sobota, 28 sierpnia 2021

Fucksyniuk to śmieć, Cimoszenko i Jachujra takoż.

Ponieważ wystarczająco dobitnie wyraziłem mój stosunek do pomienionych w tytule kanalii, podobnie jak i pomniejszego płazu porównującego polskich żołnierzy i pograniczników do esesmanów, stąd nie zamierzam roztrząsać w ogóle ich przypadków. Szkoda się żołądkować, mogę jedynie wyrazić żal, iż wbrew pierdoleniu korwinozjebów i libkowskich spierdolin z Kucfederacji, rządy PiS nie są nawet parodią sanacji, a sam Kaczyński dyktatorem, NIESTETY. Pozostaje stąd ubolewać, że parlamentarnym szumowinom odstawiającym cyrki na granicach Rzeczpospolitej, nie można obecnie urządzić nowego procesu brzeskiego - Kostek Biernacki wiedziałby już co zrobić z bydlakami, nie przejmując się jakimś anachronicznym immunitetem, na który to ścierwo nie zasługuje. Jakże odczuwalny jest dziś w naszym kraju brak tak pożytecznej instytucji jak Bereza, która doprawdy rozwiązałaby wiele spraw, bo to jedyne skuteczne narzędzie ''dialogu'' z terrorystami. Nie można wchodzić w dyskusję z rozhisteryzowaną swołoczą, która swym moralnym nabzdyczeniem pokrywa współudział w przestępczym procederze przemytniczym, a pewnie i narkotykowym reżimu Łukaszenki. Jeśli w ogóle poświęcam jej uwagę, to jedynie jako objawowi pewnej patologii, stanu do jakiego doprowadził się Zachód, stanowią bowiem oni jego emanację nad Wisłą. Nie sposób zaprzeczyć, że do ohydnego ataku medialnego doszło na antenie i przy czynnym udziale redaktora stacji telewizyjnej należącej do amerykańskiego kapitału, a tylko skrajny wolnorynkowy dureń, wierzący jeszcze wciąż w liberalne pierdoły bredzić serio będzie, iż to jedynie sprawa prywatnego właściciela, bez związku z polityką obecnego rządu USA. Jeśli ktoś nadal żywi jakieś złudzenia pod tym względem [ jak ja onegdaj przyznaję ], niech obada jak obleśnie mizdrzy się do chińskich genseków synalek Brzezińskiego, typowany na nowego ambasadora Stanów Zjednoczonych w Polsce. Bydlak będzie więc bronił stacji przewerbowanych ubeków czyli WSI24 gorliwiej nawet, niż caryca botoksu Mosbacherowa, a co gorsza zapewne próbował wcielić w życie chore koncepty tatuśka o ''rozszerzonym Zachodzie od Vancouver po Władywostok''. Takowy globalistyczny lądolód zmiażdżyłby Polskę wraz z innymi krajami Europy Wschodniej do reszty, na nasze szczęście jego realizacja jest mało prawdopodobna, bynajmniej jednak przez opór Okcydentu, lecz samej Moskwy. Po cóż bowiem Kreml miałby przystawać na sojusz z cierpiącym na ''śmierć mózgową'' NATO, czego widomym objawem stan Bidena, i wiązać swój los z bankrutem ideowym pozbawionym przywództwa jakim jest obecnie Zachód? Wprawdzie będzie to dlań oznaczać podporządkowanie Chinom, ale przecież Moskwa zaczynała jako bandyckie państewko zdzierające haracz z ''braci Słowian'' dla mongolskiego chana, więc ma w tym doświadczenie historyczne i jedynie powróci do swych korzeni. Niechże więc Putin wraz ze swą kamarylą jak najdłużej łupią samych Rosjan, bo wymiana go przez tamtejsze elity na jakiegoś bardziej strawnego dla Zachodu LGBTarianina w typie Nawalnego oznaczałaby dla Polski fatalny obrót spraw, na szczęście powtarzam mało prawdopodobny [ oby ]. Pora wreszcie spojrzeć prawdzie w oczy: jeśli mamy jako kraj i państwo wytrzymać obecną próbę sił z Rosją, załatwiającą póki co porachunki z nami rękoma Białorusi, trzeba porzucić definitywnie prawoczłowiecze farmazony rodem z Zachodu o ''liberalnej demokracji'' i tym podobnych. Zdaję sobie sprawę, że takowe postawienie sprawy jest szokujące zwłaszcza dla rodzimych antykomunistów PRL-owskiego jeszcze chowu, narażając mnie na przyprawienie gęby ''ruskiego agenta'' [ rzecz jasna podobne epitety autentycznym szpionom nijakiej szkody nie czynią ], niemniej fakty są brutalne. 

Putinowska Rosja bowiem nauczyła się do perfekcji obracać ideologiczny zajob Zachodu przeciw niemu samemu, czego przykładem obecna wciąż jeszcze testowa wersja kryzysu migracyjnego na naszych granicach. Mogą nas przecie dzięki temu szantażować: ''co, nie chcecie przyjąć biednych ludków uciekających przed obskuranckim obyczajowo, ''średniowiecznym'' reżimem nie szanującym ''praw reprodukcyjnych'' kobiet, gejów i osób ''niebinarnych płciowo''?! Cóż z was za ''demokraci'' taką razą, a Rosjanie na Ukrainie czy w krajach bałtyckich to aby nie ''uciskana mniejszość'', której podstawowe ''prawa człowieka'' są nagminnie łamane, zaś kto śmie przeczyć ''wyzwolicielskiej'' roli krasnoarmiejców ten ''faszysta'' i ''antysemita''!'' Nie mogło oczywiście braknąć rzekomych ''polskich obozów koncentracyjnych'' dla nachodźców, a kto wie czy nie szykuje się jaka zbrojna ''akcja humanitarna'' w ich ''obronie'' np. na sąsiedniej Litwie, zupełnym przypadkiem skorelowana z kolejną odsłoną manewrów ''Zapad'', obaczymy. Ba, nawet tak modny ostatnio ''ekologizm'' też się czekistom przyda np. sporządzony w zeszłym roku raport Instytutu Warszawskiego o zagrożeniu moskiewską dywersją krajów nadbałtyckich podaje, iż ''zainicjowany przez władze pskowskiego okręgu administracyjnego projekt montażu kamer CCTV celem obserwacji środowiska naturalnego łotewskich pojezierzy w optyce VDD, jest jawną próbą instalacji infrastruktury szpiegowskiej na terytorium Łotwy do gromadzenia informacji wywiadowczych przez służby rosyjskie''!!! Sam Putin zaś zwalał winę za pustoszące niedawno Syberię pożary tajgi na ''globalne ocieplenie'', usprawiedliwiając tym własną indolencję oraz lokalnych władz. Skądinąd jest bardzo prosty sposób na załatwienie z kolei Rosjan ich własną bronią, i mam na to przykład całkiem niedaleko, w postaci cmentarza radzieckich jeńców wojennych na Bukówce w Kielcach. Tych co udało się im przeżyć prawdziwe piekło hitlerowskiej niewoli, jako ''zdrajców'' nie chcących walczyć za Stalina i ZSRR czekał po tzw. ''wyzwoleniu'' równie straszny los - trafiali masowo z jednych obozów koncentracyjnych do drugich, tym razem ''ojczystych'', gdzie wielu cudem dotąd ocalonych zmarło. Należy więc konsekwentnie wyczyścić kraj z wszelkich ''UBelisków'' wystawionych na cześć radzieckich ''zniewolicieli'', zaś na rzeczonej Bukówce ostawić nowy porządny monument, urządzając uroczystość ku pamięci pochowanych tam męczenników obu w istocie totalitaryzmów, niemieckiego i sowieckiego rzuciwszy tym wyzwanie Rosji - proszę bardzo, my oddajemy sprawiedliwość waszym ofiarom nie tylko Hitlera, ale i Stalina, a wy temu ostatniemu zbrodniarzowi wciąż bijecie pokłony! Pieprzeniem zaś o ''demokracji'' i takich tam, robimy z siebie tylko frajerów żyrujących kontrolowaną przez Rosję białoruską opozycję. Przypominam, że mąż Cichanouskiej jeszcze parę lat temu jeździł na zajęty przez Moskwę Krym, piejąc peany na cześć ''ruskiego miru'', a małżeństwo Cepkałów fetowane u nas zarówno przez Szczerbę z PO jak i byłego już na szczęście szefa MSZ z ramienia PiS Czaputowicza, konkuruje gorliwie z Łukaszenką we włażeniu w tyłek Putinowi. Sądzić zaś jak Targalski, że mimo tego jest to dla nas korzystne, bo jakoby odciąga Białoruś spod wpływów Rosji na rzecz Zachodu, dowodzi jedynie niezrozumienia czym ten ostatni niestety dziś jest i jak ma się obecnie prawdziwy układ sił w samej Europie. Dlatego czas wreszcie wyciąć z naszego terytorium rak obcej polskim interesom na Wschodzie agentury wpływu za jaką robi ''Biełsat''. Na antenie którego lansuje się podejrzane kreatury pokroju Jewgienija Kisielowa - ''legendę niezależnego rosyjskiego dziennikarstwa'', ani słowem przy tym nie wspominając, że ten ''liberalny krytyk reżimu Putina'' zaczynał jako profesjonalny szpieg KGB w tajnej misji podczas ''rewolucji islamskiej'' w Iranie, a później czynnie wspierając radziecką inwazję na Afganistan.

Obecny blamaż z kolei Amerykanów w tym kraju, jawnym dowodem fiaska liberalizmu z jego bredzeniem o uniwersalnych prawach człowieka jak i ekonomii, jakoby niezależnych od lokalnego kontekstu i miejscowych uwarunkowań kulturowych, religijnych, etnicznych etc. Rzecz jasna nie braknie nadal żywych ilustracji freudowskiego ''wyparcia'' bełkoczących, że to nie był prawdziwy liberalizm bo ten reprezentuje jedynie szkoła austriackich przegrywów ekonomistów a jakże, ci zaś nigdy nie poparliby imperialistycznych ''interwencji humanitarnych'', a za wszystko winę ponoszą podszywający się pod sztandar wolności gospodarczej i obyczajowej ''socjaletatyści'' itd. Czy to aby czegoś nie przypomina i to bardzo, hę? Tak, liberałów czeka wkrótce los epigonów socjalizmu do dziś uparcie nie przyjmujących faktów, wszystkich tych pajaców łżących bezczelnie, że ZSRR to ''nie był prawdziwy komunizm'' i jakoby jego zbrodnie nie miały nic wspólnego z marksizmem, dokładnie ten sam syf ideowy. Mogą zaklinać histerycznie rzeczywistość, ale wymowa zdarzeń jest nieubłagana: jakby nie kłamał w żywe oczy Biden, Amerykanie byli tam nie tylko by zabezpieczyć swe interesy w regionie szachując Iran, Rosję i Chiny za jednym zamachem, ale i ''budować demokratyczne państwo i naród'' na nowych, z gruntu liberalnych podstawach. Próba uczynienia serio ze zlepku plemion i klanów jakim jest Afganistan gromady indywidualistów, dowodzi szaleństwa ideologicznego w jakim pogrążyło się USA wraz z resztą Zachodu. Szczególnym objawem haniebnego wprost odklejenia od rzeczywistości było świętowanie zaledwie parę miesięcy temu przez amerykańską ambasadę w Kabulu obchodów dnia ''dumy gejowskiej'', a to wszystko w kraju, gdzie do tradycji należy homoseksualna pedofilia tzw. ''baczczebazi'', masowa prostytucja ''niebinarnych płciowo'' chłopców, przeważnie dzieci jeszcze - Michel Foucault lubi to! Oczywiście korwinowe kuce będą gadać, że to ''lewactwo'' vel ''marksizm kulturowy'', ale tak naprawdę za całym tym ''eldżibitowo-dżenderowym'' syfem stoi arcyliberalna idea ''indywidualnego wyboru'', posunięta do swych ostatecznych niemal konsekwencji. Czyż ktoś ''przezwyciężający'' jakoby nawet własną biologię, w imię decydowania już nie tylko o swym statusie ekonomicznym, ale i płci czy w ogóle kondycji człowieczej, nie zasługuje na miano w pełni urzeczywistnionego modelu ''self-made mena''? I stąd tak płynne połączenie ''wolnego rynku'' z ''nieheteronormatywnym transpłciowizmem'' w postaci LGBTarianizmu, który jeśli utrzymają się dotychczasowe trendy w rodzimym środowisku rozwolnościowym, rychło zepchnie pozostałych przy życiu kolibów do paleolibertariańskiego getta ''ostatnich Mohikanów późnego rothbardianizmu'' a la Jakub Woziński. Same zaś USA nie padną tak szybko, wbrew pozorom do tego jeszcze daleka droga, lecz odrodzą już jako potęga dopiero teraz stricte amerykańska paradoksalnie. Bowiem tamtejsze nastawione globalistycznie elity, tak lewicowe i liberalne jak i ''neokoszerwatywne'' spod znaku Bushów, wbrew swym zamiarom realizują politykę ''America first!'' sprowadzając masowo latynoskich migrantów. Przeobraża to radykalnie krajobraz kraju nie tylko pod względem kulturowym, marginalizując dominujący dotąd za oceanem ''zachodnioeuropejski nawis cywilizacyjny''. Doskonale widać to po przełomowym zaiste przemówieniu Bidena, w którym to co zeń najlepsze spokojnie mógłby wygłosić Trump:). Było to bowiem otwarte pożegnanie z polityką liberalnego ''prawoczłowieczyzmu'' zaprowadzanego siłą, i globalnym ładem gwarantowanym przez hegemonię USA, tym bardziej szokujące, że ustach nominalnego przywódcy ''wolnego świata'' co to miał niby sprawić, iż ''America is back!''.

To se ne vrati, przynajmniej nie w tej formie jak dotąd, tymczasem niestety PiS jest jak KOD, też chciałby najwidoczniej, żeby ''było tak jak było''. Słuchając czołowych przedstawicieli obozu rządzącego, takich jak Żurawski-łamane-przez-Grajewski czy Targalski, odnosi się wrażenie, iż chyba serio oczekują powrotu Trumpa lub kogoś w podobie na białym koniu. Ot, przeczekajmy ''nowy reset'', wrócą do władzy za oceanem Republikanie i będzie dobrze - nie mili panowie, zmiany w samej Ameryce jak i na świecie zaszły na to już za daleko, czas więc odnaleźć się w ''nowej a-normalności'' jaka wokół zapanowała. O frakcji prounijnych tumanów stawiających na Berlin nie chce mi się już nawet gadać, powtórzę więc tylko, że to co czynią w swej głupocie oznacza dziś powielać błąd Hitlera w nowym wydaniu, który to bazując na wszechniemieckim szowinizmie, w istocie był paneuropejskim globalistą. Stąd jego projekt nazistowskiej integracji europejskiej opartej na ponadnarodowej, bo rasowej już tożsamości przyjęty z takim entuzjazmem przez wielu przedstawicieli elit Zachodniej Europy. Bowiem III Rzesza stanowiła dla niej ostatnią deskę ratunku i szansę na odgrywanie podmiotowej roli w świecie, na szczęście nieudaną szczególnie dla nas w Polsce, bośmy nigdy nie byli jej częścią ni będziemy, uosabiając ''orientalną'' stronę Europy i najwyższy czas sobie o tym przypomnieć. Owszem, stawka na Niemcy w krótkiej perspektywie o tyle nie jest pozbawiona podstaw, że dzięki swym zaawansowanym pracom nad nowymi technologiami pozyskiwania paliwa wodorowego, kupią one zapewne jeszcze nieco czasu dla siebie. Tyle że będzie to oznaczać zacieśnienie i tak już mocnej współpracy Berlina z Moskwą, a więc ich kleszcze tym mocniej zewrą się na naszym gardle oraz innych krajów Europy Wschodniej. Zwłaszcza Ukraińców, którzy trzeźwo argumentują, że niemieckie inwestycje u nich w ''paliwo przyszłości'' to właśnie kwestia następnych 20-30 lat dopiero, a za gazowe dile Merkelowej i Putina z przyzwoleniem Bidena przyjdzie im już płacić teraz, i to srogo podobnie zresztą jak i nam. Zamiast jednak histeryzować bredząc coś o ''zdradzie'' - najwidoczniej ktoś widział się prowadzonym do ołtarza wraz z Trumpem czy Bidenem - albo szukać desperacko nowego protektora w Paryżu, Moskwie albo Pekinie [ tak jakby to były jakieś alternatywy, abstrahując od ich realności ], pora by tak może w końcu wybić się na jaką samodzielność, przynajmniej w myśleniu. Główne nieszczęście polskiej sceny politycznej leży bowiem w tym, iż dosłownie wszystkie działające na niej siły i partie orientują się na Zachód. Nie tylko wspomniane PO i PiS, których podział zasadza się z grubsza li tylko na zapatrzeniu pierwszych ślepo w Berlin, drugich zaś Waszyngton, ale także dotyczy to zasadniczo prounijnej lewicy, a nawet Konfederacji stojącej przecież liberałami ekonomicznymi, obojętnie czy to Sośnierz, Bosak czy Braun - pod tym względem nie ma żadnej istotnej różnicy między nimi. PiSowcom, których stać jedynie na wyzywanie tych ostatnich od ''ruskich onuc'' warto przypomnieć, że to nie Moskwa lecz amerykańskie jak najbardziej ''prodżekty Arizona'' finansują kucowskie Miltoniady, a libkowska zaraza przylazła do nas zza oceanu, a nie ze Wschodu. Wszystkie pomienione ugrupowania jednako afirmują Okcydent, inaczej tylko rozkładając akcenty i stawiając na różne jego aspekty, po równi wszakże kopiując z Zachodu rozwiązania, całkiem odtwórczo i bezmyślnie. Nikogo bodaj z polskich chyba jedynie z nazwy polityków nie stać na samodzielność ideową, niechby twórczą interpretację cudzych schematów - nawet PiS, jaki do niedawna stanowił jedynie lokalną mutację wypalonego już całkiem ''neokoszerwatyzmu'', zanim nie pogubił się wskutek obalenia Trumpa, prezydentura którego była ''łabędzim śpiewem'' tejże ideologii w swym ślepym wsparciu dla Izraela, a zarazem zwiastunem nowego. Stąd narastające poczucie politycznego osierocenia, które obejmie rychło też pozostałe formacje na krajowej scenie, również coraz bardziej anachronicznych libków z Kucfederacji, jakim ślepe zapatrzenie w gasnący na naszych oczach stary kształt Ameryki i ogólnie Zachodu wciąż nie pozwala dostrzec, że ''liberalizm nie działa''.

Bowiem to nie tyle Zachód zbankrutował, co jego o nim infantylne wyobrażenie wśród narodów Europy Wschodniej takich jak nasz, czy ukraiński. Jeśli chodzi o naszych sąsiadów ze Wschodu, warto posłuchać co ma do powiedzenia o tym czołowy bodajże tamtejszy intelektualista Adrij Baumeister, którego kanał na tubie i pomieszczone w nim jego prelekcje gorąco polecam, nawet bez znajomości języka idzie sporo wyrozumieć. Uwagi wypowiedziane przezeń w niezwykle ciekawym wywiadzie świeżej daty, tyczące obecnej sytuacji na Ukrainie i szoku jaki nastał tamże po ''zdradzie'' Bidena, jak ulał pasują też do opisu polskiej. Baumeister trzeźwo wskazuje na imitacyjny charakter ichniej modernizacji, polityczny dryf miejscowych elit, którym brakło jakiejkolwiek samodzielności strategicznej na skromną choć miarę, nakreślenia własnej drogi i miejsca w świecie dla Ukrainy po rozpadzie ZSRR. Zezując raz to na Zachód, to znowu Rosję Kijów lawirował jedynie ciągle między oboma, nie zdobywając się na niezależną inicjatywę mimo potencjalnie korzystnego położenia np. w dziedzinie polityki czarnomorskiej. Wprawdzie nie mógł on w pełni go wykorzystać ze względu na potworną wprost zapaść ekonomiczną i społeczną jaką kraj przeżywał po rozpadzie lichego, ale jakiegoś tam sowieckiego ładu. Pomnę jak słyszałem od osób, które jeździły na Ukrainę jeszcze w latach 90-ych niesamowite historie np. o pewnym prowincjonalnym, nadmorskim mieście, gdzie na miejscowym placu zbierała się wieczorami młodzież przesiadując w kompletnej niemal ciemności, bowiem działała tam z braku prądu tylko jedna latarnia. Albo o porachunkach w biały dzień dokonywanych na ulicy przez lwowską mafię, w obecności ukraińskich gliniarzy z całych sił ignorujących to co mają przed oczami. Niby podobne scenki, a nawet gorsze uświadczyć można było także wówczas na całym obszarze byłych ''republik związkowych'' ZSRR, sęk wszakże w tym, że Rosja jednak jakoś się z tego otrząsnęła, a Ukraina do dziś nie bardzo. Sporo winy ponosi za to właśnie wspomniany brak samodzielności w myśleniu elit władzy w Kijowie, ich pożal się pomysł na rządy sprowadzał się do uwieszenia u cudzej klamki jak nie ze Wschodu to Zachodu, bo przecie jakby co nam pomogą skoro gorliwie wysługujemy się jednym lub drugim - eh skąd my to znamy... Model tej iście dziadowskiej polityki właśnie zbankrutował, wszakże kac jaki po tym nastał na Ukrainie Baumeister traktuje jako ożywczy kubeł zimnej wody i świetną okazję, by wreszcie wydorośleć, ostatecznie 30 lat formalnie własnej państwowości to najwyższy czas ku temu. Szansy upatruje w pojawieniu się po 2014 sporej grupy przedsiębiorczych osób dysponującej już niejakim kapitałem, którą nieco anachronicznie zwie ''klasą średnią''. Ludzie ci zaczynają inwestować w swe otoczenie, sponsorując rozwój miejscowej podupadłej dotąd infrastruktury jak i inicjatywy polityczne oraz intelektualne, podejmujące próby znalezienia w końcu własnej drogi i wybicie się na rzeczywistą samodzielność przez Ukrainę. Czynią to rzecz jasna dla własnej korzyści, ale też o to właśnie chodzi, aby pojąć w końcu, że niepodległość się opłaca, gdyż dzięki niej nie trzeba z nikim dzielić się zyskami, a w każdym razie większość z nich zostaje przez to we własnej kieszeni. Utworzenia podobnej klasy społecznej pragnąłbym także w Polsce, i wyparcia przez nią januszerki biznesowej, aspołecznego i antypaństwowego cwaniactwa panującego dotąd nad Wisłą, na którym żeruje w dużym stopniu fenomen popularności PO i korwinizmu. Życzę stąd Wapniakowi z popularnego tubowego kanału ''Veto'' na jego 30-te urodziny z kolei, by zbudowanie domu, własna rodzina oraz realne pomnażanie kapitału [ czyli wszystko to czego nie posiada przeciętny korwinowy kuc a tym bardziej pedolibek ] sprawiły, że otrząśnie się wreszcie z libertariańskiego onanizmu ideologicznego. Może jak dzieci zaczną mu dorastać i zyska pewną stabilność finansową, pojmie konieczność zapewnienia im i sobie jakiegoś ładu w swym otoczeniu. Nie zagwarantują mu zaś tego żadne ''prywatne agencje ochrony'' o których pieprzył Rothbard i tym podobne infantylne amerykańskie cwele, bo mogły sobie na to pozwolić mając za całe ''zagrożenie'' w najbliższym sąsiedztwie takie ''potęgi'' jak Meksyk czy Kanada. Niestety pod naszą szerokością geograficzną niezbędna ku temu jest regularna armia i służby specjalne z prawdziwego zdarzenia, oczywiście nie bez kontroli nad nimi, aby same nie wyrodziły się w ''państwo w państwie'', czyli rodzaj odgórnej anarchii. A to wszystko kosztuje, bo za wolność się płaci i stąd nie ma jej bez przymusowych danin na rzecz państwa o paradoksie, zaś oparcie budżetu na dobrowolnych datkach to sprowadzanie rządu do roli żebraka zależnego od kapryśnej łaski obywateli, którym nie zawsze staje świadomości dobra publicznego i płynących stąd obowiązków. Przekonali się o tym Amerykanie w trakcie wojny o swą niepodległość, przez co rzecz cała nieomal została stracona wskutek bankructwa władz powstańczych, gdyby nie poratowały ich funduszami i wsparciem militarnym absolutystyczne wtedy jeszcze Francja i Hiszpania, by dopiec wrogiej Anglii [ com opisał onegdaj ]. W arcypolskim, czyli eurazjatyckim ładzie republikańskim ludzie są wolni o tyle, gdy potrafią rządzić się sami, czyli budować własne instytucje państwowe i społeczne obsługujące rzeczywiście ich interesy. Jeśli zaś tego nie czynią, należy to na nich wymóc zmieniając chory stan rzeczy, a nie bredzić libertariańskie farmazony, że ''państwo złodzieje a podatki to kradzież'', tak więc won mi z tym anglosaskim gównem z powrotem za ocean, ale już! 

