Niniejszy wpis dedykuję przedstawicielom Kościoła otwartego niczym odbyt starego pederasty, którzy powodowani fałszywie pojętym chrześcijańskim miłosierdziem sądzą naiwnie i głupio, że da się je uzgodnić z terrorystyczną doktryną głoszącą, iż religia stanowi ''samoalienację ludzkiego ducha''. Zarazem będzie on też wymierzony w tych krytyków marksizmu, którzy wskazując trafnie co do zasady na satanistyczny w rzeczy samej charakter ideologii, nie pojmują wszakże na czym polega istota lucyferyzmu. Dlatego poszukiwacze tanich sensacji mogą już sobie darować lekturę, bowiem nie zamierzamy tu głosić bredni jakoby Karol brał udział w ''czarnych mszach'' czy składał diabłu w ofierze biedne kotki:). Tego typu błazeństwa dobre co najwyżej dla satanistycznej gimbazy omijają sedno problemu jakim się tu zajmiemy. Zanim jednak do tego dojdzie rozprawić się należy pokrótce choćby z popularnym wciąż mitem utożsamiającym marksowski socjalizm z empatią społeczną, pochyleniem nad losem ''poniżonych i wykluczonych'', otoczeniem ich opieką przez państwową pomoc socjalną itd. Nic z tych rzeczy, jak to już wykazaliśmy niedawno Marks nie tyle nawet z obojętnością odnosił się do okrutnego często losu niewolników, ale wręcz był gotowy do usprawiedliwiania tego ohydnego procederu jako rzekomo ''kategorii koniecznej ekonomicznie''. Natomiast samą sprawę hołubionego niby przezeń proletariatu traktował w istocie instrumentalnie, poniekąd tak sobie dialektycznie wykoncypował, że jako pełniący kluczową rolę w produkcji przemysłowej, przeznaczony ów jest do przejęcia nad nią kontroli na drodze krwawej rewolucji. Co do tej ostatniej Marks nie pozostawiał złudzeń kreśląc na marginesach rękopisu ''Ideologii niemieckiej'' uwagi, iż będzie ona stanowić sądny dzień, kiedy ''jutrzenką
będzie odblask płonących miast, gdy zagrzmi melodia Marsylianki z
nieuniknionym towarzyszeniem huku armat, a takt wybijać będzie gilotyna,
kiedy nikczemna masa zawyje ''ça ira, ça ira'' i zniesie ''samowiedzę''
przy pomocy latarni ulicznej''. Programowy ''manifest komunistyczny'' precyzował nieco, iż stanie się to za pomocą enigmatycznej ''dyktatury proletariatu'' dokonującej ''despotycznych wtargnięć w prawo własności i burżuazyjne stosunki produkcji'' a zaprowadzającej na to miejsce ''przymus pracy'' oraz ''armie przemysłowe'', czyli militaryzację ekonomii jak i samego państwa, ''narzędzia opresji klasowej'' wedle tej doktryny. Jak z tego widać bolszewicy niczego w zasadzie nie wypaczyli w marksowskim komunizmie, starając się mniej lub bardziej udatnie realizować w praktyce wskazówki swego mistrza, tym bardziej iż aprobował on ludobójcze bez mała teksty Engelsa publikując je w swej rewolucyjnej gadzinówce z okresu ''Wiosny Ludów''. Jego współtowarzysz wprost zapowiadał w nich eksterminację w przyszłej ''wojnie rewolucyjnej'' nie tylko całych ''reakcyjnych klas i dynastii'', ale wręcz i narodów osobliwie głównie słowiańskich. Dlatego demagogią jest bredzenie niczym towarzysz mikroprzedsiębiorca Zandberg, iż jakoby Marks nie może odpowiadać za Gułag, boć przecież nic w jego pismach o obozach koncentracyjnych - jasne tumanie, gdyż w jego czasach jeszcze takowe nie istniały, lecz poza tym zawierają one wyraźne uzasadnienie i pochwałę masowego terroru, konkretne instrumenty tegoż to już kwestia czysto techniczna dla epigonów.
Marks miał gdzieś nie tylko czarnych niewolników - w ''krytyce programu gotajskiego'' wprost potępiał zniesienie pracy dzieci jako ''reakcyjne'', bowiem wedle niego ''wczesne połączenie pracy produkcyjnej z nauką stanowi jeden z najpotężniejszych środków przeobrażenia dzisiejszego społeczeństwa''. Wspomniany ''manifest'' postuluje stąd ''zniesienie pracy fabrycznej dzieci W JEJ DZISIEJSZEJ POSTACI'' a nie w ogóle, po czym w następnym akapicie stoi jak byk : ''połączenie wychowania z PRODUKCJĄ MATERIALNĄ''. Taka sama zimna obojętność przebija z bodaj najbardziej znanego fragmentu ''Kapitału'' traktującego o ''grodzeniach'' w średniowiecznej Anglii, czyli masowych wywłaszczeniach tamtejszych wspólnot wiejskich, by przeznaczać należące dotychczas do nich pola uprawne pod pastwiska w interesie wyspiarskiej arystokracji. Mylnie zazwyczaj interpretuje się go jako wyraz oburzenia Marksa faktycznymi okrucieństwami jakie podczas nich popełniano, co doprowadziło do pauperyzacji szerokich rzesz ludności wyzutej bezlitosnym przymusem z majątku. Tymczasem lektura oryginału i osadzenie rzeczonego fragmentu w jego kontekście nie pozostawia złudzeń, iż proces ten mimo swej potwornej niesprawiedliwości, był wszakże dlań koniecznym do ustanowienia podwalin gospodarki kapitalistycznej, jako niezbędnego warunku postulowanego przezeń komunizmu. Miał być on więc poniekąd wyższą postacią kapitalizmu, owszem jego ''przezwyciężeniem'' wszakże dialektycznym jako wypełnienie w istocie, a nie regresem do prehistorycznej ''wspólnoty majątkowej'' plemion pierwotnych. Dlatego tzw. ''teologię wyzwolenia'' poddawali ostrej krytyce nie tylko katoliccy konserwatyści jak Jan Paweł II czy przyszły Benedykt XVI, ale i latynoamerykańska lewica z pozycji ortodoksji marksistowskiej. Bowiem działacze tejże kościelnej herezji, kierując się źle pojętym chrześcijańskim miłosierdziem potępiali w czambuł kapitalizm jako taki za jego rozliczne nieprawości, w kontrze idealizując tamtejsze indiańskie wspólnoty stawiwszy je za wzór prawdziwie ''dobrego życia'', rzekomo wyzbytego wyzysku człowieka przez człowieka, nierówności majątkowych itd. Podobne peany na cześć prymitywu sytuują się na antypodach właściwie rozumianego marksizmu z jego mitologizacją nieustannego progresu, traktującego zniszczenie ''idiotyzmu życia wiejskiego'' w harmonii z naturą jako niezbędny warunek ''akumulacji pierwotnej'', czyli podwalin dla gospodarki kapitalistycznej, stanowiącej z kolei konieczny etap ku zakładanemu przez tą doktrynę zaprowadzeniu komunizmu. Nie chce mi się już tu przytaczać rozlicznych jawnie żydożerczych wypowiedzi Marksa mimo jego ''koszernego'' pochodzenia, ani też ''homofobicznych'' z kolei jego współtowarzysza Engelsa w kierowanej doń korespondencji, bo rzecz omawiana była na tym blogu nie raz. Po szczegóły więc kompromitujących w świetle obecnie obowiązującej ''politpoprawności'' wypowiedzi pary głównych do dziś doktrynerów socjalizmu, odsyłam do prac ś.p. Andrzeja Walickiego. Tego com tu wyłuszczył aż nadto, by uznać lansowanie Marksa jako sentymentalnego dziadzia o miękkim serduszku, wrażliwym na los ubogich i przezeń pokrzywdzonych, za wyraz totalnego imbecylizmu. Kończąc wątek dodam więc jedynie, że poprawa warunków pracy robotników była dla Karola i jego wyznawców co najwyżej skutkiem ubocznym, a w żadnym razie celem samym w sobie. Takowe podejście na gruncie marksizmu cuchnie herezją ''burżuazyjnego ekonomizmu'', stąd Lenin z taką pasją w swym programowym ''Co robić?'' potępiał związki zawodowe za ich ''kapitulancką politykę'' wobec rządów kapitału, które należało obalić na drodze zbrojnej rewolucji, by ''wypełnić'' je komunizmem.
