sobota, 27 lutego 2021

Jaro Bratkiewicz - uosobienie nędzy [anty]polskiej ''polityki wschodniej'' III RP.

Odpoczniemy jednak mimo zapowiedzi od afrykańskiej tematyki na moment, aczkolwiek nadal pozostaniemy w kręgu rozważań o neokolonialnym w istocie statusie Polski, oraz innych państw regionu Europy Wschodniej z Ukrainą na czele. Asumpt do niniejszego wpisu dała wieść od znajomego, o świeżo wydanej przez Universitas pracy, właściwie pamflecie na ponad 700 stron [!] pod pretensjonalnym acz znamiennym wielce tytułem: ''Eurazjatyzm na wspak. Polscy tradycjonaliści przeglądają się w zwierciadle Eurazji i udają, że to nie oni''. Żeby było zabawniej, rzecz ukazała się z rekomendacją ''samego'' Michnika - doprawdy nie pojmuję komu jeszcze może imponować stary pajacyna, chyba już tylko skończonym ''KODerastom''. Autorem pomienionego wysrywu przegenialnego zapewne ''dzieła'' jest wspomniany w tytule Jarosław Bratkiewicz, którego osobie warto poświęcić nieco uwagi, bowiem jak to wyłożono na wstępie ucieleśnia wprost całą nędzę dotychczasowej pożal się ''polityki wschodniej'' III RP. Dzięki temu ujrzymy w ostrym świetle, z jakich to przyczyn służyła ona dotąd realizacji agendy Zachodu jak i w gruncie rzeczy samej Rosji, nie zaś naszym żywotnym interesom państwowym i narodowym. Tak więc krótko o zjebie: jest on co ciekawie absolwentem ufundowanej jeszcze za Stalina a istniejącej do dziś moskiewskiej szkoły dyplomacji, podobnie jak i obecny minister spraw zagranicznych Rosji Ławrow, acz niestety jak się przekonamy wyciągnęli odmienne całkiem nauki z lat studiów. Ruski niedźwiedź bowiem jest zwolennikiem srogiego i trzeźwego przez to realizmu w polityce, zaś u polskawego jedynie mentalnego kundla tradycyjnie frazes robi za rzeczywistość [ a może tylko realizują powierzone sobie inne zadania... ]. Imć Bratkiewicz, choć urobiony w stalinowskiej szkółce mentalny sowiet, po powrocie do PRL ostał się jednak koncesjonowanym ''opozycjonistą'' - niestety znaleźć nie mogę w sieci śladów choćby opisu jego cudownego zaiste ''nawrócenia'' na zachodni demoliberalizm. Podobnie jak i świadectw antykomunistycznego zaangażowania jako członka reżimowego PAN, nu ale glejt udzielony przez świetlaną postać Adama Michnika, który przecież napisał w PRL-owskim więzieniu całą wymierzoną w system książkę, winien rozwiać wszelkie co do tego wątpliwości. Jedynie skończony ''oszołom'' stąd pozwalałby sobie na obleśne sugestie wobec osoby towarzysza Bratkiewicza, iż jego ''podziemna'' działalność w ''Solidarności'' z prikazu zapewne sowieckich mocodawców, miała na celu li tylko słać zeń raporty bez pośrednictwa SB wprost do moskiewskiej centrali na Łubiance - co to to nie!!! Z tak zasłużoną kartą ''antykomunistyczny opozycjonista'' po moskiewskiej szkole dyplomacji, przeznaczony był wprost do pełnienia kluczowych funkcji w polityce zagranicznej ''wyzwolonej'' już spod sowieckiej zależności, ''wolnej'' Polsce. Przez następne dekady więc kształtował ją w znaczącym stopniu, na węzłowych stanowiskach odpowiednio jako ''wicedyrektor Departamentu Strategii i Planowania Polityki Zagranicznej oraz dyrektor Departamentu Wschodniego MSZ'', cytując za jego biogramem na Wiki. ''GP'' zaś podaje, iż ''na początku lat 90. trafił [on] do Biura Bezpieczeństwa Narodowego – co przez pewien czas ukrywał w oficjalnym życiorysie'', po czym jako szefowi ww. departamentu odpowiedzialnego za ''politykę wschodnią'' III RP, powierzono mu nadzór nad katyńską wizytą prezydenta Lecha Kaczyńskiego w 2010 roku. On to miał poinformować swego ówczesnego pryncypała Radzia Sikorsky'ego o tragedii jaka miała miejsce w Smoleńsku, i jeszcze w tym samym 2010-ym ostał się gławnym ''dyrektorem politycznym'' polskiego [ czyżby? ] MSZ.

W świetle powyższego nie może więc dziwić gromka deklaracja, jakiej dopuścił się publicznie rok później podczas odbywającego się we Wrocławiu ''I Polsko-Rosyjskiego Kongresu Mediów''. Prawił tam o ''politycznych celach polskiej prezydencji w UE'' na 2011, w tym serwilistycznym wcielaniu tzw. ''Partnerstwa Wschodniego'', sprowadzającego się do realizacji agendy Zachodu [ a poniekąd i Moskwy ] wobec państw Europy Wschodniej głównie, acz sięgającej aż po Kaukaz, konkretnie Gruzję, Armenię i Azerbejdżan. Przy okazji wygłosił nie pozostawiające żadnych wątpliwości oświadczenie, wymowne w kontekście rozpalonego w owym czasie kryzysu migracyjnego - cytuję za oficjalną enuncjacją prasową:

''Jego [ tj. Bratkiewicza - przyp. mój ] zdaniem istotnym elementem stosunków Unii Europejskiej z Rosją powinna być również kwestia migracji ludności. "Dziś w Europie zaczynają pojawiać się problemy związane z migracją ludności i budową społeczeństwa multikulturowego, to zaś rzutuje na postrzeganie problematyki otwarcia na Wschód" - mówił Bratkiewicz. Jak podkreślił Polska "nie odczuwa bojaźni" wobec napływu do kraju sąsiadów ze wschodu. "W tej materii deklarujemy wsparcie dla działań, które połączą Rosję z UE" - mówił.''

- jako żywo przypomina to farmazony Brzezińskiego, wydalone przezeń tuż przed powrotną teleportacją z Ziemi na rodzinną planetę [ info dla niekumatych - to żart ], o poszerzonym o Rosję Zachodzie rozciągającym się ''od Vancouver po Władywostok'', które to referowałem parę wpisów temu. Powyższe wskazywałoby, iż ''broń masowej migracji'' stanowi narzędzie budowy takowej ''globalnej Północy'' z epicentrum w Arktyce, jaką to jawi się na mapie pomieszczonej w ''strategicznej wizji'' Big Zbiga, chuj nołs. Dodać przy tym należy, iż Bratkiewicz nadal żywi sentyment do swej moskiewskiej ''Alma Mater'', skoro w 2013 zadeklarował udział w odbywającym się wówczas w Baku ''I-ym Międzynarodowym Forum Absolwentów MGIMO'', czyli rzeczonej sowieckiej szkoły ''dyplomatów'', a realnie jawnych szpiegów i czekistów w cywilu. Bowiem uczelnia ta kształciła głównie ''czerwone książątka'', synalków komuszych burżujów z partyjnej arystokracji, stanowiąc przeto prawdziwą ''kuźnię kadr'' ZSRR jak i posowieckiej już Rosji. Z tej okazji wspomniany wyżej artykuł w ''GP'' podaje, iż:

''Jak piszą w oświadczeniu organizatorzy – przedsięwzięcie ma służyć konsolidacji absolwentów MGIMO „prezentujących służbę państwową i biznes z całego świata, nawiązaniu współpracy w ramach międzynarodowego grona „mgimowcew”. Organizatorzy mają nadzieję, że Forum stanie się tradycją i będzie organizowany po kolei w tych krajach, w których istnieją organizacje Stowarzyszenia Absolwentów”.
 
Wśród „gwiazd” spotkania w Baku są wymieniani – prezydent Azerbejdżanu Ilham Alijew, szef MSZ Rosji Siergiej Ławrow, zastępca sekretarza generalnego ONZ Kassim Tokajew, wicepremier Ukrainy Kostiantyn Hryszczenko, oligarcha Aliszer Usmanow (właśnie żona Usmanowa Irina Winer [ on uzbecki muzułmanin i najpotężniejszy bodaj obecnie oligarcha ''wsiej Rusi'', ona zaś sowiecka Żydówka - przyp. mój ] trenowała przez lata gimnastyczkę Alinę Kabajewą, której przypisuje się związek z Władimirem Putinem), wicepremier i szef MSZ Słowacji Miroslav Lajčák, wicepremier i minister spraw zagranicznych i integracji europejskiej Mołdawii Iurie Leancă, minister kultury Rosji Władimir Miedinski, wiceszef MSZ Wietnamu Nguyễn Phương Nga. Oprócz tego przedstawicieli dużych firm i banków (Gazprom, Lukoil, Socar).''

Obraz imć Bratkiewicza kreślony przez media partyjne PiS jest wszakże niepełny, bowiem pomijane są w nim pewne niewygodne dla prezesa tegoż ugrupowania fakty, o czym zaraz się przekonamy. Sięgnijmy więc po niezbędne szczegóły z braku innych źródeł do post-komuszego ''Przeglądu'', gdyż bodaj jako jedyny z ukazujących się w kraju periodyków prowadzi rubrykę traktującą o dyplomacji III RP, oczywiście prezentowaną w szczególny sposób, niemniej tylko tam znaleźć można potrzebne nam informacje. Tak więc:

''Zanim premier wyjechał do Moskwy, żeby otwierać naszą politykę wschodnią, nastąpiły w MSZ ciekawe zmiany. Najpierw szefem Departamentu Europy Wschodniej został Jarosław Bratkiewicz. Kiedyś o nim wspominaliśmy, ale teraz można by przypomnieć parę elementów – otóż Bratkiewicz jest po MGIMO, więc z punktu widzenia PiS-owców powinien być uznany za człowieka absolutnie podejrzanego. Tylko że rzecz jest bardziej skomplikowana – bo Bratkiewicz nie chciał po szkole pracować w MSZ, wybrał Polską Akademię Nauk, no i w dorosłym życiu kontestował PRL i ludzi z czasów PRL. No i związki polsko-rosyjskie. Więc gdy przyszedł do MSZ, i z uwagi na przeszłość, i na prezentowane poglądy, zaliczano go do prawicy. Tenże Bratkiewicz zaczął budować sobie w MSZ ekipę. I na wicedyrektora departamentu ściągnął Mariusza Maszkiewicza. Człowieka spoza MSZ. Ten Maszkiewicz był w ostatnim czasie wprawdzie poza MSZ, ale przecież temu ministerstwu zawdzięcza sławę – bo pracował tu w latach 90. Był najpierw konsulem w Grodnie, a potem ambasadorem w Mińsku (1998-2002). Na tym stanowisku zyskał pewien mir, bo nawet mówił o nim sam prezydent Łukaszenka. Otóż nazwał go pewnego razu szkodnikiem. Maszkiewicza pamiętamy też z innego wydarzenia – w marcu 2006 r. został aresztowany na głównym placu w Mińsku, w miasteczku namiotowym, gdzie kilkaset osób demonstrowało przeciwko sfałszowaniu wyborów prezydenckich. I spędził w białoruskim areszcie kilkanaście dni. Potem pamiętamy go z telewizyjnych komentarzy dotyczących Białorusi i Łukaszenki. W ostatnim zaś czasie był on kojarzony z ekipą Jarosława Kaczyńskiego. W MSZ, po jego nominacji, przypominano, że jakiś czas temu chwalił się białoruskim niezależnym mediom, że jest doradcą premiera ds. polityki wschodniej i że premier bardzo ceni jego opinie. No i że przeszkadza mu w pracy ambasada Białorusi w Warszawie, która nie zaprasza go na przyjęcia. To teraz będzie. Jak opisujemy ekipę, która kształtować będzie polską politykę wschodnią, dodajmy do tego jeszcze jedną osobę. To Wojciech Zajączkowski, do niedawna dyrektor Departamentu Europy Wschodniej. Pisaliśmy o nim niedawno – Zajączkowski, ponieważ nie może wyjeżdżać do Rosji, miał iść na długi urlop, a po jego zakończeniu odejść z MSZ i iść do biznesu prywatnego. I widocznie nie poszedł, bo wrócił do gmachu. Ale już na stanowisko wicedyrektora, choć w Departamencie Planowania i Strategii (u Jacka Czaputowicza).''

- co tłumaczy nominację ostatniego z wymienionych dyplomatów, czyli Zajączkowskiego na ambasadora w Chinach już za rządów PiS. Jak widać więc opisana ekipa czynnie kształtuje nadal ''politykę wschodnią'' III RP nie tylko w stosunku do najbliższych nam krajów, lecz i sięgającą po drugi kraniec Eurazji. Wyznaczenie jako reprezentanta Polski w kluczowym obecnie państwie świata nie waham się rzec, od ułożenia stosunków z którym zależeć może wręcz przyszłość naszego kraju, byłego dyrektora ''Forum Europy Środkowo-Wschodniej'' niesławnej fundacji im. Elżbiety Batory w latach 90-ych, a następnie członka ekipy Kwaśniewskiego towarzyszącego mu podczas tzw. ''pomarańczowej rewolucji'' na Ukrainie w 2004, i to przez rząd ''dobrej zmiany'' jest zwyczajnie dlań kompromitujące. Znamienne, iż Kaczyńskiemu i jego akolitom nie przeszkadzało, iż tenże Zajączkowski robił za głównego doradcę premiera Tuska w 2008, a następnie do końca niemal władzy PO był ambasadorem w Rumunii, zaś od 2010 w samej Rosji [ choć placówkę objął już po katastrofie-zamachu-ustawce-wpisz dowolne w Smoleńsku ]. W świetle powyższego tylko skończony szur i zwyczajny idiota odrzucający z góry wszelkie ''teorie spiskowe'', kwestionować może narzucający się wprost wniosek, iż pan Wojciech jest przedstawicielem jakowegoś ''głębokiego państwa'', i to bynajmniej polskiego... Ponieważ to jednak wpis poświęcony Bratkiewiczowi, ''prawicowcowi'' i ''antykomuniście'' nieledwie rodem ze stalinowskiej szkoły dyplomacji, stąd przyjrzyjmy się jego człowiekowi w MSZ, czyli pomienionemu wyżej Maszkiewiczowi, bowiem wyjdą przy okazji na jaw jeszcze bardziej intrygujące informacje, sensacyjne wręcz rzekłbym. Sięgamy w tym celu po artykuł Mai Narbutt sprzed dekady ponad, umieszczony w ''Rzepie'' a zarchiwizowany na nieocenionej stronie ''niniwa'', gdzie tamże czytamy co następuje:

''Kiedy białoruski kagiebista wypuszczał mnie z aresztu, powiedział: i tak dostaniemy cię w tej twojej Polsce - opowiada dziś Mariusz Maszkiewicz. Niedwuznacznie sugeruje, że jego kłopoty to efekt zemsty służb Łukaszenki. W białoruskim areszcie Maszkiewicz znalazł się w 2006 roku, gdy pojechał jako osoba prywatna do Mińska i wziął udział w demonstracji opozycji. Jego ojciec rozpoczął wówczas głodówkę przed polskim MSZ, by wymusić na naszych władzach zdecydowaną interwencję. Wszystkie polskie media, stacje telewizyjne, poważne gazety, a także tabloidy, relacjonowały bulwersującą sprawę aresztowanego dyplomaty. Gdyby uwierzyć, że białoruskie służby mają tak długie ręce, jak mówi Maszkiewicz, i chciały go zniszczyć, to działały opieszale. Maszkiewicz ściągnięty przez Radosława Sikorskiego z powrotem do MSZ zdążył objąć stanowisko wicedyrektora Departamentu Wschodniego i zdobyć ogromny wpływ na politykę Polski, a co za tym idzie, również UE, wobec Białorusi

- To prawda, namawiałem Sikorskiego na ocieplenie naszych stosunków z Białorusią. Zgodził się w końcu polecieć na Białoruś, by spotkać się z szefem białoruskiej dyplomacji Siarhiejem Martynauem - przyznaje Maszkiewicz. - Wtedy wydawało się to dobrym pomysłem. Niestety, Martynau zaczął wkrótce oczerniać Polskę w instytucjach unijnych. [...]