Jego pokłosiem jest plaga głupich Franiów błaznujących z torbami Ikei na granicach Polski, wynarodowione ścierwo u jakiego za grosz instynktu państwowego i poczucia odpowiedzialności za własną wspólnotę, porażające iż takie bydło jest posłem na Sejm i ma niechby czysto formalny wpływ na urządzenie prawa w naszym kraju! Jeśli ktoś sądzi, że libki z Kucfederacji są jakąś alternatywą, niechże obada brednie Sośnierza na sejmowej komisji ws. CPK, gdzie pieprzył o ''prywatnych pociążkach'', gardłując czemuż to pan ''przedsiembiorca'' nie może se takowego wynająć, by jeździć nim w te i wewte po szynach z zyskiem. Durniowi należałoby pokazać obrazki znad granicy ukraińskiej, jak to parę miesięcy temu sunęły ku niej ''prywatne pociążki'' Putina z tonami ciężkiego sprzętu. Przecież czołgi nie pojadą tam wprost z moskiewskiej parady, wszystko to trzeba przerzucić, a ile można dokonać tego za pomocą poduszkowców czy samolotów transportowych? Linie kolejowe są niezastąpione pod tym względem, stąd Rosjanie atakują właśnie posuwając się po nich, czego technikę doskonalą co najmniej od czasu ''wojny eszelonowej'' za rewolucji bolszewickiej. No ale do tego trzeba by mieć jakie poczucie odpowiedzialności za swój kraj i wspólnotę narodową, daremnie jej szukać u libka programowo nad nie przedkładającego parszywy indywidualizm, czyli własne ego ''uber alles'' oraz ''swobodny przepływ kapitału i ludzi'' ponad granicami państw. W gruncie rzeczy stojąca kucami Konfederacja jest wygodną opozycją dla PiS - przecie żaden z nich nie ma prawa wypominać Płaszczakowi, że stawia jakieś liche, klecone na chybcika płotki na granicach, zamiast solidnych umocnień co zresztą trzeba było robić od dawna [ tyczy to również takich jak ''wolnorynkowiec-narodowiec'' Bosak ]. Czyż ''leberał'' z ZUS Gwiazdorski nie mówił, iż trza nam 5 do 10 nawet milionów tanich pracowników? A że się przeliczy frajer to już insza inszość, bo egzotyczne książątka i nababy mają zupełnie inny pomysł na siebie - golić bezlitośnie takich białych frajerów jak on, i w sumie słusznie bo niby czemu jakiś liberalny przegryw i pasożyt miałby się wozić na ich grzbietach? Januszy byznesu rozbestwiły pokorne polskie cebulaki, zakompleksione i nieznające własnej wartości, a gdy ich brakło pożal się ''przedsiembiorcy'' nie mogą się odnaleźć, w desperacji sądząc, że przedłużają sobie koniunkturę kręcą tylko sznur na własną szyję. Chcieliście do ''Europy'' i ''na Zachód''? No to będziecie je mieli, ale prawdziwe siedząc uwięzieni na własne życzenie po strzeżonych osiedlach, obsrani wizją osaczającego was interioru pełnego nowych ''dzikich'', których sami sprowadziliście w swej krótkowzrocznej głupocie. Wszystkim tym wolnorynkowym durniom należałoby rzucić na ryj strzeliste słowa, wypowiedziane przez prawdziwego fundatora niepodległości Singapuru, którym tak podniecają się libki kompletnie bez zrozumienia natury panującego tam reżimu. Przytaczałem je już wprawdzie, niemniej w obecnym kontekście warto przypomnieć, co Lee Kuan Yew miał do powiedzenia na temat fundamentalnej dla obrony granic kraju roli wojska i służb mundurowych, inaczej niż wtedy rozkładając akcenty:

''Yew rozważa również kwestię, co jest warunkiem koniecznym istnienia państwa? Jego odpowiedź znajdziemy już w drugim rozdziale książki, opisującym utworzenie niezależnej i lojalnej armii, oraz wprowadzenie powszechnej służby wojskowej. Ojciec-założyciel Singapuru wyraźnie podkreśla, że jedynie zdolność ochrony własnych granic gwarantuje utrzymanie państwowości, jak również stanowi pierwszy obowiązek rządu. Dopiero osiągnięcie militarnej niezależności staje się podstawą budowania instytucji państwowych.''

Baumeister ma rację: paradoksalnie dopiero teraz czeka Ukrainę, jak i Polskę dodajmy, budowa rzeczywiście własnej państwowości, dobre trzy dekady, a w naszym przypadku nawet ponad już, po tzw. ''upadku komuny''. I nie jest to żaden naiwny idealizm, lecz konieczność przetrwania w nowym, pragmatycznym czy wręcz cynicznym jak to on wprost określa otoczeniu politycznym, w jakim obecnie przyszło funkcjonować naszym krajom. Samodzielność staje się wymogiem chwili, gdy ''prawoczłowieczyzm'' wraz z jego liberalnymi frazesami został właśnie pogrzebany w skalistej pustyni Afganistanu, nie sposób stąd opierać na nim dłużej imitacyjnej post-polityki, do jakiej niestety przywykły elity tak w Kijowie co i Warszawie. Inaczej zwyczajnie sczeźniemy - cóż, przynajmniej będzie wtedy jasne, że nie zasługujemy by istnieć nie tylko jako państwo i naród, lecz także jednostki, bo po co komu Polska skoro nie jest potrzebna nawet samym post-Polakom? Baumeister ma też świadomość potrzeby stworzenia nowej formuły tożsamości narodowej, odpowiedniej na obecne czasy, i ma ciekawą koncepcję Ukrainy jako ''europejskiego mikrokosmosu'', zawierającego elementy niemal wszystkich kultur i cywilizacji występujących na terenie Europy tak z jej Wschodu, co i Zachodu. Sam jest z pochodzenia Niemcem, wszakże ukraińskim patriotą piszącym konsekwentnie swe prace w tym języku, posiadając mocną świadomość odrębności i specyfiki naszej, otwartej na wpływy Orientu i Południa części Europy. Postuluje więc, by nie rezygnować z tego bogactwa kulturowego w imię sztucznie narzuconej odgórnie jedności narodowej, lecz wzmacniając państwowość budować lojalność wobec niej także wśród licznych zamieszkujących Ukrainę mniejszości etnicznych i wyznaniowych, za cenę zapewnienia im pewnej autonomii w sferze języka i obyczaju. Dotyczy to nie tylko tamtejszych Węgrów, Polaków, Żydów czy Niemców ze Wschodu takich jak on, ale może nade wszystko licznej ludności rosyjskojęzycznej, której przymusowa ukrainizacja nie powiedzie się z racji obecnej słabości państwa, niepotrzebnie tylko ją antagonizując i wpychając tym samym w ręce Moskwy. Tak jak to miało zresztą miejsce z Polonią na Wileńszczyźnie, haniebnie porzuconą przez kolejne rządy III RP, przystające na jej groteskową ''litwinizację''. Nie jest to stąd zgoda na podział Ukrainy i separatyzm w Doniecku i Donbasie czy zabór Krymu, lecz próba bardziej perspektywicznego ich zwalczania. Szansę na to stworzyła paradoksalnie sama Rosja w swej agresywnej głupocie, nastawiając przeciw sobie sporą grupę rosyjskojęzycznych Ukraińców inwazją na ich kraj w 2014 roku. Za przykład może tu świadczyć przypadek ukraińskiego pisarza piszącego po rosyjsku Władimira Rafiejenki, który musiał uchodzić z rodzinnego Doniecka opanowanego przez promoskiewskich bandytów. Dotąd jak deklaruje był obojętny tak wobec stricte ukraińskiego życia politycznego i kulturalnego, co i wyczuwał wyraźny dystans ze strony samych Rosjan wobec takich jak on, rosyjskojęzycznych mieszkańców Ukrainy wbrew kłamstwom putinowskiej propagandy o ''ruskim mirze''. Pamiętajmy bowiem, że obecni mieszkańcy Donbasu to w znakomitej części potomkowie zrusyfikowanych, wykorzenionych ukraińskich chłopów, przemienionych w wielkoprzemysłowy proletariat wraz z etnicznymi Rosjanami, Tatarami, Żydami itp. zbieraniną narodów byłej ZSRR. Industrialne doświadczenie tych ludzi nijak nie przystawało do rustykalnej, galicyjskiej ukraińskości i to niestety stanowi autentyczne podglebie tamtejszego separatyzmu, na którym dopiero żerują prowokacje Moskwy. Trzeba było tragicznych wydarzeń Majdanu i jego ech jakie poczęły docierać na Donbas, by wyrwać rosyjskiego autora z apolitycznego letargu - widział bowiem: ''sznury autobusów na rosyjskich numerach, które zwoziły uczestników prorosyjskich mitingów z graniczących z Ukrainą rosyjskich obwodów; i miejscową ludność, która szerokim łukiem starała się omijać tego typu demonstracje; i reporterów rosyjskich mediów, którzy byli bardzo dokładnie poinformowani, gdzie i kiedy akurat będą się odbywać kolejne prorosyjskie wydarzenia.'' Tak więc mimo swej rosyjskiej tożsamości z bólem serca wyznaje w jednym z wywiadów, iż: "ta wojna została narzucona, to wynik rosyjskiej agresji''. Do nowych porządków również odstręczało, mimo bliskiego pochodzenia ''wyzwolicieli'', że ''lwia część nowej władzy, która pozostawała na usługach rosyjskich pieniędzy, miała przeszłość kryminalną''. Proputinowska mafia omal go nie zlinczowała za to, iż jako kościelny w miejscowej cerkwi ośmielił się wraz z grupą lokalnych obywateli bić w dzwony w intencji ''jedności Ukrainy''. Szokiem dlań było zwłaszcza, iż ta pseudopatriotyczna swołocz nie wahała się wbiec z bejsbolami i żelaznymi prętami do świątyni, by go dopaść, tylko mężnej postawie wiernych jacy im się przeciwstawili zawdzięczał życie, ale by uniknąć niechybnej egzekucji musiał wyjechać potajemnie do Kijowa. Paradoksalnie jednak wedle jego słów, dzięki podobnym tragicznym wydarzeniom, jakie miały wówczas miejsce tuż za naszą wschodnią granicą: ''proces zbliżenia w obrębie jednej ukraińskiej kultury, zbliżenia jej rosyjsko- i ukraińskojęzycznego skrzydła, faktycznie rozpoczął się dopiero teraz'', podobnie jak i ''kształtowanie ukraińskiego narodu politycznego''! Trzeba było na to zbrojnego konfliktu rozdzierającego kraj, ''który przyniósł uświadomienie faktu, że wśród rosyjskojęzycznych obywateli jest ogromna rzesza patriotów Ukrainy. Stało się jasne, że bez nich nie da się zbudować Ukrainy, ponieważ faktycznie połowa ludności ukraińskiej mówi na co dzień po rosyjsku. Wydaje mi się, że właśnie tę ideę Majdanu musimy zachować i rozwijać — ideę jedności narodu ukraińskiego bez względu na język.'' - jak sekunduje Rafiejence także rosyjskojęzyczny ukraiński krytyk literacki Jurij Wołodarski. Od siebie zaś dodajmy, że przyswojenie doświadczenia historycznego i kulturowego mówiących po rosyjsku współobywateli, byłoby ożywcze dla ukraińskiego nacjonalizmu pozwalając mu wyjść z volkistowsko-banderowskiego getta, bardzo wygodnego dla Moskwy, bo kompromitującego dlań i umożliwiającego antagonizowanie samych Ukraińców.

Tak więc przy niezbędnym dla dalszego istnienia państwa zagwarantowaniu prymatu języka i narodu ukraińskiego, niech każdy przedstawiciel tamtejszych mniejszości kultywuje własne tradycje i pamięć przodków, wszakże posiadając świadomość swej odrębności płynącej stąd, że jest ukraińskim Węgrem, Polakiem, Żydem czy Rosjaninem niechby, lojalnym wobec rządu w Kijowie. A to będzie możliwe jedynie wtedy, gdy ukraińska państwowość zyska niezbędną ku temu siłę, by przyciągnąć je ku sobie przezwyciężając tym samym ich separatystyczne ciągoty, nade wszystko stawiwszy skuteczny opór agresji ze strony Moskwy. Inaczej pozostanie państwem upadłym i osuwającym się w chaos, opisaną tu niedawno wielonarodową przedwojenną Czechosłowacją naszych czasów, z czego tylko skończony idiota będzie radował się w Polsce, bo my jesteśmy następni w kolejce, nigdy dość tego powtarzać. Na to jednak by tak się nie stało, i my i oni musimy wreszcie wyzwolić się z cywilizacyjnej i kulturowej podległości wobec Zachodu, czy raczej naszego wyobrażenia o nim jakie paraliżuje własną zdolność do samostanowienia, paradoksalnie wydając na łup Rosji zacieśniającej współpracę z zachodnią Europą i cwanie oszukującej słabnącą Amerykę. Baumeister trafnie wskazuje, że w świecie, gdzie na powrót po okresie słodkiego liberalnego snu o ''końcu historii'' zaczyna rządzić naga siła, konieczne jest przeprowadzenie wpierw czegoś w rodzaju ''narodowej inwentaryzacji''. Nie sposób bowiem mówić o realistycznej strategii przetrwania państwa i narodu, bez rzetelnej oceny własnego potencjału, posiadanych przez nie sił i środków, inaczej znowu będą one brać własne chciejstwo za rzeczywistość, co w obecnych warunkach okaże się dla nich zabójcze. Dobrych parę lat temu, jeszcze podczas wizyty w Polsce w ramach ''Zjazdu Gnieźnieńskiego'' odbywającego się pod auspicjami Kościoła, stwierdzał dobitnie jako zaangażowany [greko]katolicki intelektualista co do sytuacji Ukrainy: ''

„Otrzymaliśmy wolność niemal za darmo, ale nie byliśmy do jej przyjęcia gotowi” – przyznał tłumacząc, że rozumienie wolności wyłącznie jako swobody, wyjścia z niewolnictwa, okazało się niewystarczające. „Przez ćwierć wieku nie wykształciliśmy elit. Cerkiew prawosławna znajduje się w kryzysie. Nie potrafimy odpowiedzieć sobie na pytanie o nasze miejsce w Europie. Drogi społeczeństwa i władzy się rozeszły. Społeczeństwo wzięło na siebie funkcje państwa. Nadal jesteśmy w kryzysie, bo aktywność społeczna nie otrzymuje wsparcia od elit politycznych. Zatem jak widzimy nasze miejsce w Europie, jak rozumiemy wolność – te kwestie są nadal dla nas otwarte” – przyznał Andrij Baumeister.''

- spokojnie można by niniejsze uwagi zastosować do kondycji III RP... Żeby jednak nie było, iż tylko bezkrytycznie wychwalam Baumeistera, bo i wybitnym umysłom zdarzają się liche pomyłki: jako chrześcijańskiemu konserwatyście o uniwersalistycznym nastawieniu, obmierzły mu jest nacjonalizm w którym upatruje trybalistycznej, neopogańskiej wręcz ideologii, zaś same narody to dlań ''twór XIX-ego wieku'' dopiero. Popełnia tym samym popularny błąd nie tylko na lewicy, ale i podzielany jak widać przez część prawicowców, o jakoby sztucznym charakterze wspólnoty narodowej powstałej późno, bo w czasach po rewolucji przemysłowej. Tymczasem wystarczy choćby sięgnąć do dzieł znamienitych autorów polskiego ''sarmatyzmu'' rodem z XVII wieku, jak Szymon Starowolski lub niedawno omawiany tu Andrzej M. Fredro, by przekonać się, że już wtedy posiadali oni świadomość swej odrębności narodowej od Niemców, Francuzów czy Moskali, o muzułmańskich Turkach i Tatarach albo Żydach nie wspomniawszy. Tak więc to nie naród, lecz nacjonalizm rodzi się na przełomie XVIII/XIX-ego stulecia i to jako ideologia pierwotnie rewolucyjna - przez długi okres czasu kwestie wyzwolenia narodowego i społecznego były tożsame, ich rozbrat w Polsce nastąpił dość późno, tak gdzieś dopiero w okolicach rewolucji 1905 i ostrego wtedy podziału między endecją a PPS. A i to ruch narodowy miał wciąż swe ''socjalne'' nawroty jak ONR czy ''Falanga'', złośliwie można rzec, iż przełom nastąpił dopiero parę lat temu, wraz z liberalnym przecweleniem głównonurtowych narodowców z Kucfederacji. Obaczymy czy marginalne póki co ugrupowania jak ''Praca Polska'' nawiązujące do korzeni ideowych ruchu, zdołają z czasem odzyskać dla rodzimego nacjonalizmu masy pracownicze i wykluczonych socjalnie, których w swej głupocie oddali PiS Bosak z Winnickim, jak i zburżuazyjniona niemal całkiem lewica. Wracając do Baumeistera i Ukrainy - czy mu się to podoba lub nie, nacjonalizm ''to zwyczajny pozahistoryczny odruch plemienny, trybalizm, widoczny w momencie gdy na twoją przestrzeń napada uzbrojony wróg, a twoich rodaków zabijają obcy żołnierze. Rozpoczęła się bitwa narodów – w chwili słabości instytucji państwowej to właśnie naród staje się podmiotem oporu. Ta archaizacja jest więc naturalna o tyle, o ile stanowi normalną reprezentację wspólnoty w przypadku agresji zewnętrznej'' - jak słusznie wskazuje ukraiński publicysta i dr historii Kyryło Hałuszko. Zdrowa archaiczna ''plemienność'' nie tylko uratowała tyłek Ukraińcom w obliczu rosyjskiej agresji 2014 roku, pozwalając zatrzymać jej napór i choć w części odzyskać utracone terytoria, ale jak się przekonaliśmy dała też paradoksalnie poczuć po raz pierwszy autentyczną jedność, poróżnionym dotąd językowo i wręcz cywilizacyjnie obywatelom kraju. Wbrew stereotypom nacjonalizm wcale nie musi wykluczać, ale oznacza też włączenie w obręb wspólnoty narodowej społeczności dotąd jej obce, przed Ukrainą stoi więc zadanie wykorzystania tego fenomenu dla budowy państwa i narodu na nowych zasadach. Oprze się ona neoimperialnemu postmodernistycznemu zamordyzmowi obecnej Rosji jedynie, gdy przeciwstawi mu rzeczywiście własną formułę kraju swobód i wolności, ale na pewno nie w duchu zgniłego demoliberalizmu i lewactwa na modłę Zachodu. Ten bowiem stanowi zabójczą, rozkładową toksynę ideologiczną w warunkach państwa frontowego, potrzeba stąd im jak i nam ożywienia paradygmatu republikańskiego z jego dowartościowaniem wspólnoty i instytucji państwowych, na czele z dyktaturą w jej pierwotnym, arcywolnościowym sensie, oczywiście w postaci odpowiedniej dla czasu i miejsca. W tle zaś majaczy bardziej jeszcze zasadniczy problem: przekształcenia tragicznego podziału cywilizacyjnego Ukrainy między Wschodem a Zachodem, rozdzierającego dotąd fatalnie kraj, w wartość i źródło siły na której mogłaby ona oprzeć nową tożsamość narodową i uzasadnić rację istnienia swego państwa. Wymaga to tytanicznego wprost wysiłku stworzenia własnej formuły eurazjatyzmu, nie mającej nic zgoła wspólnego z rojeniami Dugina, wyraźnie to zaznaczmy. Dopóty bowiem Ukraińcy nie zaczną cenić tej różnicy, odkrywając w niej paradoksalną jedność i wykorzystywać ją jako swe bogactwo wedle trafnej jak sądzę receptury Baumeistera, rosyjski imperializm wciąż będzie rozgrywał ich wedle zasady ''dziel i rządź''. Jego drapieżnemu postmodernizmowi można przeciwstawić tylko inną postmodernę - skoro bowiem putinowska Rosja twórczo wykorzystując narzędzia Zachodu przyznajmy, zdołała pożenić ''białych'' z ''czerwonymi'' godząc Stalina z Denikinem, czemużby i Ukrainie nie miałby udać się podobny numer z SS Galizien i Armią Czerwoną? Oczywiście żartuję, wolałbym raczej by oparła ona swą tożsamość na wykutej w walce obywatelskiej wspólnocie wolnych ludzi, tak jak to miało miejsce w 2014 roku na Majdanie, a później zmaganiach frontowych w Donbasie. Sprawie jedynie takich Ukraińców Polak może życzyć dobrze, a nawet stanowić mogą oni dlań wzór, tylko takiej Ukrainie rzeczywiście ''Sława!''.

ps.

