec interesów USA. Owszem, może gładko wpasowywać się w koncept ''rozszerzonego Zachodu'' żywiony przez globalistycznie nastawioną frakcję amerykańskich elit, skupioną w możliwej administracji Bidena a w rzeczywistości Kamali Devi Harris. Bodaj jej naczelny ideolog Zbig Brzeziński tak przedstawiał go jeszcze blisko dekadę temu w swej ''Strategicznej wizji'': wedle niego stoi za nim założenie, iż ''Europa pozostanie niedokończonym projektem, jeśli nie wypracuje głębszej i bardziej wszechstronnej relacji z Rosją''. Nadzieję zaś na to pokładał... w deklaracjach ówczesnego nominalnego przywódcy FR Miedwiediewa! Tak, oficjalny ''mentor Obamy'' a wcześniej prezydenta Cartera dawał się ograć moskiewskim razwiedczykom prostacką maskirowką odstawianą już przez sowietów, czyli rzekomym podziałem na kremlowskich ''liberałów'' i ''twardogłowych'', wariantem starej i znanej do urzygu zabawy w dobrego i złego policjanta. Czyż można było jednak oprzeć się ''strategicznej wizji'' Wielkiego Okcydentu sięgającego jak sam pisał ''od Vancouver po Władywostok'', bowiem - cytuję:

''Obecnej Europie zapewniałby kuszące, nowe perspektywy możliwości i przygód. Rzuciłby jej młodzieży wyzwanie ''pójścia na wschód'', czy to ku północno-wschodniej Syberii czy wschodniej Anatolii - niektórych pociągałyby otwarte przestrzenie, innych niespotykane dotąd szanse dla przedsiębiorców. [ serio, tak stoi w oryginale - przywołuję za dostępnym na rynku polskim przekładem: przyp. mój ] Nowoczesne autostrady i szybkie pociągi przecinające terytorium transeurazjatyckie skłoniłyby ludność do przemieszczania się, a coraz słabiej obecnie zaludniony Daleki Wschód Rosji ożywiłby się dzięki ekonomicznie i demograficznie dynamizującemu zastrzykowi Zachodu.''

- i uwaga, zapiąć pasy!:

''W ciągu kilku lat, w coraz większym stopniu kosmopolityczny Władywostok mógłby stać się miastem europejskim, nie przestając być częścią Rosji.''

- nie wiem co podawali pogrążającemu się już wtedy w demencji Brzeziowi, że wypisywał podobne brednie, ale zapewne jechał na tym samym co Biden. Normalnie widzę oczętami wyobraźni swemi, jak rozpuszczone niczym dziadowski bicz Oskarki i Juleczki z obumierającej zachodniej Europy, ruszają ochoczo kolonizować masowo syberyjskie zadupia, gdzie temperatura często spada nawet poniżej 50 stopni, mroźny wiatr bywa urywa łeb a od zimna tyłek odpada. Doprawdy zabawne są starcze fantazje Big Zbiga o konkwistadorach z Erasmusa, nie wiem tylko czy miejscowi równie entuzjastycznie powitaliby inwazję Enrique'ów a tym bardziej Mokebe u siebie. Obawiam się, że raczej wielu z nich za bezczelne podbijanie do i tak nielicznych pozostałych na miejscu bab czekałby smutny koniec w jakimś mokradle pośród bezkresnej tajgi, a kości niektórych jak i skóra posłużyłyby nawet za świetny materiał do wyrobu szamańskich amuletów czy rytualnych bębnów, zresztą byłby to wreszcie jaki pożytek z tych pasożytów wożących się na grantozie po świecie. Jednak elukubracjom Brzezia przyświeca konkretny cel, otóż:

''Szersza struktura europejska, w której skład wchodziłyby na różne sposoby Turcja i Rosja, oznaczałaby że Europa wciąż sprzymierzona ze Stanami Zjednoczonymi, zdolna jest stać się kluczowym graczem w skali ogólnoświatowej. Powstały tak większy Zachód - o wspólnym terytorium i wartościach - znalazłby się w lepszej pozycji, by równoważyć rosnące w niektórych częściach Eurazji ciążenie ku religijnej nietolerancji i politycznemu fanatyzmowi, czy też narastającej nienawiści nacjonalistycznej, oferując atrakcyjniejszą od nich alternatywę ekonomiczną i polityczną. [...] Strefa wolnego handlu, wolność podróży po Europie [ sięgającej w tej wizji po Władywostok, a nawet Vancouver - przyp. mój ], oraz ostatecznie otwarte możliwości relokacji osób w sytuacji pojawienia się uzasadnionego interesu ekonomicznego, mogłyby stanowić katalizator zmian wewnątrz Rosji, które byłyby zgodne z głębszymi politycznie i łączącymi się z bezpieczeństwem związkami z Zachodem. [ czyt. sojusz militarny z Moskwą i włączenie jej do NATO - przyp. mój ] ''

- Rosja jako integralna część ''zgniłego Okcydentu'': chyba od takowej wizji zarówno tępi wyznawcy Konecznego, jak i prorosyjscy ''jewrazijcy'' gotowi narobić w portki. Nie widzę powodu niby czemu rosyjskie elity miałyby obrać prozachodni kurs jak zakładał Brzeziński, skoro na przykładzie Chin dysponują alternatywnym i bardziej atrakcyjnym dla nich modelem rozwoju. Owszem, w takowym układzie są słabszym partnerem skazanym nieuchronnie na wasalizację, ale być może wzorem tradycyjnej moskiewskiej polityki przystaną na jarłyk chana z Pekinu, byle Zachód nie truł im już o ''prawach nadludzi'' jakich status wedle niego noszą zboczeńcy czy jakieś popierdolone baby z ufarbowanymi kołtunami na łbie. Tym bardziej, iż nie daje on w praktyce nic w zamian, jakiejkolwiek istotnej modernizacji technologicznej zapewniającej realny progres pogrążonemu w zastoju cywilizacyjnym krajowi. Obaczymy, kluczowy pod tym względem będzie rozwój wypadków na Białorusi w najbliższych miesiącach, stąd należy się im uważnie przypatrywać, bo tam zapewne rosyjskie tajne służby z błogosławieństwem Zachodu przeprowadzą operację ''demokratyzacji'' państwa, po dobroci lub nie zależy jak się ''baćka'' zachowa. Jeśli rzecz się powiedzie, przetestowany schemat może być zastosowany na odpowiednio większą skalę już w samej Rosji, gdzie nastąpi wymiana ''katechona'' na ''lepszy model'', bardziej strawny dla Brukseli i obecnego Waszyngtonu - skoro ''mentor Obamy'' przypominam brał za dobrą monetę ''liberalne'' frazesy Miedwiediewa, ''wolnościowa'' maskirowka ma wszelkie szanse powodzenia. Ostatecznie nie kto inny jak sam Putin doszedł do władzy z najbardziej wolnorynkowym programem ekonomicznym w całej historii Rosji, niby więc czemu ''razwiedka'' nie miałaby powtórzyć sprawdzony numer w nowym wydaniu, skoro tak bardzo pragną tego frajerzy z Zachodu, kwestią otwartą jedynie pozostaje czy będzie im się to opłacać. Nasz tak zwany ''rodak'' nie mógł zapomnieć także o roli Polski w kreślonej przezeń globalnej układance:

''Ponadto konsultacje niemiecko-francusko-polskie dotyczące europejskiej polityki wschodniej - kluczowe dla porozumień Unii Europejskiej ze Wschodem i jej ekspansji w tym kierunku - muszą zostać rozszerzone i pogłębione. [...] Poprzez strategiczne otwarcie na Rosję, francusko-niemiecko-polski Trójkąt Weimarski może odegrać konstruktywną rolę w postępach i konsolidacji trwającego wciąż i pełnego napięć procesu pojednania między Polską a Rosją. Francusko-niemieckie wsparcie dla tego pojednania zarówno zwiększyłoby polskie poczucie bezpieczeństwa, jak i przekonałoby Rosję, że ów proces ma szerszy, ogólnoeuropejski wymiar. Tylko wtedy bardzo pożądana zgoda między Polską a Rosją może stać się naprawdę pełna, taka jak w stosunkach polsko-niemieckich. Oba te procesy przyczyniają się do zwiększenia stabilności w Europie. Aby jednak zgoda polsko-rosyjska okazała się owocna i trwała, musi zostać przeniesiona z poziomu rządów na poziom społeczeństw poprzez rozszerzające się kontakty międzyludzkie, oraz coraz liczniejsze inicjatywy edukacyjne.''

- za wzór Zbynio daje powojenne relacje francusko-niemieckie, gdzie:

''Nawet narracje historyczne obu narodów stały się fundamentalnie zgodne, co zapewniło solidną bazę  dla prawdziwie dobrych relacji sąsiedzkich - stworzone zostały tym samym trwałe fundamenty pokojowego sojuszu. Dokładnie ten sam proces należy powtórzyć w wypadku stosunków polsko-rosyjskich, gdy zaś nabierze on już tempa wygeneruje sam z siebie pozytywne efekty międzynarodowe. Polska mogłaby też odegrać kluczową rolę nie tylko w otwarciu drzwi do Europy przed Rosją, ale i skłonieniu Ukrainy oraz Białorusi do ruchu w tym kierunku, co zwiększyłoby motywację Rosji do uczynienia tego samego [ niechybnie - przyp. mój ]. Pożądany historyczny proces rozszerzania Zachodu musi zatem być prowadzony ze strategicznym rozmysłem i solidnie ugruntowany. Powinien wspierać go większy sojusz atlantycki, w którym Polska jest prawdziwym partnerem dla Niemiec, połączonych z kolei przyjaznymi związkami z Francją.''

No i na finał wywodów kreatury Rockefellera prawdziwy odlot:

''Ale nawet bez formalnego członkostwa Rosji w UE zawiązująca się geopolityczna wspólnota interesów między USA, Europą i Rosją [ od Vancouver do Władywostoku ]'' - nie omieszkał na każdym kroku przypomnieć Brzezio - ''mogłaby doprowadzić do powstania formalnych struktur służących konsultacjom w kwestiach wspólnej polityki. Ponieważ wszelkie ciążenie Rosji ku Zachodowi najprawdopodobniej pociągałoby za sobą [ a może nawet zakładałoby ] podobnego rodzaju współpracę z Ukrainą, instytucjonalna siedziba wspomnianego kolektywnego organu doradczego [ a być może nawet Rady Europy ] mogłaby znajdować się w Kijowie - dawnej stolicy Rusi Kijowskiej, która tysiąc lat temu miała związki z Zachodem. Jej lokalizacja na obecnym wschodzie Europy, niedaleko północnych granic Turcji, symbolizowałaby nową witalność Zachodu i jego zwiększający się zasięg terytorialny'' [sic!].