Kiedy Mariusz Maszkiewicz zaczął szukać dziennikarskiego wsparcia w walce o odzyskanie dostępu do tajnych informacji, wydało mi się oczywiste, że takiego wsparcia nie można udzielić bezwarunkowo. Jego kompetencji w sprawach wschodnich nikt nie może podważyć. Musiałam jednak sprawdzić - na ile to było możliwie - czy w jego życiu i karierze dyplomatycznej nie ma jakichś spraw, które rzeczywiście mogłyby "budzić niedające się usunąć wątpliwości" ABW. I dlatego zadałam mu pewne pytanie: czy źródłem problemów nie jest jego związek z Białorusinką 

- To jakiś absurd, musiałbym uwierzyć, że moja żona Katia jest jakąś Matą Hari - odpowiedział Maszkiewicz. 

W kręgach dyplomatycznych małżeńskie perypetie Maszkiewicza są doskonale znane. Podczas pobytu jako ambasador na Białorusi poznał kobietę, z którą zamieszkał w rezydencji. Żona z czwórką dzieci wróciła do Polski. Ta sytuacja na pewno nie budziła entuzjazmu w MSZ i po zakończeniu kadencji ambasadora jego kariera uległa zahamowaniu. W pewnym momencie zaczął pracować w jakiejś fundacji, potem założył firmę konsultingową. Przez parę miesięcy był doradcą do spraw wschodnich w Kancelarii Premiera za rządów PiS, by w końcu już za rządów PO triumfalnie wrócić do MSZ. Czy małżeństwo z Białorusinką jest wystarczającym powodem, by polskie służby specjalne uznały dyplomatę za osobę niewiarygodną? Wiele wskazuje na to, że białoruski wywiad działa w Polsce bardzo aktywnie - ostatnio ABW ujawniła, że jej funkcjonariusz z delegatury w Białymstoku został przewerbowany przez białoruską agentkę. [...] Przez parę tygodni zadaję osobom związanym z dyplomacją pytanie, gdzie leży granica, której nie może przekroczyć dyplomata. Dochodzę do wniosków zdumiewających. Gdyby Krzysztof Piesiewicz nie był senatorem, lecz dyplomatą, dziwne zdjęcia pana w kwiecistej sukience wciągającego biały proszek w towarzystwie rozbawionych pań zapewne nie trafiłyby na pierwsze strony gazet, a jego kariera nie doznałaby szwanku

- Dyplomaci mają to szczęście, że media się nimi nie interesują. Bardzo rzadko ktoś wyciągnie coś kompromitującego dyplomacie - wtedy, gdy chce uderzyć w krajowych polityków, z którymi ten jest związany - przyznaje Jan Piekarski, który jako ambasador spędził wiele lat na różnych placówkach, by potem kierować protokołem dyplomatycznym. Podczas gdy dziennikarze i fotoreporterzy tropią zawzięcie i stawiają pod pręgierzem opinii publicznej posłów, którzy przemykają pod ścianami, bo w restauracji sejmowej pili nie tylko herbatę, znacznie cięższe przewinienia dyplomatów pozostają tajemnicą.

- Kiedy miałem obowiązkowe badania psychologiczne, lekarz zdradził mi, że połowa naszych dyplomatów ma poważne problemy, zwłaszcza dotyczące uzależnień - mówi mi jeden z dyplomatów. - To oczywiście ma fatalne konsekwencje. Dyplomata, prowadząc po pijanemu samochód, może wjechać w miejski autobus lub wóz strażacki - ujdzie mu to na sucho, pod warunkiem że zasłoni się immunitetem, a nie - jak niedawno konsul RP w Vancouver - potulnie uda się na posterunek policji i pozwoli zbadać poziom alkoholu we krwi.

- Jestem dyskretny, nie będę więc operował nazwiskami. Ale ponieważ nie muszę tak uważać na słowa jak czynny dyplomata, powiem, że jeśli chodzi o liczbę skandali związanych z naszą dyplomacją, to jest ona naprawdę duża. Skandale dotyczą zarówno panów - jednym z najbardziej bulwersujących epizodów jest romans ambasadora z kierowcą - jak i pań, które również na stanowiskach ambasadorów potrafią prowadzić się dość swobodnie - mówi ambasador Jan Piekarski. Milczenie mediów, jakie towarzyszy wybrykom dyplomatów, nie wynika tylko z faktu, że ambasador X czy konsul Y jest dla nich postacią mniej interesującą niż najmniej nawet znany poseł. Do Polski zazwyczaj po prostu nie docierają nawet najbardziej bulwersujące historie, czasem tylko napisze o nich lewicowy "Przegląd", a skserowane kopie artykułu krążą potem po gabinetach i korytarzach MSZ. A przecież jeśli się oburzamy, czasem obłudnie, że parlamentarzyści prowadzą niekonwencjonalny tryb życia za pieniądze podatnika, to podobne zachowania dyplomatów są znacznie bardziej niebezpieczne. Stanowią nieodpartą pokusę dla obcych służb wywiadowczych, które szukają haka na dyplomatów, koncentrując się na sprawach, które chcą oni ukryć.- Jaka jest granica tolerancji MSZ i co tak naprawdę wolno dyplomacie? - powtarza moje pytanie ambasador Piekarski. - Tak naprawdę to sprawa indywidualna. Wszystko zależy, z czyjego kalendarzyka wypadł ambasador. Niektórym wolno prawie wszystko, innym znacznie mniej. [...] A więc w końcu muszę spytać Mariusza Maszkiewicza, kim naprawdę jest Białorusinka, którą poznał, gdy był ambasadorem w Mińsku, a potem ściągnął do Polski. Teraz nazywa się Katarzyna Maszkiewicz, jest matką jego dziecka, oficjalnie przedstawianą w Polsce i za granicą jako żona. Czy rzeczywiście jest jego żoną, a może, choć brzmi to nieprawdopodobnie - jego macochą

- To prawda. Ożenienie jej z moim ojcem wydawało się dobrym pomysłem. Ułatwiało zdobycie polskiego obywatelstwa, na czym zaczęło nam zależeć - mówi Maszkiewicz. - Ale proszę nie pisać, że to było fikcyjne małżeństwo, bo przecież mój ojciec mógł się w niej naprawdę zakochać. Może cała sytuacja trochę zaszokowała oficerów ABW, chyba pochodzą z małych miasteczek i są konserwatywni. Ja też zresztą jestem konserwatywny.'' 

- przepraszam wszystkich wrażliwców i dobrze wychowanych, o ile takowi[-e] jeszcze uchowali się w naszej epoce rozbestwionego chamstwa, niechże mi wybaczą ale muszę odreagować lekturę przytoczonych dopiero co ustępów tzw. ''wiązanką świętokrzyską'': kurwajebanawdupęmaćipizdęzasranąchujemskurrrwysyńskim!!! Zrekapitulujmy: ambasador III RP na Białorusi wdaje się w romans z miejscową babą, i porzuca dla niej żonę wraz z czwórką dzieci - już samo to winno być dlań dyskwalifikujące, nawet nie tyle z powodów moralnych, co uzasadnionych jeśli idzie o reżim Łukaszenki podejrzeń, że kobita została mu podstawiona przez miejscowe służby. Przecież to klasyczna metoda werbunku stosowana przez wszystkie tajne policje świata, lecz [post]sowieckie chyba ze szczególnym upodobaniem, w myśl nieśmiertelnej zasady: ''korek, worek i rozporek''. Tymczasem zjeb sprowadza sobie białoruską agentkę kochankę do kraju, stręcząc ją w dodatku dla zalegalizowania pobytu własnemu ojcu, stawszy się tym samym ''konserwatywnym kazirodcą'' de facto. Po czym jako [s]ex-dyplomata przypominam, zakłada ''firmę doradczą „Biuro Promocji Gospodarczej Europa Wschód”, pomagając polskim przedsiębiorstwom w kontaktach gospodarczych na rynkach byłego ZSRR'', jak głosi biogram na Wiki. Następnie po latach skompromitowany pajacyna powraca na Białoruś, by wziąć udział w demonstracji tamtejszej opozycji, podczas której to zostaje aresztowany - otwarte zaangażowanie po stronie przeciwników Łukaszenki byłego niechby ambasadora RP w tym kraju zakrawa na skandal, gdyż daje dyrektorowi kołchozu uzasadnienie dla oskarżania polskich władz o wtrącanie się w wewnętrzne sprawy sąsiedniego narodu. Owszem, powinniśmy jak każde szanujące się państwo utrzymywać kontakty z wszystkimi siłami politycznymi na strategicznie dla nas ważnej Białorusi, również tymi niemile widzianymi przez władze, lecz robić to jak wszyscy po kryjomu, maksymalnie jak się tylko da zacierając ślady udzielanego im wsparcia. Na prowokację więc i ordynarne zalegendowanie agenta niemalże wygląda idiotyczna akcja Maszkiewicza - a mimo to błazen zostaje po powrocie do kraju z honorami przyjęty przez ówczesnego premiera PiS Marcinkiewicza, ''wraz z rodziną'' jak głosi oficjalny komunikat, co oznacza zapewne także jego białoruską konkubinę, żonę i macochę w jednym:) [ sądzę, że jako ''konserwatywny kazirodca'' musiał stanowić inspirację Kazia do rychłego porzucenia przezeń z kolei małżonki i dzieci, oraz słynnego już romansu z Isabel ]. Co więcej, sam ''Jarosław Polskę zbaw'' bierze go na doradcę ds. ''polityki wschodniej'' za swego premierowania, i nie przeszkadza mu najwidoczniej wcale ciągnący się za typem smrodliwy ogon mętnych powiązań! Wprawdzie ekipa Tuska wskutek jakichś niejasnych przepychanek i wewnętrznych intryg w ówczesnym obozie władzy, odbiera mu w 2010 certyfikat bezpieczeństwa - do tego pije Maszkiewicz w wyżej przytoczonym artykule - wszakże sprawie dość szybko ukręcono łeb. Inaczej być nie mogło skoro obrotowy jak na dyplomatę przystało kolo, stał się przecie także protegowanym Sikorskiego jak wspomniano, a może nade wszystko ''bohatyra'' niniejszego wpisu, pełniąc u boku szefa MSZ z ramienia PO tym razem, analogiczną rolę jak za pierwszych rządów PiS. Nie może już stąd dziwić, że po powrocie tejże formacji do władzy zostaje mianowany ambasadorem w Gruzji, gdzie min. odwala jakieś wałki finansowe - jak sam skromnie przyznał, podpisana przezeń umowa na kupno miejscowej siedziby reprezentacji RP w tym kraju, ''nie jest najkorzystniejsza''. Kończąc wątek wypada nadmienić, że cierpiący najwyraźniej na ''kompleks EdUpa'' Maszkiewicz, zaczynał polityczną działalność w strrrasznie antykomunistycznym ruchu ''Wolność i Pokój'', co zasługuje na szczególną uwagę. Wydał on przecie wielu przezacnych ''ojców polskiej niepodległości'' odzyskanej po rządach sowieckich namiestników, by wymienić choćby znanego piromana Bartusia Sienkiewkę, nie mniej zasłużonego ''hiszpańskiego łącznika'' Jacka Ciaputowicza, czy wreszcie zginiętego w do dziś niejasnych okolicznościach ''Kostka'' Miodowicza. Jednym słowem wszystkich tych pułkowników, którzy nie wiadomo kiedy zdążyli być majorami, jak trafnie spostrzegł jeden ze znajomych - istna ''kuźnia kadr'' III RP z tego widać, szkoda jedynie uczciwych ludzi, którzy dla takich jak oni robili za tło w WiP-ie, sam miałem okazję takowych spotkać.

Nie pozostaje więc nic innego w świetle przytoczonych faktów, jak powtórzyć com już pisał w kontekście obecnego ambasadora Polski [?] w Chinach - pojęcia nie mam, komu naprawdę służą pomienione sk*syny, ale na pewno nie naszym interesom narodowym... Faktycznie jeśli idzie o dyplomację RP przynajmniej ''PiS-PO jedno zło'', i toż samo tyczy reszty ''bandy czworga'' z SLD i PSL rzecz jasna. Żadnej alternatywy wszakże nie stanowi tu Konfidencja stojąca korwinozjebami, zachwyconymi wielce wzorem swego guru putinowskim reżimem, tym samym który każdego roku bandycko wywłaszcza kilkuset co najmniej średnich i drobnych przedsiębiorców na rzecz ''liberalnych czekistów'', biurokratów państwowych i biznesmenów w jednym. Powiadam nie wiem na czyje zlecenie działają opisani wyżej, bo nie siedzę na szczęście w szambie zwanym ''dyplomacją'' III RP i jej tzw. ''polityce wschodniej'', niemniej jedno jest dla mnie pewne: nawet jeśli realizują oni w istocie interesy moskiewskie, pozując przy tym bezczelnie na antykremlowskich ''opozycjonistów'' dla niepoznaki, nie mogliby odstawiać swego nędznego teatrzyku bez co najmniej przyzwolenia ze strony państw Zachodu, na czele z USA. Uświadomienie sobie tego pozwala na pozbycie się wszelkich niemal złudzeń, i maksymalnie trzeźwy dla postronnego obserwatora ogląd ''polskich'' jedynie z nazwy spraw na szeroko pojętym Wschodzie, stąd cudzysłów. Polska ''polityka wschodnia'' - ona nie istnieje, gorzka ta refleksja jest konieczna dla dalszego wywodu, by nie marnotrawić czasu na niepotrzebne dywagacje. Powróćmyż więc do opisu działalności tytułowego ''bohatyra'', którego osoba jak w soczewce ukazuje wyraźnie całą ''teoretyczność'' naszego państwa niby, oraz prowadzonej jakoby przezeń polityki zagranicznej, szczególnie wobec kluczowego obecnie rejonu szeroko pojętej Eurazji. Najlepszą ilustracją będą tu kocopoły jakimi raczył złotousty Jaro Bratkiewicz zebranych podczas swego wykładu w Bydgoszczu prawie siedm laty temu będzie, pełniąc wówczas stanowisko ''dyrektora politycznego'' MSZ, cokolwiek to na miłość Boską znaczy. Pominę prawione przezeń standardowe u folksdojczów obecnej doby peany na cześć dobrodziejstw płynących jakoby z naszego członkostwa w UE, ze szczególnym uwzględnieniem samorządów - nic rzecz jasna nie bąknął nawet, o ściśle z tym związanym przytłaczającym ciężarze długów pod jakimi się one uginają, co właśnie mam okazję obserwować po katastrofalnym wręcz stanie finansów rodzimego miasta. Nie będę także komentował jego bredni o rzekomym ''duchu zaufania'' i ''atmosferze otwartości'' oraz ''przejrzystości działań'', panujących ponoć wśród państw członkowskich UE, bo to nadaje się jedynie na poczęstowanie ''wiązanką świętokrzyską'' z turbodoładowaniem, a po co się żołądkować przez jakiegoś zjeba. Jeden wszakże passus z wypowiedzi ''antykomunistycznego sowieciarza'' wprost obezwładnił mnie swym idiotyzmem:

''Jarosław Bratkiewicz wspomniał tu na dowód swej tezy swoją wizytę w Iranie. – Wiceminister irański ds. europejskich zapytał mnie “Co Polska uzyskała poprzez członkostwo w Unii Europejskiej?”. Powiedziałem, że weszliśmy w strefę krajów, co do których żywimy rzecz tak ważną jak zaufanie. Irańczyk patrzył na mnie podejrzliwie, kiwał z zatroskaniem głową i ja miałem później poczucie, że nie wierzył ani jednemu mojemu słowu. Bo on wiedział, że dyplomacja to jest podróż przez Park Jurajski. Mówiąc o Radzie Spraw Zagranicznych UE Bratkiewicz stwierdził, że:Debatą tam rządzi racjonalny argument. Nie knowania, nie zwodzenie i nie uwodzenie, ale właśnie racjonalny argument. Działa to oczywiście tylko wtedy, kiedy wszyscy podporządkowują się tym argumentom. Dyrektor polityczny MSZ przyznał, że taka dyplomacja funkcjonuje obecnie na ograniczonym terenie, właściwie tylko w Europie. – Pytanie o skuteczność postmodernizmu politycznego strzeliło ze szczególną siłą w obliczu konfrontacji pomiędzy Unią a Rosją w sprawie Ukrainy. Rosja w tym wypadku stosuje politykę wybitnie premodernizacyjną.''