Jeszcze tylko krótko o drugim z fatalnych błędów Baumeistera, który polega na tym, iż serio zdaje się wierzyć, że powojenna ''integracja europejska'' była dziełem chrześcijańskich konserwatystów. Tymczasem jak dziś wiadomo robili oni co najwyżej za użytecznych idiotów i ''paprotki'' dla post-nazistowskich skurwysynów w typie wspominanego tu dopiero co Waltera Hallsteina. Oni realnie wznosili gmach ''zjednoczonej Europy'', wraz z popłuczynami po konkurencyjnej frakcji prożydowskich tym razem rasistów Kalergiego, i socjalistycznymi masonami jak Spinelli - nie zapomnijmy też o udziale sowieckiego agenta, i przy tym wybitnego filozofa Alexandre Kojeve'a vel Kożewnikowa. Ich dziełem jest współczesna UE, stąd zasługują na miano jej prawdziwych ''ojców założycieli'', a nie ''pobożny katolik'' Schuman, jak to nam żeniono jeszcze niedawno, podobnie co i bajeczkę o rzekomo ''maryjnych'', w istocie zaś masońskich gwiazdkach na unijnej fladze. Wstyd, że tak wybitny umysł jak Baumeister daje się nabierać na podobne plewy, nie zmienia to wszakże faktu, iż w innych sprawach trzeźwo rozpatruje sytuację w jakiej znalazł się jego ojczysty kraj, co i my w Polsce dodajmy, stąd warto go mimo tego słuchać, byle nie bezkrytycznie, z pełnym należnego mu szacunku dystansem.

ps. 2

...dopisek poczyniony parę dni później: powyższe uwagi spisywałem na gorąco, ale teraz z perspektywy zaledwie kilku dób rzecz jawi się już nieco inaczej. Po cóż niby Kaczyński miałby wsadzać opozycję do Berezy, skoro robi mu tak świetną robotę, w praktyce sama zapewniając rządy PiS? Wystarczy przecież dać mówić Baal-cerowiczowi i reszcie tej hołoty, jak słusznie ujął to niekwestionowany autorytet ''kaczyzmu'' Jego Magnificencja Zelig: ''Ostatnie dni pokazały dobitnie, że jeśli PiS ma rządzić 3. kadencję, musi zacząć twardo bronić pewnych pryncypiów. TVN musi nadawać za wszelką cenę, Nitrasowi podwyżka należy się jak psu, a jeśli Kramka nie można obronić przed pierdlem, to powinien mieć przynajmniej wygodną celę''. Dokładnie, nie byłbym sobą gdybym nie dorzucił jeszcze do zestawu korwinowy pomiot w typie Berkovitza, czy inszego kuca z Kompromitacji, który dojebie coś wzorem mistrza o Hitlerze, głupich babach albo, że biedni powinni zdychać i trzecia kadencja dla PiS jak nic. Niestety, bowiem formacja ta również reprezentuje nad Wisłą umierającą właśnie postać demoliberalizmu, wbrew całej gadaninie pożal się opozycji o rzekomej ''dyktaturze'' Kaczyńskiego, cośmy już wykazali. O tym jak wyglądać mogą w związku z tym scenariusze dla Polski na najbliższą przyszłość, będzie zaś traktował następny wpis, poświęcony rzeczywistym sponsorom latającego cyrku Trzaskowskiego, bynajmniej oczywistym jak to by wyglądało z przekazu rządowych mediów.

sobota, 21 sierpnia 2021

Odczłowieczenie ekonomii.

Ostatnio przeżywamy prawdziwy zalew teorii straszących globalną depopulacją ludzkości, jakoby za pomocą ''szczepionek z czipami'' wstrzykiwanych do organizmów pacjentów. Podejrzewam, iż ten szurowski kontent szerzony jest celowo, min. po to aby odsunąć uwagę opinii publicznej od skandalicznych przeniewierstw koncernów farmaceutycznych, zmuszonych sądownie do wypłacania gigantycznych odszkodowań za nakręconą przez nie marketingowo fatalną modę na branie opioidów w świecie zachodnim. Szacuje się, że w samych Stanach odpowiada ona za śmierć co najmniej pół miliona ludzi, lecz wartości te są zapewne mocno zaniżone, a kryzys i alienacja społeczna wywołane koronawirusem jeszcze tylko problem pogłębiły. Warto dodać, że w procederze czynnie uczestniczyli pozbawieni wszelkich zasad lekarze i farmaceuci, sprowadzeni właściwie do roli legalnych dilerów zabójczych narkotyków. Nie są również ''teorią spiskową'' śmiertelne eksperymenty na dzieciach, dokonywane min. przez jednego z największych obecnie producentów szczepionek, jakim jest koncern Pfizer. Jeszcze w połowie lat 90-ych pod pozorem zwalczania pandemii a jakże, tym razem zapalenia opon mózgowych w Nigerii, testował nielegalnie eksperymentalne partie leku Trovan na tamtejszej populacji najmłodszych. W efekcie co najmniej kilkanaście dzieci zmarło, a kilkadziesiąt zostało kalekami na resztę życia - dzięki mejlom ujawnionym przez Wikileaks w głośnej przed paru laty aferze wiemy, że hakami jakie koncern zebrał na miejscowego prokuratora, oraz naciskiem wywartym na afrykańskich polityków, udało mu się obniżyć wartość grożącej firmie kary idącej w miliardy dolarów, do zaledwie kilkudziesięciu milionów wypłaconych rodzicom poszkodowanych okrutnie dzieci. Niemniej czym innym pazerność pozbawionych wszelkich skrupułów korporacyjnych hien, oraz wysługujących się im ''lekarzy gazujących'', czym innym zaś planowa zagłada ludzkości. Powszechny pomór człowieczy i tak ma miejsce bez tego jak się zaraz przekonamy, doprawdy nie potrzeba ku temu żadnych eksperymentów medycznych, wystarczy skuteczne zainfekowanie kultury posuniętym do absurdu liberalnym indywidualizmem, rakiem samowoli mylnie utożsamianej z ''wolnością'', zżerającym właśnie resztki cywilizacji Okcydentu. O tym jakie to skutki rodzi w sferze światowej ekonomii, będzie właśnie traktował niniejszy wpis. Zresztą histerie libków, broniących doktryny przed jej własnymi konsekwencjami, że spisek rządów i Big Pharmy lada moment zabierze im ''swobody obywatelskie'', tracą wszelki sens w świecie, gdzie ludzie sami dobrowolnie przystają na status żywego zasobu danych podlegającego przemysłowej niemalże eksploatacji. Śmieszy mnie stąd jak zafiksowani zazwyczaj na zachowaniu ''indywidualnej wolności'' przeciwnicy szczepień i ''lockdownów'', jednocześnie ochoczo dostarczają mnóstwa informacji o sobie udzielając się aktywnie na pejsbukach i podobnych mediach antyspołecznościowych. Pozwala to przecież ich właścicielom tworzyć szczegółowe profile użytkowników, włączając w to ''intymne'' wydawałoby się cechy osobiste tychże, jak ''orientacja seksualna'' czy stan zdrowia. Jeśli ktoś zaś sądzi, iż sieć TOR czy kryptowaluty zapewnią mu ''anonimowość'', jest w takim razie ''użytecznym'': właśnie okazuje się, że naganianie libertariańskich leszczy na bitcoin służyło jedynie przetestowaniu technologii blockchain, która owszem ma przyszłość. Same krypto jednak nie, no chyba że jako swoisty ''wentyl bezpieczeństwa'' dla tworzącego się nowego systemu finansowego, ustanowionym takowym przez samych jego twórców, ale i nic więcej. Zwyczajnie trzeba było dać dużym dzieciom wierzącym w ''anarchię'' nową zabawkę do wypróbowania, zanim cyfrowa waluta uzyska oficjalną już sankcję największych państw i banków centralnych. Tak więc wszystkich ''antysystemowców'' zapraszam do całkowitego odcięcia się od ''cyfrozy'', obaczymy ilu z nich da radę w ten sposób prosperować w dzisiejszym świecie. Sam jestem abnegatem pod tym względem, stąd nie ma mnie na pejsie wszakże bez złudzeń, aby w jakikolwiek sposób uniemożliwiało to zbieranie o mnie danych, w tym zwanych anachronicznie ''intymnymi'' jak grupa krwi choćby. Czynię to jedynie dla zachowania higieny psychicznej, pejsy i inne takie zżerają za dużo czasu i przez nie traci się go często na pierdoły, wolę wtedy poczytać jakąś fajną książkę, no i jest tzw. ''proza życia''. Powtarzam: wszyscy konsekwentni ''antysystemowcy'' powinni całkowicie, ale to totalnie odciąć się od sieci, niemniej i to na niewiele się zda żyjąc w nowoczesnej aglomeracji pełnej kamer, pozwalających na prześledzenie ruchu danej jednostki, gdzie wiele urządzeń dysponuje już możliwościami identyfikacji twarzy itd. Powinni więc spierdalać w Bieszczady, albo jeszcze dalej - do takich ''libertariańskich rajów'' jak Somalia, czy opisywany przez Foxa niedawno Afganistan: tam wprawdzie mogą was bezkarnie całkiem zgwałcić czy uciąć łeb, ale na pewno nie grozi znienawidzona kontrola ze strony państwa. Oczywiście nie ma systemów, których nie można by obejść, wszakże mało kto będzie dysponował niezbędnymi ku temu umiejętnościami, środkami a nade wszystko chęciami, by się w to ''bawić''. W świecie, gdzie ludzie ochoczo i masowo umieszczają w publicznej domenie, na widoku dosłownie niemal wszystkich foty ze swym gołym tyłkiem, a nawet filmy jak kopulują, mówienie jeszcze o zachowaniu ''prywatności'' w dawnym tego słowa znaczeniu jest doprawdy żenujące. Przecież nikt ich do tego w zdecydowanej większości przypadków nie zmusza, stąd nie można procederowi nic zarzucić z czysto ''rozwolnościowego'' punktu widzenia, czyż nie? Pomijając już, że libertariańskie zazwyczaj spierdolenie antysystemowców, ich fiksacja na punkcie własnego, rozdętego indywidualizmu uniemożliwia im skuteczny opór. Ten bowiem wymagałby elementarnego poczucia wspólnoty, jakiejś formy solidaryzmu społecznego uorganizowanej w instytucje, a to przecie wyklęty dla nich ''socjalistyczny kolektywizm'' jakoby i ''etatyzm''! Zamiast więc uprawiać jałowe antytechnologiczne rezonerstwo, radzę zastanowić się nad prawnymi rozwiązaniami, oraz niezbędnymi dla ich wdrożenia instytucjonalnymi zabezpieczeniami w tej materii. Pozostaje mi jedynie ponowić apel o rzeczywiście ''narodowy program genotypowy'', hitlerowska biopolityka stanowi bowiem przestrogę, do czego może prowadzić traktowanie już nie tylko jednostek, ale wręcz całych populacji jako królików doświadczalnych, co opisałem uprzednio.

Na to jednak opór wobec podobnych rozwiązań, musiałby przestać być kanalizowany w bezpieczne z opisanych powodów dla systemu koryto libertariańskiego anarchizmu, a póki co nie widać ku temu perspektyw. Poza tym protestujący przeciwko ''Wielkiemu Resetowi'' zdają się nie pojmować, że jest on niestety koniecznością, co przyznaję z bólem przy całej mej odrazie dla próbujących zbić na tym kapitał globalistycznych kreatur pokroju Klausa Schwaba. Zbliża się bowiem nieuchronne bankructwo systemu opartego na powszechnym długu, a to przez to iż za niedługo zwyczajnie braknie ludzi do jego spłacania. Problemem nie jest więc jego wielkość jak pierniczą libki, która faktycznie osiągnęła poziom uniemożliwiający uiszczenie należności, bo trudno o tym mówić, gdy monstrualne zaległości przekraczają 100% PKB danego kraju, jak to ma już chyba miejsce w przypadku Francji a na pewno Włoch, czy tym bardziej dobre ponad 200% w Japonii. Przekonamy się jednak wkrótce, że wierzytelności te u swego założenia miały charakter quasi-''wieczysty'', oparty na permanentnym opłacaniu rat od zaciągniętych długów, a nie gruntownym ich rozliczeniu z kredytodawcą, co nie leżało wcale w jego interesie. Wszakże doskonale prosperujący dotąd mechanizm zatarł się, wskutek gwałtownie ubywającej liczby pracowników i konsumentów, jakich obciążano kosztami utrzymania całego systemu. Od jakiegoś już czasu mamy do czynienia z globalną padaką demograficzną, za wyjątkiem głównie czarnej Afryki i krajów muzułmańskich w Azji, a i to poniektórych tylko. Dzięki tym ''skansenom populacyjnym'' liczba ludzi wciąż będzie przyrastać, ale już zdecydowanie wolniej niż to jeszcze całkiem niedawno miało miejsce. Nie muszę chyba mówić jakie katastrofalne wprost skutki wywoła zaistniała w ten sposób luka demograficzna w dziedzinie ekonomii czy systemu ubezpieczeń społecznych, jeśli dotychczasowy model będzie kontynuowany. Tym bardziej, iż wspomniane ''rezerwuary demograficzne'' nie są w stanie przejąć tu pałeczki od wysoko rozwiniętych cywilizacji, z przyczyn jakich nie sposób żadną miarą opisać w języku politycznej poprawności, więc zmilczę aby nie być oskarżonym o ''rasizm'' czy też ''islamofobię''. Zresztą to kwestia bardziej ograniczeń natury kulturowej czy cywilizacyjnej niźli biologicznej, aczkolwiek i one zapewne grają swoją rolę. Przekonuje się o tym na własnej skórze ''zjednoczona Europa'', która w swej zadufanej durnocie ponasprowadzała mnóstwo nababów i książątek z Afryki i Bliskiego Wschodu, nie garnących się bynajmniej do prostych nawet, choć ciężkich robót jak zapierdol u bauera na szparagach. Należało więc w desperacji hurtem samolotami aż ściągać białych Murzynów z Rumunii do prac polowych, skoro brakło ku temu Polaków rozbestwionych ''pińscet'' - i stąd taki ból dupy z tego tytułu miejscowych folksdojczy i libertariańskich przegrywów. Nie mogę już słuchać pierdolenia tych ostatnich, że remedium na wszystko ma być mityczny zaiste ''wolny rynek'': debile nigdy nie pojmą, iż Zachód bynajmniej nie na nim zbudował swą potęgę ekonomiczną, lecz właśnie wspomnianym systemie publicznego długu. Narodził się on jeszcze w XVII-wiecznej Holandii, już wtedy posiadającej rozwiniętą gospodarkę kapitalistyczną. Wbrew bredniom korwinowców, jakoby to ''niskie podatki jak za Hitlera'' gwarantowały rozwój ekonomiczny, znajdujące się wówczas u szczytu potęgi Zjednoczone Prowincje Niderlandów, miały najbardziej dojebane podatki ze wszystkich ówczesnych krajów Europy. Wprawdzie bezpośrednie opłaty na rzecz państwa były niskie np. dochodowy jak marzenie, zaledwie 1%, ale za to mnóstwo podatków pośrednich, nie było praktycznie niemal takiej kategorii towarów konsumpcyjnych, której nie obłożono by daniną. Kuce bóldupią teraz strasznie z powodu ''opłaty cukrowej'' - no więc już wtedy Holendrzy płacić musieli do wspólnego skarbu za używanie soli czy octu, drewna opałowego albo dachówek itd., co przekładało się na powszechnie panującą drożyznę, szczególnie żywności i materiałów budowlanych [analogie z obecną sytuacją w Polsce całkiem przypadkowe!]. Mnogość jednakże tych podatków, jako że obciążała głównie biedaków, nie przekładała się przeto na wpływy do budżetu. Państwo więc, by zaradzić pustkom w skarbie, zmuszone było do emitowania obligacji dla sfinansowania bieżących potrzeb. A ponieważ bogaci kupcy i finansjera niderlandzka dysponowali nadmiarem aż wolnej gotówki, szukając okazji do zainwestowania jej gdzieś, stąd i ładowali ją w papiery dłużne państwa, co przynosiło im pokaźny i nieobciążony zbytnim ryzykiem zysk, póki oczywiście kraj prosperował. I od nich więc rząd Zjednoczonych Prowincji ściągał forsę z rynku, lecz w formie pośredniej co umożliwiało uprawianie fikcji ''słabego państwa'' i mniej dotkliwej ''opresji fiskalnej'', mimo iż efekt był ten sam, a nawet suma obciążeń większa, niż to miałoby miejsce w przypadku bezpośredniego opodatkowania. Póki jednak wypłacano regularnie procenty wierzycielom, nie myśleli oni nawet o wycofywaniu kapitałów, choć zadłużenie ''ojczyzny europejskiego handlu morskiego'' kilkukrotnie przekraczało zasoby skarbu. Mógł on liczyć na niemal nieograniczony kredyt również dlatego, że dług publiczny umożliwiał zyskowną spekulację obligacjami państwowymi, już wtedy bardzo rozwiniętą. Wraz z zamachem stanu zwanym ''chwalebną rewolucją'', który obalił rządzących dotąd na Wyspach Stuartów, niniejszy mechanizm przeniesiony został tamże z Holandii, stąd bowiem wywodzi się władająca formalnie do dziś niegdysiejszą Wielką Brytanią dynastia bankierów.

Pod jej auspicjami rozwinięto go twórczo, tworząc Bank Anglii po raz pierwszy bodaj w dziejach drukujący na taką skalę pustą, nie mającą pokrycia niemal w niczym walutę, poza podatkami jako gwarancją zaciągniętych na poczet państwa zobowiązań finansowych. Po to właśnie służył darzony czołobitnym uwielbieniem przez kucerię ''parytet złota'' [ czy raczej kruszcowy, gdyż funt do czasu ustanowienia ''złotego standardu'' był walutą bimetaliczną ], robiąc za niezbędny balast, aby nadęty próżnią ogromny balon pieniężny nie odleciał całkiem w stratosferę. Wskutek tego już w XVIII wieku dług publiczny Wielkiej Brytanii osiągnął poziom praktycznie nie do spłacenia, wyliczenia z epoki szacowały, że gdyby Anglicy podjęli wtedy takowy trud zajęłoby im to blisko 300 lat! Płynęły stąd powszechne lamenty o rychłym jakoby bankructwie Królestwa, i mało kto śmiał publicznie wyznać, iż rzecz nie polegała w spłaceniu go do końca, lecz ciągłym spłacaniu. Cały sens operacji zasadzał się bowiem na regularnych, jak w zegarku, wypłatach należności wierzycielom gwarantowanych przez rząd, Koronę brytyjską i Parlament - dzięki temu mogły one liczyć na nieograniczony praktycznie kredyt, ze strony chętnych do ulokowania nadmiaru wolnej gotówki bankierów. A więc to państwo stanowiło podstawę machiny finansowej, która zapewniła Anglii z czasem mocarstwową pozycję i dobrobyt, kładąc podwaliny pod późniejszą rewolucję przemysłową - i to tyle jeśli idzie o liberalne ''państwo minimum'' czy ''wolnorynkową anarchię'', jakie miałyby nieomal automatycznie powodować gospodarczą prosperity kraju. Gwałtowny przyrost ludności, a więc i podatników, jaki Wyspy naonczas przeżywały [ zbytni nawet wedle niektórych przedstawicieli tamtejszych elit, stąd maltuzjanizm i eugenika to stara brytyjska tradycja ], zabezpieczał dochody rządu JKM na poczet ''wieczystego - perpetual - długu'', jakim go już wtedy zwano. Wraz z globalnym triumfem ''perfidnego Albionu'', brytyjskim kolonializmem i imperializmem a następnie innych mocarstw zachodniej Europy, po czym przejęciem roli morskiego hegemona przez USA i pokonaniem komunistycznego ZSRR, system ten objął w końcu cały świat. Poddały mu się również Chiny, aczkolwiek pozornie jak z dzisiejszej perspektywy widać, twórczo mechanizm zaciągania publicznego długu wyzyskując na swą korzyść. Niemniej z przytoczonych powodów model ten doszedł właśnie do swego kresu - wyjściem wszakże nie jest zwyczajowe pitolenie rozwolnościowców o przywróceniu ''standardu złota'' i takie tam, lecz odczłowieczenie i zdenaturalizowanie ekonomii. Stąd takie ciśnienie na ''sztuczną inteligencję'' i automatyzację produkcji oraz usług, który to proces okołocovidowe lockdowny wydatnie przyspieszyły, stąd też pakowanie ogromnych ilości forsy na rynek przez główne banki centralne i cyfrowa waluta, aby uniezależnić światowe finanse od spłacanych przez ludzi kredytów, stąd wreszcie intensywne prace nad oderwaniem produkcji żywności od ekosystemu, poprzez np. klonowanie mięsa itd. Przypomnę też, że cytowany już przeze mnie niemiecki eko-bolszewik Ralf Fücks nie pozostawiał wątpliwości, iż: ''Wobec wykazującej tendencję spadkową liczby ludzi prowadzących działalność zarobkową, finansowanie zadań publicznych nie może już odbywać się poprzez podatki i obciążenia nakładane na dochody z pracy. Będzie ono w przyszłości przesuwać się w kierunku podatków za zużywanie i wykorzystywanie zasobów.'' - stąd konieczność niestety zaprowadzenia ''opłat'' za klimat, używanie cukru itp., a w końcu zapewne i sam nagi fakt życia.  Powyższe nie oznacza więc mojego ''coming outu'' tym razem w dziedzinie ekologii, i przecwelenie ideowe na nowoczesny zabobon, jakim jest ludzkie rzekomo sprawstwo w globalnym ociepleniu. Prędzej daję wiarę pogłoskom jakoby coś niepokojącego działo się z aktywnością Słońca, a czym za bardzo nie chce się niepokoić opinii publicznej, niepotrzebnie zupełnie skoro i tak wprawia się ją w stan sztucznej histerii apokalipsą wywołaną przez gaz powszechnie występujący w atmosferze. Przykro mi, ale właśnie dlatego, że w przeciwieństwie do Korwina znam różnicę między pogodą a klimatem, nie jestem w stanie uwierzyć, że ludzkość dysponuje boską bez mała mocą wpływania na procesy kosmiczne. Tak więc to nie dwutlenek węgla mym zdaniem, lecz globalna zapaść demograficzna grożąca katastrofą dotychczasowemu systemowi finansowemu, przesądza o konieczności zaciągnięcia hamulca i całkowitego przestawienia światowej gospodarki na nowe tory. Innymi słowy nadszedł kres ekonomii opartej na ''ludzkim działaniu'', a więc Mises idzie się jebać! Wkrótce na gwałt pocznie ubywać tak wielbionych przez ''szkołę austriacką'' konsumentów, a i potrzeby wraz z podeszłym wiekiem zaczynają maleć, ulegając radykalnej przemianie. Co prawda dziś dzięki różnym wesołym wspomagaczom można przedłużać znacznie okres aktywności seksualnej, jednak wizja kopulujących obleśnych starców, którym wieko od trumny wystaje z tyłka jest tak upiorna, że aż zmilczę. Na śmietnik historii idzie też Marks z jego fetyszyzmem ludzkiej pracy, bo jedynie skrajni korwinowi ignoranci bredzić mogą o rzekomym ''socjalistycznym rozdawnictwie'', co udowadnialiśmy już nie raz. Przypominam więc tylko, że dla niego nie była to bynajmniej banalna konieczność życiowa, niezbędna dla swego utrzymania, lecz czynność nieomal demiurgiczna pozwalająca człowiekowi stworzyć się poniekąd na nowo. Owszem, czekają nas zapewne radykalne przekształcenia ludzkiej natury i ingerencje weń, wszakże to już nie praca będzie odgrywała w tym zasadniczą rolę. No chyba, iż wzorem współczesnych neomarksistów będziemy naciągać karolowe sofizmaty niczym majty na dupsku grubej karyny, klasyfikując w ten sposób samą aktywność życiową człowieka. Microsoft akurat niedawno opracował patent pozwalający zaprząc ją do produkcji cyfrowej waluty, poprzez czerpanie z niej energii za pomocą umieszczonych na ciele sensorów jak np. smartwatch. Zamienia to więc ludzki organizm w żywy zasobnik danych, rodzaj chodzącej i oddychającej bioelektrowni, co w gruncie rzeczy nie jest wcale niezwykłe, lecz jawi się jako logiczna konsekwencja opisanego na wstępie procesu przemiany użytkowników mediów antyspołecznościowych w ich surowiec. Kto wie, być może poratuje to jakoś rosnącą rzeszę ''zbywateli'', zarabiających w ten sposób na swój ''dochód gwarantowany'', skoro pozbawieni zostaną rychło dosłownie racji bytu przez postępującą automatyzację, czy na skutek starzenia.