Wyzysk bowiem u Marksa nie ma zgoła nic wspólnego z jego potocznym rozumieniem, polegającym na podłym traktowaniu przez pracodawcę, narzucaniu przezeń wymogów ponad miarę za marne grosze, lub w ogóle nie wypłacaniu pensji pracownikowi etc. Miarą wyzysku u niego jest wypracowana przez robotnika, a zawłaszczana jakoby przez kapitalistę tzw. ''wartość dodatkowa''. Tłumaczenie cóż to takiego wykracza poza tematykę posta, kto ciekaw odsyłam do obszernej literatury przedmiotu, dość powiedzieć, iż tak pojmowanemu wyzyskowi podlega jedynie praca produkcyjna, znajdująca ekwiwalent w konkretnym towarze wytworzonym przez robotnika, nie zaś nieprodukcyjna do jakiej zalicza wzorem Adama Smitha zajęcia urzędników państwowych. Z widoczną satysfakcją cytuje w swym ''Kapitale'' ustępy z dzieł klasyka liberalnej ekonomii, gdzie ten daje upust nienawiści do funkcjonariuszy ''nieproduktywnego'' rządu, pasożytującego wedle niego na pracy właściwych producentów, czyli przedsiębiorców i zatrudnianych przez nich proletariuszy, zrównując w tym najwyższych dostojników, żołnierzy i duchownych z komediantami i służbą domową, czemu Marks przytakuje autorytatywnie: ''takim językiem przemawia rewolucyjna jeszcze burżuazja''. Nie waha się sam nazywać posiadaczy państwowych synekur wprost ''darmozjadami'' i ''dystyngowanymi pauprami'' [ nędzarzami, żebrakami ] pisząc: ''dochód każdego zafajdanego urzędniczyny to część zysku i płacy roboczej, które nabywają oni za swą nieprodukcyjną pracę'' - hej kuce, nie brzmi wam aby znajomo? [ cóż, okazaliście się wraz ze swym guru Qrwę ''marksistami'':) ]. Sprawa o tyle komplikuje się, jak to zwykle u Marksa zresztą programowo wikłającego się w dialektyczne zawiłości, iż o tym czy dane zajęcie jest produktywne lub nie decyduje nie forma wykonywanego zawodu, lecz jego związek z kapitałem, traktowanym tu jako przeciwieństwo pracy, wprost pasożytnicza nań narośl. Dlatego Karol stawia rzecz otwarcie: ''być produkcyjnym pracownikiem to pech. Pracownikiem produkcyjnym jest ten, kto wytwarza cudze bogactwo. Jego egzystencja ma sens tylko o tyle, o ile jest on narzędziem do wytwarzania cudzego bogactwa''. Sednem rozróżnienia jest tu przeświadczenie, że ''produkcyjną jest tylko ta praca, którą wymieniono na kapitał, nigdy zaś ta, jaką wymienia się na dochód jako taki''. Bowiem, jak stoi w ''Kapitale'': ''cała produkcja kapitalistyczna polega na tym, że pracę nabywa się bezpośrednio w tym celu, aby w procesie produkcji przywłaszczyć sobie bez kupna pewną jej część, którą jednakże sprzedaje się w postaci produktu; skoro to właśnie jest podłożem bytu kapitału, samym jego pojęciem, to czyż rozróżnienie między pracą, która produkuje kapitał, a pracą jaka go nie produkuje, nie stanowi podstawy do zrozumienia kapitalistycznego sposobu produkcji?''. Nie może więc dziwić, że arcykomunista Marks w swym sztandarowym dziele, miota inwektywy godne zajadłego korwinisty pod adresem ''gorliwych obrońców wszelkich nadużyć, rozrzutnych wydatków państwa'', przeto ''żądających wielu podatków, wiele żarcia dla ''wyższych'' i nieprodukcyjnych pracowników, klechów etc.''. Krytyków Adama Smitha podsumowuje zaś następująco: ''Gloryfikacja wysługiwania się i lokajstwa, poborców podatkowych i pasożytów przenika pisaninę wszystkich tych kundli''. Bowiem, powtórzmy za Marksem jeszcze raz: ''sama produkcja kapitalistyczna [ jest ], chociażby tylko historycznie tj. przejściowo, konieczną formą rozwoju społecznej siły produkcyjnej pracy, oraz przekształcenia pracy w pracę społeczną''. Nie może stąd dziwić, że jego współcześni epigoni jak Madzia Środa, chcą budować ''prawdziwie ludzką wspólnotę na gruzach państwa'', szkoda jedynie, że własnego a nie rakowatego tworu jakim jest UE.