- jak w praktyce wygląda ''miękka siła'' UE w zderzeniu z realistyczną do bólu, trzeźwą dyplomacją rosyjską, mieliśmy okazję niedawno obserwować w Moskwie, gdzie Ławrow przeczołgał koncertowo hiszpańskiego pajaca Borella, czy jak mu tam [ nieważne bo on i tak się nie liczy, jest tylko kolejną unijną amebą pozbawioną jakiejkolwiek realnej sprawczości ]. Minister z ''krainy Ariów'' musiał srogo dumać nad głupotą [anty]polskiego dyplomaty, dziwując się zapewne jakim cudem podobny tuman zyskał reprezentacyjne stanowisko w polityce zagranicznej ''Lechistanu''. Przyznajmy trudno aby Polskę traktowano poważnie na arenie międzynarodowej, kiedy za jej przedstawiciela robi rżnący głupa błazen, o ile nie wręcz obcy agent. Przez takich właśnie Bratkiewiczów przejebaliśmy dosłownie ostatnie 30 lat ''wolnej Polski'', karmieni iluzjami ''postmodernistycznej polityki'' i ''miękkiej siły UE'', gdzie niby liczy się tylko sławetna ''otwartość'' na ''innego'', nie zaś twarda gra interesów i walka o swoje. W efekcie okazaliśmy się kompletnymi gołodupcami, pozbawionymi niemalże realnych narzędzi polityki jak: silna i dysponująca zaawansowanym technologicznie uzbrojeniem armia, budzące u obcych respekt tajne służby, wreszcie zasobna w rodzimy kapitał - czy kuce mnie słyszą?! - ekonomia. I to właśnie, gdy wkraczamy w trudny, rodzący wiele zagrożeń okres dziejowych zawirowań, z którego obronną ręka wyjdą jedynie silne organizmy państwowe i narodowe [ a nie rozbite na wyalienowane indywidua o jakich roją libertariańskie spierdoliny ]. Na szczęście nie wszyscy jeszcze w kraju zgłupieli, o czym świadczy trzeźwe podsumowanie bratkiewiczowych kocopołów w lokalnej bydgoskiej gazecie, które wypada tu przytoczyć, gdyż dosłownie nic dodać mu ni ująć:

''Charyzmatyczny Jarosław Bratkiewicz wygłosił inauguracyjny wykład. Opowiadał tak piękną polszczyzną, że nie sposób o tym nie wspomnieć. Bez zająknięcia, w sposób spójny i treściwy mówił o współczesnej dyplomacji. Nie brakło przy tym europejskiego zadęcia, ale to rzecz typowa. Bratkiewicz namalował pastelowy obraz polskiej dyplomacji, która dzięki integracji z Unią Europejską zdobyła cywilizacyjny szczyt. Z tego szczytu spoglądał dyrektor polityczny z góry na Rosję, która, jak wynikało z wykładu, znajduje się w fazie premodernistycznej, a zatem dwie epoki za Polską, która dumnie kroczy ścieżką “racjonalnej”, “opartej o argumenty”, “nowoczesnej”, “postmodernistycznej dyplomacji”. Kto wierzy, że dyplomacja postmodernistyczna to rzeczywiście jest jakiś postęp, tego wykład Jarosława Bratkiewicza musiał zachwycić nie tylko formą, ale także esencją przekazu. Mnie przekonuje dyplomacja, która nie odwołuje się do siły militarnej nazbyt często, ale która siłę taką posiada. Jakby potraktować słowa Bratkiewicza nazbyt poważnie to należałoby dojść do wniosku, że fatalny stan polskiego wojska jest powodem do dumy. I że puste deklaracje oraz umizgi są czymś lepszym niż argument siły oraz twarda gra polityczna rzekomo niedojrzałych azjatyckich krajów, na czele z Rosją.''

Co do pomienionej na wstępie książki jeszczem jej nie czytał, gdyż biorąc pod uwagę wyżej przytoczone informacje o autorze jasno widać, że nie jest ona warta wydania na nią choćby złamanego grosza, poczekam więc aż będzie dostępna w wolnym obiegu. Wszakże sam fakt jej ukazania się i to z rekomendacją Adama ''przeproś parchu za brata!'' Michnika, oraz rozdęty groteskowo na prawie 1000 stron, pretensjonalny już po tytule pamflet na widmo rodzimego eurazjatyzmu, świadczą nadto wymownie o prawdziwym pożarze w burdlu jaki ta wizja u obu wywołuje. Istny popłoch wśród pożal się elit III RP uosabianych przez dwóch wspomnianych dziadygów, zjednoczonych strachem przed ożywieniem zapoznanej polskiej tożsamości, cudne zaiste. Nie kryję mej satysfakcji stąd płynącej, boć przecież od przeszło dekady ponad już będzie głoszę wraz z nielicznymi póki co niestety, że tylko jakaś forma rodzimego ''eurazjatyzmu'', odmiennego całkiem od jego duginowskiej wersji, może stawić czoła epokowym wyzwaniom przed którymi stoi obecnie Polska. W tym zaradzić nieuniknionej i tak  zbiorowej traumie ''szoku kulturowego'' i wstrząsom społecznym, jakie nastaną w kraju wskutek masowego napływu migrantów ze Wschodu, tak najbliższego nam jak i nawet z drugiego krańca Eurazji. Niestety radość psuje mi trzeźwa świadomość, iż jest to nadal wołanie jedynie na puszczy, dobywające się z internetowej niszy w jakiej tkwię oraz mi podobni, a bodaj nikt z naszych decydentów nie formułuje takowych postulatów w przestrzeni publicznej. Cała dyskusja wokół kwestii migranckiej krąży wciąż beznadziejnie zapętlona na ekonomicznej zasadności lub nie pracy gastarbeiterów, pomijając niemal całkiem kluczowe zagadnienie możliwej syntezy cywilizacyjnej, lub konfliktu na tym tle jaki nad nami wisi, a to przecież rzecz zasadnicza. Świadomy zaś tego jest Bratkiewicz, gdy przenikliwie oddajmy mu rozpoznaje płynące stąd śmiertelne wprost zagrożenie dla takich jak on, składając we wstępie do swej książki deklarację programową uosabianego przezeń stronnictwa okcydentalistów po moskiewskiej szkole dyplomacji, zapatrzonych w urojony w ich łbach Zachód poszerzony o Rosję niczym z przedagonalnych majaczeń Brzezińskiego. Oto więc co pisze, zacytujmy z dostępnego w sieci fragmentu pracy:

''Celem poniższego wywodu będzie w pierwszej kolejności ukazanie, jak treść ideologiczna, zgoła cywilizacyjna, nazywana eurazjatyzmem, na którą tradycjonaliści w dzisiejszej Polsce mogą prychać i ekskomunikować ją jako przywabiające z Rosji ''jądro ciemności'', przejawia się - paradoksalnie - w doktrynie Prawa i Sprawiedliwości jako tenże eurazjatyzm, tyle że przenicowany à la manière polonaise [ oczywiście jak na yntelygęta przystało musiał wtrącić coś po francusku, w języku dupków jakby nie można było napisać wprost ''na modłę polską''; matko jak mnie irytują te zapatrzone ślepo w Paryż intelektualne *urwy, normalnie jakbym Czaskosky'ego słyszał! - przyp. mój ]. Innymi słowu, idea eurazjatycka z Rosji wywiedziona odzwierciedla się [ czy raczej karykaturuje ] w polskim tradycjonalizmie, który - choć pali świeczki przed demokratycznym wyborem, kadzi gospodarce wolnorynkowej i przybiera europejskie miny - przeistacza się w groteskowy epifenomen eurazjatyzmu. Właśnie w eurazjatyzm à rebours [ znowu! - przyp. mój ]. Powiadają astrofizycy, że antymateria przybiera zwierciadlanie podobne kształty jak materia. Jednak wystarczy, że obie się zetkną a zachodzi wtedy proces wzajemnego unicestwienia [ anihilacji ]. Metaforycznie ilustruje to konfliktowość rosyjskiego pierwowzoru eurazjatyzmu w odniesieniu do jego polskiego ''antymateryjnego'' pobłysku. [...] Słowem, dzięki ''wzmożeniu'' w polityce polskiej, które ujawniło się w 2005 roku, ale wkrótce wygasło, i które teraz po kolejnym - w odstępie lat dziesięciu - zwycięstwie wyborczym Prawa i Sprawiedliwości rwie do przodu, coraz to odkrywam, że immanentna zdawałoby się europejskość Polski i Polaków tai w tradycjonalistycznym ''id'' - czyli podświadomości - liczne wzorce i archetypy z gruntu eurazjatyckie. Zważywszy zaś na fakt, iż wyraziciele tych archetypów krzykliwie pozują - narodową demagogią, białoczerwonym oflagowaniem i bogoojczyźnianymi gadżetami - na kwintesencję polskości, rodzi się fundamentalne pytanie: jeśli oni są ''prawdziwymi Polakami'', to kimże są ci [ w tym piszący te słowa ], którzy w inny sposób pojmują polskość?''

- już spieszę z wyjaśnieniem towrzyszu Bratkiewicz: wynarodowionymi bolszewickimi *urwami i unijnymi folksdojczami, zapatrzonymi ślepo na równi ze znienawidzonym przez was PiS-em w urojony Zachód, dogorywający właśnie na naszych oczach wraz z takimi jak ty. I teraz dochodzimy do kluczowej konkluzji moskiewskiego dyplomaty, przenikliwie oddajmy mu rozpoznającej istotę sporu między polskimi ''zapadnikami'' a ''eurazjatami'', jak i naturę cywilizacyjnego rozdroża na jakim obecnie stoimy jako [post]naród i [nie]państwo:

''Wydawałoby się, że to co się w Polsce dzieje od 2015 roku, przedstawia najbardziej chyba fundamentalny spór o nowożytną tożsamość polską. Spór o to kim są i kim mają być Polacy jako naród, jeśli chcą dotrzymać kroku nowoczesności [ i nawet już ponowoczesności ]. Doniosłość owego sporu polega na tym, że obecne uwarunkowania dziejowe stwarzają najbardziej realistyczną - na przestrzeni ostatnich 300 lat historii Polski - szansę przyspieszenia modernizacyjnego, które mogłoby wywindować nasz kraj do czołówki państw świata zachodniego. [...] Krótko mówiąc: trajektoria polskich dziejów osiąga dzisiaj punkt historycznej kulminacji. Ponad 40 lat temu, kiedy realia ustrojowe PRL zatęchły - zdawałoby się - w bezalternatywności, Adam Michnik wypowiedział myśl [ noo, nie mogło obyć się bez czołobitnej wzmianki o guru i patronie książki, który łaskawie obdarzył ją w zamian swą rekomendacją - przyp. mój ], że to wolna wola wybiera ze schedy, jaką zakumulowała tradycja narodowa. ''Zawsze ważny jest wybór tradycji; pozwala to na rozpoznanie jakie wartości chcą realizować i kontynuować ci wszyscy, którzy mówią o potrzebie ciągłości''. Czyni to dzisiejsza Polska pod rządami Prawa i Sprawiedliwości, która wytoczyła się na rozstaje cywilizacyjne i musi wybrać, z jakiego dziedzictwa dziejowego pragnie zapożyczać i kędy chce podążać dalej. Rozsądzeniu tego wyboru niech posłuży następująca prawidłowość, wskazująca na fluktuacje polskiego poczucia tożsamości cywilizacyjnej: im bardziej Polska kreowała się na odrębny ośrodek wpływów kulturowo-politycznych w Europie Środkowo-Wschodniej [ ''centrum jagiellońskie'' ], tym silniej z niej wyparowywała europejska apercepcja, a w jej miejsce wciskała się eurazjatycka samoświadomość [ - dokładnie radykalny okcydentalisto na moskiewskich papierach, trza przyznać dobrze was tam wyuczyli na tym MGIMO - przyp. mój ]. Oznacza to, że paradygmat kulturowy Polski bynajmniej nie wydoskonalił się w europejskości na dorobku monarchii Jagiellonów i spadkobierczej Rzeczpospolitej Obojga Narodów i jej epigońskiej przybudówki - II RP. Atoli innym, choć niezbyt chętnie wprowadzanym do dzisiejszego dyskursu historyczno-politycznego, wcieleniem Polski jest Polska Piastów. Piastowscy Polacy nie przypominają zanadto wyglądem i postępowaniem sarmackich podgolonych łbów, ich podejście do spraw państwa, jego geopolityki i prawideł gospodarki samorzutnie odróżnia się od jagiellońsko-sarmackiego modus operandi. Powiem wprost: postawa Polski piastowskiej emanuje europejskością. Nie bucha z niej stepowe rozkiełznanie, nie zawodzi ona pijacką zapamiętałością [ ''Jezus Maria, bij zabij, kto w Boga wierzy!'' ], po której nawiedza skacowane panikarstwo - jak w obozie pod Piławcami w 1648 roku; duch piastowski promieniuje rycerskością i odwagą - a zarazem rozwagą, umiarem, zapobiegliwością. Dla mnie to polskość w postaci praźródlanej.''