Z powyższego jasno wynika, iż opisanemu tu globalnemu ''zlodowaceniu demograficznemu'' nie zaradzą niestety żadne pięćset plusy - co do zasady program to słuszny, lecz spóźniony o jakie 30 lat, przy obecnym tempie zmian prawdziwa epoka - ale tym bardziej ''niskie podatki jak za Hitlera'', gdyż u jego podstaw nie leżą czynniki ekonomiczne, a raczej kulturowe i wręcz cywilizacyjne. Za światowy pomór ludzkości odpowiada głównie triumf liberalizmu - owego ''cichego zabójcy Europy'' wedle jakże trafnego spostrzeżenia Jacka Bartyzela, choć można by niniejszą refleksję rozciągnąć na resztę Okcydentu z Ameryką na czele, a nawet wiele krajów Azji, zainfekowanych obcym im dotąd ''rozwolnościowizmem''. Sekundują temu paradoksalnie uwagi żydowskiego publicysty Liela Leibovitza, który ujął się odważnie za prawem Polski do obrony przed uroszczeniami Koszer Nostry i podłymi atakami izraelskich polityków. Jak słusznie spostrzegł, liberalnej rewolucji ratowało dotąd tyłek mądre samoograniczenie do sfery politycznej i ekonomicznej praktyki, gdy życie społeczne nadal oparte było na gwarantujących ład ''zabobonach'' religijnych i tradycjonalizmie rodzinnym. Dziś jednak z tego nie pozostało już niemal nic, i to nie tylko w krajach Zachodu - po raz pierwszy w dziejach jego wiodącej do niedawna potęgi za jaką robiły USA, mniej niż połowa obywateli amerykańskich uczestniczy w takich czy innych konfesjach wyznaniowych, o rosnącej gwałtownie tamże liczbie osób bezżennych i bezdzietnych, oraz katastrofalnym wręcz spadku narodzin nie wspominając. Z tej depopulacyjnej pożogi ujść zdołają jedynie grupy wierne swym tradycjom, obojętnie chrześcijańskim, buddyjskim czy muzułmańskim, i to nie tylko deklaratywnie ale zakładające rodziny, po to by płodząc i wychowując dzieci przekazać swe dziedzictwo następnym pokoleniom. Nie łudźmy się wszakże, będą to zaledwie stosunkowo nieliczne społeczności wśród mas indywidualnych zer, skazanych na zagładę poniekąd przez własne słabości. Leibovitz gorzko i trzeźwo konstatuje, że liberalizm osiągnął w końcu to, ku czemu od swego zarania zmierzał: ludzkość sprowadzoną do stada samotnych i wykorzenionych jednostek, przerażonych i przeto desperacko pragnących wypełnienia pustki swej niknącej pożal się egzystencji czymkolwiek ''transcendentnym''. Jedną z tych świeckich parodii zanikającej religii jest wiara w apokalipsę wywołaną jakoby CO2, nie nawróciłem się stąd na ''ekologizm'', bowiem u źródła ''zielonej transformacji'' kryje się zasadnicza sprzeczność, która ją właściwie uniemożliwia. Dla jej dokonania niezbędna jest przecież przemysłowa eksploatacja metali ziem rzadkich, które wprawdzie wbrew swej nazwie występują powszechnie w przyrodzie, lecz tylko największe potęgi gospodarcze świata mogą pozwolić sobie na ich wydobycie i czerpanie stąd ogromnych zysków. Rodzi to napięcia między mocarstwami i zaciekłą rywalizację o prymat w tej dziedzinie, zwłaszcza ze strony Chin, które nieomal zmonopolizowały pod tym względem rynek, bo nie dały sobie wcisnąć jak Polska pierdół o ''wolnym handlu'' surowcami, traktując niniejsze zasoby jako swe dobro narodowe chronione przed obcą konkurencją. Nade wszystko jednak wydobycie tychże metali niesie katastrofalne wprost skutki dla ekosystemu, a więc by ''ratować planetę'' należy ją zrujnować! Oczywiście nie twierdzę, że faktycznie jesteśmy w mocy obrócić Ziemię w perzynę, bo wówczas przeczyłbym sam sobie - już prędzej ona nas - a tylko wyśmiewam głupotę ''ekologów''. Jedynym stąd rozwiązaniem tegoż paradoksu jawi się górnictwo kosmiczne na Księżycu i w pasie planetoid, przeniesienie części choć przemysłowej eksploatacji na orbitę wokółziemską i jeszcze dalej, czyli to co postulował pewien sławny wizjoner biznesu, prawdziwy ''przedsiębiorca idei'' Adolf Hitler w swym podręczniku motywacyjnym pt. ''Moja walka'', traktującym o jego zmaganiach z opresyjnym systemem finansowym narzuconym przez żydo-marksistowskich etatystów:))). Lektura obowiązkowa dla każdego kuca, polecam ''krytyczne wydanie'' jakie ukazało się całkiem niedawno na polskim rynku - mówiąc zaś serio powtórzmy, iż upiorna biopolityka w wydaniu niemieckich nazistów winna stanowić przestrogę, do czego prowadzi droga na skróty i nieliczenie się z dobrem człowieka, by dokonać zasadniczej transformacji ludzkiej natury. 

Aczkolwiek ''troska o dobro planety'' nie przeszkadza ostro inwestującemu w kosmiczną ekspansję właścicielowi Amazona, podobnie jak i jego wspólnikowi Gatesowi w potencjalnie niszczycielskich dla przyrody Grenlandii poszukiwaniach tamtejszych złóż ''rzadkich'' metali, niezbędnych ''zielonej technologii'' - ichni rząd ''ekologów'' potulnie przyklepał koncesję ''filantropom''. W każdym razie jeśli nie wyrąbiemy sobie jako Polska skromnego choć miejsca w rodzącym się dynamicznie na naszych oczach ''gwiezdnym biznesie'', czeka nas totalna zapaść. Nie da się bowiem dłużej jechać na januszerce biznesowej opartej na tanim, niewykwalifikowanym zazwyczaj i podle traktowanym niewolniku, bo na miano pracownika on niestety nie zasługuje. A to w obliczu wyczerpywania się rezerw takowego, zaś sprowadzanie na gwałt ich zastępców wzorem państw Zachodu zza granicy bliższej jak i nawet już drugiego krańca Eurazji, to jedynie odsuwanie w czasie konfrontacji z nieuchronnym regresem, prawdziwym wymieraniem narodu. Zamiast rwać włosy z głowy czy liczyć na cuda, należy potraktować to jako wyzwanie do mobilizacji - skoro bitwa na ilość jest przegrana, trzeba postawić na jakość ludzi oraz przebudować tożsamość narodową w duchu postulowanego tu, rodzimego eurazjatyzmu, który podkreślmy nie ma nic wspólnego z jego rosyjską atrapą. Głównie on bowiem pozwoli zaabsorbować przynajmniej część przybyszy ze Wschodu, a także sprawnie uorganizowana rzeczywiście własna państwowość. Inaczej sczeźniemy dowodząc, że nie zasługujemy na istnienie jako naród co i jednostki, zaś wszystkie ofiary poniesione w przeszłości dla utrzymania niepodległości, czy jej odzyskania zdały się psu na budę. Cieszy stąd, iż coś się pod względem technologii kosmicznych dzieje na krajowym rynku i to prawie od dekady będzie, aczkolwiek jak zwykle na ambitne programy brak kasy na miejscu. Państwo stąd nie potrafi wyzyskać w pełni całkiem pokaźnego potencjału, jaki posiadamy w postaci sporej już grupy specjalistów w dziedzinie technologii kosmicznych. Dlatego dobrze się stało, że spuszczono Gówina, bo pozbawiony kręgosłupa karierowicz miał odpowiadać za nadzór nad polskimi programami ''pozaziemskimi'', a to oznaczało ich niechybne fiasko. Nie chce mi się jednak marudzić zwyczajowo jak to w Polsce, bo to nudne i jałowe, na jedno zaś pragnę zwrócić uwagę - tylko synergia agend rządowych ściśle współpracujących z rodzimymi prywatnymi firmami wysokich technologii może zapewnić nam sukces, niechby na skromną miarę. Za to na pewno nie ''wolna amerykanka'' w tej dziedzinie, bo żeśmy już przećwiczyli podobny wariant z opłakanymi skutkami ekonomicznymi, w czasie dewastującej kraj ''zdeformy'' Baal-cerowicza i wystarczy. Ludożerka ekscytuje się wprawdzie ustawkami między Muskiem, Bezosem i Bransonem, zaciekle zresztą rywalizującymi o kontrakty rządowe, to jednak projekty realizowane przez NASA a zwłaszcza Lockheed Martin zdają się bardziej obiecujące jeśli idzie o przemysłową eksplorację przestrzeni pozaziemskiej, niż wspomnianych ''baronów kosmosu''. Oba te podmioty, stanowiące właściwie agendy państwa amerykańskiego, robią swoje z nieporównywalnie mniejszym rozgłosem co tamci, a jak wiadomo duży szum i pompa rzadko kiedy zwiastuje efektywne rezultaty, cóż obaczymy jak będzie. W każdym razie do masowej, globalnej depopulacji nie trzeba żadnych ''szczepionek z czipami'', jak widać wystarczą ku temu fundamentalne zmiany kontr-kulturowe i anty-cywilizacyjne w typie LGBTarianizmu, prawdziwej zarazy ideologicznej pustoszącej dziś umysły zwłaszcza gówniar, z których większość prawdopodobnie sama nie będzie już mieć dzieci [w sumie to i dobrze, skoro mają pewne widoki na zostanie MADkami]. Człowiek bowiem jest podstawowym zasobem, a będzie z czasem coraz rzadszym dobrem planety, stąd wymagającym rozsądnego nim gospodarzenia w ramach bioekonomii naszej epoki, inaczej jego rabunkowa eksploatacja przez się sprowadzi nań rychło całkowitą zagładę.

Ostatni ludzie...

 

sobota, 7 sierpnia 2021

GroßraumKartell Europa.

Miałem pisać o biopolityce, która stanowi główne obecnie zagrożenie dla istnienia Rzeczpospolitej. Zanim jednak podejmiemy opis jej współczesnej postaci, należy wpierw przyjrzeć się źródłom tegoż konceptu i jego konkretnej realizacji w naszym rejonie świata podczas II wojny światowej. Szczególnie teraz, gdy Niemcy ponownie tworzyć tu będą ''nowy ład etniczny'' i rasowy, czyli dewastować polityką przesiedleń całych grup ludności wschód Europy, przy czynnym udziale Rosji i z błogosławieństwem obecnej administracji USA [ o tem szerzej potem ]. Za kanwę posłuży nam wydana przed paru laty nakładem UJ praca zbiorowa, traktująca o Sekcji Rasowo-Ludoznawczej Instytutu Niemieckich Prac na Wschodzie [ w oryg. Sektion Rassen- und Volkstumsforschung Institut für Deutsche Ostarbeit - dalej odpowiednio SRV i IDO ], działającego za okupacji niemieckiej w Krakowie. Rzecz bardzo na czasie akurat, kiedy terroryzuje się opinię publiczną rzekomym ''konsensusem naukowym'' w sprawie globalnego ocieplenia czy produktów medycznopodobnych. Bowiem ukazuje ostro uwikłanie niemieckiej nauki w czynne poparcie działań zbrodniczego reżimu, powszechną kolaborację uczonych z nazistami, przedsięwziętą zazwyczaj z oportunizmu ale i nader często autentycznego przekonania. Powinno stanowić więc sole trzeźwiące dla wierzących ślepo w jakoby ''obiektywną'' naukę - owszem, nie podzielamy postmodernistycznych guseł i zabobonów językowych, aby przeczyć istnieniu faktów oraz prawideł niezależnych od ludzkiej woli. Wszakże ich interpretacja może podlegać manipulacji i nacechowanej ideologicznie ocenie przez jednostki, wykorzystujące swą niewątpliwą inteligencję i talenty w złych celach, co będzie zaraz do okazania, należy o tym zawsze pamiętać. Nie będę rozpisywał się o samym instytucie ''rasoznawczym'' i historii jego powstania, bo w sieci można bez trudu znaleźć odpowiednie informacje o nim, podobnie pominę wywołującą duże emocje kwestię współpracy z tąż placówką wielu znamienitych polskich uczonych i artystów - dość rzec, iż rysownikiem wspomnianej Sekcji Rasowo-Ludoznawczej na przełomie lat 1942/43 był nie kto inny jak Tadeusz Kantor... Z tychże powodów nie mam również ochoty grzać i tak już gorącego ostatnio tematu Goralenvolku, oraz badań antropologicznych przeprowadzanych na Podhalu w czasie okupacji. Natomiast na uwagę zasługują ziejące nienawiścią i pogardą deklaracje niemieckich pracowników IDO, stwierdzające znaczącą przewagę ''ras wschodnich'' wśród ludności Polski. Oczywiście to, co w oczach nazistowskich, okcydentalnych rasistów było rażącą wadą, dla mnie jako rodzimego eurazjaty stanowi wybitną zaletę! Jestem głęboko przekonany, iż rzetelnie wykonane badania rasowe Polaków potwierdziłyby ich generalnie wschodnie pochodzenie, zwłaszcza wśród najlepszych przedstawicieli narodu, wbrew twierdzeniom niemieckich gnid kreujących się na obrońców Zachodu przed ''turańską dziczą''. Ciekawy jest też wątek ''nazifeministyczny'' tj. pomiarów żydowskiej ludności dokonywanych przez dwie niemieckie ''antropolożki'' w tarnowskim getcie, tuż przed jego likwidacją i wymordowaniem mieszkańców - dzięki wsparciu funkcjonariuszy hitlerowskiego aparatu terroru, którzy zyskali w ten sposób dostęp do ich ustaleń. Konkretnie były to pochodzące z Wiednia ''naukowczynie'': dr Dora Kahlich-Koenner oraz również szczycąca się tytułem doktorskim Elfriede Flietchmann - ta ostatnia na tyle zangażowana ideologicznie, iż prowadziła nawet szkolenia z ''polityki rasowej'' dla Frauenschaft, czyli nazistowskiej ''siostrzanej'' Wspólnoty Kobiet. Przytoczę więc na prawie cytatu fragmenty z obszernego, 50-stronicowego aż studium Zbigniewa Libery w pomienionym tomie, o przejawach antropologii biologiczno-kulturowej i polityki rasowej III Rzeszy w działalności SRV IDO:

''Zdecydowana większość niemieckich uczonych, którzy ponosili w różnym stopniu odpowiedzialność za ideologię „rasy germańskiej” i narodowo-socjalistycznego nacjonalizmu, imperializmu i kolonializmu, którzy korzystali z materiałów zdobytych w okupowanych Polsce, Czechach, Rumunii, Jugosławii czy Francji – jak Eugen Fischer, Otto Reche, Hans F.K. Günther, Walter Krickenberg, Richard Thurwald, Wilhelm E. Mühlmann, Hermann Baumann, Walter Hirschberg, Richard Wolfram i wielu innych – utrzymali swe pozycje albo awansowali w instytucjach naukowych (uniwersytetach, akademiach nauk, towarzystwach naukowych), rządowych i administracyjnych Republiki Federalnej Niemiec i Niemieckiej Republiki Demokratycznej oraz Austrii i Szwajcarii, zachowali bądź zdobywali międzynarodowe uznanie, oficjalne kontakty z czołowymi antropologami i instytucjami brytyjskimi, francuskimi, amerykańskimi. Zdecydowana większość z nich zachowała poglądy rasistowskie, nacjonalistyczne i rewizjonistyczne, jak Riemann, były kierownik SRV, który publikował o dialektach i folklorze Prus Wschodnich, czym zajmował się do 1942 roku w Elblągu i Królewcu (stąd rekrutowała się kadra naukowa w Göttingen – centralnym miejscu Ostforschung po 1945 roku), został w 1964 roku profesorem etnologii i językoznawstwa w Kilonii oraz przewodniczącym Komisji Etnologii Wschodnioniemieckiej. [...] O większości pracowników naukowych SRV słuch zaginął po II wojnie światowej. Publikacje tej sekcji zostały scharakteryzowane w dokumentach Armii Krajowej jako „najzjadliwsze geopolityczne teorie o irracjonalności bytu naszego państwa na podstawie danych geograficznych, klimatu itp.”. Działalność tej sekcji była tylko częścią ogólnego programu „niemieckiej pracy na Wschodzie”; według Graula Niemcy skolonizują Wschód jeszcze w XX wieku. [...] Niemiecką naukę, która tak bardzo imponowała do niedawna polskim, w ogóle europejskim, uczonym, wyróżniał wybitny scjentyzm antropologów, jak najsłynniejszego spośród nich Fischera, oraz etnologów, jak Thurnwalda – najbardziej uznanego na świecie antropologa społeczno-kulturowego z Niemiec. Cechowało ich rygorystyczne przestrzeganie reguł naukowych, a także niechęć do sądów wartościujących, dążenie do absolutnej obiektywności i sprawdzalności, dążenie do uwolnienia się od ograniczeń moralnych, niezwykłe poświęcenie dla nauki („z niemiecką systematycznością i dokładnością”), łączenie jej z „czynem” (tym, co nazywało się kiedyś „etyką”), zaangażowanie w sprawy narodu, chęć bycia użytecznym dla państwa, głębokie przekonania, że zdobycze nauki służą dobru ludzkości. [...] Niemiecki personel naukowy SRV tworzyli młodzi ludzie (dwudziesto- i trzydziestokilkuletni), jak się o nich powszechnie pisze, zainteresowani karierą akademicką i polityczną. Trudno jest wskazać niewątpliwe powody podjęcia pracy w IDO przez poszczególne osoby, na przykład Fliethmann i Kahlich. W ich przypadku oraz Sydow czy Hildebrandt (ta z przyjściem do Sektion Landeskunde przerwała pracę nad doktoratem) wyjaśnienie tkwi najpewniej w następujących okolicznościach. W latach 1937–1947 na 88 dysertacji z antropologii, etnologii i prehistorii na Uniwersytecie w Wiedniu 38 należało do kobiet, ale w okresie 1943–1946 więcej rozpraw doktorskich napisały kobiety. [...] 

Kadra naukowa SRV wywodziła się głównie z Wiednia. Badania tej sekcji były praktykowaniem teorii i metod „wiedeńskiej szkoły antropologicznej”. Jej powstanie ogłosił Weninger po zrealizowaniu „projektu Marienfeld” w latach 1933–1934. Ten, przygotowany przez Weningera, pod widocznym wpływem głównych nurtów badań niemieckiej antropologii i etnologii z ostatnich kilku i kilkunastu lat, dotyczył badań wiejskiej społeczności pochodzenia niemieckiego w okręgu Banat w Rumunii, problemów: w jakim stopniu ci osadnicy ulegli zewnętrznym wpływom pod względem biologicznym i psychologicznym, oraz czy możliwe jest pod wpływem miejscowych warunków przyrodniczo-geograficznych, narodowościowych, językowych i kulturowych zdefiniowanie „finalnego produktu” – wyniku mieszania się ras, grup etnicznych i kultur. Wtedy to „wiedeńska szkoła antropologiczna” wypracowała swój warsztat: badanie dystrybucji i dziedziczenia cech rasowych przez badanie jednostek w różnym wieku, rodzin i całych społeczności lokalnych. [...] Zespół Weningera wytworzył przygniatającą ilość danych – hipertrofia była symptomatyczną cechą „wiedeńskiej szkoły antropologicznej”. Wówczas nie miała ona związków z ideologią nazistowską, lecz w następnych latach coraz silniej zmierzała w stronę antropologii rasowej, zacieśniała związki z higieną rasową, wywarła pewien wpływ na rasoznawstwo Günthera. Ten szczególnie nawiązywał do „wiedeńskich” charakterystyk i ocen rasy wschodniobałtyckiej (m.in. do publikacji Schürer i jej badań ludności na Wołyniu) i alpeńskiej, ich fizycznych i duchowych właściwości, które służyły legitymizacji imperialnych planów na Wschodzie, a które później powtarzali w swych pracach: Gottong, Plügel, Fliethmann, Riemann. Badania w Marienfeld stanowiły przez wiele lat wzorzec badań antropologiczno-etnologicznych w Wiedniu, dla wielu uczonych związanych z tamtejszymi instytutami i oddziałami antropologii. Były one wzorcowe dla SRV. Mogły być powtórzone w wyjątkowych okolicznościach, „w jednostkach organizacyjnych, które są do dyspozycji IDO”. A były nimi: tarnowskie getto, gdzie według Plügla istniały „najlepsze warunki do pracy”, obozy jenieckie i koncentracyjne (te wymienia w swych korespondencjach Fliethmann, lecz nie ma potwierdzeń tego w zbiorach po SRV; wiadomo, że takie badania planował Plügel; obóz w Płaszowie był „do dyspozycji” sekcji chemicznej IDO, więzienia, krakowskie odwszalnie, polscy i ukraińscy pracownicy Baudienstu, starający się o kenkarty, a następnie przede wszystkim wsie wywodzące się z kolonizacji niemieckich na Podhalu i Podkarpaciu. „Grupy robocze” SRV prowadziły badania w tarnowskim getcie pod eskortą i przy pomocy SS oraz SD, musiał je wspierać Judenrat i żydowska policja, policja i straż graniczna, jak w Haczowie. Następnie SS i SD dostarczały brakujących danych, a później miały dostęp do wyników tych badań. W takich warunkach „grupy robocze” pobierały dane „z materiału ludzkiego” „na niespotykaną dotąd skalę”. W maju 1940 roku Gottong zbadał 8000 Polaków i Ukraińców z Baudienstu. Od wiosny do września 1942 roku 15 pracowników SRV poddało badaniom antropologicznym około 1000 mieszkańców Szaflar i 300 Witowa; wykonali oni około 40 pomiarów antropometrycznych na każdej jednostce, przeprowadzili badania medyczne i psychologiczne, ankiety socjologiczno-etnograficzne, wykonali tysiące fotografii i rysunków, pobrali próbki włosów, dane antropologiczno-medyczne z intymnych części ciała. Ci, którzy pamiętają te badania, łączą je dzisiaj z uczuciem strachu i wstydu. Takie badania nie były możliwe wśród „niemieckiej” ludności Marienfeldu. Te były dobrowolne, z pominięciem krępujących pomiarów całego ciała, bo takie, uważał Weninger, są możliwe tylko wśród ludów prymitywnych, w cywilizowanej Europie jedynie w warunkach klinicznych. Przynależność rasową i cywilizacyjną wskazywało wymuszanie bądź pomijanie pomiarów nagich ludzi. Takich oglądali i mierzyli uczniowie Pöcha na Wołyniu podczas I wojny światowej. Nagich Żydów fotografowała Fliethmann w tarnowskim getcie. Trudności mierzenia i fotografowania nagich ciał żołnierzy z Anglii i Australii w obozach jenieckich III Rzeszy były problemem naukowym i politycznym – na przeszkodzie takich badań stała konwencja haska. [...] Niemieccy uczeni nie wchodzili w bliskie kontakty z „materiałem badawczym” w tarnowskim getcie ani nawet z badaną ludnością Podhala i Podkarpacia. Fliethmann, charakteryzowana w dokumentach AK, podobnie jak Plügel i Riemann, jako szowinistka, która zachowuje duży dystans, choć grzeczność, w kontaktach z Polakami w SRV, nie dopuszczała „w terenie” do bliższych kontaktów z badaną ludnością. Tak też wspominała Sauer: jej zbytnie spoufalanie się z mieszkańcami Haczowa, poza koniecznością przeprowadzenia badań etnograficznych, było niemile widziane przez jej przełożonych (Lorenzen, który miał wtedy z sobą trzcinę do jazdy konnej, uderzał nią o cholewki, gdy pojawiali się Polacy, co wzbudzało ich strach, a wesołość uczestników naukowej wycieczki). Wyniosłe zachowania niemieckich uczonych i urzędników, z pozycji wyższości rasowej i kulturalnej oraz władzy, z zachowywaniem dystansu i separacji, są znane z okresu I i II wojny światowej, są zaskakująco podobne w GG, w okupowanych krajach Europy i pozaeuropejskich koloniach Niemiec. [...]