- zaiste cudna wizja, z grzybkami psychodelicznymi można by ją podać, jakiś dr. Feelgood z Białasowego Domu musiał ordynować srogie piguły dogorywającemu gdy to dyktował Zbiggy'emu, na pewno nie był to mefedron ale lepsze gówno dla elitarnych ćpunów. Możliwe też, iż Brzezio faktycznie był jaszczurem z kosmosu o co wielu go podejrzewa, bo tylko ktoś totalnie oderwany od Ziemi mógł sadzić podobnie odjechane farmazony. Po co się jednak krygować, niech od razu siedzibą władz takowej globalistycznej struktury zostanie okazały reprezentacyjny pałac Chabad Lubawicz, wystawiony na miejscu przez oligarchę Kołomojskiego, zaś jej fuhrerem sam Hunter Biden, przecież wyśmienicie się do tego nadaje jako potencjalne skrzyżowanie Heliogabala z Iwanem Groźnym. Szydzę, ale tak naprawdę nieszczególnie mi do śmiechu, bo rzecz w istocie jest śmiertelnie serio i nie napawa zbytnio wesołymi refleksjami co do rzeczywistego statusu Rzeczpospolitej. Bez złudzeń więc, dla nastawionej globalistycznie części amerykańskich elit politycznych, których nieodrodnym reprezentantem był Brzeziński, Polska stanowi zaledwie mało istotny pionek na obejmującej całą planetę ''Wielkiej Szachownicy'', zmuszona przez nie do poświęcenia swych żywotnych interesów w imię zaprowadzenia poszerzonego o Rosję Zachodu sięgającego ''od Vancouver po Władywostok'' [ czy raczej ''Wielkiej Północy'' z epicentrum w Arktyce, geograficznie rzecz rozpatrując ]. Nie dziwota stąd, że takowy zaprzaniec jak Big Zbig, wynarodowiony na globalistyczną modłę wzorem ''czerwonego hrabiego'' Gurowskiego, robi do dziś za autorytet dla rodzimych kanalii pokroju Zdradka czy Tomka Lisa. Jakby tego mało, facet wypisujący podobne brednie jest nawet po śmierci bodaj czołowym ideologiem obozu politycznego, który przodował w zarzucaniu Trumpowi rzekomej ''ruskiej agenturalności''! I dlatego mimo że ten ostatni nie jest ideałem oględnie zowiąc, prezentuje się i tak stokroć lepiej na tle spadów z administracji Obamy, jakie stanowią trzon szykującej się do objęcia władzy na drodze faktycznego zamachu stanu ekipy figuranta Bidena. Jeśli ''wybór'' tegoż uzyska oficjalną sankcję, czeka nas nie tylko ofensywa nad Wisłą LGBTarianizmu i 447 już na pełnej kurtyzanie, a nie pół gwizdka zaledwie jak za ambasadorowania nieszczęsnej Mosbacherowej, ale nade wszystko nawrót ''resetu'' z Rosją i to w wersji 2.0 zapewne. Jeszcze więc zatęsknimy za Żorżetą i jej oszałamiającymi kreacjami...