No dobrze, wypada zapytać taką razą, skoro nie walka o ''prawa pracownicze'' rozumiane jako poprawa warunków zatrudnienia stanowi sedno doktryny Marksa, to co nim jest? Ano prometejska, tytaniczna, lucyferiańska bez mała wizja Człowiek-Boga, który mocą swego rozumu i woli kreuje świat. Feuerbach, czołowy przedstawiciel ''lewicy heglowskiej'' i twórca pojęcia ''alienacji'' rozumiał przez to, iż człowiek jakoby czci w Bogu jedynie samego siebie, stąd należy zdjąć mu z oczu to bielmo jakie stanowi wedle niego religia. Marks zaś przeniósł niniejszy mechanizm na stosunki produkcji, w ich przezwyciężeniu na drodze rewolucji komunistycznej upatrując ludzkiej emancypacji, daleko wszakże wykraczającej poza drobnomieszczańską, burżuazyjną w istocie ''sprawiedliwość społeczną'' łudzącą utopijną wizją powszechnego uwłaszczenia ''społecznej własności środków produkcji''. Bowiem dla niego człowiek nie jest tworem Boga jak dla chrześcijan, żydów czy muzułmanów, ani nawet ślepych sił natury co utrzymują z kolei ewolucjoniści, lecz ludzie sami tworzą siebie i swój świat! Dlatego praca nie robi tu za banalną konieczność życiową dla utrzymania swej egzystencji, czy też formę ''samorealizacji'' jak to ma miejsce w jaśnie nam panującej wciąż liberalnej, wolnorynkowej mitologii, ale czynność wprost demiurgiczną. Marksizm przeto stanowi bodaj najdalej posunięty fetyszyzm pracy jaki znamy, w świetle tej doktryny rzeczywiście ''arbeit macht frei'', stąd Karoń myli się fundamentalnie co do rozpoznania jego istoty jako rzekomej ''pochwały nieróbstwa i kradzieży'', przynajmniej jeśli idzie o deklarowane cele, a nie przybierającej faktycznie takową postać politycznej praktyki komunizmu. Wprost przeciwnie - by nie być gołosłownym oddajmy głos samemu twórcy doktryny, przywołując fragment jego tzw. ''rękopisów paryskich'', konkretnie z rozdziału traktującego o różnicy między ''komunizmem pierwotnym'' wspólnot plemiennych, a postulowanym przezeń jakoby mającym w jego zamierzeniu stanowić wyższą postać kapitalizmu jako tegoż ''przezwyciężenie''. Z góry uprzedzam, by nie wypominać sobie podczas lektury braku pojmowania niżej cytowanego bełkotu, nawet dobrze to będzie świadczyć o czytelniku, bo myśl Karola jak u typowego gnostyka przypomina Uroborosa, zjadającego własny ogon węża i jest oparta na prostackiej tautologii ''bytu przez się'' samego człowieka i przyrody. Oto więc ''słodka gadka'' [ vide Donald ''Deirdre'' McCloskey ] Marksa :
''Warto zwrócić w tym miejscu uwagę na mało znaną (albo celowo bagatelizowaną) twórczość poetycką młodego Marksa, pochodzącą z 1837 roku, a więc kiedy autor miał lat 19, w której jego bezkompromisowy antyteizm przybiera pozę nihilistycznego satanizmu. Najobszerniejszy z tych utworów to – zakrojony ambitnie na miarę Fausta, acz urwany po pierwszym akcie i nigdy niedokończony – poemat dramatyczny Oulanem; jest to imię głównego bohatera, będące anagramem jednego z biblijnych imion Chrystusa, Emanuel, czyli „Bóg z nami”, a zatem należy je czytać jako „my bez Boga”. Tytułowy bohater „głosem potężnym” rzuca „przekleństwo ludzkości”, pragnie, aby przekleństwem skończyło się „to / co w przekleństwie zostało poczęte”, oznajmia, że musi się „wpleść w szprychy płomiennego koła / i pełen upojenia tańczyć w kręgu wieczności!”, deklaruje, że gdyby „oprócz niej istniała jeszcze jakaś otchłań / unicestwiająca”, skoczyłby w nią, nawet gdyby musiał rozbić świat, dyszy nienawiścią do wszelkiego stworzenia, wyraża pragnienie obrócenia świata w gruzy, rozwalenia go na kawałki swoimi „wytrwałymi klątwami”, aż zapadnie się „w zupełną nicość”, „bez żadnego istnienia, które / byłoby naprawdę żywe”, zapowiada, że będzie mógł „kroczyć triumfalnie, / jak bóg, przez gruzy i królestwa”, że każde jego słowo jest „ogniem i działaniem”, a jego pierś jest równa piersi Stwórcy”. Motyw paktu z szatanem najbardziej wyraźny jest w dedykowanym ojcu Marksa wierszu Gracz (Le Ménestrel), którego podmiot liryczny przyznaje, iż jego mózg napełniają „piekielne opary”, aż ulega szaleństwu, a jego serce jest „zupełnie zmienione”, oraz oznajmia, że miecz sprzedał mu Książę ciemności, który dla niego „wybija rytm i daje znaki”, więc coraz śmielej gra „taniec ciemności”, a ponieważ odkrył „najważniejsze” i znalazł „najgłębsze przez medytację”, to jest „wielki jak Bóg”, zamykając się „w ciemności jak On”. Nietrudno zauważyć, że „Bóg” zamykający się w ciemności z pewnością nie jest Bogiem objawiającym się w Biblii, odpowiada natomiast wizerunkowi szatana.
Nawet jeżeli ów satanizm jest tylko romantycznym sztafażem, niekoniecznie oznaczającym faktyczną inicjację w kult szatana, to i tak wystarczająco dobitnie zaświadcza on o prawdziwości interpretacji Erica Voegelina (1901-1985) postrzegającego Marksa jako kolejnego po Turgocie, Condorcecie, Comcie i zwłaszcza Heglu nowożytnego gnostyka. Gnostyk (bez względu na to, czy występuje, jak gnostycy starożytni czy jeszcze angielscy purytanie, w szacie religijnej, czy już pod sztandarem ideologii świeckiej) to ten, kto żyje w stanie pneumopatologicznego zatrucia umysłu, uważając się za nosiciela (zazwyczaj też twórcę) sekretnej wiedzy przenikającej na wylot sens historii i zapewniającej tym, którzy zdolni są tę wiedzę przyswoić, wyjście poza krąg zbrukanej i zepsutej rzeczywistości. Jak pisze Voegelin, „Marksowska gnoza wyraża się w przekonaniu, że ruch intelektu w świadomości empirycznej jaźni jest ostatecznym źródłem wiedzy pozwalającej na zrozumienie wszechświata”, podczas gdy „wiara i życie duchowe jako niezależne źródła porządku duszy zostają jednoznacznie wykluczone”. Dlatego właśnie religia, jako sfera „uznająca istnienie realissimum wykraczającego poza ludzkie poznanie”, jest tak bezwzględnie wykluczona i przeznaczona do eksterminacji. Ta postawa została dobitnie wyrażona już w pisanej w latach 1841-1842 rozprawie doktorskiej Marksa o różnicy pomiędzy demokrytejską a epikurejską filozofią przyrody, w której padły owe słynne słowa, iż wyznanie Prometeusza: Zaprawdę nienawidzę wszystkich bogów jest wyznaniem wiary filozofii, „jej dewizą wymierzoną przeciw wszystkim bogom niebiańskim i ziemskim, którzy samowiedzy człowieka (das menschliche Selbstbewußtsein) nie uznają za bóstwo najwyższe. A poza nią nie ma bóstw innych”. Jak wyjaśnia autor w przypisie do zagubionego załącznika rozprawy, pt. Krytyka polemiki Plutarcha z teologią Epikura, wszyscy bogowie, czy to pogańscy, czy Bóg chrześcijański, są rzeczywiści jedynie w umysłach ich wyznawców, jako ich „rzeczywiste wyobrażenie”. „Przyjdźcie – pisze Marks – z waszymi bogami do kraju, w którym uznawani są inni bogowie, a jego mieszkańcy będą wam dowodzić, że cierpicie na urojenia i abstrakcje. (…) Czym dla określonych bogów cudzoziemskich jest określony kraj, tym jest kraina rozumu dla Boga w ogóle – terenem, na którym przestaje on istnieć”. Wszelkie dowody na istnienie Boga dowodzą jedynie istnienia ludzkiej samowiedzy, w konsekwencji zatem są one dowodami na Jego nieistnienie. Bóg istnieje dla tego, dla kogo świat jest nierozumny, z czego Marks wyciąga pokrętny wniosek, że „nierozumność jest istnieniem Boga”.