Wcześniej takie projekty, chociaż wzbudzały zainteresowanie, były odrzucane ze względu na ogromne koszty. W pierwszych latach XX wieku powstał tylko projekt badań antropologiczno-etnogaficznych całej ludności Rzeszy – to wówczas zostały opracowane tabele koloru skóry przez Luschana, koloru oczu przez Martina i Schurtza oraz włosów przez Fischera i Sallera. Okazję do realizacji takich projektów dała II wojna światowa. Miejscem badań antropologicznych stały się kraje okupowane i sama III Rzesza. Getta, więzienia, obozy jenieckie i koncentracyjne zostały miejscami „antropologicznych badań terenowych”. Tym określeniem posłużył się Thurnwald w recenzji pracy doktorskiej napisanej przez Ewę Justin na podstawie jej antropologicznych badań Romów w obozie koncentracyjnym.  Był to czas niezwykłego zapracowania naukowców, zaangażowania w wielkie zadania, jakie przed nimi stawiała III Rzesza, korzystania z okazji prowadzenia badań w warunkach wręcz „klinicznych” czy „laboratoryjnych”. Niemal natychmiast po Anschlussie wiedeńscy antropolodzy, na przykład Geyer, zajęli się badaniem „materiału” po likwidowanych cmentarzach żydowskich. W 1939 roku komisja pod kierownictwem Josefa Wastla (wtedy kustosza, później dyrektora oddziału antropologicznego w Muzeum Przyrodniczym) pobrała szczegółowe dane antropometryczne, próbki włosów, odlewy gipsowe, fotografie i rysunki około 7000 Żydów internowanych na stadionie w Wiedniu, przed ich wywiezieniem do Buchenwaldu. Zostały zorganizowane komisje antropologów z udziałem Routila i dr. Herberta Kahlicha (męża Dory) do zbadania pod względem antropologiczno-etnograficznym „kriegsgefangenmaterials” w obozach jenieckich i koncentracyjnych. Wtedy nawet badania ludoznawcze (mitologizujące Volk na potrzeby ideologii nazizmu) „wiejskiego życia”, „biologicznej i kulturowej siły niemieckich chłopów” – „źródła krwi narodu” – były prowadzone bez większych przeszkód, we współpracy z policją, jak w Tyrolu w latach 1940–1941 przez etnografów i folklorystów z Uniwersytetu Wiedeńskiego, pod kierownictwem Wolframa. Tamtejsze Volkskunde stało się wtedy silniejsze instytucjonalnie i kadrowo; lata 1939–1945 to „Sechs Jahre Arbeit für Volk, Reich und Führer” („sześć lat pracy dla ludu, Rzeszy i Führera). Uczeni zaangażowani w politykę rasową III Rzeszy dobrze wiedzieli, że wojna daje wielką szansę na przeprowadzenie badań antropologicznych i etnologicznych, jakie nie były możliwe w Austrii i Niemczech po 1918 roku i przed rokiem 1939na tak wielką skalę i bez oporu badanych, jak pisał Reche do Rudolfa Hessa: bez konieczności organizowania drogich i długich wypraw naukowych w obce kraje. Badania z wielkim rozmachem, takie jak SRV IDO w GG, miały dobrze znane i pamiętane wzory: w krajach kolonialnych (Fischera czy Reche), w okupowanych krajach Europy – począwszy od wojny prusko-francuskiej w 1870 roku, okupacji Bośni przez Austro-Węgry (w latach 1884–1885 prowadził tam badania Friedrich S. Krauss – wielki wiedeński znawca Bałkanów), na dużo większą skalę w obozach jenieckich podczas I wojny światowej. Zdobyte wtedy materiały wykorzystywali wiedeńscy antropolodzy jeszcze w latach 40. Wiedział o nich Plügel: prosił Kahlich o wypożyczenie zdjęć wykonanych przez jej opiekuna naukowego Routila podczas I wojny światowej. W latach 1915–1918 austriaccy i niemieccy antropolodzy, z podobnymi koncepcjami rasy, instrumentami pomiarowymi, tabelami koloru oczu, włosów i skóry, prowadzili badania w obozach jenieckich. Pöche i jego współpracownicy oraz uczniowie (wśród nich Weninger, Routil) w obozach, między innymi w Krakowie i na okupowanym Wołyniu (gdzie badania całych rodzin prowadziła Helene Schürer von Waldheim, wtedy uczennica Pöcha, potem jego żona), poddali pomiarom antropometrycznym około 7000 indywiduów, zrobili około 5000 fotografii, wykonali około 300 odlewów gipsowych, pobrali próbki włosów, filmowali i nagrywali badanych na fonografach, spisywali dane etnograficzne, językoznawcze, muzykologiczne. Felix R. von Luschan i jego student Eickstedt, którzy za teren badań antropologiczno-etnologicznych obrali 16 obozów jenieckich (m.in. pod Szczecinem) z 66 grupami etnicznymi, zbadali 1784 jednostki. Wielu innych jeszcze antropologów i etnologów prowadziło swe badania w obozach jenieckich, nie rezygnowało z pobierania „wojennego materiału” nawet na liniach frontu, podążało ze sprawnie zorganizowanymi ekspedycjami za armiami do okupowanych krajów: do Rosji, Rumunii, Albanii (tu badania prowadził Arthur Haberlandt). Były to badania antropologiczno-etnologiczne – z pozycji wyższości rasowej i cywilizacyjnej, jednocześnie naukowo-polityczne, bo ważne dla gospodarczej i „kulturowej misji” oraz „konkwisty”Austro-Węgier i Niemiec, organizacyjnie i finansowo wspierane przez instytucje rządowe i pozarządowe, przemysł i banki. [...]

Wiedeńska etnografia po badaniach „w cieniu armii” na Bałkanach w ostatnich dekadach XIX wieku i pierwszych XX wieku zasłużyła na określenie Kriegs-Volkskunde. Niemieckojęzyczna etnografia i etnologia oraz antropologia związane z militaryzmem, nacjonalizmem i kolonializmem, oparte na darwinizmie społecznym i mendelizmie, złączone z eugeniką szczególnie po 1933 roku, wykorzystywały terminy walki i wojny do opisu działalności naukowej, teorię walki klas zastępowały, według Stojanowskiego, teorią walki ras – właściwie: tę walkę ras łączyły one z „walką” czy „wojną” między grupami społecznymi, narodami, kulturami i państwami. Dla Mühlmanna w latach 30. i 40. etnologia była nauką polityczną (politische Ethnologie), jednoczącą „sferę duchowo-kulturową” (kulturelle-geistige) i „polityczno-bojową” (politisch-kämpferische), na której podstawach (i antropologii, bo te nauki nie mogą istnieć bez siebie) można odbudować naród (jednolity rasowo, kulturowo i politycznie). Rewizjonistyczno-nacjonalistyczne strategie Ostforschung w latach 20., zradykalizowane w latach 30. i 40., posługiwały się frazeologią wojny i kolonializmu: Ostfrage, Ostfront – „front od Bukaresztu do Rygi”, jako „przedpole walki”, cel Ostmision, „konkwisty”, „kolonizacji” „Wielkich Niemiec”. Badania narodowościowe czy kulturowe były formą walki – „Volkstumskampf ” dla centralnego ośrodka Ostforschung w Berlinie pod kierownictwem Alberta Brackmanna, który miał pewien wpływ na powstawanie nowych ośrodków naukowych dla Ostpolitik, także IDO w Krakowie. IDO według własnych dokumentów było „wojskiem referentów naukowych”, „fabryką zbrojeniową”, działalność SRV miała „kriegswichtige Aufgaben”, zabezpieczanie materiałów (kriegsgefangenmaterials) SRV po ewakuacji z Krakowa było „ważne dla prowadzonej wojny”. Badania naukowe w warunkach wojennych były „walką” „szermierzy idei narodowosocjalistycznych”, którzy musieli zmierzyć się „z obcymi i wrogimi siłami” rasowo-narodowościowymi i ideologiczno-politycznymi. „Wiedza jest potęgą” – napisał Luschan w 1904 roku – odnośnie do wzajemnych korzyści Völkerkunde i niemieckich kolonii w Afryce. „Wiedza o innych” oznacza często „władzę nad innymi” [!!!]. Badania antropologów, etnologów oraz etnografów austriackich i niemieckich były szczególnie od I wojny światowej, bardziej jeszcze w okresie III Rzeszy, badaniami stosowanymi, finansowanymi i wspieranymi przez instytucje państwowe i pozarządowe. „Kto płaci, ten żąda”. Gdy instytucje naukowe uzależniały się finansowo od tak potężnego protektora jak hitlerowskie Niemcy, żeby istnieć, musiały udowadniać zgodność działalności naukowej i politycznej. To było jedno ze źródeł oportunizmu niemieckich antropologów i etnologów. Wykorzystywane przeze mnie publikacje o historii antropologii i etnologii do 1933 roku w Niemczech, do 1938 roku w Austrii, przedstawiają detalicznie złożone procesy „eliminacji”, to jest marginalizacji idei i osób z dominujących ich nurtów (tradycji liberalnych Virchova, Luschana, Martina), oraz „dziedziczenia”, czyli ciągłości instytucjonalnej, intelektualnej i kadrowej. Świadczą one, że ogólnie rzecz ujmując, antropologia i etnologia były zdolne i gotowe do wcielania w czyn wielkich niemieckich idei narodowych na długo przed 1933 rokiem, gdy w oficjalnym liście do Hitlera deklarowali to E. Fischer i O. Reche oraz Bernhard Ankermann (współtwórca teorii kręgów kulturowych) i Frizt Krause (przewodniczący niemieckiego towarzystwa etnologii), stwierdzając w nim „że antropologia jest nieodzowna w dziele umacniania hitlerowskich idei Volk (ludu) i höheren Menschentums (wyższego typu ludzkiego), ponieważ łączy badania nad rasami z badaniami nad kulturą”. 

Pierwsze publikacje o niemieckiej nauce na służbie III Rzeszy dotyczyły lat 1933–1945. Ostatnie, coraz liczniejsze, skupiają się na historii nauki (antropologii, etnologii, historii, historii sztuki itd.) przed 1933 rokiem, na ich kontynuacjach po 1945 roku. Gdy czyta się je łącznie, z pominięciem licznych i istotnych niuansów, ze zwracaniem uwagi na ich „marginesy”, więc tendencyjnie, wytwarza się wrażenie, że uwzględniają one „nadmierne miłosierdzie kontekstowe”, prowadzą (mimowolnie?) do relatywizacji „historycznej odpowiedzialności” niemieckich uczonych. Niektóre z nich są przykładami zabiegów homogenizacji różnych historii („Historia nie może być rekonstruowana na bazie homologii”), żeby następnie na tej podstawie, na przykład z perspektywy „europejskiej nowoczesności”, „nowoczesnej nauki” i „nowoczesnego państwa” oraz „biopolityki”, objaśniać udział uczonych w imperialnej i kolonialnej polityce Niemiec przed i po 1933 roku. Według różnych autorów historia niemieckiej antropologii i etnologii (oraz pozostałych nauk) jest częścią historii europejskich nacjonalizmów i kolonializmu, niemiecka higiena rasowa – częścią historii eugeniki w Europie i USA, biopolityki nowoczesnych państw. Badania w czasie wojny, wspierane przez armie i inne instytucje wojenne, nie były „wynalazkiem” niemieckim – znamy je z brytyjskiej czy amerykańskiej antropologii (etnologii), związki tych dyscyplin z polityką były rozpowszechnione, zacieśniały się w okresie zimnej wojny, w państwach totalitarnych. Te interpretacje omawia Andrew Evans, dokłada do nich własne wyjaśnienia. Zwraca uwagę na to, że w czasie I wojny światowej, którą traktuje jako punkt zwrotny w historii niemieckojęzycznej antropologii, badania były prowadzone (na dużo mniejszą skalę, bez większego związku z problemem „rasy”) także w Wielkiej Brytanii czy Rosji, lecz nie miały one przecież żadnego wpływu na tradycję tych dyscyplin w owych krajach. Ponadto teorie o nierówności i degeneracji ras, eugenika były bardziej lub mniej popularne i stosowane praktycznie w poszczególnych państwach, lecz nigdzie nie były tak bardzo wpływowe i wykorzystywane jak w niemieckiej nauce i państwie – zwłaszcza po 1933 roku. Te teorie antropologii i związanej z nią etnologii zyskiwały na znaczeniu od końca XIX wieku, które współtworzyły niemiecki nacjonalizm, dostarczały ideologicznych legitymizacji dla imperializmu i kolonializmu, które tym samym wchłaniały i przetwarzały na gruncie scjentyzmu ideologie polityczne i mity społeczne, część ówczesnej kultury popularnej. Niemiecka antropologia przechodziła drogę od rozpatrywania ogólnych idei ewolucji i opisów biologicznego zróżnicowania ludzi, od problemów systematyki do hierarchii ras, do obsesji „czystości rasy niemieckiej” w III Rzeszy. Stare i silnie zakorzenione idee europejskie o nierówności ras, „mit aryjski” (stworzony na podstawach językoznawczych pod koniec XVIII wieku) zostały przetworzone w „mit nordycki” – o wyjątkowej wartości biologicznej i duchowej „rasy germańskiej”, której misją jest przewodzenie narodom. Stało się tak dzięki niezwykle popularnych w Niemczech teorii ewolucji Darwina, darwinizmowi społecznemu (mieszczącemu w sobie idee Thomasa Hobbesa, Thomasa Malthusa, Adama Smitha) rozwijanego przez biologa Ernsta H. Haeckla, łączeniu darwinizmu z ewolucjonizmem społecznym (i organicyzmem), zasilanym przez rasistowskie teorie Josepha A. de Gobineau i Houstona S. Chamberlaina. „Mit nordycki”, przetwarzany przez mendelizm od pierwszych dekad XX wieku, należał do rozpowszechnionych w publikacjach naukowych oraz popularnych Niemiec. Wszedł w skład podręcznika „Baur/Fischer/Lenz”, publikacji Fischera, Rechego, Günthera, dostarczających naukowych uzasadnień idei narodowego socjalizmu, Alfreda Rosenberga Mythos des 20. Jahrhunderts, kluczowego dzieła dla ideologii nazimu, twórczości pisarzy i publicystów związanych z ruchem Blut und Boden – stał się opinio communio

Niemiecka antropologia od swych naukowych początków była, jawnie lub niejawnie, w różnym stopniu rasistowska, z czasem coraz bardziej antyżydowska. Rasizm i antysemityzm mają odrębne historie, aż do czasów ich złączenia przez „mit germański”, nabycia przez antysemityzm znaczenia politycznego (ten wcześniej miał racje religijne i ekonomiczne). „Problem żydowski” od XIX wieku stał się elementem Weltanschauung, programów partii politycznych, związków chłopskich, organizacji gospodarczych, nauki, w której od dawna dyskutowano „rozwiązanie kwestii żydowskiej”. Rassentheorie niemal od swych początków wiązała się z Rassenhygiene. Nim konsekwencje tego związku weszły w skład ustaw norymberskich, rasizm i eugenika były propagowane najpierw przez Francisa Galtona, następnie Alfreda Ploetzla, wreszcie dzięki niezwykłej aktywności w tej dziedzinie przez takich antropologów, jak Reche. Ten mówił na posiedzeniu Towarzystwa Higieny Rasowej w 1925 roku, że skuteczna polityka rasowa jest ważniejsza dla istnienia narodu od wygranej czy przegranej wojny, „lud i rasa uratują naszą epokę”, antropologia i higiena ras powinny być podstawą polityki wewnętrznej, co najmniej częścią polityki zagranicznej. W opracowaniach historii niemieckojęzycznej antropologii (i związanych z nią etnologii, historii itd.) tworzy się teleologiczne narracje od końca XIX wieku lub „wielkiej wojny” do II wojny światowej. Między około 1870 rokiem a początkiem XX wieku – bardziej antropologia niż etnologia – były słabe kadrowo i instytucjonalnie, dopiero podlegały profesjonalizacji. Ich szybki wzrost znaczenia następował wskutek tak zwanej drugiej rewolucji przemysłowej pod koniec XIX i na początku XX wieku, reorganizacji uniwersyteckiego systemu i wielkim wzrostem nakładów na naukę. Niemcy stały się centrum europejskiej nauki, potęgą imperialną i kolonialną. Etnologia i antropologia zyskały znaczenie polityczne, użyteczne w Europie i w krajach pozaeuropejskich (należały do Kollonialwissenschaften) dla administracji, wojska, przemysłu. Naukowo-polityczna praca na rzecz nowych Niemiec po 1918 roku owocowała wzrostem kadrowym i instytucjonalnym antropologii, zacieśnianiem związków z instytucjami rządowymi i pozarządowymi. Przyczyniła się do zmian obszarów badawczych, zmian teoretycznych. Od drugiej połowy XIX wieku do początków XX stulecia antropologia (pojmowana jako „trzecia biologia”, obok botaniki i zoologii) definiowała typy rasowe na podstawie ocen pomiarów i opisów cech morfologicznych, utożsamiała je z grupami etnicznymi. [...] Utrata kolonii przez Niemcy zmusiła Rechego, jak wielu innych antropologów, do zajęcia się głównie problemami antropologii Europy, zagadnieniami germańskiej rasy, ras Serbołużyczan, Ślązaków, Słowian. Od 1917 roku opracowywał w Hamburgu materiały z obozów jenieckich. W późniejszych latach przekształcał antropologię fizyczną w antropologię rasowo-kulturową na podstawach genetyki i eugeniki, pod wpływem publikacji Fischera, z pewnym udziałem teorii Gobineau i Chamberlaina, uczestniczył w tworzeniu koncepcji rasy jako stałego składu dziedziczonych cech morfologicznych, fizjologicznych i psychicznych, determinujących „duszę” ludu. Wyznaczał naukowo-polityczne zadania antropologii: jej celem jest ustalenie składu genetycznego charakteryzującego jednostki i populacje, rekonstrukcja procesów i skutków mieszania się ras i narodów, rozwiązywanie problemów degeneracji ras i konfliktów narodowych, które mają źródła biologiczne (był twórcą towarzystw eugenicznych w Wiedniu i następnie w Lipsku). Na podstawach naukowych należało, według Reche, przeprowadzić rewizję granic niemieckiego narodu zgodnie z „naturalnymi prawami”. Reche był jednym z głównych autorytetów w SRV. Plügel i Gottong parafrazowali jego zdanie, pisząc, że praktyczno-polityczne działania SRV są „zgodne z boskim porządkiem”, który odkrywają badania naukowe; wykorzystywali jego frazy: „rasa jest przeznaczeniem” (Rasse ist Schicksal), Polska jest „nieszczęśliwą mieszanką ras”. 

Nim antropologia, a przy niej etnologia, stała się kluczową dyscypliną III Rzeszy, pokolenie Fischera, Rechego, Weningera, Eickstedta i Thurnwalda, Mühlmanna, Baumanna doprowadziło do tego, że łączne badania rasoznawcze (Rassenkunde) i narodowościowe (Volkstumsforschung) jako badania stosowane stały się dominujące, paradygmatyczne po rozpadzie Cesarstwa Niemieckiego i Austro-Węgier, utracie ziem i wpływów w Europie, niemieckich kolonii, po kryzysach politycznych i gospodarczych, wzroście rewizjonizmu i nacjonalizmu. Od lat 20. Kaiser-Wilhelm-Gesellschaft (KWG) i Deutsche Forschungsgemeinschaft (DFG) oraz wiele innych instytucji (kadrowo opanowanych przez nacjonalistyczno-rewizjonistycznych profesorów) wspierały organizacyjnie i finansowo „patriotyczne” badania, wzmacniające siłę i zdrowie narodu, ratujące go przed degeneracją (obawy o to wzmacniały się z gwałtowną industrializacją): „czystości rasy nordyckiej”, oczyszczenie puli genetycznej Niemiec z obcych i szkodliwych ras i mieszanek, prymitywnych ras wschodnioeuropejskich (te były małowartościowe także według ustaw amerykańskich z lat 20.), eliminacji prymitywnych i zdegenerowanych jednostek i grup społecznych, ochrony „źródła krwi narodu” – niemieckich chłopów. [...] Kontynuacją wskazywanych badań była działalność SRV IDO. Kadra naukowa tej sekcji, jak Plügel czy Riemann, posługiwała się starym słownictwem Ostforschung i Ostpolitik, włączonym w język nazimu do przedstawiania swych zdań naukowo-politycznych: „surowe i twarde” plany wobec „substancji rasowej” GG służą budowie „nowego porządku” wyznaczonego przez III Rzeszę – na podstawach „zgodnych z faktami”, ochronie przed „małowartościową krwią”, prymitywnymi rasami na tym „przedpolu”, tym samym wzmocnieniu Niemiec, „pracą na rzecz wzmocnienia niemieckiego nacjonalizmu”, prowadzeniu działań naukowych i propagandowych na „wyspach niemieckich kolonii”, równocześnie wkładem w wykluczenie germanizacji Polaków (ze względów rasowych i politycznych), zwalczaniem polskiego nacjonalizmu, „demoralizującego wpływu żydowstwa”. [...] „Wiedeńska szkoła antropologiczna” była w pełni przygotowana do zadań wyznaczonych przez państwo. Szansę na realizację możliwości naukowo-politycznych dał Anschluss. Po tym wystarczyło integrować wypowiedzi antropologów z ideologią i językiem III Rzeszy – służyło to „legitymizacji publikacji naukowych”. W okresie „pracy dla ludu, Rzeszy i Führera” pisma uczonych, jak Wolframa z Uniwersytetu Wiedeńskiego, Plügla z SRV IDO, zawierają odwołania do Hitlera i Heil Hitler!; artykuł Plügla kończy przytoczenie zdania z przemówienia Hitlera na zjeździe NSDAP w 1933 roku: „Jakkolwiek zmieniałby się zewnętrzny obraz świata, wewnętrzne uwarunkowania rasowe pozostaną niezmienne”. Antropologia, etnologia i etnografia czy prehistoria przyswoiły sobie język i ideologie nazizmu, lecz te wpływy nie ograniczały się do warstw retorycznych. Związanie nauki z interesami hitlerowskich Niemiec prowadziło do adoptowania języka nazizmu, a z tym do ujednolicenia i radykalizacji teorii antropologii i etnologii (ale bez pełnej zgody na przykład co do genezy, historii i charakterystyki ras). Wiele wypowiedzi i działań Rechego, Fischera, Günthera czy Mühlmanna było wręcz tożsamych z wypowiedziami Hitlera dlatego, że niemiecka antropologia i ściśle z nią związana etnologia współtworzyły ideologię i politykę rasową III Rzeszy. Hitleryzm miał uzasadnienie w niemieckiej nauce. Uczeni, którzy poparli nazizm, dostarczali naukowych uzasadnień narodowosocjalistycznej ideologii [!!!]. Częścią tej ideologii stała się wiedza potoczna. Do języka potocznego przeszedł „fatalny Schlachtwort” nauki i państwa: Lebensraum, Rassenkunde, arische Rasse, Volkstum, völklich, Blut und Boden, Volksboden, Volksseele. 