Zważ przy tym czytelniku, że mowa nie o jakichś abstraktach, lecz od tego jak potoczą się dalsze losy opisanych tu projektów zależeć będzie jakie sumy zapłacisz za prąd i gaz, ile zarobisz realnie i czy w ogóle będziesz miał co do gara włożyć [ pomijając już całkiem, czy przez to znowu nie spadnie ci jaka bomba na łeb jak przodkom ]. Wszakże nie powinno to nas czynić ślepym na dywersję ideologiczną LGBT i tym podobnych szkaradzieństw, robiących za współczesny odpowiednik ''praw dysydentów religijnych'', które służyły mocarstwom rozbiorowym za wygodny pretekst dla siania chaosu w Rzeczpospolitej. Kwestię tę również pomija jakoś Bartosiak, mimo iż sam konstatuje słusznie, że trudno o utrzymanie dotychczasowego prymatu Okcydentu w rywalizacji technologicznej z Chinami i ogólnie Azją, jeśli zachodnioeuropejskie uczelnie dalej będą pogrążać się w intelektualnej demencji pseudonauk pokroju ''gender''. Wreszcie nie słyszałem jakoś, by Niemcy wystosowały pod adresem Polski jakąś sensowną ofertę, przysyłając tu swego emisariusza do rozmów z naszymi decydentami, to nie złotousty pan Jacek powinien biegać za tym po stolicy wydeptując korytarze ich biur, lecz przedstawiciele samego Berlina jeśli im na tym naprawdę zależy. Jak on to sobie niby wyobraża, że będziemy się w tym celu napraszać lokajsko Merkelowej wzorem Tuska, szarpiąc ją za nogawki czy jak? Tymczasem jedyne co mają dla nas zachodni sąsiedzi to stara prusacka pałka, tym razem ''praworządności'' czyli nie przestrzegania praw już nie miejscowych lutrów i folksdojczy, lecz zgodnie z mądrością etapu wszelkich dewiantów, w tym lesbijek i niebinarnych bezpłciowców cierpiących okrutne męki z braku możliwości dokonania wirtualnej w ich wypadku aborcji [ szkoda wielka jedynie, iż nie na sobie samych ]. Czniam więc taki ''sojusz kontynentalny'' z Niemcami - niech spłacą wreszcie należne Polakom reparacje transferem pozostałych im jeszcze nowoczesnych technologii oraz uzbrojenia, a nie jakimś syfem z demobilu to pogadamy. Sami sobie zresztą szkodzą w swej typowo germańskiej, zadufanej głupocie każącej traktować nas jako wschodnioeuropejskich ''Irokezów'', niedorosłych do ich wyrafinowanej ''kultur''. Tymczasem bodaj tylko my, i może jeszcze inne narody Międzymorza zapewnić im mogą wykwalifikowaną siłę roboczą oraz kadrę inżynierską konieczną dla budowy wymarzonego przez nich europejskiego Grossraumu, bo przecież nie nachodźcy z Bliskiego Wschodu i Afryki! Czy w związku z tym, powtórzę z naciskiem, ktoś tam potraktował nas poważnie występując z następującą ofertą: ''dobrze Polacy, pojmujemy że nie chcecie już zapierdalać na kolanach zbierając szparagi u bauera za jakieś gówniane stawki, podniesiemy więc wasz status materialny i kwalifikacje, wprawdzie nadal będziecie robić dla nas jako podwykonawcy ale zarabiając wreszcie solidny grosz, ciesząc się osłonami socjalnymi naszego rynku pracy itd.'' - było tak? Gdzieżby, więc czas szykować sobie jaki dupochron na wypadek przesądzonego zdaje się bankructwa takowej Wielkiej Europy pod przewodem Niemiec, w tym akurat zgadzam się z Ziemkiewiczem, fatalnym historiozofem ale jako publicysta zwykle trafnie odgadującym bieżące trendy polityki krajowej, jak i międzynarodowej.