Komentując tę „demoniczną rewoltę przeciwko Bogu”, będącą konsekwencją odrzucenia możliwości powrotu „do pierwotnych źródeł porządku duszy, czyli do doświadczenia wiary”, Voegelin zauważa, iż „u źródeł idei Marksa odnajdujemy chorobę ducha, gnostyczny bunt. (…) Dusza Marksa jest całkowicie zamknięta na transcendentalną rzeczywistość. Znalazłszy się w przełomowym, postheglowskim położeniu, nie może on uwolnić się od trudności, powracając do wolności ducha. Jego niemoc duchowa nie pozwala na nic więcej jak tylko wypaczenie w kierunku gnostycznego aktywizmu. (…) dostrzegamy [tu] charakterystyczne połączenie niemocy duchowej oraz ziemskiego pożądania władzy prowadzące do górnolotnego mistycyzmu parakletycznej egzystencji”. Marks był „parakletem w najlepszym, średniowiecznym, sekciarskim wydaniu”, który spekulacyjną gnozę Hegla przekłada na działanie. Jego bunt antyteistyczny przyjmuje postać programu ucieleśnienia logosu za pomocą działań rewolucyjnych w świecie, w którym „ludzkość jako całość miała stać się instrumentem logosu”. Nie jest to jednak logos transcendentalny, tylko wewnątrzświatowy, immanentny logos ludzkiej samowiedzy. Podobnie jak u Comte’a, z jego Kościołem Ludzkości, oznaczającym faktycznie zagładę Człowieka, Marksowska choroba ducha polega na „samoubóstwieniu i samozbawieniu człowieka” (w historii). [...] Zdaniem Voegelina Marks skonstruował „prawdopodobnie najlepszy w historii fetysz stworzony przez człowieka, który chciał zostać Bogiem”. Faktem jest jednak, że dotknął (nazywając to alienacją) prawdziwej bolączki nowoczesnego, industrialnego społeczeństwa, czyli uzyskania przez instytucje ekonomiczne, a zwłaszcza finansowe, tak wielkiej władzy nad życiem ludzi, że ich wolność stała się czymś iluzorycznym. Dał jednak na nie z gruntu fałszywą odpowiedź, a jeden z najgorszych przejawów tej bolączki, czyli nędza robotników fabrycznych, tak naprawdę nie obchodził go wcale, bo postrzegał w nim tylko dogodne narzędzie do dokonania przewrotu społecznego. Jednocześnie Marks wstrzyknął do nowoczesnej cywilizacji potężną dawkę magii, czyli ekspansji woli mocy ze świata zjawisk do świata substancji. Jej kulminacją był – porywający, jak się okazało, miliony – magiczny sen o stworzeniu wolnego od alienacji, a także od wszelkiej specjalizacji, będącej przekleństwem cywilizacji industrialnej, „człowieka socjalistycznego”. Marks chciał wprawdzie utrzymać przemysłowy system produkcji, od którego nieodłączne jest technologiczne zróżnicowanie pracy, ale jednocześnie pragnął znieść specjalizację człowieka, w której postrzegał obrazę dla ludzkiej godności. To zło specjalizacji zostanie przezwyciężone w społeczeństwie komunistycznym, w którym człowiek stanie się istotą produktywną, ale zarazem zintegrowaną, toteż będzie mógł robić to, co chce, i być tym, kim chce, „w którym nikt nie ma wyłącznego kręgu działania, lecz może się wykształcić w jakiejkolwiek dowolnej gałęzi działalności, [w którym] społeczeństwo reguluje ogólną produkcję i przez to właśnie umożliwia mi robienie dziś tego, a jutro owego, pozwala mi rano polować, po południu łowić ryby, wieczorem paść bydło, po jedzeniu krytykować, słowem, robić to, na co mam akurat ochotę, nie robiąc przy tym wcale ze mnie myśliwego, rybaka, pasterza czy krytyka” (Ideologia niemiecka). Jak zauważa straussista Joseph Cropsey (1919-2012), „paradoksalnie materializm Marksa, z początku kładący nacisk na człowieka jako istotę empiryczną, ostatecznie zaleca rozwiązanie społeczne, któremu brak empirycznych i historycznych podstaw. [...]