W latach 1933–1945 prawie wszyscy antropolodzy i etnolodzy (oraz historycy, lingwiści, demografowie, geografowie, teolodzy) działali na rzecz odzyskania byłych kolonii, powrotu utraconych ziem do Rzeszy, kolonizacji Wschodu. Szkoły w niemieckiej etnologii: morfologii kultury, dyfuzjonizmu, głównie kręgów kulturowych i funkcjonalizmu rywalizowały o względy reżimu, o naukowe i polityczne wpływy. Thurnwald, zainteresowany badaniami w koloniach, wykazał się wybitnym oportunizmem, dostosowywał język etnologii do języka nazizmu, upodabniał teorie i zadania własnej dyscypliny do ideologii i celów narodowosocjalistycznego państwa. Wiedeński instytut Völkerkude stał się po 1938 roku „ośrodkiem opieki nad kolonialno-etnologicznymi badaniami” – w tym największa była zasługa Mühlmanna, według którego etnologiczne interesy w Afryce, podkreślające kolonialne aspiracje Niemiec, mają paralele w Europie, szczególnie w Europie Wschodniej, w szerszym zakresie w Eurazji; celem „Ost-Ethnologie” jest „Volkstumspolitik”: problemy narodów oraz „pozornych ludów” (Scheinvölker – niespełniających kryteriów ani Volkstum, ani Volk) – Żydów, Cyganów, Bośniaków, Serbów, Albańczyków, Polaków itd. – problemy asymilacji i desymilacji, przenarodowienia (Umvölkung), kształtowania się tożsamości narodowych (Volkwerdung), Volkstumsforschung (badań nad związkiem narodu i kultury na podstawach biologicystycznych). Uczeni zaangażowani w Ostpolitik domagali się „nowych kolonii” w Europie Wschodniej. [...] IDO było największą placówką naukowo-polityczną w GG, z ambicjami przekształcenia w przyszłości w uniwersytet. Był to jeden z wielu instytutów zajmujących się Ostforschung i Ostpolitik. Jedne z nich działały przed 1939 rokiem, inne zostały powołane zaraz po wybuchu wojny: w Wiedniu, Grazu, Pradze, Berlinie, Lipsku, Wrocławiu, Poznaniu, Stuttgarcie, Poznaniu, Elblągu, Gdańsku, Królewcu, Rydze, Dorpacie, Tallinie. Około 50 niemieckich instytutów naukowych zajmowało się Wschodem, w tym dziewięć powołanych na ziemiach okupowanej Polski (m.in. w Poznaniu). Rosenberg dążył w 1943 roku do stworzenia Reichzentrale für Ostforschung, która miała skupiać 400 instytutów antropologicznych i 38 grup badawczych, koordynować działania na rzecz niemieckiej pracy na Wschodzie. „Późnym latem 1942 roku IDO z filiami w Warszawie i Lwowie oraz pokaźną liczbą 195 placówek planowanych stał się już największym ze wszystkich instytutów wschodnich”. IDO podlegało bezpośrednio rządowi GG. Było przez niego wspierane organizacyjnie, kadrowo i finansowo. Miało status urzędu państwowego (niemieckie uniwersytety zostały założone przez państwo, więc urzędnikami byli zatrudnieni w nich naukowcy). Jego pracownicy byli członkami NSDAP, urzędnikami IDO, wcześniej (np. Gottong) lub równocześnie (Riemann) zatrudnionymi w urzędach rządu GG, a jeszcze niektórzy z nich (Riemann) pełnili funkcję pełnomocników Himmlera bądź aparatu Rosenberga (Gottong i Radig). „Polecenia badawcze” wydał Frank. Na działania naukowo-praktyczne mieli wpływ: Himmler (Frank był administratorem GG, Himmler, dobrze zorientowany w sprawach antropologii rasowej, komisarzem Rzeszy ds. wzmacniania ludności niemieckiej na Wschodzie) oraz Rosenberg (ten rywal Himmlera zapewniał koordynację działań badawczych oraz związki z partią i wojskiem). Frank w przemówieniu na pierwszym posiedzeniu roboczym IDO (21 czerwca 1940 roku) mówił, że ze względu na specyfikę stosunków rasowo-narodowosciowych w GG, SRV „czekały szczególnie ważne zadania”. W celu wyjaśnienia tych kwestii sekcja była związana z departamentem Bevölkerungswesen und Fürsorge (Ludności i Opieki Społecznej) Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w rządzie GG (z tego departamentu przeszli do SRV Gottong i Plügel), który ścisle współpracował z Reichskomissar für die Festigung deutschen Volkstums (RFKDV – Komisarzem Rzeszy dla Umacniania Niemczyzny) – ich celem było organizowanie, we współpracy z policją i służbą bezpieczeństwa, masowych przesiedleń i mordów Polaków, Żydów, Cyganów. [...]

Gottong, Plügel, Fliethmann, Sydow i Riemann, jak wszyscy uczeni pracujący na rzecz III Rzeszy, przekonywali, że dostarczają naukowych podstaw dla polityki państwa, że zadania naukowe są w swej istocie zadaniami praktyczno-politycznymi, bo przecież ich celem jest zapanować nad sytuacją rasowo-narodowościową w GG, tą mieszanką prymitywnych i obcych ras, które są zagrożeniem dla zdrowia niemieckiego narodu. Żeby zmierzyć się z tymi siłami i zadaniami, trzeba było sprawdzić każdego osobnika i każdą grupę pod wględem rasowym, psychologicznym, medycznym, etnograficznym, historycznym, językowym, narodowościowym – ostatecznie po to, aby „skatalogować” („posortować” – według Himmlera) ludność na potrzeby „nowego ładu etnicznego”. Tak pisali od samego początku istnienia SRV Coblitz, Gottong, Plügel, w nawiązaniu przede wszystkim do Rechego, zgodnie z teoriami Günthera, Fischera, Schulza, Richarda W. Darré i innych: należy wyznaczyć przy uwzględnieniu kryteriów antropologii i higieny rasowej właściwe zadania, odpowiednie do predyspozycji rasowo-psychicznych, zaplanować przesiedlenia populacji prymitywnych rasowo, określić możliwości „przenarodowienia”, wybrać właściwe typy rasowe Niemiec do zasiedlania odpowiednich terenów polskich, bo „za niemieckim mieczem powinien podążać niemiecki pług”. [...] Działalność SRV była opisywana przez Plügla  w kategoriach materiałoznawstwa – badania antropologiczne, jak działania techniczne, polegają na znajomości „półproduktów”, żeby z tych niejednorodnych „materiałów”, „surowca” (tymi terminami posługiwał się m.in. Himmler), po odpowiedniej selekcji i eliminacji zbudować „sprawnie działającą maszynę” – nowy porządek według Blut und Boden. Ten słownik SRV jest przetworzeniem metaforyki uprawy (Auslese) i hodowli (Ausmerzen), którą przesiąknięte były pisma antropologa Rechego, biologa Bauera, etnologa Mühlmanna, ministra rolnictwa Darré. Owe metafory należały do kluczowych w języku III Rzeszy, lecz wywodziły się z darwinizmu społecznego, rasizmu i eugeniki, wizji „społeczeństwa biologicznie czystego”. Były one kontynuacją pospolitych i silnie zakorzenionych w nowoczesnej Europie [...] wizerunków „państwa-ogrodnika”, „państwa-hodowcy”, stosującego „chirurgię” czy „inżynierię” – „biopolitykę” (według określenia szwedzkiego politologa Rudolfa Kjellena z 1920 roku). Język antropologii i eugeniki – „walki”, „selekcji”, „eliminacji”, „czystości”, „nieporządku” ras i charakterów – wszedł w skład języka polityki, został przejęty przez nauki humanistyczne, stał się składnikiem wiedzy i praktyk potocznych. Metafory są jedną z dróg naszego rozumowania i podstaw działania, więc Holocaust można było pojmować jako „wielki zabieg medyczny”, badania SRV jako wkład w dzieło wprowadzania „porządku” w miejsce „nieszczęsnej mieszanki ras” w GG, „uzdrowienia” czy też „oczyszczania” stosunków rasowo-narodowościowych, po usunięciu Żydów, których miejsce zajmie „polski proletariat wiejski”. „Czystość rasy” była obsesją nazistowskich antropologów. „Czystość rasy” dawała zdrowie i siłę ciała i umysłu jednostce, narodowi i państwu. Akcje wysiedlania, likwidacje „zdegenerowanych ras”, likwidacje gett były zabiegiem higienicznym – „czyszczeniem”. „Obecnie znów się solidnie czyści” – pisała Fliethmann do Kahlich o likwidacji tarnowskiego getta. [...] Nowy porządek można budować tylko – jak pisali Fischer czy Reche – na podstawie wnikliwych i bezstronnych badań naukowych. SRV to jedna z licznych placówek naukowo-politycznych, których zadaniem było współuczestnictwo w budowie „nowego świata” i „nowego człowieka” dzięki „gruntownym i całościowym badaniom”, „badaniom bezstronnym”, „pozbawionym uprzedzeń”, „metodom czysto naukowym”, „zgodnie z faktami, które nie zostały stworzone przez nas, lecz wynikają z boskiego porządku w świecie”, bo tylko takie postępowanie „daje pewne postawy właściwej polityki”. Gottong nie tworzył „teorii życzeniowych”, nie uznawał domysłów i spekulacji, ale tylko to, co zostało udowodnione naukowo – pisała Hildebrandt w listach do Tejchmy. Autorzy sprawozdań i publikacji przedstawiali wykonywane prace w kategoriach „produkcji” – wielkiej, szybkiej i skutecznej (mimo obiektywnych trudności, na przykład z powodu powołania do wojska Gottonga i Plügla), odpowiadącej „normom” niemieckiej nauki i pilnym potrzebom państwa. Pisali oni o wyjątkowości swych działań, w kategoriach „misji” – ze względu na zakresy i ważność tych badań dla nauki i III Rzeszy – a nawet o ich nowatorstwie. Tymczasem uczeni tej sekcji nie wymyślali niczego nowego. Korzystali z teorii i metod niemieckiej antropologii z lat 30. i 40., a te były, według Schafft, „odgrzebywaniem wcześniejszych badań zależności między rasą a kulturą”. W „nowoczesnych” badaniach SRV można wskazywać nawet sporo takich elementów, które były charakterystyczne dla antropologii i ludoznawstwa z drugiej połowy XIX i początku XX wieku. [...]

Wbrew zapewnieniom Plügla i pozostałych niemieckich uczonych SRV nie odkrywali oni ziem zupełnie nieznanych dla niemieckiej nauki, lecz przyjmowali i stosowali w terenie twierdzenia antropologii rasowej i dorobek Ostforschung. Plügel i Gottong przed przystąpieniem do badań wiedzieli z prac Rechego, Günthera czy Schultza, że ziemie polskie należą do wyjątkowych obszarów w Europie pod względem wielkiej liczby mieszanek ras i narodowości, że podstawą rasową ludności na tym „przedpolu” jest rasa wschodniobałtycka, z dużym udziałem elementów bardziej jeszcze prostackich i prymitywnych, form o niskiej wartości: prasłowiańskich, spokrewnionych z lapońskimi, mongolskich, przednioazjatyckich itd. Potwierdzały to badania Gottonga w maju 1940 roku (opublikowane w lutym 1941 roku) polskich i ukraińskich robotników Baudienstu, u których stwierdzał niewielką na ogół liczbę elementów nordyckich i dynarskich. [...] Ustalenia Gottonga, Plügla, Fliethmann i Sydow przestawiał Riemannn w referatach i sprawozdaniach. W 1943 roku pisał, że z syntezy szczegółowych i licznych w badań SRV da w przyszłości obraz struktury rasowej ludności GG, podczas gdy Plügel na podstawie badań w maju 1940 roku, opublikowanych w lutym 1941 roku, charakteryzował rasy i narodowości GG po stwierdzeniu, że dopiero szczegółowe badania pozwolą przejść od ogólnych obrazów ras do lokalnych rozwarstwień rasowych – orzekł, że można zaryzykować, iż dwie trzecie ludności, może więcej, to rasy wschodnie, a z pozostałej jednej trzeciej – jedna ósma to rasa nordycka, na resztę składają się elementy dynarskie, przednioazjatyckie i śródziemnomorskie – „dalsze badania nie zmienią tego obrazu”. [...] Po osiągnięciu pierwszego celu: zbudowania ogólnego obrazu rasowo-narodowościowego GG, następnym, dużo ważniejszym zadaniem było wskazanie – pisała Fliethmann, powtarzał za nią Riemann – zależności między dziedziczonymi cechami fizycznymi i psychicznymi a wpływami środowiskowymi, geograficznymi, społecznymi i historyczno-kulturowymi, żeby uchwycić przyczyny oraz procesy selekcji i eliminacji cech rasowo-narodowościowych. [...] Riemann planował zintensyfikowanie tych badań, rozszerzenie ich na całe GG. Ich naukowym celem było dostarczenie danych do map ras, następnie do map etnograficznych (na wzór Atlas der deutschen Volkskunde) i językowych (jak te opracowywane w Marburgu). Domyślać się można, że owe mapy miały odpowiadać sobie, że pokrywałyby się z granicami nowego porządku etnicznego. Tego oczekiwał Hitler: w przemówieniu w Reichstagu 6 października 1939 roku zapowiadał masowe przesiedlenia w Polsce, w całej Europie Wschodniej i Południowo-Wschodniej, które ostatecznie dadzą nowe granice narodów i państw. Na zamkniętym posiedzeniu IDO 20 kwietnia 1940 roku, z udziałem Franka i Coblitza, omawiano te „szczególne potrzeby GG”, które miała realizować SRV „metodami naukowymi” na użytek odpowiednich instytucji. Plügel wyróżniał „przestrzeń życiową właściwych górali” na Podhalu, różnych rasowo i kulturowo od innych „górali”: Lachów, Łemków, Bojków itd., zgodnie – sam to zapewniał – z działaniami niemieckiej administracji w GG. Z pewnością owe mapy rozbiłyby obszar GG na pomniejsze terytoria rasowo-narodościowe. To zapowiadały badania i publikacje Plügla (od 1941 roku pracował nad stworzeniem map korelujących obszary rasowe z terytoriami etnicznymi) czy Gottonga, opracowania Riemanna z powoływaniem się m.in. na Maxa H. Boehme, według którego lud jest narodem, gdy posiada zdolności państwowotwórcze), które udowadniały brak praw do istnienia państwa polskiego, bo miejscowa ludność nie stanowi narodu (wbrew propagandzie nacjonalizmu poskiego), jest złożona z wielu różnych ras i grup społecznych. Wspólnej krwi i wspólnego pochodzenia nie miała polska szlachta – pisał Plügel – więc była ona pozbawiona wspólnych ideałów i celów, nie była zdolna do zbudowania trwałego państwa. Tę warstwę przywódczą wyróżniał skład rasowy (elementy nordyczne, dynarskie i śródziemnomorskie), związana z tym odrębna psychika i kultura – uleganie silnym wpływom kultury niemieckiej i romańskiej. Polska była krajem rozdartym rasowo, targanym sprzecznościami i nierównościami grup społecznych, w którym istniał wielki rozziew między szlachtą i inteligencją a chłopstwem, między wsią a miastem, między poszczególnymi miejscowościami i okolicami czy nawet regionami: polskimi i „niemieckimi”, to jest wywodzącymi się z kolonizacji niemieckich. Warstwy przywódcze, wobec braku zdolności kulturotwórczych miejscowej ludności (Słowian w ogóle), przyjmowały cywilizację i kulturę z zewnątrz. Te wywodzą się – udowadniał dalej Plügel – z obszarów nordycznych od prehistorii po czasy historyczne (z Niemiec styl romański i gotycki, z Włoch – renesans i barok, z Francji – rokoko, ze współczesnego Paryża – dekadentym; inteligencja, która studiowała w Wiedniu czy Berlinie, nie miała zrozumienia w polskim otoczeniu). Historia Polski jest historią zapożyczeń i „śmiesznego naśladownictwa”, pasmem klęsk państwa i nieudolności w gospodarce (polnische Wirtschafft), niewolnictwa. Polscy chłopi „zbudowani” z ras wschodnich, więc cechujący się tępotą i biernością, wychowani w poddaństwie i nędzy, „aby być zwierzęciem roboczym bez własnego zdania”, „opanowani kompleksem niższości i uniżoności”, gdy będą „kierowani twardą i zdecywaną ręką” – zapowiadał Plügel – staną się wytrwałymi i pożytecznymi pracownikami w „nowym porządku”. [...]

Badania pracowników służb budowlanych przeprowadzone przez Gottonga przeczyły twierdzeniom Talko-Hryncewicza, jakoby Krakowiacy (z okolic Krakowa, powiatów: olkuskiego, dąbrowskiego, bocheńskiego i limanowskiego) są ludem rasowo jednolitym. Dowodził, że im bliżej Krakowa, tym bardziej zwiększa się udział ras nordyckich i śródziemnomorskich, nie ma tu dominacji ras wschodnich (to uznawała polska antropologia); ludność z najbliższych okolic Krakowa jest stosunkowo wysoka, smukła, charakteryzuje ją pracowitość, gościnność, dobroduszność, ma „pociąg do niemieckości”. Diagnozy antropologiczne potwierdza historia, bo przecież – pisał Gottong – Kraków jest miastem założonym przez Niemców, był miastem niemieckim przez 300 lat, mieszkańcy wsi podkrakowskich są spolonizowanymi potomkami niemieckich kolonistów. Szczegółowe badania SRV prowadziły do rozdrobnienia „rzekomo jednolitego narodu”, budowania klasyfikacji antropologicznych i etnograficznych zgodnych ze „szczególnymi potrzebami” GG, III Rzeszy. [...] Zrozumienie obecnej sytuacji rasowo-narodowościowej w GG – pisał Plügel – od razu daje „ziemia” (Boden). Polska nie tworzyła zwartego i jednorodnego terenu, z wyraźnymi naturalnymi granicami (przeciwnie niż Niemcy i Europa Zachodnia, co jest podstawą, z odpowiednią substancją rasową, zbudowania trwałej formy państwowej), więc była od tysięcy lat drogą migracji, miejscem mieszania się ras, ludów i kultur, istnienia krótkotrwałych form państwowych. [...] Rasa i ziemia (Blut und Boden) oraz historia mają zasadnicze znaczenie – pisał Plügel – „dla nas, którzy musimy przyjąć zadanie przewodzenia ludzkości”. Wyjaśnienie współczesnej sytuacji rasowo-narodowościowej, w tym określenie miejsca i zadań dla poszczególnych „substancji”, tkwiło w historii i prehistorii. Genetyczno-historyczne dociekania służyły uwiarygadnianiu badań rasoznawczych. Antropologię praktykowaną w SRV cechowały: antropogeografizm, etnografizm, genetyzm i historyzm. Kontynuowała ona historyczne ujmowanie zjawisk antropologicznych i społecznych dominujących w nauce niemieckiej, w ogóle europejskiej od XIX wieku. [...] Obecne stosunki rasowe i społeczne są skutkiem historii i prehistorii. Owe stosunki inaczej rozpoznawała i przedstawiała polska antropologia, a co za tym idzie, wskazywała odmienne historie i geografie „ras”. Do całkiem różnych klasyfikacji ras i odpowiednio do tego ich genezy i historii dochodziła niemiecka antropologia. Zastaną sytuację rasowo-narodościową GG – na tym „przedpolu niemieckości” – Plügel wywodził (tak samo jak sekcje prehistorii i historii IDO) od paleolitu i neolitu. Grupy zbieraczy i myśliwych, następnie rolników – niejednorodne rasowo, ale z olbrzymią przewagą prymitywnych ras wschodnich, językowo spokrewnione z plemionami ugrofińskimi – były kolonizowane przez ludy indogermańskie napływające ze swych rdzennych terenów na Północy – to wydarzenie zmieniło na trwałe stosunki rasowe Europy i Azji, a jego skutki są odczuwane do teraz – następnie przez Nordyków z ich pierwotnych siedzib pomiędzy Wisłą i Odrą. Nadwiślańska ziemia była drogą przemarszów i osiedleń wielu ras i ludów wschodnich, przenikania na te „tereny germańskie” plemion słowiańskich dopiero od VII wieku p.n.e. Decydujące znaczenie miały kolejne ekspansje ludów germańskich znad Bałtyku, ze Skandynawii – plemion Gotów i wikingów, które zakładały państwa nad Morzem Czarnym, na Rusi w IX wieku, w Polsce w wieku X. Kolejnym wielkim wydarzeniem historycznym był napływ niemieckich osadników w średniowieczu i późniejsze kolonizacje niemieckie. Fale przypływów obcej krwi, ras i ludów wschodnich: Mongołów, Tatarów i Turków, śródziemnorskich z Wołochami, ras całkowicie obcych: Żydów i Cyganów, doprowadziły do powstania chaotycznego składu prymitywnych i małowartościowych mieszanek rasowo-narodowościowych. Rezultatem tego było zmaganie się ras i kultur w „nieszczęśliwej historii Polski”, ostatecznie jej upadek.''

