piątek, 7 maja 2010

12 batów...

...nie, to nie tytuł filmu jednego z czołowych przedstawicieli francuskiej Nowej Fali, ale dumne miano pewnej dziewoi, o której smacznej historii dowiedziałem się w tenże długi łyk-end i zamierzam się nią [ historią, nie dziewoją ] podzielić teraz w pierwszym bodaj moim całkiem prywatnym wpisie na tym blogu - otóż jak przystało na Święto Pracy spędziłem je pijąc w pocie czoła wino w miłym towarzystwie kilku pań i jednego pana, zawołanego psychologa, na góro-osiedlu Barwinek. Po części kulturalno-oświatowej [ psychoanaliza nadstołowa, terapia proalkoholowa, fiksacje winno-analne, śpiewy ogniskowo-łazienkowe z użyciem wanny jako doskonałego rezonatora poddupnego, tabureten und kadrylen % etc. ] udałem się rankiem wraz z dwiema koleżankami i kolegą koleżanek, pożegnawszy uprzednio serdecznie resztę towarzystwa, do ich z kolei mieszkania po to by - nie moi obleśni, zowsikowani analnie czytelnicy aby jak to sobie pewnie przedstawiacie w lepkich niczym mokry sen dr. Mengele wyobrażeniach oddawać się różnorakim plugastwom i transgresyom płciowym, a jedynie jako cny i cnotliwy młodzieniec jeszcze złożyć swe zmożone promilami ciało na ślachetnym posłaniu. Takoż więc gdy wzwyszliśmy z bloku onego w blady świt [ ''blady wyszedł w blady świt...'' jako wieszcz powiedał ], któren pod wpływem naszych nasączonych wiadomo-czym oddechów zamienił się rzekłbyś w pomroczność jasną, udaliśmy się taksówką do rzeczonego domostwa. Po jeździe wehikułem podczas której kolega psycholog wtajemniczał kieleckiego taksówkarza o 6-tej rano w sekrety doktryny zen, co tenże przyjmował z iście buddyjskim spokojem [ przysiągłbym, że widziałem wokół jego głowy aurę mistrza Wu Du Huia - wym. z akcentem na ostatnią sylabę -, może to dlatego ] i zjedzeniu jeszcze po drodze kilku całkiem smakowitych gorących psów serwowanych na stacyi benzynezowej, dotarliśmy wreszcie na miejsce by wpaść niemal natychmiast w objęcia Morfineusza. Nasz towarzysz psycholog nie tylko wstał z nas najwcześniej i w najlepszej kondycji, co nie ukrywam wzbudziło we mnie nutę zazdrości, ale jeszcze był tak dobry, że wyskoczył po parę rzeczy do sklepu aby po powrocie uwarzyć nam z tego smakowity rosół z kury i usmażyć kilka obfitych kotletów na drugie. Klnę się na wszystkie małpki wyruchane przez Palikota, że nie ma nic lepszego na kaca niż ciepły, wyborny rosół ! O sycących schabowych w ziołowej panierce z ziemniaczkami i surówką z kapusty z tartym jabłkiem i marchewką [ w której sporządzaniu maczałem trochę paluszki, że dorzucę nieskromnie ] już nie wspominając... Jakżeż miło było więc po tak wspaniałym posiłku oddać się swobodnej pogawędce, trawiąc dopiero co wchłonięte ingrediencje i czując jak przyjemnie rozchodzą się po organiźmie wysłuchać jeszcze pikantnych historyi z nieskrępowanego niemal żadnymi tabu, pozbawionego pruderii po-życia seksualnego studenterii jakie kwitło onegdaj w akademiku na Śląskiej. Oczywiście poczesne miejsce zajmowała wśród nich wspomniana na wstępie ''12 batów'' na którą to sławę uczciwie zapracowała swą istną stachanowszczyzną seksualną i autentycznym oddaniem sprawie regionalnej rewolucji kopulacyjnej np. kiedyś, gdy żacy podczas oglądania jednego z tych pozbawionych rozbudowanych dialogów i scenariusza filmów produkcji zapewne niemieckiej z boleścią wielką w sercu żałośnie wzdychali, że nie mogą sami wcielić w czyn dziejących się na ekranie bezeceństw z powodu istotnego braku prezerwatyw, ona niczym pilna gimnazjalistka gdzieś z kącika cicho i nieśmiało wtrąciła : ''ja mam...'' cóż, wprawdzie po chwili przyniosła zaledwie dwie, ale jak na początek wystarczyło a później już poooszło... w tej sytuacji nie miało to już większego znaczenia... W każdym razie brali ją po śląsku tzn. w kolejorza [ - stąd to jej dumne miano i może też dlatego tak nazywa się ulica przy której mieści się burdynek - burdel + budynek - akademika ]. Ach, jak lekko i swobodnie było po czymś takim wyjść wieczorem na przechadzkę w rześkim od deszczu powietrzu, po drodze do domu zajźreć jeszcze do paru knajp w śródmieściu by sprawdzić czy nie ma w nich jakich znajomych i nawet ich nieobecność nie była w [ tym ] stanie zepsuć mi humoru ! - nic zresztą dziwnego, że ich nie zastałem skoro dowiaduję się właśnie, że kolejny z nich [ to już jakaś plaga ! ] zaczyna promować kulturę kontrkieliszka... Sprostowanie : a jednak nie ! - otrzymałem info u źródła, że to tylko przegrupowanie sił i zmiana formy pewnie po to, aby zregenerować to i owo i odświeżonym przystąpić do kontrataku, w żadnym razie dezercja ! Kamień z serca, bo już miałem to w jakiś złośliwy sposób skomentować, za co pewnie na mą bidną głowę spadłyby gromy i bździny, choć jako prawdziwa cnota krytyk się nie boję...

xiąc Bakaj

[ tekst napisany w stylu ''fiuczer-barokowym'' ]

p.s. muszę jeszcze dorzucić cudo znalezione właśnie przy okazji koncertu opisanego przez znajomego w powyższym wpisie, a które myślę idealnie wpasuje się w klimat tego postu - oto kultowa lokalna grupa ''Arianie'' w ich przeboju ''Łubinowa miłość''... [ świętokrzyska mutacja Monty Pythona ? ]



... i coś od siebie - japońskie ''12 batów'' ?