Jedyną różnicą pomiędzy antypolitycznością marksizmu a antypolitycznością liberalizmu jest to, że liberalizm dąży do zdepolityzowania i neutralizacji przy pomocy moralizatorstwa, prawa i ekonomiki (zastąpienia polityki przez „państwo etyczne”, „rządy prawa” i konkurencję), marksizm zaś chce to uczynić poprzez zeświecczoną eschatologię wraz z poprzedzającym ją rewolucyjnym Armagedonem i towarzyszący jej patos transformacji natury ludzkiej, przemianę człowieka z niegodziwego człowieka „grzechu społecznego” w „jednostkę totalną”. [...] Należy uściślić, że stanie się tak dopiero w „prawdziwym” komunizmie, tj. „pokrywającym się z humanizmem”, albowiem w poprzedzającym go „komunizmie prymitywnym” (roher Kommunismus), odpowiadającym etapowi „dyktatury proletariatu”, zajdzie przerażająca orgia, którą sam Marks bez ogródek nazywa „formą przejawiania się nikczemności” (Niedertracht), dzikich wywłaszczeń, dewastacji mienia oraz przymusowej kolektywizacji dóbr materialnych, a nawet kobiet, które przejdą „ze stosunku ekskluzywnego małżeństwa z właścicielem prywatnym w stosunek uniwersalnej prostytucji ze społeczeństwem” – K. Marks, Własność prywatna a komunizm. Różne etapy rozwoju poglądów komunistycznych. Komunizm prymitywny, zrównujący, i komunizm jako socjalizm, pokrywający się z humanizmem, przeł. K. Jażdżewski, [w:] K. Marks, F. Engels, Dzieła, t. 1, ss. 575-576. [...] Rothbard, który również analizuje płody poetyckie młodego Marksa, nie tylko podkreśla ciągłość wyrażonych tam uczuć i poglądów z doktrynami głoszonymi przezeń w dojrzałym życiu, ale zwraca uwagę na paradoks wojującej odmiany ateizmu, który w odróżnieniu od ateizmu pokojowego, wyrażającego zwykłą niewiarę w istnienie Boga, implicite zakłada Jego istnienie, „ale pragnie Go nienawidzić i prowadzić z Nim wojnę mającą na celu Jego zniszczenie”. Dodać tu należy, że sam Rothbard był właśnie takim pokojowym ateistą, a przez to „wyklętym” przez wojującą ateistkę Ayn Rand (1905-1982), nienawidzącą Boga równie mocno co Marks, tyle tylko, że jej ziemskim „Królestwem Niebieskim” był nie komunizm, lecz kapitalizm, a „Mesjaszem” nie proletariusz, lecz przedsiębiorca. Skądinąd systematyczne porównanie zarówno paralel, jak i przeciwieństw pomiędzy Marksem a Rand mogłoby przynieść interesujące rezultaty. Szkicowo zarysował to Whittaker Chambers (1901-1961), który spostrzegł, że „człowiek randowski, podobnie jak człowiek marksowski, staje się centrum świata, w którym nie ma Boga”.''
W świetle powyższego nie tylko socjalizm ale i liberalizm jawią się jako doktryny bez mała demoniczne, formy zbiorowego opętania nie waham się rzec. Stawiają one bowiem w miejsce Boga człowieka, mniejsza doprawdy czy jednostkę lub kolektyw, żywiąc jednako prawdziwego pierdolca na punkcie jego ''emancypacji'', wyzwolenia od wszystkiego praktycznie, całokształtu uwarunkowań rzeczywistości jako takiej. To zaś jest niczym innym jak formą opisywanej tu gnozy, lucyferycznego ''oświecenia'' i mrocznego nią upojenia, nie mającego podkreślam jeszcze raz nic zgoła wspólnego z pajacowaniem ''czarnych mszy'' czy nawet rytualnych mordów, bo to odpowiednie tylko dla dekadenckiego burżujstwa. Zdaję sobie rzecz jasna sprawę, iż dla zdecydowanej większości kucy jak i lewaków to o czym tu mowa to jakowaś ''czarna magia'', stąd stanowią oni jedynie bierne narzędzie w ręku ''wtajemniczonych'' w arkana doktryny ''archontów''. Nie mam więc złudzeń, że dotrę do nich z niniejszym przekazem na jaki są impregnowani w swej tępocie wolnorynkowej lub socjalistycznej, wszakże są wśród nich ludzie kumaci lecz zwiedzeni, więc a nuż ktoś z nich jakimś zrządzeniem losu tu trafi i może co mu się przejaśni we łbie, zaślepionym od ''ciemnego światła'' wyznawanej przez się ideologii. W każdym razie tak opisanego lucyferycznego charakteru marksizmu świadomi są jego obecni epigoni, jak choćby przywoływany już tutaj Michał Pospiszyl piszący wprost, że idzie o to aby ''być jak Bóg'', rzecz jasna immanentny czyli wewnątrzświatowy, kolektywny a nie chrześcijański, osobowy i transcendentny. Nie jest także przypadkiem, iż czyni on podobne uwagi na kanwie rozważań o panteistycznej ''teologii politycznej'' Spinozy, omawianej na tym blogu w fałszywym świetle deklaracji Czaskosky'ego. Bowiem system filozoficzny żydowskiego herezjarchy stanowi ideowy korzeń postheglowskiej gnozy, jaką w istocie jest marksizm. Doskonale rozpoznał to najwybitniejszy z naszych wieszczów Zygmunt Krasiński - badacz literatury polskiego Romantyzmu Andrzej Waśko tak oto rzecz wykłada w poświęconej poecie monografii:
''W teoriach niemieckich idealistów i filozofów przyrody Krasiński dostrzegł - idealistyczne - rozwinięcie naturalistycznego panteizmu Spinozy. Panteizm ten, zdaniem Krasińskiego, likwidując pojęcie Boga jako osoby, likwiduje tym samym podstawę i ostateczną gwarancję bytu jednostki ludzkiej. Poeta zauważa przy tym z niezwykłą przenikliwością, że ten panteizm prowadzący do depersonalizacji jednostki, paradoksalnie szerzy się w pokoleniu aż nadmiernie skłonnym do absolutyzacji jednostki i jej punktu widzenia.
,,Dziwny jest nasz świat. Rozdrabnia się w poszczególnych egoizmach, a potem chce się zjednoczyć w egoistycznej, pożerającej, pochłaniającej jedności. Nie potrafi inaczej pojąć świata i Boga jak tylko na własne podobieństwo to znaczy, że każda jednostka chcąc być tylko sobą i nie pozwalając żyć obok siebie innej wolności, wyobraża sobie, że Wielki Duch czyni to samo. Panteizm jest wyższą formą materializmu. Z niego, podobnie jak materializmu, płynie fatalizm i oschłość serca. Nienawidzę tego pucharu życia i śmierci, który podaje mi Sziwa.''
Co za tym idzie - wnioskuje dalej poeta - panteistyczna filozofia niemiecka likwiduje także poezję, o ile jest ona nie czym innym, jak wyrazem niepowtarzalnej ludzkiej indywidualności:
,,Przekleństwo tym Niemcom, panteistom, filozofom. Oni chcą, by materia i duch jedno były; by zewnątrz świata, by za naturą nic już nie było; by organizm świata był Bogiem żyjącym na ciągłej przemianie, na ustawicznym umieraniu cząstek swoich. Przeklęci, przeklęci - oni mnie pozbawili na czas długi uczucia piękności. A jeżeli to prawdą, żeśmy błaznami dni kilku, a potem prochem, gazem, infuzoriami idącymi zrosnąć się w jakie inne błazeństwa organiczne? A jeśli prawdą, że świat tylko nieśmiertelny, a wszystka cząstka jego śmiertelna, odmienna, bez wiecznej indywidualności? Jeśli Bóg to otchłań tylko przemian bez końca, to wieczność śmierci i urodzin, to łańcuch nieskończony o pryskających ogniwach, to ocean w którym każda fala wspina się, by kształt dostać i opada natychmiast bez kształtu? [...] Nie ma nigdzie ciebie, nie ma nigdzie Boga! jest tylko wieczność siły, nie ma wieczności myśli, ani miłości, ani wiary, ani nadziei, bo indywiduów nieśmiertelnych nie ma, są tylko nieśmiertelne nicości. [...] Tak, panteizm jest to rozpacz wyrozumowana, panteizm zatruł mi wiele wiar i dlatego proszę ciebie, nie ufaj jemu, czekaj lepiej w niepewności zgonu, niż żebyś miał uwierzyć w tak okropną i suchą pewność.''