- w świetle powyższego moja niechęć do mieszkańców Krakowa nabiera ''podstaw naukowych'':). Mówiąc zaś serio: zdumienie budzi, dlaczego Niemcy hitlerowskie uznając oficjalnie ''rasowe pokrewieństwo'' w pewnej przynajmniej mierze elit Polski, przypisując wręcz kulturtregerskie osiągnięcia na jej terenie głównie ''spolonizowanym Nordykom'', z taką zaciekłością masowo je tępiły? Mam na myśli nie tylko przeprowadzane na początku niemieckiej okupacji ''Intelligenzaktion'' i ''Akcję A-B'', ale i masakry dokonane pod pretekstem tłumienia Powstania Warszawskiego, w tym samo zniszczenie stolicy kraju, która przecież winna być traktowana przez nazioli jako dzieło ''germańskiego geniuszu'', skoro ''zazjatyzowani'' Polacy nie byli rzekomo zdolni do stworzenia podobnego ośrodka cywilizacji. Nie mówiąc już, iż w ten sposób powiększali i tak znaczną przewagę ''ras wschodnich'' wśród miejscowej ludności, sami wyzbywając się brutalnie obecnego w jej elitach przywódczych ''pierwiastka nordycznego'', torując tym drogę do hegemonii polskich warstw ludowych. W tym sensie PRL faktycznie była dziełem nie tylko Stalina ale i Hitlera, przez swój kształt niemal jednorodny etnicznie i - co tu kryć - rasowy, który właśnie dobiega na naszych oczach kresu. Być może jakieś wyjaśnienie niniejszych paradoksów nazistowskiej polityki wschodniej stanowią wynurzenia pomienionego czołowego badacza IDO, austriackiego etnologa Antona Plügla, jakim dał wyraz na łamach gadzinówki ''Das Vorfeld'', czyli [ polskie ] ''Przedpole'', w 1941 r. - cytuję za omawianą pracą zbiorową:

''W Polsce obecna jest baza rasy wschodniej, w narodzie niemieckim zawarta jest baza rasy północnej. Z jednej strony niejasność, bezkształtność, tępota - w drugim przypadku wydajność, postęp, czyny i wola do zachowania formy, zjednoczona z najwyższą mocą formowania. Do tego w Polsce różniąca się mocno pod względem rasowym od mas klasa wyższa, która co prawda w swojej substancji rasowej byłaby inteligentna i jako jednostka zdolna do przewodzenia, jednakże ze swojej róznorodności niespoista i niestała, gdzie przez stulecia nieprawidłowo przebiegał rozwój gatunku, w swej istocie niemęska, nieheroiczna, nastawiona na korzystanie z uciechy, w końcu, w rozstrzygającym momencie akcji sparaliżowana przez wejście ras wschodnich zabierające niezbędną wielkość - po drugiej zaś stronie przywództwo wywodzące się z całego narodu, gdzie najlepsze siły są zespolone w jednoczącej cały naród nordyckiej bazie rasowej. Do tego niemieckiemu narodowi brakuje całkowicie ciążących wpływów ras prymitywnych, jak też wolny jest on od obcej Europie krwi.'' 

- stąd jak wykładał dalej:

''Byłby to policzek dla naszych najświętszych zasad o istocie rasy i krwi, gdybyśmy  chcieli polską ludność, przesiąkniętą przez wiele obcych Europie i prymitywnych elementów, uczynić Niemcami mówiącymi po niemiecku. Nie tylko dlatego, że nie możemy z nich zrobić prawdziwych Niemców, ponieważ z uwagi na ich rodzaj rasy nie jest to możliwe, ale także otrzymalibyśmy taką ilość niepożądanej i niskowartościowej obcej krwi do naszego ciała narodowego, że po niewielu pokoleniach, poprzez zwiększenie liczby ludzi rozerwanych pod względem rasowym i duchowym, wartość naszego narodu zostałaby negatywnie zmieniona, a przez to nasze osiągnięcia państwowe i kulturalne zostałyby zredukowane.''

- tak więc na nic wasze starania unijni folksdojcze i szabesgoje przecweleni na ''Europejczyków'', ślepo zapatrzeni w urojony jedynie Zachód. W świetle tego co bredził Plügel i podobni mu naziolscy oficjele, masowe egzekucje polskich elit byłyby ze strony hitlerowskich Niemiec pozbywaniem się ''zdrajców rasy'', jej chorych ''zeslawizowanych'' narośli. Przeczy to jednak bełkotowi o ''narodzie panów'', bowiem jasno z powyższego wynika, iż status takowy powoduje jego nieuchronną degenerację, choćby nie wiem jak drakońskie środki zaradcze przedsięwziął wobec obcego mu i wrogiego przeto otoczenia rasowego. Jedynym więc wyjściem staje się ''germanizacja ziemi a nie krwi'' jasno wyłożona w Mein Kampf, oznaczająca w praktyce wypędzenie i w końcu eksterminację miejscowej polskiej ludności, zapewniając jednorodność niemieckich elit i ludu wedle słów Plügla. Tyle że Niemcom sił ledwie starczyło na zasiedlenie w ten sposób ''przedpola'' ówczesnych polskich ziem zachodnich, ale już żadną miarą ogromnych terytoriów zdobycznego ''Lebensraumu'' na wschodzie. Mogliby więc osiągnąć rzecz jedynie swą przewagą kapitałową i technologiczną, skazując wszakże przez to na los ''rasy panów'' i ''narodu wybranego'' wobec podbitej ludności, z wszystkimi opisanymi wyżej opłakanymi dla się skutkami. Koło więc się zamyka, nazistowska polityka w tym świetle jawi się jako poroniona od swego zarania i przynosząca skutki odwrotne zupełnie do zamierzonych - na szczęście! Mimo eksterminacji Żydów wzmocniła w gruncie rzeczy element orientalny na miejscu, ułatwiając przejęcie schedy po nich, jak i przetrzebionej niemal równie ''nordyckiej'' jakoby inteligencji, przez ludową ''turańską dzicz'' w Polsce. Aczkolwiek tej ostatniej również zadano do dziś niezabliźnione i znaczące rany, stąd na wielkie uznanie zasługuje fakt niedawnego otwarcia wreszcie mauzoleum w Michniowie, poświęconego martyrologii wsi polskich. Rzadko ostatnio zdarza mi się chwalić rządzącą obecnie ekipę PiS, bo i nie ma specjalnie za co, powodów za to do uzasadnionej krytyki owszem bez liku, tu jednak naprawdę mamy do czynienia z aktem prawdziwej sprawiedliwości dziejowej, co należy poczytać im za duży plus. Tylko skończony frajer i dureń narzekał będzie z tego tytułu na rzekome polskie ''cierpiętnictwo'' - mówiąc brutalnie pragmatyczni i cwani Żydzi potrafią ''monetyzować'' rzeczywiste i domniemane zwłaszcza krzywdy swego ludu, Rosjanie takoż, o Murzynach czy Arabach już nie wspominając. Ba - nawet Niemcy już uznają się za ''ofiary hitleryzmu'', tylko Polakom odmawia się prawa dostępu do martyrologicznego interesu, aby nie dzielić z nimi zyskami i kapitałem nie tylko politycznym, jaki pozostali wyżej pomienieni na tym zbijają.

W każdym razie jasnym winno być, że czołowi przedstawiciele cieszącej się zasłużoną renomą w świecie niemieckiej nauki, hołdowali powszechnie zbrodniczym, rasistowskim teoriom głoszącym rzekomą ''niższość cywilizacyjną'' Polaków, o Żydach, Cyganach czy Rosjanach oraz innych ludach Wschodu Europy nie wspomniawszy. Dokonane przez nich ustalenia, których wartości poznawczej nie sposób już dziś kwestionować będąc obiektywnym, podlegały ideologicznej obróbce nazistowskiego aparatu terroru, stanowiąc legitymizację podejmowanej przezeń eksterminacji jakoby ''niższych ras'' i etnosów. Z polskim na czele tuż po Żydach, bo znajdującym się dosłownie na pierwszej linii niemieckiego ''Ostfrontu'', czyli ekspansji barbarzyńskiego, neopogańskiego Zachodu w kierunku Azji. Aczkolwiek tak pomyślana biopolityka, czyli program eugenicznej selekcji ''materiału ludzkiego'', nie była wyłączną specjalnością Niemców, oni jedynie doprowadzili go z właściwym sobie fanatyzmem do ekstremum. Choćby brytyjski eugenik i badacz insektów Leonard Doncaster ubolewał głośno, że hodowla ludzi na wzór zwierząt nie jest póki co sprawą praktycznej polityki, przynajmniej we współczesnych mu ''społeczeństwach mieszczańskich'' i demokratycznych, jednak pewien był, iż ''naród, który pierwszy zdoła zastosować takowe rozwiązania, szybko zdobędzie światową dominację''! Powołuje się nań wybitny radziecki genetyk Aleksander Serebrowski, w swym artykule traktującym o ''socjalistycznej eugenice'', któremu to zagadnieniu podobnie jak i zbrodniczym eksperymentom medycznym w ZSRR co i USA, należałoby poświęcić osobny wpis. Uwagi i postulaty anglosaskiego naukowca i jemu podobnych wziął sobie jak widać do serca Hitler, co referowałem już obszernie w tekście traktującym o jego ''pankosmizmie'' i nazistowskiej hodowli ''gwiezdnej rasy panów'', tamże więc odsyłam po szczegóły. Dla nas zaś, skoro uznani niemieccy antropologowie i ''etnolożki'' dobitnie stwierdzali znaczącą przewagę ''ras wschodnich'' wśród ludności Polski, [ jakie wnioski z tego wysnuwali to całkiem osobny temat, nie mający już wagi naukowej, lecz czysto ideologiczne znaczenie ], płynie stąd nieodparta konieczność zyskania właściwej ''świadomości rasowej'' przez miejscową ludność. Mówiąc wprost idzie o coś w rodzaju zdecydowanie antynazistowskiego, eurazjatyckiego rasizmu w najlepszym słowa znaczeniu, ośmielam się rzec:))). Nie należy więc przez to rozumieć hitleryzm o jedynie odwróconym znaku głoszący ''wyższość rasową Słowian nad Germanami'', aczkolwiek wedle najnowszych ustaleń genetycznych prędzej już pierwsi zasługują na miano ''Ariów'', niemniej takowa ''turbolechicka'' interpretacja byłaby nadużyciem. Chodzi zaś o pozytywne dowartościowanie tego, w czym zapatrzone w Zachód nazistowskie yetisyny upatrywały fundamentalnej wady narodowej Polaków tj. ich generalnie wschodniego pochodzenia etnicznego i rasowego, co akurat jest faktem. Na to jednak wpierw musi szlag trafić na miejscu całą tę hołotę post-polskich ''Europejczyków'', stanowiących odpowiednik wybielonych ''czarnuchów'', co to ponieważ nie stać ich zwykle na oryginalne specyfiki modyfikujące kolor skóry, stosujących powszechnie tańsze i przeto gorsze zamienniki rujnujące im zdrowie. Jeśli o mnie idzie, jestem dumnym wschodnioeuropejskim białym Murzynem i całe to ścierwo nienawidzące własnej rasy serdecznie chromolę życząc mu, by je piekło pochłonęło żywcem, co i wkrótce nastanie poniekąd na własne życzenie.

Bowiem nie ma co kogo bronić przed nim samym, ani losem jaki sobie zgotował, skoro obrał kurs na zapadający się właśnie w niebyt Okcydent. Udział zaś w całym procederze Rosji, oraz współpracujących z Niemcami Chin dowodnie okazują, że nie stanowią one sensownej alternatywy, stąd albo zdobędziemy się w końcu na jakąś samodzielność na miarę naszych możliwości wraz z resztą krajów regionu Europy Wschodniej, albo też czeka nas wespół całkowity rozpad i w konsekwencji rozpisana na etapy, nie tak znów powolna zagłada. Nie histeryzuję bynajmniej, co niestety jest obecnie dość popularne, a jedynie rozważam realistyczne śmiem twierdzić scenariusze wydarzeń, zyskanie świadomości naszej eurazjatyckiej odrębności rasowej stanowi zwyczajnie konieczność powtarzam, szczególnie w obliczu rychłego napływu migrantów z drugiego krańca Eurazji. O czym wprost mówi Jacek Kubrak w rozmowie z Marcinem Tuszkiewiczem, obaj są doświadczonymi inwestorami giełdowymi, zwłaszcza pierwszy z nich, stąpającymi przeto twardo po ziemi, więc nie posądzam żadnego o marnowanie cennego czasu na pierdoły. Przyczyn obecnej bańki finansowej na polskim rynku nieruchomości upatrują w masowym wykupywaniu ich przez zagraniczne, osobliwie głównie niemieckie i austriackie fundusze, które szykują sobie tym grunt pod wynajem dla prekariuszy. Kubrak bez ogródek twierdzi, że w obliczu wyczerpywania się z wolna rezerw taniego pracownika tuż za naszą wschodnią granicą, będą to w znaczącej liczbie migranci aż z drugiego krańca Eurazji, głównie Indii czy Nepalu. Nie budziłoby to specjalnych obaw powiadam, gdyby towarzyszyła temu powszechna świadomość pozytywnie wartościowanej rodzimej ''wschodniości'' wśród miejscowej populacji. Tymczasem jak na złość uparła się ona czepiać kurczowo obumierającej właśnie postaci Okcydentu, co konstatują już nawet oficjalnie tacy przenikliwi obserwatorzy wypadków dziejowych, jak Marek Cichocki. W godnym polecenia tekście umieszczonym na stronach ''Teologii Politycznej'' nie pozostawia on złudzeń, iż pora w końcu pożegnać ''ideę powojennego, liberalnego Zachodu, który pod wodzą Ameryki – jedynego światowego mocarstwa – ustanawia globalny porządek w świecie''. Nie oznacza to bynajmniej zmierzchu jej samej, lecz radykalne ''przekształcenie w stronę nowego cywilizacyjnego modelu'', gdzie ''zachowując witalność jako państwo-cywilizacja, oparte wciąż na ogromnych zasobach własnych, podejmie z pewnością rywalizację o przyszłość z innymi cywilizacyjnymi potęgami, ale już nie jako „europejska”, „zachodnia” potęga'' - czy mniemani ''Europejczycy-nie-Polacy'' słyszą?! Cichocki powołuje się tu na ustalenia portugalskiego uczonego Bruno Maçãesa, znamienne wszakże, iż jak konstatuje jego praca traktująca o narodzinach nowej Ameryki ''w Polsce praktycznie przeszła bez echa''... Jak inaczej to nazwać, jak nie skandaliczną wprost ignorancją, oraz uporczywym niedopuszczaniem do siebie niewygodnej prawdy?! Badacz ten opublikował też wcześniej książkę omawiającą zanikanie różnic między Europą a Azją, jak więc z tego widać świadomość konieczności zaistnienia eurazjatyzmu staje się oczywistością wśród globalnych elit opiniotwórczych. Niestety nie dla naszych tkwiących w błogim mentalnym zaścianku ''Europejczyków'' pokroju Bartusia ''piromana'' Sienkiewicza, którym wszystko to kojarzy się z jednym tj. Duginem, w istocie przecież także radykalnym okcydentalistą zgrywającym jedynie ''eurazjatę'', cośmy już udowodnili.

Sądzić zaś, że w obliczu ''osierocenia'' przez USA ''zjednoczona Europa'' pod butem przewodem Niemiec, jest w stanie samodzielnie wywalczyć obecnie mocarstwową pozycję w świecie, znaczy powielać błąd Hitlera w nowym tylko wydaniu. Bowiem nigdy dość powtarzania aż do skutku, że ten bazując oczywiście na wszechniemieckim szowinizmie, był jednak nade wszystko paneuropejskim globalistą o totalnie prozachodnim nastawieniu. Dlatego głoszone przezeń hasło ''Neue Europa'' przyciągnęło pod swe sztandary licznych ochotników z innych krajów Okcydentu, entuzjastów nazistowskiej integracji europejskiej. Nie tylko prawicowych powtórzmy jak Leon Degrelle, ale i lewicowych pokroju eurokomunisty Jacquesa Doriota, który dosłużył się wysokich stopni w Waffen SS walcząc na ''Ostfroncie'', w obronie Zachodu przed inwazją ''turańskiej dziczy''. Faktem jest więc, iż ostatnią szansą dla Europy na odgrywanie mocarstwowej roli w świecie była III Rzesza, stąd cieszyć się wypada tu w kraju, że definitywnie pogrzebaną. Naszym żywotnym interesem bowiem jest stawać okoniem przeciwko jakimkolwiek projektom integracji europejskiej z przyczyn jakie już tu wyłożono, gdyż Polska stanowi eurazjatycką zadrę na ciele Europy, szczególnie jej Zachodu i niczym innym nigdy nie będzie, choćby miejscowi ''zdrajcy rasy'' nawet się zesrali. Na szczęście sami kręcą sznur na własną szyję, bo jak niby mniemany ''Europejczyk a nie Polak'' i modelowy ateista w pierwszym pokoleniu z Wilanowa znajdzie wspólny język z Hindusem, a tym bardziej muzułmaninem z drugiego krańca Eurazji, jacy wkrótce tu masowo już zaczną napływać? Jedynie silna tożsamość narodowa oparta na w pełni rodzimym eurazjatyzmie, oraz sprawnie uorganizowana własna państwowość, mogłyby uchronić nas przed widmem wstrząsów społecznych i szokiem kulturowym, jakie na pewno będą temu procesowi towarzyszyć. Sęk w tym, że obu ani widu obecnie na miejscu, bez tego zaś nie ma co nawet marzyć o asymilacji części choć przybyszów, bo z czym niby? Wynarodowieni post-Polacy płci wszelakich skazują się więc tym samym na los Francji i tego typu krajów, które z własnej winy nie są w stanie poradzić sobie z coraz liczniejszą na swym terenie populacją obcych, i przeto wrogich im etnosów, wyznań i ras. Na tym polega liberalno-lewicowe zjebanie obecnego Zachodu, szczególnie europejskiego, programowo bowiem ignoruje te jakże istotne tożsamościowo czynniki, przedkładając nad nie wyalienowaną z nich niemal całkiem jednostkę, dlatego model ten musi w końcu sczeznąć z racji swej dysfunkcyjności. Fundamentalnym błędem powojennej integracji europejskiej, który legł u jej podstaw i towarzyszył od samego początku, a nie jest li tylko współczesną aberracją jak to co poniektórzy do dziś mylnie przedstawiają, było upatrywanie przyczyn wybuchu niszczącej kontynent wojny światowej w samym istnieniu państw narodowych. Tymczasem III Rzesza była ponadnarodowym w rzeczywistości projektem imperialnym, opartym o wyimaginowaną przez niemieckich nazistów ''rasę nordycką'', mającą zjednoczyć Zachód Europy w obronie przed azjatyckim ''żydobolszewizmem'', jak i bodaj jeszcze groźniejszym dlań jankeskim ''atlantyzmem''. Dlatego tak dobrze wpisali się już po wojnie w przedsięwzięcia integracyjne Europy tacy jej nazistowscy entuzjaści, jak pierwszy przewodniczący Komisji Europejskiej Walter Hallstein, o którym to w oficjalnym unijnym biogramie możemy przeczytać jedynie, iż w latach ''sturm und drang nach Osten'':

''...został profesorem na Uniwersytecie we Frankfurcie, gdzie w 1942 r. został wcielony do niemieckiej armii mimo swojej niechęci do nazizmu. Po inwazji aliantów w 1944 r. Hallstein trafił do obozu dla jeńców wojennych w Stanach Zjednoczonych, gdzie otworzył swoisty obozowy uniwersytet, aby przybliżać współwięźniom wiedzę prawniczą i wiedzę o ich prawach.''

- wzruszające doprawdy, kolejny Niemiec co to w czasie wojny tylko ''grał w orkiestrze pułkowej'', a tak w ogóle to zawsze ''był za, a nawet przeciw'' Hitlerowi. Nic, najmniejszej bodaj wzmianki o czynnym zaangażowaniu młodego prawnika w projekt nazistowskiej jeszcze integracji europejskiej pod przewodem III Rzeszy, dlatego trzeba uzupełnić ten dalece niepełny obraz o niniejsze istotne informacje:

''Nie mam wątpliwości, że Europa jest jednoczona wedle niemieckiego, pangermańskiego wzorca prawno-ustrojowego, ćwiczonego w czasach hitlerowskich przez Waltera Hallsteina – i przez tegoż geniusza poprawionego w postaci tzw. Traktatów Rzymskich. [...] Sensem kontynentalizacji – takiej jak NAFTA czy wcześniej ZSRR, a na naszych oczach UE – jest przeistoczenie kolonizacji imperialnej w kolonizację wewnętrzną. Wystarczy granice dzielące imperialną metropolię od prowincji rozmiękczyć, a „właściwą granicą” objąć terytorium „anschluß-owane” – i już niczym za sprawą magicznej różdżki „wolno’ć tomku w swoim domku”, a ludziom nic do tego. Kluczem do każdego Imperium – jest ideologicznie spreparowane przekonanie „metropolii”, że jej kulturowe, cywilizacyjne, ekonomiczne „DNA” jest „lepszej próby” niż prowincjonalne, co daje historyczne prawo do „anschluß-owania” prowincji. [...] Kilku ojców-założycieli UE i kilka „przedwojennych” niemieckich marek mega-biznesowych związanych z chemią oraz z fizyką kwantową – to fundatorzy „ustroju” europejskiego, w którym organy wybieralne stanowią fasadę, a olbrzymim budżetem dysponują stosunkowo nieliczne grona niewybieralne. A ci wspomniani ojcowie-założyciele to takie nazwiska jak przede wszystkim Walter Hallstein, ale też Hermann Josef Abs, Hans Globke, Carls Fridrich Ophüls, Fritz Ter Meer, Arno Sölter, Kurt Georg Kiesinger, Aldo Moro, Jean Monnet. Warto poznać życiorysy szóstki przygotowującej traktaty rzymskie (poza Hallsteinem: Martino, Pinay, Bech, Beyen, Spaak). Można o nich wiele powiedzieć, np. że nasączyli swoją młodość ideą Wielkiej Europy, ale nie da się o nich powiedzieć, że stanowią wzorce demokratów. A mieli decydujące słowo przy powstawaniu wspólnot europejskich. Oczywiście, w „pamięci” mamy Roberta Schumanna, pełniącego wobec Europy tę samą rolę maskotki, co wobec „sportu” Pierre de Coubertin. [...]

Spośród osób wymienionych w tabeli najciekawsza wydaje się postać Waltera Hallsteina. Prawnika, specjalisty od analizy porównawczej systemów prawnych. Jego kariera zawodowa i życiowa stoi pod znakiem nazizmu: z dumą przystąpiwszy do „drużyny” hitlerowskiej, nie tylko błyskawicznie piął się w awansach uniwersyteckich, ale stał się znaczącą postacią, zwłaszcza kiedy powierzono mu (i wykonał) wygłoszenie „Przemówienia mobilizacyjnego” (pt. „Wielkie Niemcy jako podmiot prawny”) 23 stycznia 1939 roku w Rostocku, pełnego nazistowskiej nowomowy, sztafażu prawniczo-socjalistycznego, za którym ukryto przygotowania do wojny „dla zjednoczenia Europy”. Hallstein był też członkiem włosko-niemieckiej (faszystowsko-nazistowskiej) Grupy Roboczej, powołanej w maju 1938 roku przez Hitlera i Mussoliniego, która opracowywała m. in. metody „oczyszczania rasy”, sposoby przeistaczania prawa na „sprawniejsze” w zarządzaniu i podobne zbrodnicze pomysły.