- ba, gdybyż to było prawdą, że rządy PiS stanowią emanację arcypolskiego eurazjatyzmu, niestety! To zaledwie strachy na lachy dwóch pierdzieli Bratkiewicza&Michnika, zatrwożonych realną perspektywą utraty resztek władzy, nade wszystko rządu dusz jaki dotąd nad Wisłą dzierżyli. Formacja braci Kaczyńskich odegrała zapewne wbrew swym zamiarom, jedynie rolę katalizatora pewnych procesów społecznych i cywilizacyjnych, które ją przerosły podobna w tym przełomowi, jakiego dokonał Trump w Ameryce. Przypomnę w tym kontekście com tu już pisał, że dziś Piłsudski oszkalowany by został mianem ''ruskiego agenta'' i to w pierwszej kolejności przez tych właśnie, co się tak gromko nań obecnie powołują. Ostro bowiem i dosadnie jak to on przeciwstawiał się dość typowemu niestety u Polaków włażeniu w tyłek mocarstwom zachodnim, naszej podmiotowości upatrując w ścisłych związkach z najbliższym nam Wschodem Europy. Postawa takowa stawiała go również na kursie kolizyjnym z przeciwnikami politycznymi w kraju, na czele z endecją. Bowiem sojusz Dmowskiego z Rosją brał się paradoksalnie z jego pogardy wobec niej, a nade wszystko ówczesnego sojuszu caratu z tak hołubionymi przezeń Londynem i Paryżem. Faktyczne unarodowienie endecji przyszło dość późno, dopiero wraz ze wstrząsem zamachu majowego i wyautowaniem jej z głównego nurtu krajowej polityki. Nowe pokolenie młodych narodowców, nie skażone okcydentalnym pozytywizmem i związanymi z tym liberalnymi miazmatami, nadało wreszcie rodzimy charakter rzeczywiście polskiemu nacjonalizmowi. Najpełniejszy bodaj wyraz znalazł on w fenomenie polskiego faszyzmu nie bójmy się rzec, bowiem jakże różnego od swego włoskiego pierwowzoru, a zwłaszcza niemieckiego nazizmu, za to bliski w tym rumuńskiemu. Niestety tak dobrze zapowiadająca się formacja ideowa została zmiażdżona dosłownie przez tragiczne żniwo, jakie przyniosła jej krwawa okupacja niemiecka. Trzebiński i Gajcy polegli, bestialsko zamordowani przez niosący ''słowiańskim podludziom'' kaganek cywilizacji  zachodniej ''naród myślicieli i poetów''. Pozostałą zaś przy życiu resztę działaczy, o ile nie wyemigrowali oni, zgnojono i skompromitowano do reszty kolaboracją z komuną jak Piaseckiego [ który owszem, miał z tego wraz z towarzyszami całkiem niezłe frukty na owe czasy, jednak płacił przy tym upodleniem i ciągnącym się do dziś za środowiskiem PAX-u niemiłym odium ''endokomuny'' ]. Powyższe tłumaczy czemu Bratkiewicz za aprobatą Michnika odwołuje się wprost do charakterystycznego dla starych endeków konceptu ''Polski piastowskiej'' i przeciwstawienia jej jagiellońsko-sarmackiej RzPlitej. Nadredaktor ''Wybiórczej'' nie raz przecież chwalił otwarcie Dmowskiego, acz osobliwie tylko w rozmowach z Rosjanami, potępiając go za to srodze na użytek opinii krajowej. Wyjaśnieniem tegoż paradoksu jest ów słynny ''realizm'' w stosunkach z Moskwą, jaki rzekomo cechował wczesny okres działalności pana Romana, na równi wynikając z jako się rzekło jego ślepego zapatrzenia w Okcydent. Nie to co, gdy pod koniec żywota ciążyć począł w kierunku ''antysemickiej'' kato-endecji i wręcz ''eurazjatyckiego faszyzmu'', aczkolwiek przemiana ta nastąpiła w nim właściwie już znacznie wcześniej, znamienne iż wskutek wstrząsu kulturowego jakiego doznał podczas wizyty w Japonii, gdzie udał się by storpedować zamiary Piłsudskiego. Dopiero tam z klasycznie zachodniego, liberalnego nacjonalisty przedzierzgnął się stopniowo w jego bardziej dostosowany do realiów Europy Wschodniej typ, gdy dotarło doń pod wpływem kontaktu z Orientem, że tożsamość narodowa nie jest wcale kwestią ''indywidualnego wyboru'', lecz czymś organicznym wręcz i osadzonym głęboko w zbiorowej nieświadomości, nie należy stąd mylić jej z czysto materialistycznym, opartym o biologię rasizmem.

Tak czy siak Kaczyński może robić za sułtana lub mongolskiego chana, zaś jego partyjna horda ''turańską dzicz'', jedynie w obleśnych fantazjach jakichś skończonych KODerastów. Tym bardziej nie można rzec tego o pretendującej do miana prawicowej alternatywy Konfidencji, stojącej zaślepionymi anglosaskim liberalizmem korwinowymi stulejami. Na czele z Mentzenem jako ''gwiazdą'' błyszczącą w rozwolnościowych mediach, gdzie straszy widmem protekcjonizmu jaki wedle jego słów miałby ''przesunąć Polskę na Wschód'' - no i w czym u cholery problem Sławciu?! Przecie Azja to nie tylko putinowski zamordyzm i totalitarna Korea Północna, ale i choćby taki Singapur, którym jarają się tak kuce kompletnie nie pojmując istoty panującego tam reżimu. Bowiem budząca zasłużony podziw zamożność dalekowschodniego polis, nie jest bynajmniej efektem ślepego zastosowania do lokalnych realiów zaczerpniętych z Zachodu wzorców, na czele z *ujowym z założenia ''wolnym rynkiem''. Na szczęście dla Singapuru fundator jego potęgi Lee Kuan Yew, w niczym nie przypominał ''liberalnego reformatora'' pokroju towrzysza Baalcerowicza, wolny przez to całkiem od miazmatów ekonomicznego, a tym bardziej obyczajowego rozpasania, charakterystycznego dla rozwolnościowców. Nie będę rozwijał wątku, bom już wystarczająco to uczynił w innym miejscu, stąd starczy tego dobrego. W każdym razie arcypolski, właściwy nam eurazjatyzm o jakim tu mowa, nie ma i mieć nie może nic zgoła wspólnego z jakowymś ''ideokratycznym totalitaryzmem'', a tym bardziej ''sakralnym imperium'' o jakim roili ideolodzy jego rosyjskiej wersji, Trubieckoj&s-ka. Nade wszystko nie pozwala na to osadzone głęboko w naszej tożsamości narodowej łacińskie dziedzictwo, które wcale nie jest przeciwstawne całkiem Azji, jak to za Konecznym głosi Bratkiewicz. Przecież z perspektywy starożytnych Rzymian to właśnie Zachód był domeną barbarzyńców, zaś zhellenizowany Wschód jawił im się jako ostoja cywilizacji! Żywili oni wobec niego poważne kompleksy z racji swego zapóźnienia kulturowego, i tak właściwie było przez cały okres trwania Imperium Romanum, a nawet i po jego upadku, gdyż przynajmniej wczesne Bizancjum można uznać za jego prawowitego dziedzica, dopóty mordercza konfrontacja z islamem oraz związany z tym wstrząs ikonoklastyczny, nie spowodowały zasadniczych w nim przemian. Bratkiewicz wychwalając tak ''Polskę piastowską'', stawianą w kontrze do potępianych przezeń historycznych wypaczeń okresu panowania w naszych dziejach ''jagiellonizmu-sarmatyzmu'', jednocześnie pieje peany na cześć szarży husarii pod Kłuszynem, gromiącej wedle niego ''turańską dzicz'' nieledwie. Tak jakby pokaźną część walczących tam wojsk moskiewskich nie stanowiła zbieranina najmitów, ściągnięta z całej niemalże Zachodniej Europy a dowodzona przez Szwedów, zaś świetne zwycięstwo odniesione przez armię RzPlitej, było udziałem także stojących po stronie hetmana Żółkiewskiego wcale licznych chorągwi kozackich. Tym bardziej tyczy to bitwy pod Kircholmem na którą również się powołuje, gdzie Chodkiewicz pokonał przecież nie tatarskie zagony, lecz szwedzkie odziały, których trzon obejmował holenderskich, szkockich i niemieckich rajtarów! Nie przeszkadza mu to wszakże bredzić o jakowychś polskich Leonidasach, Aleksandrach Kwaśniewskich Wielkich i Cezarach, heroicznie gromiących w jego obleśnych fantazjach o ileż liczniejsze ''barbarzyńskie mrowie''. Bowiem wedle ''piastowskiego okcydentalisty'' na moskiewskich papierach dyplomatycznych, ożywiał ich duch ''zachodniej cywilizacji'', emanujących zeń cnót na czele z kardynalnymi dla Zachodu ''wolnością'' i ''przedsiębiorczością'', oraz płynącą stąd pogardą dla ''pędzonych batogiem wrażych hord''... 

Nie sposób dać wyraz w słowach poczuciu zażenowania, jakie wzbudzają we mnie podobne durnoty, prawione przez jakby nie było mocno już posuniętego w leciech człeka, i do tego pełniącego dotąd o zgrozo funkcje reprezentacyjne - przecie ten pajacyna mylący elementarne fakty historyczne, robił za ambasadora i nieledwie kreatora strategii politycznej III RP wobec państw Wschodu, u cholery! Bodaj mało co jest gorszego od niespełnionych militarnych mitomanów uwięzionych w dyplomatycznej rutynie, ubierających w marzeniach wirtualny kontusz i toczących na starość boje papierową szablą, mimo gromkiego potępiania przez się ''sarmatyzmu''. Pojmuję, że można mieć serdecznie dość prawienia na okrągło gładkich formułek, niezbędnych dla toczenia wymagających taktu negocjacji, gdy chciałoby się przeciwnika ot tak rozsiekać paroma prostymi cięciami. Niemniej dowodzi to jedynie, iż zachwalana żarliwie przez Bratkiewicza ''postmodernistyczna dyplomacja'' UE, jest zwyczajnie łajno warta co sam poniekąd potwierdza swym groteskowym pozowaniem na ''piastowskich'' Leonidasów. Nie chcę bawić się w psychologizowanie, ale wprost narzuca się tu podejrzenie, czy aby autor nie bierze wirtualny odwet za jakoweś upokorzenia doznane podczas moskiewskich studiów, być może odgrywa się na ''czerwonych burżujach'', rozwydrzonych bachorach radzieckich genseków, jakie dały mu odczuć, iż jest tylko poddanym ich władzy perelowskim ''pariasem''? Tłumaczyłoby to jego napinkę na Okcydent w kontrze, ślepe wprost tegoż umiłowanie oraz jadowitą wzgardę dla ''turańskiej dziczy'', aczkolwiek przeczą temu żywe kontakty z macierzystą uczelnią i kręgiem absolwentów, jakim Bratkiewicz nadal hołduje - nie wracałby przecież tam, gdzie zbierał za młodu srogi wpierdol. No chyba, że lubuje się w batożeniu i ostrym S/M, ale może nie kontynuujmy niniejszego wątku, bo nie wiadomo gdzie nas to w końcu doprowadzi... aż strach pomyśleć, co się kotłuje pod czerepami przykutych za biurkiem, tonących w urzędowych papierzyskach kucerzy, wyżywających się w krwawych fantazjach o falangach Wielkiej Lechii miażdżących azjatyckie hordy:). Od historycznych ''byków'' jak pomienione wyżej aż roi się w samym tylko wstępie ''dzieła'', skąd przywołałem drobne jedynie cytaty, cierpnie skóra więc na myśl ile jeszcze takowych mieści się w przeszło 700-stronicowym, i to grubo ponad paszkwilu na możliwość zaistnienia rodzimego eurazjatyzmu, jaki wydzielił ze swego zatrutego ''piastowskim europeizmem'' mózgu bywszy ambasador. Facet nie może zdecydować się, czy widmo ''polskiego turanizmu'' jakie zwalcza z histeryczną wprost zaciekłością, jest sztucznie wykreowaną atrapą zaledwie tradycjonalizmu, utrzymaną w konwencji disco-polo a la Kurski tv jak sam twierdzi, po czym przeczy sobie stronę-dwie dalej twardo obstając, iż jednak stanowi organiczną część zbiorowej psyche naszego narodu. Samym już sformułowaniem o europejskiej ''apercepcji'' jedynie sugeruje wyraźnie, iż jest ona czymś obcym i narzuconym nam z zewnątrz, zaś eurazjatycka ''samoświadomość'' przecież głęboko osadzonym w polskiej tożsamości, wielce swoistym archetypem, zapoznanym wszakże przez wpływy Okcydentu. Bratkiewicz w iście straceńczej intelektualnej szarży papierowych ułanów, próbuje przeciwstawić temu wydumany przezeń czysty rasowo, ''piastowski europeizm'', coś w rodzaju wykoncypowanej od podstaw a mówiąc wprost wziętej z doopy Wielkiej Lechii na modłę UE - nie wiadomo śmiać się czy poradzić mu dobrego lekarza, aczkolwiek wiele on tu nie pomoże, gdyż nie ma niestety tabletek na głupotę.

Podkreślić więc wypada na finał jeszcze raz z całym naciskiem, iż postulowana przeze mnie od przeszło dekady już będzie ponad, konieczność ustanowienia polskiej wersji eurazjatyzmu, nie ma zgoła nic wspólnego z bredniami rosyjskich ''jewriazijców'' o ''ideokratycznym totalizmie'', ani tym bardziej duginowskm okultyzmem politycznym, zainfekowanym mocno coś przymało azjatyckim, za to arcyeuropejskim bo typowo niemieckim mętniactwem intelektualnym, rodem z pism Heideggera. Jak wykazaliśmy proces ten nie wymaga wyrzekania się łacińskiego dziedzictwa naszej cywilizacji, o ile tylko jest ono właściwie pojęte, nie zaś stanowi jej groteskową atrapę a la Koneczny, jaką świadomie lub nie posługuje się Bratkiewicz. Jeśli kogoś razi jednak termin ''eurazjatyzm'' zbytnio kojarząc się z moskiewskimi miazmatami, niechże będzie i ''neosarmatyzm'' w takim razie, aczkolwiek rodzi to obawę wyrodzenia się rychło w kontuszowe pajacowanie, rodzaj ''rekonstrukcjonizmu historycznego'' i muzealnictwa z właściwym mu przybieraniem napuszonej tytulatury pseudo-arystokratycznej, obcej zresztą duchowi szlacheckiego republikanizmu. Jedyne bodaj co w tym dobre, to odnowienie tradycji walki polską szablą, stanowiącej żywą syntezę zaczerpniętych z Okcydentu technik posługiwania się bronią, którym to rodzimi szermierze w toku pojedynków toczonych głównie z Moskalami, Turkami i Tatarami, oraz kozaczyzną także przecież rodem ze Wschodu, nadali typowo orientalnej giętkości i płynności cięć. Wszakże idzie nade wszystko o stawienie czoła aktualnym wyzwaniom, co tu zresztą gadać - skoro londyńskie City inwestuje w modernizację czarnomorskich portów i posyła tam okręty wojenne, oraz wspiera Turcję patronując zapewne jej sojuszowi z Ukrainą, znaczy iż nawet byłe już imperia morskie pogodziły się z faktem, że kontynentalna wspólnota Eurazji staje się rzeczywistością dosłownie na naszych oczach. Nie taję satysfakcji, że udało mi się trafnie przewidzieć obecny bieg wypadków, wszakże psuje mi ją gorycz świadomości, iż z racji słabości własnego [ nominalnie li tylko ] państwa a także związanego z tym braku należytej organizacji, nie my raczej będziemy podmiotem tegoż procesu ni spijać zeń największe frukta, lecz wspomniany Londyn, Moskwa i pewnie może Berlin, by wymienić tylko kraje z naszego regionu świata. Dlatego przy całej odrazie żywionej do ''czarnej legendy'' I Rzeczpospolitej, choćby ustawicznego dorabiania jej gęby jakowegoś ''obozu koncentracyjnego dla chłopów'', co tym ostatnim uwłacza w pierwszej kolejności, nie mogę jednak być ślepy na fakt, iż ustrój ten w ostateczności zakończył się bezprecedensową w dziejach nowożytnej Europy klęską. Doszło zaś do tego w dużej mierze z winy sprawującego w niej rządy szlacheckiego ''ludu politycznego'', który nie ogarnął najwidoczniej, że ''złota wolność'' pozostaje jedynie nędznym frazesem, o ile nie znajdzie wyrazu w konkretnych instytucjach państwowych. Inaczej okazuje się żałośnie bezbronna w obliczu agresji obcego tyrana, i by temu zapobiec koniecznym jest dla zachowania wolnościowego ustroju stojąca na jego straży silna armia, wraz ze sprawnym system fiskalnym dla jej utrzymania. Bowiem nie ma wolności bez podatków, więc każda libertariańska kanalia drąca ryja, iż stanowią one ''złodziejstwo'' sprzyja mniejsza świadomie czy nie zaprowadzeniu zamordyzmu, lub jest pospolitym acz przez to nie mniej szkodliwym w swej naiwności idiotą.