Z powyższego więc płynie nieodparty wniosek, iż Polska skazana jest na  samodzielność, bo przecież za sensowną alternatywę dla niepodległej Rzeczpospolitej nie mogą robić wyżej przytoczone globalistyczne fantazmaty zdemenciałego Big Zbiga, stąd zapewne już całkiem niedługo do najtępszej wynarodowionej dzidy nad Wisłą dotrze nieodzowność posiadania własnego, możliwie suwerennego państwa. Inaczej zapadniemy się w jakowymś globalistycznym bagnie rozpościerającym się od Władywostoku po Lizbonę, a może nawet i Alaskę, lub sczeźniemy w geopolitycznej próżni na wskutek rozpadu dotychczasowego ładu światowego. Nadzieję pokładam stąd nie w żadnym ''narodowym przebudzeniu'' jak naiwnie roili sobie PiSowcy, lecz paradoksalnie właśnie chaosie jaki nastanie wraz z nieuchronnym wygląda na to upadkiem globalnego prymatu USA, co wcale nie oznacza automatycznie przejęcia roli światowego hegemona przez Chiny. Prędzej zapanuje powszechny triumf zasady ''kto pierwszy, ten lepszy'', co postawi Polaków przed brutalną alternatywą: zamiast oglądać się tylko na ościennych lub zamorskich hegemonów, zbudują wreszcie porządne instytucje państwowe konieczne dla przejścia w miarę suchą stopą burzliwego okresu jaki nas czeka, albo też pójdą całkiem na dno zapadając się wraz z gasnącą Europą, przynajmniej sytuacja będzie jasna. Podkreślam stanowczo, że rozstrzygająca jest tu bezwzględna gra interesów, a nie romantyczne ''budzenie narodu'', bowiem jak dotąd stojącym na jego czele pożal się elitom Polska nie opłaca się, dosłownie i nade wszystko w głębszym tegoż strategicznym wymiarze, że powtórzę moją konstatację wypowiedzianą z okazji ostatnich wyborów prezydenckich. Dlatego polski patriotyzm jest tak ubogi, przaśny wręcz i kojarzy się z ''wiochą'' mówiąc wprost, bo reprezentowany głównie przez warstwy społeczne realnie, gdyż ekonomicznie wykluczonych. Dopiero prawdziwy wstrząs, geopolityczne trzęsienie ziemi jakie zapewne nas czeka może wymusić na rodzimej wynarodowionej niemal ze szczętem ''połaniecczyznie'', konieczność zachowania własnego bytu narodowego. Na to jednak w miejsce Januszy byznesu, musiałaby powstać wreszcie nad Wisłą burżuazja narodowa z prawdziwego zdarzenia, pojmująca iż dla własnej prosperity potrzebne jej jest swoje państwo, szczególnie stanowiące nieodparty argument w negocjacjach handlowych silna armia i wywiad, jak i nagradzana odpowiednio za ciężką pracę przywilejami socjalnymi wykwalifikowana siła robocza, zamiast marnie opłacanych i takoż traktowanych ''proli''. Pytanie tylko czy w ogóle możliwy jest wciąż kapitalizm narodowy, do ustanowienia którego niezbędnym instrumentem jest państwo, czy też realna ekonomia wyrodziła się już całkiem w globalistyczny nowotwór, równający grunt dla planetarnej gładzi bez granic etnicznych, religijnych i rasowych coby nic już nie zakłócało cyrkulacji światowego kapitału-? Od tego zależeć będzie jak sądzę przetrwanie Polski, jak by to patetycznie nie zabrzmiało, ale podkreślam jeszcze raz stanowczo, że nie rozchodzi się o wielkie hasła i szumne frazesy jakie niestety zwykły nam zastępować realną politykę i ekonomię, lecz właśnie zasadnicze rozstrzygnięcia w tychże dziedzinach decydujące o zasobności naszych portfeli, warunkach pracy, bezpieczeństwie socjalnym, ogólnie perspektywach. Nie rozchodzi się więc o jakowąś faszystowską statolatrię, ni rusko-pruski ślepy kult Lewiatana z jego niewolniczym poddaniem każdej władzy, lecz formę samoorganizacji nadwiślańskiego ''Lebensraumu'', przestrzeni życiowej w jakiej przyszło nam Polakom egzystować. Patriotyzm stąd dla mnie to nie okazjonalne pomachanie sobie flagami narodowymi przy wtórze gromkich okrzyków, a tym bardziej zadyma i mordobicie z ''lewakami'' czy ''pedałami'' jak to niestety chyba pojmują często zwykli narodowcy, tylko konkretnie administracja państwowa sprawnie zarządzająca i uorganizowana, oraz wymienione instytucje typu wojsko, policja, także solidaryzm zespolonych wspólnym interesem ekonomicznym, a nie li tylko gładkimi frazesami przedsiębiorców i pracowników, jakość usług publicznych świadczonych przez służbę zdrowia czy sądownictwo, urząd gdzie petent nie jest traktowany jak gówno, uczelnie reprezentujące wysokie standardy naukowe itp. 