Po wojnie udało mu się – zapewne nie bez „ślepoty” władz okupacyjnych – ukryć zaangażowanie w nazizm, po czym, jak wielu niemieckich top-menedżerów z okresu hitlerowskiego – powrócił do kontynuowania prac nad konceptem Wielkiej Europy. Po czym został jednym z Ojców Europy, pierwszym szefem Komisji Europejskiej, a wcześniej – najlepiej przygotowanym spośród szóstki przygotowującej na Sycylii (sic!) powstanie EWG (patrz: Gaetano Martino, Antoine Pinay, Joseph Bech, Willem Beyen, Paul-Henri Spaak). Brał aktywny udział w przygotowywaniu wszystkich europejskich organizacji wspólnotowych po wojnie, najczęściej w roli najbardziej kompetentnego prawnika koordynującego tworzenie formalnych dokumentów założycielskich i regulacyjnych.

Jest autorem „Die europäische Gemeinschaft”, gdzie znajdujemy samochwalcze akapity obrazujące, jak można: "Wszelkie działania inicjuje Komisja [Europejska]. Komisja [Europejska] jest najbardziej oryginalnym ogniwem w organizacji Wspólnoty [Europejskiej], które nie ma żadnych pierwowzorów w dziejach. Funkcja reprezentowania Wspólnoty [Europejskiej] wewnątrz i na zewnątrz. (…) Komisja [Europejska] jest organem niezależnym w stosunku do rządów państw członkowskich. Państwa członkowskie nie mogą wydawać Komisji [Europejskiej] żadnych wytycznych, a Komisja [Europejska] nie może ich przyjmować. (…) Komisja ma monopol na inicjatywę ustawodawczą (…)."

We wspominanym wyżej „przemówieniu motywacyjnym” ze stycznia 1939 roku Hallstein zasygnalizował praktykę pozademokratycznego, komisarycznego kształtowania prawa i – za jego pomocą – rzeczywistości. Zamienny jest cytat z przemówienia:

"Istnieją takie prawa, które należy najpierw obmyślić (…). Prawa te na terytoriach wschodnich muszą być obmyślone przy udziale obrońców prawa [chodzi o konkretną organizację nazistowską – JH], którzy mogliby wnieść pewien [!] wkład ku oczyszczeniu [niem. läutern] naszego ustroju prawnego i uczynieniu z niego prawdziwego [nazistowskiego] prawa Narodu Niemieckiego. Prawny program ratunkowy oraz postulaty do natychmiastowego wdrożenia stanowią właściwie wprowadzenie praw stosowanych już dziś w starej Rzeszy (Altreich - JH). Proces prawny służący wprowadzeniu tych [nazistowskich] praw ma charakter dyrektywny [czyli dyrektywami, a nie uchwałami kolektywów wybieralnych – JH]. Kompetencje do wydania takich dyrektyw posiadają oficjalni urzędnicy [nazistowskiej, europejskiej] Rzeszy [niem. Reichsminister] oraz [nazistowskie] Ministerstwo Spraw Wewnętrznych."

Czyż nie tak funkcjonuje dziś prawodawstwo UE? Hallstein jest doprawdy bardzo konsekwentny, niezależnie od tego, jaką sprawuje funkcję i gdzie. [...]

Hallstein w ewidentny sposób pracował dla nazizmu w środowisku naukowo-eksperckim, korzystając ze wsparcia finansowego niemieckiego przemysłu (przede wszystkim IG Farben, konglomeratu takich firm jak Agfa, Bayer, BASF, Hoechst, choćby poprzez Kaiser-Wilhelm-Institut i Kaiser-Wilhelm Gesselschaft (mający wiele „twarzy” odpowiednio do różnych dziedzin poszukiwań naukowych, np. fizyka (jądrowa), antropologia (eugenika), chemia (gazy bojowe), itd., itp.)

Walter Hallstein w żadnym razie nie był jedynym „ponazistowskim” twórcą świata po II wojnie światowej. Od 1941 r. nazistowski reżim utrzymywał niektóre oficjalne „instytuty”, a przyświecał mu tylko jeden cel: ukształtowanie przyszłości gospodarczej i politycznej świata, jaki miał nadejść po wygranej II wojnie światowej przez koalicję kartelowo-nazistowską. Jednym z tych, utrzymywanych na potrzeby podboju, instytutów był Centralny Instytut Badań nad Narodowym Ładem Gospodarczym i Gospodarką Makroregionalną w Dreźnie. Szefem tego urzędu do spraw planowania był Arno Sölter. W roku 1941 Sölter pokrótce opisał planowany przez kartel i nazistów wygląd Europy po II wojnie światowej pod ich własną kontrolą w książce pod tytułem „Kartel makroregionalny – narzędzie ładu gospodarczego w nowej Europie”. Oryginalny, niemiecki tytuł tej publikacji brzmiał: „Das GroßraumKartell – Ein Instrument der industriellen Marktordnung in einem neuen Europa”.''

- wprawdzie autor tych słów Jan Herman nawet nie ukrywa specjalnie, że stare komuchy pokroju tow. Czaorzastego są jego dobrymi znajomymi, ale ''nie trzeba być masonem, aby słuchać Mozarta'' powiadam, ni pedofilem oglądając filmy Polańskiego czy Zanudziego. Na tej samej zasadzie nie muszę podzielać jego lewicowo-ludackich zapatrywań, grunt że facet trafnie rozpoznaje odrębną tożsamość krajów tworzących ''Europa Orientalis'', i potrzebę ich emancypacji, aczkolwiek zwie ją błędnie ''środkową'' co nasuwa niestety skojarzenia z germańską i kolonialną ''mitteleuropą''. Poza tym sądzę, iż region posiada bardziej rozwinięte państwowotwórcze tradycje niż podawana przezeń za przykład kozacka Sicz, choćby omawiana tu dopiero co szlachecka Rzeczpospolita - no chyba że uznamy ją wzorem nazistów za twór ''zeslawizowanych Nordyków'':). A ponieważ jak to wykazał cytowany na wstępie Zbigniew Libera, nauka była ściśle wprzęgnięta w dzieło podboju przez Niemcy i przemysłowej integracji kontynentu, zorganizowana stąd na wzór zmilitaryzowanej fabrycznej produkcji, przytoczmy jeszcze uwagi Hermana jak takowy ''GroßraumKartell Europa'' może wyglądać obecnie, jeśli unijny ''zielony ład'' w postaci ogłoszonego dopiero co ''Fit for 55'' dojdzie do skutku. Pisze on na temat co następuje:

''...z globalizacją (poszerzaniem społecznego i przestrzennego horyzontu ludzkich działań) mamy jako Ludzkość do czynienia od zawsze, od zarania, a to czego doświadczamy współcześnie – osiągnęło etap kontynentalizacji. Powstały regionalne (w skali ziemskiej) przestrzenie (można powiedzieć: środowiska), w pełni samowystarczalne ekonomicznie i społecznie (politycznie), które na dobrą sprawę mogłyby żyć we wzajemnej izolacji od siebie. Takie kontynenty (subkontynenty) jak Europa, Europa Środkowa, Rosja, Arabia , Chiny, Indie, Ameryka, Karaiby, Afryka (interior), Latinum (uniknijmy jakiejś „ostatecznej” systematyzacji) – traktują siebie nawzajem nad wyraz politycznie, czyli poddają własną ludność obróbce mentalnej wskazującej na własne powody do dumy i „tamtejsze” niedoskonałości. A zarazem wewnątrz takich kontynentów dokonują się procesy godne uwagi wszystkich, ale pozostawione na pastwę specjalistów. Najważniejszy z tych procesów, w każdym kontynencie przebiegający inaczej – to przechodzenie z modelu inter-struktury do modelu hiper-struktury, co wiąże się ze skalą i głębią urbanizacji. To oznacza, że o ile mamy świeżo w pamięci, a nawet w bieżącym doświadczeniu, wiecznie zakorkowane i wciąż awaryjne aglomeracje (już dawno zwykłe wioski i miasta z lokalną infrastrukturą pojmujemy jako folklor i siedlisko ciemnogrodu) – o tyle kontynenty stają się nad-ludzkimi (władczymi wobec człowieka) sieciami-strukturami-systemami, pośród których osiedla ludzkie co najwyżej znajdują sobie miejsce, by przycupnąć, a i to w warunkach totalnego „obywatelstwa rejestrowego”, czyli pełnej ewidencji i w konsekwencji – poddania militarno-policyjnym reżimom anonimowego zarządzania (algorytmy, standardy, procedury) wszystkiego co żywe. Nie człowiek i jego egzystencja cokolwiek znaczą – tylko linie przesyłowe (energetyczne, paliwowe, transportowe, światłowodowe) oraz nanizane na owe linie – karawan-seraje wielkości Rzeszowa, gdzie odbywa się wytwarzanie, odsysanie odpisów i dystrybucja funduszy, projektów, czasem „survive” (wsparcia przetrwaniowego). Metro-seksualność czy metro-kulturowość – w tych warunkach dokonują się niejako „przy okazji”, dlatego są tak miażdżąco skuteczne.''

- oby tak zarysowana wizja nie urzeczywistniła się, paradoksalnie nadzieję pokładam właśnie w czekającej nas nieuchronnie zapewne inwazji ''barbarzyńców'' ze Wschodu. Wymusi ona bowiem na oczadziałych wydawałoby się całkiem już miejscowych ''ojropejczykach'' otrzeźwienie, albo też zmiecie ich ze szczętem - jak widać każdy wariant przyszłych wydarzeń z punktu widzenia rodzimych eurazjatów jest dobry:). Oczywiście tego typu ''kartel makroregionalny'' to nic innego, jak opisywana uprzednio korporacja imperialna na skalę Europy. Jestem też świadomy faktu, iż naziści nie mieli w międzywojniu monopolu na plany jej integracji, konkurencję stanowił choćby ruch paneuropejski pod przywództwem Kalergiego, o którym ponownie zrobiło się głośno podczas niedawnej inwazji nachodźców. Na dobrych parę lat przed ''Mein Kampf'', w wydanej na początku lat 20-ych zeszłego stulecia pracy pt. ''Adel'' użył sformułowania ''Führernation'', tyle że ową ''uduchowioną rasą panów'' w przyszłej ''zjednoczonej Europie'', mieli stać się dlań akurat Żydzi... [ dosł. ''das geistige Herrenvolk der Juden'' ]. Tak więc za genezę powojennej ''integracji europejskiej'' odpowiadały zasadniczo konkurencyjne frakcje zadeklarowanych rasistów.

Podsumowując: dynamicznej przemianie ulega struktura etniczna ludności Polski, a zapewne wkrótce to samo zacznie się dziać i z rasową. Towarzyszyć temu będą głębokie przeobrażenia polityczne, ekonomiczne, kulturowe a wręcz i cywilizacyjne. Udając, że problemu nie ma, gdyż banda niemieckich ''yetisynów'' posługiwała się antropogenetyką do usprawiedliwiania czystek etnicznych na naszych przodkach, skazujemy na los Francji, gdzie wszystko bodaj kręci się wokół podziałów narodowych, religijnych i rasowych, ale stanowią one tabu w tamtejszej przestrzeni publicznej, bo godzą w sztucznie narzuconą, masońską ''laickość'' państwa. W dobie biopolityki i bioekonomii pora wreszcie pojąć, że pula genów danej nacji stanowi jej podstawowy kapitał, którym musi ona nauczyć się świadomie zarządzać. Inaczej zrobi to za nią biopolityczny kartel przemysłowy działający pod marką UE, w ramach gospodarki wielkiego obszaru obejmującej już niemal całą kontynentalną Europę. Miejmyż więc odwagę to rzec: przed nami zadanie wypracowania nowej formuły ''higieny rasowej'' unikającej koszmarów przeszłości, czyli przymusowych sterylizacji a w końcu eksterminacji wariatów i kalek, oraz innych ''niepożądanych'' grup społecznych, nie wspominając o rzekomo ''małowartościowych'' narodach i rasach. Zdaję sobie sprawę z ryzyka jakie się w tym zawiera, gdyż sama istota medycyny społecznej polega na oddzielaniu tego co zdrowe i pożądane wśród ludności od choroby, a stąd do masowych zbrodni tylko krok, niemniej burzliwy obecnie rozwój biotechnologii wymusza na nas podjęcie odpowiednich działań. Dlatego takie znaczenie ma otwarcie miejsca upamiętnienia polskich ofiar hitlerowskiej okupacji w Michniowie, jako przestroga do czego prowadzić może źle pojmowana biopolityka. Tak pomyślana ''higiena rasowa'' służyłaby więc zapobieganiu podobnym patologiom np. zamiast przymusu szczepień należałoby zaprowadzić takowy w dziedzinie badań genotypowych. Pozwoliłoby to ustalić profil biologiczny danej populacji i jej odporność na poszczególne choroby, co z kolei umożliwiałoby tworzenie wiarygodnych strategii ich zwalczania poprzez odpowiedni dobór leków itp. W ten sposób można by też wydzielić spośród ludności niemałą grupę osób, wobec których istnieją poważne przeciwwskazania wobec szczepień, stąd przymuszanie ich do tego, czy choćby nakłanianie jest de facto zbrodnią, narażaniem na śmierć czy niepotrzebne cierpienia wskutek powikłań. Oczywiście jestem świadomy niebezpieczeństw, jakie takowa wiedza stwarzałaby w ręku rządów a tym bardziej podmiotów niepaństwowych, niemniej powtarzam: dynamiczny rozwój przemysłu biotechnologicznego nie pozostawia nam innego wyboru, jak poszukać tu prawnych oraz instytucjonalnych zabezpieczeń, zamiast uprawiać jałowe antytechnologiczne rezonerstwo. Dlatego np. firma BioCina pretenduje do stworzenia ''narodowej szczepionki'' Australii ze wsparciem tamtejszego rządu, aby uniezależnić kraj od polityki obcych koncernów farmaceutycznych, i zapewnić kontrolę nad procesem produkcji strategicznych dla bezpieczeństwa miejscowej populacji medykamentów. Brana serio niepodległość kraju powinna więc dziś obejmować także rozwiązania w dziedzinie biopolityki np. stworzenie własnego ośrodka zajmującego się archeogenetyką tj. mówiąc wprost polskim dziedzictwem etniczno-rasowym, jak słusznie postuluje to Magdalena Kawalec-Segond, biolog molekularny i popularyzatorka nauki. Takie działania zresztą są podejmowane, tyle że jak zwykle u nas przez amatorów, oddolnie i w sposób nieskoordynowany a to ustawia nas na z góry straconych pozycjach wobec Niemców, dysponujących własną bazą badawczą wspieraną przez państwo i rodzimy przemysł, na czele z instytutem antropogenetycznym w Lipsku. Mapowanie całych populacji pod kątem pochodzenia etniczno-rasowego i tak zachodzi, wystarczy wspomnieć tzw. Projekt Genograficzny obejmujący już cały glob, będący wspólnym dziełem amerykańskiego National Geographic Society i IBM, a więc fuzją nauki i przemysłu co do zasady taką samą, jak omawiana na wstępie w III Rzeszy [ za to na szczęście przeprowadzany za pomocą innych metod i oby bez analogicznych rezultatów ]. Nieobecność polskiego ośrodka naukowego czyniącego pokrewne badania skazuje nas na hegemonię obcych narracji o naszej zamierzchłej przeszłości, co ma jak najbardziej teraźniejsze reperkusje, szczególnie ze strony sąsiadów z najbliższego Zachodu. Wspomniana badaczka i popularyzatorka nauki trafnie zauważa, iż ''brak własnego centrum specjalizującego się w archaicznym DNA, a jednocześnie istnienie najstarszego takiego i najbardziej nadal prestiżowego ośrodka nomen omen w Lipsku być może nie ma takich skutków dla naszej suwerenności, no powiedzmy narracyjnej, jak parcie Marchii Wschodniej nach Osten 1000 lat temu, ale …''. Po czym ilustruje żywe nadal u niemieckich uczonych stereotypy o rzekomej ''niższości rasowej'' Polaków, przytaczając historię skandalicznej w formie wystawy sprokurowanej pod egidą uniwersytetu w Greifswaldzie, gdzie ''w dziale historii starożytnej regionu stoi napisane, że okres dominacji germańskiej zakończyła wędrówka ludów i przybycie plemion słowiańskich, znacznie od Germanów prymitywniejszych, zaś późniejsza ekspansja Marchii Wschodniej to nic innego, jak odzyskiwanie przez prawowitych właścicieli ziem zagrabionych przez dzikich najeźdźców''. O tej uczelni pisałem już zresztą jako jednym z czołowych w okresie III Rzeszy ośrodków tzw.  Ostforschung, czyli ''badań wschodnich'' mających dostarczać naukowej oprawy hitlerowskiej ''Drang nach Osten''. Co do zasady takim samym jak omawiany na wstępie instytut ''rasoznawczy'', powołany w okupowanym Krakowie pod egidą Hansa Franka i Himmlera. Uniwersytet w dawnej pomorskiej Gryfii prosperował bez większych zmian w komunistycznej NRD, cały czas mając tego samego patrona co za władzy nazistów, i jak widać niemieccy badacze mimo tylu burzliwych przemian dziejowych, nadal czynni są na uczonym Ostfroncie!

Pora by więc w końcu dać temu jaki systemowy odpór, a nie kontentować jedynie anarchiczną partyzantką jak zazwyczaj niestety w Polsce, tym bardziej, że wyniki najnowszych badań antropogenetycznych są z naszej perspektywy więcej niż obiecujące. Okazuje się bowiem, że dzielimy ze starożytnymi Ariami wspólnego, stepowego praprzodka, z czego jednak nie wynika zaraz, iż sami zasługujemy na miano ''rasy aryjskiej'' jak roją sobie co poniektórzy turbolechici. Pamiętajmy też, że jeśli zaczną nad Wisłę masowo napływać migranci z Indii, będą zapewne wywodzić się głównie z biedniejszych, a więc ''niższych'' kast o ''niearyjskim'', drawidyjskim przeważnie pochodzeniu. Zdaję sobie też sprawę z przemian, jakie przeszła antropologia pod wpływem odkryć genetycznych od czasów nazistowskich uczonych i ''naukowczyń'' - moje serce raduje zwłaszcza pojawienie się w ostatnich latach na pohybel tamtym nowej kategorii: ''starożytnych północnych Eurazjatów'', zwanych tudzież ''rasą hiperborejską'' i w szczególnej obfitości pono występującej na naszych ziemiach! Po szczegóły odsyłam do obszernego artykułu wspomnianej p. Magdaleny, omawiającego drobiazgowo obecny stan badań ''rasoznawczych'' - oto więc potwierdzenie, że rodzimy eurazjatyzm nie jest mrzonką ni ekstrawagancją ideologiczną, lecz faktem i pytanie jedynie, czy nadal będziemy go jako nacja ignorować żyjąc w pseudo-okcydentalnym matrixie. Problem zaś w tym, iż dziś oznacza to wykupienie za ciężką kasę miejscówki na ''Titanicu'', czyli straceńcze wprost frajerstwo, dlatego co do mnie wolę już teraz ewakuować się na eurazjatycką szalupę, póki nie będzie za późno. Przydałaby się jednak cholera jaka porządna nawa państwowa do tego, a nie znowu mozolne wyskrobywanie na boku i w pojedynkę skromnej łódeczki, by spierdalać z tonącego okrętu o nazwie ''Zachód'', cóż... A jest to koniecznością, bowiem Europa stała się zsypem na śmieciowe ideologie z Ameryki jako to LGBT czy libertarianizm, wszakże służące tej ostatniej tylko by zrzucić starą skórę i zyskać nowy, już nie-europejski i post-zachodni kształt. Dowodem urastającym do rangi symbolu, o wadze śmiem twierdzić znaczniejszej niż upadek wież WTC, było obalenie przez działaczy BLM pomnika Alberta Pike'a - wydarzenie, którego reperkusjom trzeba będzie kiedy poświęcić osobny wpis. Natomiast sama Europa znowu pod przewodem Niemiec, i do tego jeszcze wespół z Rosją nie może skończyć się niczym innym, jak kolejną historyczną katastrofą i gruzowiskiem: jedni i drudzy zwyczajnie inaczej nie potrafią. Niestety przyszło nam żyć między tymi wiecznymi pojebami, jakim w ich dobrze pojętym interesie przydałoby się, aby kto trzymał za pysk a najlepiej pod kluczem i w kaftanie bezpieczeństwa. Oto najnowsza historia Polski w jednej formule, czyli egzystencja między imperialnymi psychopatami, job waszu mać! Co prawda sami nie potrafimy ogarnąć własnego ''lebensraumu'', tkwiąc wiecznie w przysłowiowym ''polnische wirtschaft'', sęk wszakże w tym, iż niemiecki ''ordnug'' niesie zwykle stokroć większy chaos, o ruskim ''bardaku'' już nie wspominając. Dobra, pora wreszcie kończyć - sądzę, że dobrze ukazałem ścisły związek nauki z polityką i przemysłem biotechnologicznym, kluczowy dla perspektyw rozwoju gospodarczego w najbliższych latach. A także, iż ustalenia badaczy i renomowanych instytutów finansowanych przez rządy czy przemysł nie są bynajmniej niewinne, służyć bowiem mogą zbrodniczym wprost celom, aczkolwiek niemieccy naziści nie dzierżyli tu monopolu. Podobne praktyki choć na znacznie mniejszą skalę miały bowiem miejsce także w komunistycznym ZSRR, czy nawet ''wolnym świecie'' z USA na czele, czemu jak zapowiedziano należy przyjrzeć się osobno. Nie żywię też złudzeń, iż moja pisanina jest wołaniem na puszczy, stąd robię to głównie dla spokojności sumienia - jakby co nie byłem przynajmniej post-polskim ''unijczykiem'', czyli skończonym idiotą i przegrywem na własne życzenie, bo trzymającym się kurczowo idącego na dno Zachodu. I to w sytuacji, gdy jego czołowa potęga USA zwija interes porzucając zbankrutowaną i stąd nie kojarzącą się dobrze markę, by zainwestować w nowy projekt, który z Europą nie będzie miał już wiele wspólnego. Rację ma Cichocki powtarzając za Gawinem, że czekają nas wojny współczesnych panhelleńskich diadochów i to na światową skalę, nadchodzi więc koniunktura dla synkretycznych, prawdziwie eurazjatyckich fuzji cywilizacyjnych jak grecko-buddyjska Baktria, obejmująca tereny mniej więcej dzisiejszego Afganistanu i po części Pakistanu oraz Azji środkowej aż po Morze Kaspijskie. Wprawdzie przepadła ona w pomroce dziejów, niemniej jej dziedzictwo nadal trwa, gdyż udatnie zapłodniła cywilizacje Wschodu jak i Zachodu - ale omawialiśmy rzeczony fenomen historyczny nadto obszernie w rozważaniach o możliwym kształcie polskiego eurazjatyzmu, więc na dziś już dość.