Zwyczajnie za wolność płaci się, niekoniecznie pieniędzmi jak mniemają liberałowie wyciągający stąd uzasadnienie rządów zarezerwowanych li tylko dla zamożnej oligarchii, z prawem wyborczym zawarowanym cenzusem majątkowym. W prawdziwej a nie tylko III Rzeczpospolitej, każdy obywatel zobowiązany byłby do świadczenia na rzecz swej wspólnoty w skromnym choćby wymiarze, aspołeczne zachowania zaś podlegałyby surowym i egzekwowanym należycie sankcjom. Bynajmniej nie oznacza to niewolniczego posłuszeństwa coraz bardziej chaotycznym i bzdurnym obostrzeniom, zaprowadzanym przez władzę partii, która już chyba tylko na urągowisko nosi miano ''prawej i sprawiedliwej'', w znikomym doprawdy stopniu różniąc się od PO i reszty lewackiej czeredy w obrzydliwym wysługiwaniu obcym interesom. Jedynie więc monstrualna i groteskowa ślepota polityczna Bratkiewicza wraz z Michnikiem, a najpewniej ich obleśny cynizm polityczny, każą upatrywać w formacji Kaczyńskiego współczesnej postaci ''turańskiej dziczy''. Łączy ich to paradoksalnie z LPR-em Giertychów, nawołującym w tym celu do oddania głosu na Czaskosky'ego w ostatnich wyborach, jako ''katechona'' broniącego przedmurza ''syfilizacji judeołacińskiej'' przed uosabiającymi rzekomo nadwiślański orientalizm hordami PiSowców. Tradycja szlacheckiej Rzeczpospolitej z jej ''sarmatyzmem'' winna stąd być traktowana z należytym respektem, ale i dystansem jako rezerwuar budujących przykładów historycznych zwycięstw, co i przestroga aby nie popełniać błędów, jakie sprowadziły nań katastrofę dziejową, nie ma więc mowy o bezmyślnej uległości o której bredzi poradziecki ambasadorzyna. Kuriozalny ''piastowski europeizm'' postulowany w kontrze przez Bratkiewicza, stanowi wyłącznie emanację jego kompleksów wobec urojonego przezeń Zachodu, a może i realizację planu celowego osłabiania na rzecz Moskwy i tak mocno rozstrojonej politycznie obecnej Polski. Na szczęście czas takich jak on kanalii nieodwołalnie zdaje się kończyć, acz przez podobnych mu przesraliśmy praktycznie ostatnie 30 lat, i wątpliwym jest by zdążono odrobić teraz dopiero powstałe wskutek tego straty, tym bardziej iż czas nagli, bieg wypadków dziejowych przyspiesza wprost w zawrotnym tempie - obym w tej akurat sprawie okazał się nadmiernym pesymistą. Jako że prawdziwa eurazjatycka tożsamość narodowa Polaków została okaleczona, zgwałcona wprost przez Okcydent [ osobliwie także rękoma zeuropeizowanej na zachodnią modłę carskiej Rosji, a zwłaszcza zbolszewizowanego ZSRR, a nie tylko Prus oraz III Rzeszy ], i przeto zepchnięta w sferę zbiorowej nieświadomości jak trafnie akurat zauważył Bratkiewicz, próba wydobycia na jaw ukrytych w niej i ocalałych pierwiastków ''sarmatyzmu-jagiellonizmu'', musi z konieczności być skażona niejasnością, by nie rzec wprost pewną mętnością wywodu. Bowiem stanowi ona ów ''żmut'' o jakim pisał Rymkiewicz, jako obraz dziejowego ''splątania'' w jakie popadła w okresie kilkuset ostatnich lat Polska. Warto mieć to na uwadze, przystępując do lektury naszych o niej dywagacji, o ile rzecz jasna ktoś w ogóle będzie miał ochotę potrudzić się tym - skoro nie, może od razu przejść do pomieszczonych na końcu, wyliczonych punktowo wniosków, jakie dla nas z tego tytułu płyną. Wszystkich zaś Bratkiewiczów i Michnikoidów wysługujących się na równi Zachodowi jak i Rosji, należy stąd posłać w diabły, rzucając im na odchodne gromkie, napełniające ich śmiertelną trwogą - ''eurazjatyzm, albo śmierć, wy ...!!! Na finał wisieńka - nasz ''bohater'' w otoczeniu ''leśnego dziadka'' Kozieja, Rotfelda i ''okrągłowostołowego machera'' Cioska, rodem z czerwonej jak zryta dupa starego cwela Jeleniej Góry, wszyscy oni po jednych pieniądzach, bynajmniej tylko moskiewskich:

https://www.bbn.gov.pl/pl/wydarzenia/2398,Seminarium-BBN-Nowe-otwarcie-w-stosunkach-polsko-rosyjskich-szanse-i-zagrozenia.html 


sobota, 20 lutego 2021

Jądro liberalnej ciemnoty.

Zgodnie z obietnicą kontynuujemy podjęty ostatnio temat afrykański, posiłkując się obfitymi cytatami z godnej polecenia książki belgijskiego reportera Davida van Reybroucka ''Kongo. Opowieść o zrujnowanym kraju''. Również dlatego, aby nie powstało fałszywe wrażenie jakoby wbrew wcześniejszym deklaracjom opowiadamy się jednak za mitem ''wolnego rynku'', w państwowym interwencjonizmie upatrującym wszelkiego zła społecznego. Jak przekonamy się Kongo powstało jako deklaratywnie strefa ''wolnego handlu'', co w praktyce oznaczać miało swobodną ekspansję imperiów kolonialnych w sercu Afryki, okazało się zaś własnością jednego człowieka, gigantyczną plantacją należącą do przedsiębiorczego monarchy pewnego zachodnioeuropejskiego kraiku. Skądinąd który także narodził się jako ''ziemia niczyja'' i ''strefa buforowa'' między skonfliktowanymi mocarstwami, trafnie zauważył więc cytowany autor, iż Kongo postrzegać można jako coś w rodzaju spotworniałej Belgii, o rozmiarach dopasowanych do skali afrykańskiego kontynentu. Dziedzictwo liberalnego kolonializmu stąd odcisnęło się fatalnie na dziejach kraju, rzutując nań po dziś dzień - po uzyskaniu tzw. ''niepodległości'' rodzimy już tyran Mobutu, wzorem króla Leopolda sprywatyzował dosłownie państwo, czyniąc zeń własną skarbonkę do obdzielania synekurami posłusznych sobie kacyków, po upadku zaś jego reżimu doszło tam do iście anarchicznej konkurencji na lokalnym rynku ''usług bezpieczeństwa'', co zaowocowało nieprawdopodobnym wprost stężeniem bestialstwa. Z racji obszerności przytoczonego na prawach cytatu materiału jakiego opis tychże procesów wymaga, dziś zajmiemy się pierwszym z pomienionych okresów, pozostałe rezerwując sobie na później, jako że wymagają poświęcenia im osobnej uwagi. Zanim jednak przejdziemy do meritum, wypada niniejsze rozważania osadzić w aktualnym kontekście, coby nie powstało wrażenie gadania po próżnicy. Otóż przychylam się do zdania Kuraka w tej akurat kwestii, iż nad Polską ciąży widmo ''ukrainizacji'', a od siebie dodałbym wręcz jej ''kongizacji'', stąd właśnie podjęcie takiej nie innej tematyki. Co mam na myśli wytłumaczę na konkretnym przykładzie, akurat świeżo przytoczonym przez coryllusa za ''obserwatorem finansowym'', nie kryję rzecz mną nieco wstrząsnęła potwierdzając żywione już od jakiegoś czasu najgorsze intuicje i przewidywania:

''...Dialog o Partnerstwie Strategicznym, który w szczególności regularnie ma rozpatrywać sprawy bezpieczeństwa, gospodarki i migracji. Organ ten składać się ma z wysokich urzędników lub członków rządów Ukrainy i Zjednoczonego Królestwa. Można więc mówić nawet o quasi-członkostwie Ukrainy w brytyjskim systemie Commonwealthu. Brytyjska obecność gospodarcza nad Dnieprem już od dawna przejawia się w przemyślanych działaniach systemowych. Doskonałym tego przykładem jest sytuacja z zakupami dla ukraińskiej służby zdrowia. Już od kilku lat prowadzi je nie Ukraina, ale w jej imieniu brytyjska firma Crown Agents, której korzenie sięgają XIX w., kiedy to w imieniu rządu obsługiwała operacje finansowe brytyjskiej metropolii z koloniami. Początkowo ukraiński rząd przymierzał się do powierzenia „Agentom Korony” zarządzania ukraińskim cłem. W oficjalnym komunikacie informowano o prowadzeniu rozmów o przekazaniu niektórych urzędów celnych w zarząd brytyjskiej firmie, wiążąc ten fakt z ustaleniami premierów Ukrainy i Wielkiej Brytanii. W pierwszej kolejności w zarząd miały być oddane urzędy celne w graniczących z Polską obwodach lwowskim i wołyńskim oraz na Zakarpaciu i w obwodzie czernowieckim. Z planów przekazania w zarząd urzędów celnych ostatecznie nic nie wyszło, za to przez brytyjskiego pośrednika przechodzą dziś miliony dolarów, które z budżetu państwa Ukraina wydziela na zakupy leków i środków medycznych dla szpitali. Na liście zakupowej znajdują się tak newralgiczne pozycje, jak specyfiki do terapii uzależnień, leki dla chorych na żółtaczkę, testy diagnostyczne w kierunku HIV czy gruźlicy, wyroby medyczne stosowane w krwiodawstwie, szczepionki [ w tym rzecz jasna także i na covida - przyp. mój ], leki do leczenia chorób zakaźnych, leki dla osób z immunodeficytem, testy dla diabetyków, leki dla osób z chorobami psychicznymi, środki do dializy, endoprotezy, leki i wyroby medyczne stosowane w onkologii dziecięcej. Sytuacja z Crown Agents z jednej strony pokazuje stan ukraińskich struktur państwowych, które w bardzo ograniczonym stopniu są zdolne dziś realizować swoje funkcje, w tym także w zakresie działań o charakterze gospodarczym, otwierając drogę do swoistego ich outsourcingu, z drugiej strony – w jaki sposób podmioty z zagranicy funkcjonują dziś w ukraińskiej sferze gospodarczej na styku z ukraińską polityką. [...] Równolegle Wielka Brytania udzieliła Ukrainie 1,3 mld funtów kredytu na budowę okrętów dla ukraińskiej marynarki wojennej. Co ciekawe, w Londynie nie czekali na ukraińską inicjatywę, tylko sami przygotowali koncepcję, zabezpieczając w niej swoje interesy gospodarcze i geopolityczne, a potem gotowy pakiet wraz z rozwiązaniem kwestii finansowych położyli na stół.''

- jeszcze by czego, aby agenci Korony mieli oczekiwać inicjatywy jakichś wschodnioeuropejskich dzikusów... Link do całości artykułu, a kto nie dowierza coryllusowi, słusznie skądinąd, może przekonać się na oficjalnej stronie rzeczonej firmy, iż w tej akurat kwestii nie ściemnia. Powyższe tłumaczyłoby może zaangażowanie w sprawę ukraińskiej ''niepodległości'' kieleckiego masona i tajniackiego libertarianina przy tym Witolda Sokały. Brytyjczycy bowiem do perfekcji opanowali taktykę mimikry, maskowania gadaniną o ''wolnym rynku'' działalności swego prawdziwego, ''głębokiego państwa'', którego trzon stanowią po staremu ''służby, mafie, loże''. Groteskowa papieżyca jaką jest królowa brytyjska, włada nieformalnym imperium finansowym opartym na podlegających zazwyczaj brytyjskiej jurysdykcji ''rajach podatkowych'', jak choćby te na Kajmanach. Niczym stara liberalna dziwka, podobnie zresztą jak niemal cały Zachód obecnie, robi za burdelmamę trzymającą kasę dla najgorszej globalistycznej swołoczy łupiącej bezlitośnie własne kraje, obojętnie ruska to czy afrykańska, zaś towarzyszące temu libertariańskie pierdolenie o podatkach jako ''kradzieży'' i rzekomym ''końcu'' państw narodowych, służy li tylko legitymizacji procederu. Dość jednak o tym, powróćmy do lokalnego kontekstu możliwego całkiem mym zdaniem powtórzenia ukraińskiego, czy wręcz kongijskiego scenariusza rozpadu, czyli ''prywatyzacji'' państwa w polskim wydaniu. Przejdźmyż więc do kolejnych partii tekstu zaczerpniętych z pracy belgijskiego autora, które przywołuję na prawie cytatu z zakupionego przez się egzemplarza, do czego rzecz jasna niniejszym namawiam. Przy czym to zaledwie drobny fragment z liczącego ponad 700 stron tomiszcza, z czego na same przypisy i wykaz źródeł przypada grubo ponad 150, co świadczy o rzetelnym podejściu do tematu i stanowi prawdziwą kopalnię wiedzy o tym afrykańskim kraju. Zanim opiszemy pokrótce cudzymi słowy okres bezpośrednich rządów belgijskiego króla w Kongu, warto przypomnieć zwłaszcza teraz gdy obwinia się o całe zło w Afryce li tylko dziedzictwo białych kolonialistów, że wyparli z tego terenu nie ustępujących im w bezwzględności muzułmańskich handlarzy czarnymi niewolnikami i kością słoniową. Ekspandowali oni z Zanzibaru podlegającego władzy sułtana Omanu, a wśród nich szczególnym okrucieństwem i złą sławą morderczego łupieżcy wyróżnił się zbrodzień, któremu miejscowi nadali przydomek Tippu Tip. Reybrouck pisze o nim, iż:
 
''Jako potomek afroarabskiej rodziny z Zanzibaru był bezpośrednio zależny od sułtana, ale szybko stał się najpotężniejszym człowiekiem w całym wschodnim Kongu. Tippu Tip cieszył się autorytetem na obszarze między Wielkimi Jeziorami na wschodzie a górnym biegiem rzeki Kongo (nazywanym tam również Lualabą), trzysta kilometrów na zachód. Potęga Tippu Tipa opierała się nie tylko na jego niezwykłym instynkcie handlowym, ale również na przemocy. Początkowo pozyskiwał towary luksusowe – niewolników i kość słoniową – po przyjacielsku: tak jak inni Zanzibarczycy zawierał sojusze z miejscowymi przywódcami, by prowadzić handel wymienny. Część tych przywódców stała się wasalami afroarabskich handlarzy. Od 1870 roku sytuacja się jednak zmieniła. W miarę jak tony kości słoniowej płynęły na wschód, handlarze niewolników, jak Tippu Tip, stawali się potężniejsi i bogatsi. Ostatecznie plądrowanie wsi okazało się wielokrotnie tańsze niż odkupywanie paru ciosów słoniowych czy kilku młodzieńców. Po co człowiek miał cały boży dzień siedzieć i gawędzić z lokalnym wodzem wioski, nieustannie odmawiając ciepławego wina z palmy olejowej, którego przecież i tak zabraniała pić wiara, skoro równie łatwo można było tę wioskę spalić do cna? Poza kością słoniową dało się tym sposobem pozyskać dodatkowych niewolników do jej dźwigania. Napadanie stało się ważniejsze niż handlowanie, łupiestwo zniosło kupiectwo, broń palna przechyliła szalę. Imię Tippu Tipa siało postrach na terytorium wielkości połowy Europy. Tymczasem nie było to nawet jego prawdziwe imię (brzmiało ono Hamed bin Mohammed el Marjebi), ale najprawdopodobniej onomatopeja dźwięku jego strzelby.''