Autora tych słów przeraziła wizja wszechogarniającej przyrody, dla której byty indywidualne są tylko pozbawionymi trwania momentami, ogniwami przedłużającymi strumień życia gatunkowego, pochłanianymi i trawionymi w tym procesie jak pokarm nieśmiertelnego i nieświadomego siebie kosmosu. W panteistycznej wizji natury jako wszystko pożerającej bestii, w toposie morza - ''obrazu żywej nicości, żywej Allgemeinheit, żywej śmierci'' - w wizji bytu ogólnego, w którym wszelki byt jednostkowy jest tylko tym, czym znikoma fala w oceanie, poezja - rozumiana jako wyraz ''ja'' poety - ja transcendentnego i nieśmiertelnego - jest nie do pomyślenia.''
Jakże aktualnie brzmią też spostrzeżenia Krasińskiego kreślone przezeń blisko dwa wieki temu już będzie, w 1833 roku o współczesnym mu ''romantycznym'' pokoleniu trawionym przez ''wieczne nienasycenie i jałowy maksymalizm żądań'' wedle określenia Waśki:
,,Coraz bardziej zdumiewa mnie nasz wiek, ci otaczający mnie młodzi mężczyźni, młode kobiety. Nikt nie chce być tym kim jest, każdemu roi się zostać Napoleonem; kobiety drwią, gdy mówić im o przeznaczeniu małżonki, matki itd.: chcą być wielkimi politykami, przywódcami. Cała ta wzniosłość jest tylko śmieszna. Ponad wszystkimi głowami krąży rozpętana wyobraźnia...''
Z takiego to romantycznego bagna epoki powziął się marksizm, ale też inne odmiany socjalizmu - choćby wielki rywal polityczny Marksa w walce o przywództwo w ruchu komunistycznym jakim był Bakunin, również stawiał rzecz jasno w swym ''Imperium knuto-germańskim'' pisząc za Feuerbachem, iż ''człowiek tylko wtedy odzyska swoją wolność, godność i pomyślność”, gdy
zdoła „odebrać Niebu dobra, jakie zrabowało ziemi, i Ziemi je
przywrócić''. Podkreślić należy z całą mocą, iż faustowski lucyferyzm pierwszych prób literackich Marksa jakimi były wspomniane satanistyczne wierszydła, przyświecał do końca jego działalności jako publicysty i polityka. Zmieniła się jedynie forma, młodzieńcze egzaltacje ustąpiły dojrzałej twórczości rewolucyjnego działacza i ekonomisty, wszakże zaangażowanie twórcy socjalizmu rzekomo ''naukowego'' w totalną przemianę świata, nie sposób zrozumieć bez diabelskiej gnozy w sensie o jakim tu mowa. Dlatego fundamentalnie mylą się zarówno lewacy, jak i niedobitki ortodoksji ''marksizmu naukowego'', jednako przeciwstawiający młodego Marksa staremu, niech nas nie zwiedzie pozytywistyczny i pseudo-scjentystyczny sztafaż ''Kapitału'', dzieła zresztą nieukończonego mimo iż autor miał na to wystarczająco czasu, bowiem poległ na nieusuwalnych ''dialektycznych'' sprzecznościach swej doktryny. Faustowskie rojenia, za życia Krasińskiego właściwe jedynie arystokracji i burżujom pokroju Engelsa, dziś spowszedniały ulegając przeto wulgaryzacji. Istota wszakże pozostała ta sama, a jest nią groteskowa pycha i podszyty nicością, sataniczny bez mała kult człowieczego ''ja'', mniejsza już przybierający postać skrajnego indywidualizmu libertariańskich psychopatów, czy też kolektywną jawnego politycznego panteizmu zamazującego granicę między ludźmi a zwierzętami, jak czyni to Spurek choćby. Dlatego ''marksiści-ezoteryści'' obecnej doby, pokroju autora bloga ''Fronesis'' otwarcie przyznają, iż: ''Mają rację prawicowi krytycy, kiedy mówią, że komunizm był religią. Tak, o tyle, że komunizm miał wypełnić miejsce religii''. Po czym przywołuje Trockiego nie owijającego w bawełnę - ''Niech księża wszelkich wyznań religijnych głoszą raj na tamtym świecie – my głosimy, że stworzymy prawdziwy raj dla ludzi, tu na ziemi!''. A to po to, by przejść do postawienia kropki nad i:
''Dobrze oddaje to komunistyczno-transhumanistyczny tekst Johna Desmonda Bernala The World, the Flesh & the Devil An Enquiry into the Future of the Three Enemies of the Rational Soul. Postuluje on w nim wyzwolenie człowieka z okowów społeczno-historycznych (The World) z uwarunkowań ciała (The Flesh) oraz wyzwolenie z ograniczeń naszej psychiki (The Devil). Połączenie sił nauki, przemysłu, progresywnej polityki miało nas ku temu marzeniu zaprowadzić.''