Wybór przed jakim stawia nas rozwój wypadków dziejowych jest prosty: albo ogarniemy wreszcie jakoś nasze miejsce na Ziemi, albo zwyczajnie trafi nas szlag, poniekąd na własne życzenie. By tak się nie stało koniecznym jest uświadomienie sobie w końcu przez Polaków własnej fundamentalnej ''inności'' narodowej, zarówno od tych ze Wschodu jak i Zachodu. Prześlepianie jej zwłaszcza w stosunku do ostatniego stanowi naszą główną, obok wymienionej powyżej wadę narodową, przybierając wprost masochistyczną postać. Szczególnie groteskową tegoż egzemplifikacją są próby przeszczepiania na rodzimy grunt wszelkich LGBTarianizmów stamtąd, gdy Anglosasi nigdy nie musieli bronić swych wolności przed agresją równie despotycznych tyranii co moskiewska, osmańska czy pruska, ani dysponowaliśmy jak oni barierą wodną skutecznie oddzielającą nas od takowych monstrów. Tymczasem porównując się nieustannie z Okcydentem, tudzież utożsamiając wręcz z nim jako jego rzekome ''przedmurze'', więcej mówimy tak naprawdę o sobie samych niż tej wyimaginowanej, istniejącym jedynie w naszych umysłach ''cywilizacji zachodniej''. Tyczy to w równym stopniu rodzimej lewicy stawiającej tu znak równości z ofensywą obyczajowej rozwiązłości najogólniej rzecz biorąc, jak i prawicy gotowej umierać na wirtualnych szańcach w obronie Zachodu przed nim samym. Przez to właśnie mam na myśli konieczność ustanowienia jakowegoś polskiego eurazjatyzmu, absolutnie różnego od duginowskiej, rosyjskiej jego wersji należącej raczej do folkloru ubeckiego, z pogranicza tajnych służb i sekt okultystycznych, stąd żądam stanowczo by nie mylić mej postawy z żywioną przez Macieja ''żelazną dziewicę'' Porębę:))). Dopóty nie zdobędziemy się tutaj na samodzielność myślenia wreszcie, uświadomimy sobie swą fundamentalną odrębność i swoistość tak od Wschodu jak i Zachodu powtórzę, będziemy ślepo powielać w niewolniczy sposób wszystkie najgorsze błędy jednych jak i drugich cywilizacji. Jedynie uparte obstawanie przy swoim, na przekór dziejowym wypadkom może nas ocalić, i podkreślam mocno to żaden ''romantyzm'' ni heroizm lecz kwestia elementarnego wprost interesu narodowego jak i jednostkowego, tak jak go wyłożono powyżej. Na pewno nie wybronią go konfederackie kuce, przedkładające programowo indywidualizm nad państwo i naród, które to mają głęboko w poważaniu, kretyni nie pojmują najwidoczniej, iż nie sposób patrząc trzeźwo kwestii tych oddzielić. Współczuję stąd narodowcom, że muszą się z takową hołotą stowarzyszać i oby już niedługo, czego im rzecz jasna serdecznie życzę, choć sam nacjonalistą jako się rzekło nie jestem, jeśli już bliżej mi do ''sanacyjnej prawicy''. Dostosowanej do realiów obecnej doby oczywiście, a nie pogrążonej w groteskowych resentymentach żywionych wobec postaci Marszałka czy też ''bandyty spod Bezdan'' i ''terrorysty'' jak kto woli, co akurat w moich oczach nie stanowi specjalnej obelgi. Bowiem wobec wyzwań przed jakimi stanęła ponad sto lat temu odrodzona polska państwowość, zdatny do sprawowania władzy w kraju był nie ktoś taki jak Dmowski biegły w zakulisowych intrygach, i przez to świetnie sprawdzający się jedynie podczas negocjacji na konferencji pokojowej w Wersalu, lecz właśnie quasi-republikański dyktator dysponujący ulicznymi bojówkami, wyszkolonymi zresztą przez japoński wywiad wojskowy. Przykro mi, ale jak ktoś się brzydzi takową brudną robotą, znaczy iż nie nadaje się do polityki, która jak wiadomo przypomina równie mało higieniczny wyrób kiełbasy - wegetariańska ''ahimsa'' nie stanowi żadnej alternatywy, bowiem rośliny także wyrastają na kupie gnoju. Z drugiej trudno doprawdy o respekt dziś dla arcyrepublikańskiej zasady ''dobra wspólnego'', gdy wycierają sobie nią gębę równie sprzedajne kreatury jak Moskal, które obok niej nawet nie postały, o nędzy obecnych epigonów ''piłsudczyzny'' już nie wspominając. Póki więc Polacy nie nauczą się tej oto trudnej sztuki budowania instytucji, znajdując dla swych wolnościowych dążeń konkretną formę bez której są one zaledwie pustym, nic nie znaczącym frazesem, będą zbierać cięgi na goły zadek aż do skutku - albo własnego końca. Dziękuję za uwagę.