Czarna Afryka przed przybyciem białego człowieka także w niczym nie przypominała sielankowej krainy ''dobrych dzikusów'', rodem z bajań europejskich burżujów. Autor cytowanej książki przywołuje na dowód świadectwo murzyńskiego przechrzty, wyzwolonego z islamskiej niewoli przez słynnego podróżnika Stanleya, który z wdzięczności dla swojego białego dobroczyńcy przyjął jego wyznanie i kulturę, stąd ze wstrętem zareagował na to co zastał po powrocie do rodzinnej wioski:

''Spotkanie po latach z rodzicami okazało się poruszające. Gong oznajmiał wszem wobec wieść, że utracony syn powrócił. Członkowie rodziny natychmiast zarżnęli kilka kóz i psów i przy okazji zaproponowali złożenie w ofierze dwóch niewolników. „Kiedy to ujrzałem, głęboko się oburzyłem, że w moim plemieniu utrzymały się takie barbarzyńskie zwyczaje, jak niewolnictwo i ludożerstwo”. Disasi gorąco zaprotestował i ku zaskoczeniu swoich dawnych sąsiadów osobiście rozwiązał niewolników. „Wielu z nich zastanawiało się, czemu lituję się nad niewolnikami. Inni wyrzucali mi, że uniemożliwiam im zjedzenie pysznego ludzkiego mięsa. Tańce trwały dwa dni bez przerwy''.

Rzecz jasna w niczym nie tłumaczy to zachodnioeuropejskich hipokrytów jak król Leopold, którzy typowymi dla wiktoriańskiej epoki humanitarnymi frazesami, pokrywali wyzysk kolonizowanej bezwzględnie przez nich murzyńskiej ludności [ choć van Reybrouckowi starczy przytomności umysłu, by nie nazywać tego zaraz ''ludobójstwem'' ]:
 
''Leopold II inwestował wiele własnych pieniędzy w rozbudowę swojego państwa, zwłaszcza w nowe stacje, przez co wzmacniał swoją władzę na tym terytorium. Ta administracja stanowiła jednak bardzo niezobowiązującą formę rządów. Leopold nie rozwijał biurokratycznego aparatu państwa, ale tworzył minimalne warunki, by kwitł wolny handel. Koszty miały być możliwie najniższe, zyski – możliwie najwyższe. Imperializm Leopolda motywowały przede wszystkim względy ekonomiczne. Ewentualne profity, na jakie liczył, nie miały służyć rozwojowi Wolnego Państwa, ale płynąć do Brukseli. [...] Handel nadrzeczny, który przez prawie cztery wieki spoczywał w rękach miejscowych właścicieli statków, w tamtym okresie w całości przejęli Europejczycy. Leopoldowy wolny handel w mgnieniu oka wykończył dawną sieć wymiany handlowej. Nad rzeką wyrastały europejskie faktorie z magazynami. Do Matadi zawijały parowce oceaniczne, które za pomocą żurawi przenosiły kość słoniową na pokład. Składy w Antwerpii pękały od zmagazynowanych tam ciosów słoniowych. W 1897 roku do Europy wyeksportowano dwieście czterdzieści pięć ton kości słoniowej, prawie połowę światowej produkcji tego roku. Antwerpia szybko zdeklasowała Liverpool oraz Londyn i stała się światowym ośrodkiem przerzutu kości słoniowej. Wszędzie na Zachodzie klawisze fortepianów i organów produkowano z kongijskiej kości słoniowej, w zadymionych salonach mężczyźni uderzali w kule bilardowe lub układali kostki domina z surowca, który pochodził z lasu równikowego, na kominkach w domach burżuazji królowały posążki z kości słoniowej, w niedzielę przechadzano się z laskami i parasolami, których rączki dawniej były ciosami słoni. Ów międzynarodowy wolny handel odjął jednak chleb od ust lokalnym handlarzom. [...] W 1885 roku belgijski monarcha zdobył swoje Kongo, składając trzy obietnice. Na konferencji w Berlinie obiecał zagwarantować zarówno wolny handel, jak i zwalczyć niewolnictwo. Wobec państwa belgijskiego zobowiązał się nigdy nie prosić o pieniądze na finansowanie swojego osobistego projektu. Do 1890 roku starannie dotrzymywał tych umów: wolny handel kwitł, belgijski skarbiec pozostawał nietknięty, walka z handlem niewolnikami co prawda nie była jeszcze wygrana, ale placówki misyjne systematycznie dostawały w prezencie „uwolnione” dzieci. Obietnice te były kosztowne – dosłownie. By pozwolić na funkcjonowanie wolnego handlu, król na własny koszt musiał rozwinąć konieczną infrastrukturę i administrację. Droga impreza, z której korzystali zwłaszcza inni. Leopold podjął się jej tylko dlatego, że liczył na osiągnięcie niezłych zysków, jednak srogo się zawiódł. Od 1876 do 1885 roku zainwestował już dziesięć milionów franków belgijskich, a zyski w 1886 roku nie przekroczyły siedemdziesięciu tysięcy franków. Do 1890 roku wydał już na Kongo dziewiętnaście milionów franków. Tym sposobem roztrwonił wielką fortunę odziedziczoną po ojcu. Król w praktyce stał się bankrutem. Wtedy to postanowił złamać dwa ze swoich przyrzeczeń. Zwrócił się do rządu własnego państwa z błaganiem o pieniądze i ukręcił łeb wolnemu handlowi, który okazał się taki niewdzięczny. Mimo „kongofilii”, budzącej się wśród elit bankowych i przemysłowych, parlamentowi belgijskiemu wcale jednak nie uśmiechała się kolonialna przygoda. Jednocześnie nie mógł też przyglądać się spokojnie, jak głowa państwa bankrutuje. Dlatego, chcąc nie chcąc, uzgodniono pożyczkę: monarcha otrzymał dwadzieścia pięć milionów franków w złocie tytułem rekapitalizacji, która to kwota później została jeszcze uzupełniona sumą siedmiu milionów. Ponadto kraj poważnie zainwestował w budowę kolei. Ustalono, że w przypadku utrzymującej się złej passy ekonomicznej Kongo zostanie przejęte przez Belgię. O wiele drastyczniejsze dla sytuacji na miejscu było wydanie przez Leopolda pozbawionej skrupułów serii decyzji, by wszystkie niezabudowane lub niezamieszkane tereny Konga uznać za własność Wolnego Państwa, łącznie z wszystkimi ewentualnymi ich zasobami naturalnymi. Dla europejskich kupców kości słoniowej oznaczało to poważne pokrzyżowanie szyków, a dla krajowców – kompletną katastrofę. Za jednym zamachem władca nacjonalizował 99 procent całego obszaru kraju. Pigmej, który zabijał słonia i sprzedawał jego ciosy, już nie zapewniał sobie w legalny sposób utrzymania, ale grabił państwo. Brytyjski handlarz, który ciosy kupował, nie prowadził handlu, ale dopuszczał się paserstwa. Na papierze wolny handel wciąż istniał – w rzeczy samej, nie mogło być inaczej – w praktyce był całkowicie martwy: na sprzedaż nie zostawało nic, państwo zatrzymywało wszystko dla siebie. [...] Leopold II spłatał wolnemu handlowi niezłego psikusa. Stał się właścicielem niemal wszystkich gruntów w Kongu, ale ponieważ sam nie mógł ich eksploatować, oddał duże połacie ziemi w użytkowanie paru spółkom handlowym. Koncesje obejmowały określony obszar: Société Anversoise (Spółka Antwerpska) – nowo założone przedsiębiorstwo – mogło eksploatować sto sześćdziesiąt tysięcy kilometrów kwadratowych na północ od rzeki Kongo, teren dwukrotnie większy od Irlandii. ABIR (Anglo-Belgian Indian Rubber Company) otrzymał pozwolenie na użytkowanie porównywalnej powierzchni na południe od rzeki. Jeśli chodzi o samego władcę, zafundował on sobie wielki kawał dżungli: Dominium Korony, obszar o powierzchni dwustu pięćdziesięciu tysięcy kilometrów kwadratowych, prawie dziesięć razy większy niż Belgia, w przeważającej części położony na południe od równika. Aby nie rozsierdzić wszystkich jednocześnie, w Kasai pozostawiono rezerwat, gdzie przez jakiś czas miał jeszcze trwać wolny handel. Compagnie du Katanga (Towarzystwo Katangi) i Compagnie des Grands Lacs (Towarzystwo Wielkich Jezior) również otrzymały potężne terytoria; same nazwy tych spółek zdradzały, że założono je na tę okazję. Najważniejsza eksploatacja gospodarcza kongijskiego interioru przypadła zatem władcy i paru uprzywilejowanym przedsiębiorstwom koncesjonowanym. Nie były to światy zupełnie oddzielone, już choćby dlatego, że Leopold przeważnie sam był głównym akcjonariuszem tych przedsiębiorstw, a przynajmniej miał prawo do znacznego udziału w ich zyskach. W zarządach tych spółek nieodmiennie zasiadały najwyżej postawione figury administracji Wolnego Państwa. W Belgii doradca finansowy króla, Browne de Tiège, zarówno zajmował stanowisko przewodniczącego Anversoise i Société Générale Africaine, jak i nadzorował ABIR, Société Internationale Forestière et Minière (Międzynarodową Spółkę Leśną i Wydobywczą), Société Belge de Crédit Maritime (Belgijską Spółkę Kredytowania Morskiego) w Antwerpii i jeszcze wiele innych spółek.''

- no proszę, czyli z króla Leosia wylazł roszczeniowy Janusz byznesu, typowy ''przedsiębiorca specjalnej troski'' żebrzący o państwowe dotacje, gdy realny ''wolny rynek'' o jakim tyle gardłował okazał się nazbyt dlań kosztowny, a do tego - o zgrozo! - ''etatysta'':). Bo tak to już jest z tymi pożal się kapitalistami, że przez ''wolność'' rozumieją zwykle poniewieranie konkurencją, lecz u siebie okazują się zazwyczaj najgorszymi monopolistami, stąd nie może dziwić iż socjalizm jest tworem burżujów jak duet Marks&Engels. Leopoldowy tyłek poratował również wynalazek gumowej opony dokonany przez mr. Dunlopa, oraz będąca tegoż efektem hossa na kauczuk, w który to zasobne były dżungle Konga. Niestety dla samych krajowców okazał się on przekleństwem, gdyż belgijski monarcha powodowany żądzą krótkoterminowego zysku i odkucia się wreszcie na stratnej dotąd inwestycji, jak przystało na liberalnego zamordystę począł bezlitośnie eksploatować swą własność, wywołując tym prawdziwe piekło w sercu Afryki:
 
''Z dogorywającego projektu w Afryce Środkowej Wolne Państwo za jednym zamachem stało się oszałamiającym cudem gospodarczym. Leopold zgarniał miliony i po długim oczekiwaniu oraz ryzykanckich przedsięwzięciach w końcu osiągnął zwrot z inwestycji. Wreszcie mógł pokazać, jaki był pożytek z kolonii: rozkwit gospodarczy, imperialna sława i duma narodowa. Dzięki dochodom z Konga mógł podjąć prace mające na celu upiększenie Belgii. W Brukseli wyrosły Jubelparkmuseum i nowy pałac królewski, w Tervuren powstało gigantyczne muzeum kolonialne i park, którego inspiracją był Wersal, w Ostendzie pojawiły się arkady, zbudowane na wzór weneckich, i podcienie przy pałacu zdrojowym. Drugą stronę medalu widać było tylko w Kongu. Poza puszkami foie gras i butelkami szampana, które państwowi urzędnicy sprowadzali sobie z Belgii, niewiele dało się dojrzeć przepychu i zbytkowności. Leopold odmawiał inwestowania w samym Kongu zysków ze swojego imperium kauczukowego, a dodatkowo sposób pozyskiwania kauczuku okazał się w najwyższym stopniu problematyczny. Plantacji jeszcze nie było, kauczuk pochodził wyłącznie z dzikich drzew. Tymczasem zbieranie go było czasochłonną i ciężką pracą i wymagało wielu rąk. Znaleziono zatem idealny sposób opodatkowania: kauczuk. Krajowcy musieli zapuszczać się w dżunglę, by nacinać liany kauczukowe, zbierać sok, przetwarzać go i z grubsza formować w lepkie bryły. Dawniej ściągano podatki w formie chlebów maniokowych lub kości słoniowej, ewentualnie w zamian za podatek żądano ludzi jako tragarzy. Teraz miejscowa ludność musiała w określonym czasie donosić kosze z lateksem. Narzucony kontyngent różnił się w zależności od obszaru, ale zasada pozostawała taka sama. W obrębie Dominium Korony administrator prowincji określał szacunkową wielkość, następnie do wojskowych z Force Publique należało pobranie podatku kauczukowego. Na obszarach, na których działały przedsiębiorstwa koncesyjne, dokonywano tego przy udziale uzbrojonych strażników, tak zwanych sentries. W obu przypadkach byli nimi Afrykanie o znikomym przeszkoleniu wojskowym i słabej dyscyplinie. Z góry było przesądzone, że nie mogło to prowadzić do niczego innego niż krzywda. Mężczyznom, którzy ściągali kauczuk, płacono za jego dostarczoną ilość. Nie ma kauczuku, nie ma płacy. Dlatego robili oni wszystko, by zmaksymalizować wydajność. W praktyce oznaczało to powszechne rządy terroru. Ponieważ byli uzbrojeni, mogli niemiłosiernie terroryzować lokalną ludność. Na obszarach towarzystw koncesyjnych sytuacja była straszna, lecz na terenie należącym do Wolnego Państwa nie działo się o wiele lepiej. [...] Brudną robotę poboru podatków pozostawiono uzbrojonym podwładnym. Ponieważ ich biali zwierzchnicy chcieli być pewni, że ich broń nie jest nadużywana do polowania na zwierzynę, podkomendni musieli udowadniać, na co wykorzystali kule. W ten sposób w różnych miejscach narodził się zwyczaj, by odcinać ofiarom prawą rękę i zabierać ją jako materiał dowodowy na wystrzeloną amunicję. Dłonie wędziło się nad ogniskiem, jak w dzisiejszych czasach wciąż robi się z artykułami żywnościowymi, by nie zgniły. Poborca podatkowy widywał swojego zwierzchnika co kilka tygodni, stąd wzięła się ta praktyka. Składając mu raport, musiał pokazać odcięte członki jako pièces justificatives, załączniki poświadczające poniesione koszty. W Europie od 1900 roku zaczęły podnosić się głosy przeciw belgijskiemu władcy, który każe odcinać dłonie. Świat obiegło kilka zdjęć Kongijczyków z kikutami ramion. W ten sposób powstało powszechne przekonanie, że w Kongu na wielką skalę obcina się ręce żywym. Dochodziło do tego, lecz dużo rzadziej, niż z reguły uważano. Największą hańbą Leopoldowej polityki kauczuku nie było to, że obcinano zmarłym rękę, ale że tak bezsensownie zabijano. Okaleczanie zwłok było efektem wtórnym. Nie zmienia to faktu, że w wielu wypadkach bestialstwo było niewyobrażalne. „Kiedy byłam jeszcze dzieckiem – opowiadała Matuli, która jako piętnastolatka chodziła do szkoły w placówce misyjnej w Ikoko – sentries zastrzelili ludzi w mojej wiosce z powodu kauczuku. Mojego ojca zamordowali w ten sposób: przywiązali go do drzewa, zastrzelili, a potem odwiązali i oddali swoim boyom, by go zjedli. Moją matkę i mnie wzięto w niewolę. Sentries odcięli matce obie ręce, kiedy jeszcze żyła. Dwa dni później odcięli jej głowę. Przy tych potwornościach nie było ani jednego białego”. [...]