Jak z tego widać nieczysty duch prometeizmu wciąż tli się we współczesnej lewicy, o czym świadczy także manifest ''akceleracjonizmu'' stawiającego w miejsce jawnego oporu wobec kapitalizmu, na strategię jego ''dialektycznego'' przerastania we własne przeciwieństwo, czyli komunizm. Przywołam więc zeń znamienne w kontekście niniejszego wpisu fragmenta:
''Brytyjski filozof Nick Land zarysował pociągającą, choć błędną tezę, że kapitalistyczna prędkość sama z siebie może doprowadzić do technologicznej osobliwości. Człowiek mógłby wtedy zostać przekroczony jako przeszkoda w rozwoju planetarnej inteligencji budującej się na bazie bricolage’u z fragmentów nieistniejących cywilizacji. [...] Marks pozostaje paradygmatycznym myślicielem akceleracjonistycznym. W przeciwieństwie do tego, co powtarzają na ten temat krytycy, a nawet tego, co robią dziś niektórzy marksiści, Marks używał tylko najbardziej wyrafinowanych z dostępnych mu narzędzi teoretycznych i danych empirycznych, w celu zrozumienia i zmiany swojego świata. Nie był wrogiem nowoczesności. Chciał zrozumieć ją i działać w jej granicach, rozumiał bowiem, że kapitalizm – mimo całego wyzysku i zepsucia – jest najwyżej rozwiniętym systemem gospodarczym w historii ludzkości. Nie należy zatem odrzucać jego osiągnięć, lecz przyspieszyć i przekroczyć ograniczenia narzucane przez kapitalistyczną formę wartości. W Dziecięcej „lewicowości” i drobnomieszczańskiej moralności z 1918 roku Lenin pisał: „Socjalizm jest niemożliwy bez kapitalistycznej inżynierii na wielką skalę, która korzysta z najnowszych osiągnięć nauki. Jest niemożliwy bez planowej organizacji państwa, które sprawia, że dziesiątki milionów ludzi przestrzegają jednego standardu produkcji i dystrybucji. Jako marksiści zawsze tak twierdziliśmy i szkoda nawet dwóch sekund na przekonywanie tych, którzy tego nie rozumieją (czyli anarchistów i większej części lewicowych socjalistów-rewolucjonistów)”. [...] Lewica musi zdobyć hegemonię socjotechniczną: zarówno w sferze idei, jak i w sferze praktycznych rozwiązań. Takie rozwiązania to infrastruktura globalnego społeczeństwa. To one wyznaczają podstawowe parametry tego, co możliwe w działaniu i ideologii. Ucieleśniają materialną transcendentalność społeczeństwa: to dzięki nim dopuszczalne są pewne zbiory zachowań, relacji i struktury władzy. [...] Należy porzucić paraliżujące przywiązanie do procedur bezpośredniej demokracji. Fetyszyzacja otwartości, horyzontalności i inkluzji to prosta droga do nieskuteczności „radykalnej” lewicy. Tajność, wertykalność i wykluczenie to również elementy skutecznego działania politycznego (rzecz jasna, nie są to jego jedyne aspekty). Demokracja nie może być definiowana przez swoje narzędzia – głosowania, dyskusje i zebrania. Prawdziwa demokracja musi być definiowana przez swój cel – zbiorowe panowanie nad sobą. Tego rodzaju projekt musi pogodzić politykę z dziedzictwem Oświecenia, ponieważ jedynie dzięki użyciu naszej zdolności do rozumienia siebie i otaczającego nas (społecznego, technicznego, ekonomicznego, psychologicznego) świata możemy uzyskać panowanie nad samymi sobą. [...] Akceleracjonistyczna lewica, która chce zrealizować powyższe cele, musi poważnie przyjrzeć się przepływom pieniędzy i zasobów niezbędnych do budowy infrastruktury politycznej. Potrzebujemy nie tylko ulicznego wsparcia, ale również źródeł finansowania – państw, instytucji, think tanków, związków zawodowych i indywidualnych darczyńców. Uważamy, że zlokalizowanie oraz uruchomienie takich przepływów jest kluczowe dla rekonstrukcji sieci skutecznych organizacji akceleracjonistycznych. Uważamy, że jedynie prometejska polityka maksymalnego opanowania społeczeństwa i jego środowiska jest zdolna stawić czoło globalnym problemom i zwyciężyć kapitał. [...] Nie chodzi tylko o walkę o globalne i racjonalne społeczeństwo. Musimy również odzyskać marzenia, które napędzały ludzi między XIX wiekiem a epoką neoliberalizmu: dążenia homo sapiens do wyjścia poza ograniczenia narzucane nam przez ciało i planetę. Takie wizje uważa się dziś za naiwne. Zdradza to zdumiewający brak wyobraźni naszej epoki, jej niemożność zarysowania obrazu przyszłości, który byłby angażujący emocjonalnie i intelektualnie. Jedynie w post-kapitalistycznym społeczeństwie będziemy mogli zrealizować obietnicę dwudziestowiecznych programów kosmicznych, to znaczy przejść od świata niewielkich technicznych usprawnień do świata wielowymiarowych zmian. Do epoki zbiorowego panowania i przyszłości nieznanej w prawdziwym sensie tego słowa. Do epoki nowych możliwości oraz realizacji oświeceniowego projektu samo-krytyki i samo-panowania.''
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wyżej zarysowany demoniczny scenariusz zdaje się realizować na naszych oczach... A jego narzędziem jeno są chwytliwe hasła ubrane perfidnie w działanie dla ''dobra'' planety, zwierząt, samych ludzi ze szczególnym uwzględnieniem kobiet, pederastów itd. Bowiem jak trafnie diagnozował Michał Łuczewski neoimperialne zamiary socjalistów, z zasady wrogie sprawie polskiej niepodległości, traktowanej co najwyżej instrumentalnie w pewnych okresach dziejów zgodnie z ''mądrością etapu'':
''Choć socjalizm nigdy nie abstrahował od perspektywy międzynarodowej, która była wpisana w jego istotę („Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się!”, kolejne międzynarodówki), nie oznacza to jeszcze, że był zdolny do budowania dojrzałych teorii spraw międzynarodowych. Podczas bowiem gdy w analizach geopolitycznych głównymi aktorami politycznymi są państwa i ewentualnie narody, u socjalistów taką rolę odgrywał proletariat. Państwo (wzgl. naród) było dla nich bytem, który należy raczej przezwyciężyć niż analizować; wrogiem, a nie przedmiotem pogłębionego badania. W rzeczywistości jednak przez cały XIX i XX wiek to właśnie państwa (wzgl. narody) pozostawały prawdziwymi podmiotami polityki międzynarodowej; widzieć w tej roli proletariat znaczyło ulegać własnemu chciejstwu. Dojrzałe analizy geopolityczne wymagały ponadto zmysłu dyplomacji i – jak wyraził się ironicznie jeden z krytyków Dmowskiego – pisania tak, jakby się było ministrem spraw zagranicznych, od tego zaś socjaliści ze względu na swój radykalizm byli bardzo odlegli. Tendencja do niedoceniania roli państwa i narodu była charakterystyczna zarówno dla utopijnego, jak i naukowego nurtu ideologii socjalistycznej. Z jednej strony, Fourier w projekcie doskonałego świata wychodził od falansteru jako podstawowej komórki społeczeństwa przyszłości, łączącej się w coraz szersze federacje i związki, by na końcu objąć cały świat w postaci „imperium globu”. Z drugiej strony, zbieżne z tą wizją poglądy wyznawali Marks i Engels. W takiej perspektywie państwo (wzgl. naród) musiało być przezwyciężone od dołu i od góry – z jednej strony przez struktury słabsze i mniejsze od niego (falanstery, komuny, rady, związki przyjaźni), a drugiej – przez te większe i silniejsze (imperium globu, europejską demokrację, królestwo wolności).''