Nie sprowadzało się to jednak wyłącznie do przemocy Afrykanów wobec innych Afrykanów. Krew płynęła nie tylko u dołu piramidy władzy. Również wielu belgijskich urzędników brało udział w tym procederze. Choć w tamtych czasach przemoc fizyczną tolerowano w większym stopniu niż dzisiaj – w belgijskich barach co tydzień dochodziło do rozrób, bijatyki stanowiły część kultury młodzieżowej, w szkołach uciekano się do kar cielesnych – niektórzy z nich mimo wszystko dopuszczali się ekstremalnych gwałtów. [...] W administracji Wolnego Państwa znajdowali się skrajni rasiści i sadyści. Na porządku dziennym były tortury, nadużywanie władzy i masakry. Taki typ jak René de Permentier, oficer Force Publique, lubował się w polowaniu na ofiary, które niczym nie zawiniły. Kazał wykarczować brousse, czyli busz, wokół swojego domu, by z werandy móc strzelać do przechodzących. Jeśli ktoś ze służby domowej popełnił najdrobniejszy błąd, zabijano go bez pardonu. Egzekucje były na porządku dziennym. Léon Fiévez, chłopski syn z Walonii, który został komisarzem rejonu w Prowincji Równikowej, wyżywał się w krwawych ekspedycjach karnych. Już w ciągu czterech miesięcy służby zamordował pięćset dwadzieścia siedem osób. Podczas jednej z takich ekspedycji w parę dni spalił do cna i splądrował sto sześćdziesiąt dwie wioski, zniszczył pola uprawne i zamordował tysiąc trzysta czterdzieści sześć osób. Miał za to najlepsze wyniki w zbiorach kauczuku w całym Wolnym Państwie. Większość Belgów, którzy zapuścili się do Konga, by spróbować szczęścia, pochodziła z prowincjonalnych miasteczek i niższej klasy średniej. Wielu było wcześniej w wojsku i szukało przygody, sławy i fortuny. Przybywszy jednak do Konga, żyli często całkiem sami w daleko położonych placówkach i morderczym klimacie. Upał i wilgotność były nie do zniesienia, napady gorączki – ustawiczne. Ciągle jeszcze nie wiedziano, że malarię przenoszą komary. Taki młody człowiek w kwiecie wieku budził się nagle w nocy zlany potem, majaczący, wstrząsany dreszczami i miał przed oczami wszystkich tych białych, którzy wykończyli się przed nim. Dżungla rozbrzmiewała nieznanymi mu dźwiękami, przypominał sobie strzępy pełnej napięcia rozmowy, którą za dnia odbył z szefem wioski, dzikie spojrzenia ludzi, którzy musieli zbierać kauczuk, ich jadowite, syczące słowa w niezrozumiałym języku. W gorączkowych zwidach między jawą a snem oglądał błyszczące oczy przepełnione podejrzliwością, szerokie, lśniące plecy pokryte tatuażami, kiełkujące piersi młodej tubylczej dziewczyny, która się do niego uśmiechnęła. [...] Administracja Wolnego Państwa słynęła z punktualności, urzędnicy państwowi byli w wystudiowany sposób flegmatyczni, pozory kontroli były zachowywane. Ale za tym wszystkim aż kipiały strach, depresja, melancholia, apatia, rozpacz i kompletny obłęd. Ludzie tracili rozum. Wolne Państwo na papierze potępiało złe obyczaje, lecz w praktyce nie było w stanie kontrolować własnych podwładnych. Nie skazano w zasadzie nikogo. W Bomie szybciej dowiadywano się o tym, co się dzieje w Brukseli, niż o wydarzeniach w lesie deszczowym. Kiedy pierwsze pogłoski o potwornościach dotarły do króla Leopolda, również i on wydawał się oburzony. Powiedział: „Trzeba położyć kres tym okropnościom, bo inaczej wycofam się z Konga. Nie dam się splamić krwią i błotem. To skandaliczne zachowanie musi się skończyć”. Nie przeszkadzało mu to jednak w ponownym mianowaniu na stanowisko takiej haniebnej kreatury jak Fiévez, choć świetnie wiedział o jego skandalicznych „zasługach”. Ani król, ani jego doradcy, ani też wierchuszka administracji w Bomie nie chcieli zrozumieć, że potworności te nieodłącznie wynikają z przyjętego systemu. Tymczasem, skoro maksymalizacja zysków była początkiem i końcem całego przedsięwzięcia, ludzie na wszystkich jego szczeblach znajdowali się pod ciągłą presją, by ściągać więcej podatków, dostarczać więcej kauczuku, wzmagać eksploatację. System Wolnego Państwa był piramidą, na której szczycie znajdował się Leopold II, pod nim był gubernator generalny w Bomie, niżej – przeróżne warstwy administracji, jeszcze niżej – czarni żołnierze Force Publique, a na samym końcu – tubylec w swojej wiosce. Przemoc fizyczna występowała, być może, tylko na najniższych szczeblach, gdzie stosowali ją żądni łupu żołnierze, niezrównoważeni urzędnicy w głębi kraju, brutalni strażnicy i kompletni obłąkańcy w sercu dżungli, ale przemoc strukturalna sięgała aż do samego szczytu, aż do pałacu w Laken. Oficjalnie tubylec miał pracować dla państwa maksymalnie czterdzieści godzin na miesiąc, ale w miarę jak kauczuk stawał się trudniejszy do zdobycia, trzeba było zapuszczać się głębiej w dżunglę, by zebrać wymagany kontyngent. Nie starczało już czasu na inną pracę. Tubylcy stali się chłopami pańszczyźnianymi państwa. [...] Dziwne byłoby w tym kontekście mówienie o „ludobójstwie” lub „holokauście”, gdyż definicja ludobójstwa zakłada świadome, planowane unicestwianie określonej grupy ludzi, a w tym przypadku nie było takiego zamiaru ani rezultatu. Ale zdecydowanie była to hekatomba, rzeź na niewiarygodną skalę, która z pewnością nie była celem samym w sobie, ale raczej collateral damage, szkodą poboczną spowodowaną perfidną, pazerną polityką eksploatacyjną, ofiarą złożoną na ołtarzu chorobliwej pogoni za zyskiem. Kiedy śpiączka szalała, Leopold II zwrócił się o pomoc do Liverpool School of Tropical Medicine, w tamtych czasach najsłynniejszego ośrodka specjalizującego się w medycynie tropikalnej. Nigdy by tego nie zrobił, gdyby faktycznie wymordowanie tubylców było jego zamiarem. Ale nie oznaczało to, że natychmiast uderzy się w pierś. W rzeczywistości nigdy tego nie zrobił. [...]''
 
Tak więc za kongijskie masakry odpowiadało obok chciwości samego władcy ''kauczukowego imperium'', także robione po taniości ''wolne'' państwo minimum, nastawione na maksymalizację zysków jak najniższym przy tym kosztem. Marnie opłacani, a nade wszystko pozbawieni odgórnej kontroli urzędnicy dosłownie dziczeli w dżungli, zamieniając się w ludzkie bestie zdolne do najpotworniejszych okrucieństw, byleby wycisnąć z miejscowych dywidendę dla swego pracodawcy i właściciela kolonialnego przedsiębiorstwa. Najlepiej podsumował tąż systemową patologię jeden z autorów miażdżącego dla króla Leopolda raportu, członek komisji jaką powołał on pod wpływem głosów krytyki jego metod zarządzania swym prywatnym ''państwem-biznesem''. Belgijski prawnik Félicien Cattier, bo o nim mowa, napisał co następuje: ''Prawda jest taka, że państwo kongijskie nie jest już wcale państwem kolonialnym, ledwie co jest państwem w ogóle – to przedsięwzięcie finansowe. (...) Administrowanie kolonią nie uwzględnia interesu tubylców ani nawet interesu gospodarczego Belgii: jedyną sprężyną działań rządu jest zapewnienie maksymalnych zysków finansowych królowi.'' Konkluzja więc mogła być w zaistniałych warunkach tylko jedna - zgodnie z obietnicą daną przez władcę:
 
''...jedynym możliwym rozwiązaniem było zrzeczenie się przez króla prawa do zamorskiego terytorium i przejęcie Konga przez Belgię. W grudniu 1906 roku węzeł gordyjski został przecięty, ale Leopold jeszcze przez prawie dwa lata grał na zwłokę, roztrząsając tryb owego przejęcia. Zastanawiał się, czy nie udałoby mu się jednak zachować choć kawałka Konga, na przykład Dominium Korony. Z wyraźną niechęcią wypuszczał z rąk projekt swojego życia. Krótko przed przejęciem kazał nawet spalić archiwa Wolnego Państwa. Ale 15 listopada 1908 roku nadszedł wreszcie ten dzień: w czasie narodowego Święta Dynastii dynastia oddała Kongo. Sam termin „wolne państwo” zdążył się już zdezaktualizować w odniesieniu do obszaru bez wolnego handlu, bez wolnej pracy i wolnych obywateli. W zamian pojawił się reżim, który obracał się wokół gospodarki monopolowej, pracy przymusowej i poddaństwa. Od tej pory obszar ten miał nosić nazwę Konga Belgijskiego.''

Wszakże naiwnością grzeszyłby kto sądzi, iż spowodowało to znaczącą poprawę kondycji miejscowej ludności. O biomedycznym reżimie sanitarnym jaki wskutek tego nastał wspominaliśmy uprzednio, jednak przejęcie bezpośredniej kontroli nad Kongiem przez rząd belgijski nie oznaczało bynajmniej ''etatyzmu'', podporządkowania kapitału władzy państwowej. Raczej ich ścisły związek, gdzie to administracja kolonialna pełniła usługową rolę na rzecz przedsiębiorstw, gigantów przemysłu wydobywczego wyznaczających nową epokę imperialnej dominacji, co najlepiej znać po industrializacji Katangi:

''Wszystko finansowane było przez państwo belgijskie i prywatny kapitał. Kopalnie złota Kilo-Moto z początku były całkowicie kontrolowane przez państwo, ale w 1926 roku rząd wyemitował akcje. W innych miejscach na nowo zastosowano system koncesji, taki sam jak w okresie „czerwonego [ od krwi ] kauczuku”. Przedsiębiorstwa te zasilał prywatny kapitał, przeważnie jednak kasie kolonialnej również skapywały pokaźne profity. Nie działo się to za sprawą podatków (o podatkach od dochodów przed pierwszą wojną światową nie było jeszcze mowy), ale poprzez obowiązkowe odstępowanie dużych pakietów udziałów państwu kolonialnemu. Dzięki tym portfelom udziałów kasa Konga Belgijskiego zapewniała sobie częstokroć bardzo sowite dywidendy. [...]''

- innymi słowy kolonialne państwo występowało tu niczym prywatny udziałowiec, partycypujący przeto w zyskach firmy jakiej samo przecież udzielało koncesji! Idźmy dalej w opisie:

''Po wczesnych pracach eksploatacyjnych prowadzonych przez prywatną firmę inwestycyjną Compagnie du Katanga należącą do Alberta Thysa (tego samego, który położył linię kolejową w Dolnym Kongu), dalsze prace podjęła firma Comité Spécial du Katanga (CSK). CSK cieszyła się wyjątkowym statusem prawnym: nie była klasycznym przedsiębiorstwem, ale na poły państwową organizacją pod opieką państwa kolonialnego. Była to spółka sui generis o publiczno-prywatnym kapitale, korzystająca ze szczególnych przywilejów. Zdobyła wszystkie uprawnienia do prac wydobywczych na przeszło połowie powierzchni Katangi, a do tego powierzono jej polityczną administrację regionu. Choć CSK była bardziej przedsiębiorstwem niż organem administracji publicznej, dysponowała własnymi siłami policyjnymi. Stanowiła państwo w państwie. Tej dziwacznej sytuacji nie zakończyło pojawienie się w 1906 roku Union Minière. Również wtedy interesy gospodarcze i polityczne pozostały ściśle ze sobą powiązane. Jako absolutny gigant przemysłowy w Katandze CSK często miała większą władzę nad kolonialnymi rządami niż rządy kolonialne nad nią. I tak, na przykład, państwo kolonialne służyło firmie, rekrutując jej pracowników. Jednym słowem, zarządzanie Katangą zawsze różniło się od administrowania resztą kraju. W tym, między innymi, kryło się źródło późniejszej walki regionu o niepodległość. [...] Między rokiem 1908 a 1921 Kongo doświadczyło pierwszej fali industrializacji, a ta doprowadziła do proletaryzacji mieszkańców. Mężczyźni, którzy do tej pory parali się rybołówstwem, kowalstwem lub myślistwem, stali się pracownikami najemnymi jakiejś firmy. Nawet w początkowym okresie ich liczba była ogromna. W Katandze, gdzie sześćdziesiąt procent robotników pracowało dla Union Minière, liczba górników między 1914 a 1921 rokiem wzrosła z ośmiu tysięcy do czterdziestu dwóch tysięcy, a liczba robotników zatrudnionych przy kolei – z dziesięciu tysięcy do czterdziestu tysięcy siedmiuset. W Kasai i Prowincji Wschodniej pracowało w sumie trzydzieści tysięcy robotników, w Kinszasie i Léopoldville mieszkało również trzydzieści tysięcy migrantów. Przyczyna masowego naboru afrykańskiej siły roboczej była prosta: pot kosztował mniej niż benzyna''.
 