Podsumowując: marksizmu podobnie jak innych odmian socjalizmu nie sposób uzgodnić z jakąkolwiek tradycyjną religijnością, a już szczególnie chrześcijaństwem, gdyż jest ono wiarą w Boga-człowieka, zaś doktryna Marksa podobnie zresztą jak radykalny libertarianizm, ustanawia w jego miejsce satanistyczny wprost kult Człowieka-boga. Można więc rzec, iż marksizm to wręcz antyteza chrystianizmu, stąd taka do niego nienawiść fanatycznych wyznawców ''soclucyferyzmu'', przy czym demonizm ten nie ma zgoła nic wspólnego z okultystycznymi obrządkami, rytualnym rypaniem czaszek, pentagramami etc. i doskonale obywać się może bez tego typu błazeństw. Przybiera równie dobrze formę walki z niesprawiedliwością dziejącą się wybranym grupom społecznym lub rasowym, kobietom, przyrodzie samej, zwierzętom choćby, pretekst zawsze się znajdzie. Nie musi nawet wiązać się z orientacją stricte lewicową, owszem przedmiotem kultu może być też przedsiębiorca i mityczny ''wolny rynek'', istota wszakże pozostaje ta sama - ślepa wiara w nieograniczone jakoby możliwości kreacyjne człowieka, wręcz demiurgiczne pozwalające mu rzekomo na dowolny wybór nawet własnej płci, wyzwolenie z wszelkich przyrodzonych uwarunkowań. Na tym właśnie polega czysty satanizm powtarzam, a nie krwawym pajacowaniu ''czarnych mszy'' i ceremoniach na cześć Beliala! Bestia stanowi tu co najwyżej symbol wewnątrzświatowego bóstwa jako wiecznie samopożerającej się otchłani, absolutnej nicości nieskończonej przemiany, z takich oto źródeł wyrasta rewolucyjny aktywizm a jego formuła brzmi: ''możesz być wszystkim, bo jesteś nikim''. Zwykła hołota traktuje to jako wezwanie do użycia na całego, w myśl zasady ''hulaj dusza, piekła nie ma!'', nieliczni jedynie pojmują cały tragizm hedonizmu polegający na afirmacji wszystkich aspektów doczesności, a nie tylko tych przyjemnych. Nietzsche był tego świadom należy mu przyznać, tak oto ujmując istotę głoszonego przezeń ''dionizyjskiego'' rzekomo przezwyciężenia nihilizmu:
''Dotychczas negowane strony istnienia pojąć nie tylko jako konieczne, ale i jako warte by ich pragnąć; warte nie tylko w kontekście dotychczas afirmowanych [ jako ich uzupełnienie i warunek wstępny ], ale same w sobie, jako bardziej mocne, bardziej twórcze, bardziej prawdziwe strony istnienia, w których najwyraźniej wypowiada się jego wola''.
Tak więc Nietzsche nie mogąc niczego przeciwstawić wizji napełniającej uzasadnioną trwogą Krasińskiego świata jako bestii, postanowił rzucić się w jego otchłań totalnie afirmując nicość swym ''amor fati'', co rzecz jasna musiało doprowadzić nieszczęsnego do obłędu. Bowiem postulowany przezeń ''nadczłowiek'', tragiczny hedonista na wieść o czekającej go nieuchronnej śmierci na białaczkę wpadłby w euforyczny rausz, odrzucając przy tym jakąkolwiek kurację i znieczulenie morfiną w imię doświadczenia ''pełni bytu'', objawiającego się szczególnie w krańcowym cierpieniu. Przecież neurofizjologiczna różnica między bólem a rozkoszą sprowadza się jedynie do intensywności impulsów nerwowych - kiedy są one SŁABSZE odczuwamy przyjemność, zaś gdy SILNIEJSZE mękę [ dlatego szczególnie intensywny orgazm może być wręcz bolesny, natomiast odpowiednio osłabione bicie czy krępowanie źródłem przyjemnych doznań, ot cała ''tajemnica'' sadomasochizmu ]. Faktycznie więc potworne aspekty istnienia bytują bardziej od wszelkich ekstatycznych uniesień jakie zafundować nam może życie, dlatego z punktu widzenia dążenia do osiągnięcia spełnienia już ''tu i teraz'' winny być pożądane przez konsekwentnych, totalnych hedonistów. Tak pomyślane dionizyjskie upojenie ''amor fati'' oczywiście przerasta możliwości jakiegokolwiek człowieka, stąd i to ''nad-'' poprzedzające zapowiadany przez Nietzschego wzorzec egzystencji, gdyż każdy z nas posiada pewien próg wytrzymałości po przekroczeniu którego staje się zwyczajnie obesranym, drżącym z przerażenia kawałem mięcha. Posługując się jego napuszoną retoryką: ''dziecko radośnie igrając zmierza do Gułagu'' - oto co w praktyce oznacza ''pragnąć negatywnych stron istnienia, jako bardziej mocnych, twórczych i prawdziwych''. Wspominam o nietzsche'ańskich bredniach w tekście poświęconym Marksowi, bowiem nie jest dziełem przypadku, że tak gładko wpisały się w program konktrkulturowej ''Nowej Lewicy'', wespół z freudyzmem na dokładkę tworząc upiorny zaiste koktajl ideologiczny. Wszystkie one stanowią tylko różne formy jednako podszytego nihilizmem prometejskiego, lucyferycznego aktywizmu Człowieka-''boga'' dysponującego jakoby nieskończonymi możliwościami kreacyjnymi, które ulegną ''wyzwoleniu'' o ile rzecz jasna porzuci on ograniczenia narzucane mu przez Kościół, państwo, rodzinę itp. ''samoalienacje ludzkiego ducha''. Ponieważ całe to ideologiczne dziadostwo wyrasta z najczarniejszej rozpaczy, za odtrutkę nań nie robi bynajmniej pesymizm i histeryczne tarzanie się w prochu i popiele, lecz mądry sceptycyzm mający swe źródło w świadomości nieusuwalnych ograniczeń człowieczej egzystencji. Pokora więc, jakże niemodne to słowo, niekoniecznie chrześcijańska boć przecie już starożytni Grecy nazywali omawiane tu lucyferiańskie napinki mianem ''hybris'', przekroczenia dostępnej ludziom miary. Pojmuję, że takowa wiedza może wydawać się gorzka i mało efektowna w porównaniu z szatańską euforią towarzyszącą gnostycznym ''wtajemniczeniom'' w arkana [od]bytu, wszakże lepsze to niż łudzenie się perspektywą nieosiągalnej z racji naszej śmiertelności pełni. Kac po tym jest wprost demoniczny, więc tym bardziej w okres karnawałowego rauszu i upojenia życzę wszystkim nam otrzeźwienia, w podstawowym jak i nade wszystko głębszym, symbolicznym tegoż sensie.