- nie tylko zresztą tam, ówczesne Kongo stało się prawdziwym rajem dla przedsiębiorców cieszących się nadzwyczajnymi przywilejami ze strony kolonialnego parapaństwa. Przykładem:
 
''...niejaki William Lever, który w 1884 roku w Liverpoolu rozpoczął produkcję mydła na skalę przemysłową. Wychodzące spod prasy kostki mydła ochrzcił mianem Sunlight. To, że firma wyrosła na międzynarodową korporację Unilever, zawdzięcza między innymi Kongu. Mydło produkowano z oleju palmowego, który Lever początkowo kupował w Afryce Zachodniej. Kiedy brytyjska administracja kolonialna przestała z nim współpracować na wcześniejszych korzystnych warunkach, w 1911 roku bardzo rozległe koncesje w Kongu przydzieliło mu państwo belgijskie. Tam, gdzie dzika palma występowała w obfitości, wedle własnego uznania mógł wytyczyć sobie pięć okręgów o promieniu sześćdziesięciu kilometrów, w sumie zatem dysponował obszarem o powierzchni siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy hektarów – dwuipółkrotnie większym niż cała Belgia. Tak powstały Huileries du Congo Belge (HCB, Olejarnie Konga Belgijskiego), firma, która była szczególnie aktywna na południu Bandundu i która przekształciła się w gigantyczny koncern. W pobliżu Kikwit wyrosło miasteczko Leverville. Do zbioru orzechów palmy olejowej firma wykorzystywała wiele tysięcy Kongijczyków, którzy w tradycyjny sposób wspinali się po pniach, by ścinać kiście. Lever zyskał opinię wielkiego filantropa, lecz Kongo nie bardzo to odczuło. Pracownicy zarabiali nędznych dwadzieścia pięć centymów na dzień i żyli w prymitywnych warunkach. Chodziły słuchy o przymusowym naborze robotników i przekupywaniu zwierzchników wiosek. Dziesiątki wiosek musiały się zwinąć i wynieść ze swoich terenów w imię rozwoju przemysłu. Dzisiaj w Kikwit wspomina się ten okres z goryczą: był gorszy niż doświadczenia lat gorączki kauczukowej.''

Gwałtownie postępująca w sercu Afryki industrializacja miała jeszcze jeden, zasadniczy skutek - zaprowadzenie władzy pieniądza i ściśle z nim związanego systemu fiskalnego:
 
''Oddziaływanie monetyzacji było znaczące. W życiu codziennym znowu odczuwało się silnie obecność państwa. Nie można już było kupić od sąsiadki kurczaka, by w jakimś sensie nie była zamieszana w to władza. Wielowiekowy handel wymienny, przejrzysty system wzajemnej wymiany między ludźmi, musiał ustąpić pola abstrakcyjnemu systemowi narzuconemu przez państwo. Pozostało tylko mieć nadzieję, że te dziwaczne papierki, na których królowała biała kobieta odziana w białą tunikę, rzeczywiście przedstawiały sobą jakąś wartość. „Banque du Congo belge, un franc” – taki uroczysty napis mogli przeczytać na pierwszym jednofrankowym kongijskim banknocie ci, którzy potrafili to zrobić. Kobieta, w typie raczej helleńskim, miała na głowie przepaskę. Jej lewe ramię spoczywało na wielkim kole, w prawym dzierżyła snop zboża. Miała z pewnością przedstawiać sobą alegorię rolnictwa i przemysłu, ale przeciętny Kongijczyk nie za bardzo był obeznany z wyobrażeniami neoklasycyzmu i z jego kiczem. We wczesnych latach dwudziestych monety w większym stopniu odzwierciedlały lokalną rzeczywistość: widniała na nich palma olejowa, w paru lokalnych językach zwana m’bila. Rozumiano to dosłownie jako związek między państwem a przemysłem: koncern Williama Levera wkrótce zaczęto nazywać „Compagnie m’bila”. Pieniądz oznaczał wymianę handlową z fabryką. Ty dajesz jej swoje ciało, ona tobie wypłatę.''

Skądinąd ciekawym jak sobie kuce wyobrażają ''rewolucję przemysłową'' bez pieniądza i państwa jako jego gwaranta, oraz płaconych na rzecz tegoż podatków, przeznaczanych na rozwój industrii i niezbędnej ku temu infrastruktury? Nawet tak zachwalana przez nich ''anarchia bankowa'' panująca w Ameryce lat 40/50-ych XIX-ego stulecia, wymagała pierwej zakupu obligacji rządowych jako koniecznego zabezpieczenia depozytów, i podlegała regulacjom władz poszczególnych stanów USA [ toż to istny ''socjalistyczny etatyzm'' dla rasowego rozwolnościowca! ]. Wielki Kryzys stanowił pod tym względem dla Konga moment przełomowy, okazując wyraźnie ścisły związek kolonialnego państwa z kapitałem, i jego faktyczne podporządkowanie mu:

''Doprowadziło to w 1929 roku do gigantycznego deficytu budżetowego. Belgijski rząd był świadomy, że budżet kolonii w zbyt dużej mierze uzależniony jest od przychodów z górnictwa i że trzeba przemysł zdywersyfikować. Alternatywę stanowiło rolnictwo, zwłaszcza ukierunkowane na eksport, uprawy tytoniu, bawełny czy kawy na wielką skalę wymagały jednak czasu i inwestycji. Łatwiejszy sposób szybkiego uzyskania dochodów polegał na podniesieniu podatków, to jest podatków płaconych przez tubylców, ponieważ w czasie kryzysu chciano oszczędzić przedsiębiorstwa. Podniesienie podatków od dochodów osób prywatnych miało jeszcze jedną zaletę: wzmożenie zapotrzebowania na pieniądze – Kongijczycy będą musieli się podjąć pracy za pensję, a to tylko ich ucywilizuje. Wyższe dochody dla państwa, a jednocześnie uzyskanie większej kontroli nad społeczeństwem, które zaczynało się burzyć – czyż nie stanowi to dobrej ilustracji powiedzenia „upiec dwie pieczenie na jednym ogniu”? I tak też się stało. W 1920 roku kolonia dostarczała w postaci podatków zaledwie piętnaście i pół miliona franków belgijskich. W 1926 roku już czterdzieści pięć milionów. A w 1930 roku, w pełni kryzysu – dwieście sześćdziesiąt dziewięć milionów. W ciągu czterech lat przychody z podatków wzrosły sześciokrotnie. W 1930 roku podatki bezpośrednie stanowiły trzydzieści dziewięć procent kolonialnego budżetu, podczas gdy podatek dochodowy od dużych przedsiębiorstw, które przecież w poprzednich latach uzyskały gigantyczne zyski, stanowił zaledwie cztery procent budżetu. Co gorsza, wiele prywatnych przedsiębiorstw znajdujących się w tarapatach finansowych otrzymywało nawet pieniądze od władz kolonialnych, ponieważ swego czasu zostały zwabione do Konga obietnicą gwarancji finansowych: w przypadku klapy miały otrzymać zryczałtowaną czteroprocentową dywidendę z kasy kolonialnej. Dziura spowodowana kryzysem musiała więc zostać wypełniona pieniędzmi zwykłych Kongijczyków, a oprócz tego zastrzykami finansowymi ze skarbca belgijskiego i dochodami z loterii kolonialnej. Nie oznaczało to, że każdy kongijski robotnik nagle musiał płacić sześciokrotnie wyższe podatki (w miastach ich wprowadzanie już się zaczęło i było bardzo dotkliwe), ale że fiskus sięgał teraz do coraz bardziej odległych wiosek w głębi kraju. Przymus płacenia podatku dochodowego wygnał tysiące ludzi do kopalń, na plantacje i do urzędów. W 1920 roku zatrudnionych za stałą pensję było sto dwadzieścia trzy tysiące Kongijczyków, w 1939 roku ich liczba wzrosła do czterystu dziewięćdziesięciu trzech tysięcy. Kto nie chciał podjąć pracy za pensję, ale wolał pozostać niezależnym chłopem, zobowiązany był uprawiać konkretne rośliny i sprzedawać je prywatnym przedsiębiorstwom kolonialnym. Szacuje się, że w 1935 roku około dziewięciuset tysięcy osób zaangażowanych było w uprawę bawełny.''

Napiszę to specjalnie dużymi literami, tak by dotarło do najgłupszego choćby kuca, co stało się wówczas w Kongu: ZA GWAŁTOWNY PRZYROST OBCIĄŻEŃ FISKALNYCH TUBYLCZEJ LUDNOŚCI ORAZ SPOTĘGOWANIE KONTROLI ZE STRONY CIEMIEŻĄCEJ JĄ ADMINISTRACJI KOLONIALNEJ, ODPOWIADAŁ BRAK NALEŻYTEGO OPODATKOWANIA DZIAŁAJĄCYCH NA MIEJSCU I CIESZĄCYCH SIĘ WZGLĘDAMI PAŃSTWA DUŻYCH PRZEDSIĘBIORSTW, CZĘSTO ZE ZNACZĄCYM UDZIAŁEM KAPITAŁU OBCEGO dodajmy. Wszakże nie mam złudzeń, że w swej nieprzemakalnej dla myśli tępocie wyciągną stąd opaczne wnioski o ''szkodliwości interwencjonizmu państwowego w gospodarce'' - a kto niby miał go wtedy w Kongu przemóc: ''oddolny bunt'' murzyńskich konsumentów?! Jednym z nich była rebelia mistyczno-anarchistycznego ruchu o wdzięcznej dla naszych uszu nazwie Tupelepele, której spokojnie mogłyby przyświecać libertariańskie z ducha hasła ''państwo to złodzieje, a podatki kradzież!'':

''Kiedy nadszedł kryzys ekonomiczny, Unilever również bardzo go odczuł. W 1929 roku kilogram oleju palmowego wart był 5,9 franka, w 1934 roku cena spadła do 1,3 franka. Przedsiębiorstwo było zmuszone zrekompensować sobie część strat kosztem własnych robotników. W połowie lat trzydziestych za kilogram orzechów palmowych płaciło zaledwie trzy centymy zamiast dwudziestu. Wywołało to wielkie niezadowolenie. Państwo podnosiło podatki, a firma obniżała wynagrodzenie, taki stan rzeczy nie mógł dłużej trwać. Również i tutaj niepokój społeczno-ekonomiczny znalazł wyraz w religii ludowej. Po wizjach, jakie miała kobieta zwana Kavundji, powstała sekta Tupelepele (dosłownie: wyznawcy sekty lub przywódcy ruchu). Rzeczywistym liderem ruchu był Matemu a Kelenge, człowiek znany pod przezwiskiem Mundele Funji (Biały Wiatr). Jego stronnicy liczyli na powrót przodków, którzy mieliby przywrócić zmącony porządek i zapoczątkować nową erę dobrobytu. W oczekiwaniu na ten powrót zamierzano zlikwidować wszystko, co europejskie. Dokumenty tożsamości, pokwitowania podatkowe, banknoty i umowy o pracę wyrzucano do rzeki. Nad jej brzegiem ludzie postawili szopę, w której przodkowie mieli składać dla nich cudowne dary, jak orzeszki ziemne, które były tak urodzajne, że wystarczyło zasadzić jeden, żeby zakwitło całe pole. Był to bardzo wzruszający wyraz nadziei na wyzwolenie. Jeden z mieszkańców tego regionu wyraziście opisał sytuację:
 
Biali zrobili z nas niewolników; aby dostać od nas orzechy palmowe, nie wahali się nas chłostać czy policzkować. Zabawiali się z kobietami i dziewczętami w wioskach. Nasze życie przestało być życiem ludzi, ale stało się żywotem zwierząt. Upływało nam pod znakiem pracy dla białych: spaliśmy dla białych, jedliśmy dla białych, wstawaliśmy dla białych, żeby dla nich pracować. Byliśmy przemęczeni tą ciągłą pracą dla białych, którzy stworzyli nam nieludzkie warunki. Dlatego posłuchaliśmy tego, co mówił Matemu a Kelenge, zwany później Mundele Funji, który wezwał nas do zaprzestania płacenia podatków, do zaprzestania pracy dla białych i do wypędzenia ich.

Tak jak w przypadku Szymona Kimbangu, władza kolonialna i tym razem posłała wojska. Do 8 czerwca 1931 roku wydawało się, że sytuacja jest pod kontrolą. Tego dnia Maximilien Balot, młody belgijski urzędnik, z paroma afrykańskimi współpracownikami wyruszył samochodem w teren, aby zebrać podatki. W wiosce Kilamba wjechał na drogę prowadzącą do szopy, w której oczekiwano powrotu przodków. Wpadł tam na Matemu a Kelenge, lidera sekty. Ten zawołał, że nie ma już pieniędzy i że zamorduje białego i jego wspólników. Na to Balot wystrzelił w powietrze. Wielu zgromadzonych się rozpierzchło, w tym część jego własnych ludzi. Drugi strzał ranił jakiegoś wieśniaka. „Sami widzicie, że biały chce nas zabić!”, wołał Matemu. „W takim razie zabij mnie!” Balot strzelił do niego, ale chybił. Matemu się pozbierał i pokaleczył twarz białego wielkim nożem. Ten ogłuszył go kolbą swojego karabinu i uciekł. Ale włócznia jednego z wieśniaków trafiła go w szyję. Matemu ruszył za nim w pościg i uderzył białego maczetą w ramię. Prawe ramię białego zwisło, odcięte częściowo od korpusu. Trzech mieszkańców wioski, wśród nich jej wódz, rzuciło w niego włóczniami. Kiedy Balot padł na ziemię, wódz zauważył, że urzędnik wciąż żyje. Odciął mu głowę i zabrał ją jako trofeum. Następnego dnia ciało Balota zostało pocięte na kawałki i podzielone między dostojników ośmiu różnych wiosek. Jego bagaż splądrowano. Rząd w Kongu Belgijskim nigdy jeszcze nie stał w obliczu tak okrutnej napaści na pełniącego swe obowiązki urzędnika. Zareagował bezlitośnie. Bunt należało wyrwać z korzeniami. Do Kwanga ruszyła ekspedycja karna, jakiej kolonia nie widziała od czasów najgorszych lat Wolnego Państwa. Trzech oficerów, pięciu podoficerów, dwustu sześćdziesięciu żołnierzy i siedmiuset tragarzy przez wiele miesięcy okupowało teren. Doszło do ciężkich walk. Powstańcy zostali pojmani i brutalnie torturowani, kobiety były gwałcone. Późniejsza komisja śledcza władz belgijskich potwierdziła straszny bilans końcowy. Zamordowano przynajmniej czterystu Pende, ale w rzeczywistości była to raczej wielokrotność tej liczby. Rewolta Pende została złamana, ale nie zmniejszyło to gniewu mieszkańców. Kiedy wdowa po Balocie powróciła do Brukseli, wypowiedziała słowa, których łagodność i wielkoduszność wydają się pochodzić nie z tego świata: 
 
„Agenci prywatnych przedsiębiorstw źle traktują czarnych i wyzyskują ich. Ludzie muszą się o tym dowiedzieć. Trzeba skończyć z tym, co się tam dzieje, bo inaczej wszędzie dojdzie do powstań. Prywatne przedsiębiorstwa zawłaszczyły sobie prawa, które przysługują wyłącznie rządowi. Poza tym mamy urzędników w dystryktach, którzy nie zachowują się tak, jak powinni. Mój mąż zapłacił za innych”.''
 
- i niech ta gorzka refleksja nieszczęsnej małżonki zamordowanego przez ''tambylców'' białego kolonizatora, posłuży za podsumowanie niniejszego wpisu. W następnym zajmiemy się równie obszernym uprzedzam, lecz podobnie intrygującym opisem pochodzącym z książki van Reybrocka, jak to mimo szumnych niepodległościowych haseł rządzone formalnie już przez miejscowych Kongo przedzierzgnięte w Zair, pozostało ekonomiczną i surowcową kolonią państw europejskich i pochodzących stamtąd przedsiębiorstw. Działo się zaś tak na równi wskutek post-kolonialnych zaszłości, jak i niedołęstwa w zarządzaniu niby własnym przecie państwem przez miejscowe elity, w efekcie popadło ono w totalny rozstrój doprowadzając do rozpasania iście bestialskiej anarchii, przypominającej jako żywo conradowskie ''Jądro ciemności'' - ale o tem potem.