sobota, 25 lutego 2023

Niemcy i Rosja - wspólna sprawa [ ''chazarów'' tyż ].

Na wstępie warto poczynić uwagę natury zasadniczej, by uniknąć ewentualnych nieporozumień. Otóż dobra znajomość przeszłych dziejów jest potrzebna paradoksalnie dla nabrania dystansu do historii, aby nie stać się więźniem zastarzałych schematów. Zarazem kształt teraźniejszości stanowi efekt wydarzeń z zamierzchłych często epok, sięgających bywa setki a nawet tysiące lat wstecz. Bez elementarnej choćby wiedzy na ich temat wychodzimy więc na głupców i frajerów, aż proszących się wręcz o wydymanie. W gruncie rzeczy ludzkie dzieje najlepiej definiuje dialektyka tego co powtarzalne i zmienne - banał niby, lecz w praktyce mało kto jest w stanie oprzeć się prostackiemu redukcjonizmowi historii do ''stałych wariantów gry'', tudzież popadaniu w jałowe kompilatorstwo następujących jakoby całkiem chaotycznie wydarzeń. Dobrą ilustracją owego mechanizmu jest trafna konstatacja red. Kożuszka w jednej z ostatnich jego ''rozkmin''. Celnie bowiem zauważył, iż większość współczesnych komentatorów dziwujących się pozornie irracjonalnej postawie Berlina wobec wojny na Ukrainie, zdaje się nie mieć pojęcia o elementarnym fakcie z niedalekiej przecież przeszłości. Otóż jak przypomniał, zjednoczenie Niemiec po upadku muru berlińskiego, a tak naprawdę wchłonięcie NRD przez RFN, było efektem porozumienia i strategicznego sojuszu niemieckich elit władzy z sowieckimi. Prawnym zaś spadkobiercą tych ostatnich jest obecna Rosja, co czyni ją głównym gwarantem bezpieczeństwa współczesnych Niemiec, nie zaś USA jak to było w trakcie ''zimnej wojny'' za czasów ''republiki Bonn''. Owszem, nadal Amerykanie mają na ich terenie swe bazy wojskowe, dzięki czemu Niemcy mogą być potęgą eksportową ślącą swe towary głównie drogą morską, kontrolowaną przez Anglosasów. Od kiedy jednak niemiecki ośrodek władzy politycznej na powrót przesunął się na wschód, siłą rzeczy to Moskwa stała się głównym dostawcą bezpieczeństwa i strategicznym partnerem dla Berlina. Oba państwa są przez to symbiotycznie wręcz ze sobą powiązane, stąd rozpad jednego pociągnąłby i upadek drugiego. Nie sposób więc sprowadzić ich wzajemnych relacji do kwestii taniego gazu i ropy, działalności agentury, wreszcie Schroedera w Gazpromie i jego byłej żony jako kochanki obecnego ministra obrony RFN - wszystko to jest wtórne wobec opisanej wyżej zależności Niemiec i Rosji. Wszakże dla nas najważniejszym jest w owym kontekście, iż ceną za zgodę Rosji jeszcze wtedy sowieckiej na ponowną jedność Niemiec, była militarna neutralizacja przez nie NATO. W dalszej zaś kolejności wspólna polityczna akcja Berlina i Moskwy, wymierzona w żywotne interesy państw położonych pomiędzy nimi, z Rzeczpospolitą na czele w myśl zasady: ''Polska wasza, Ukraina nasza''. Tłumaczy to z pozoru irracjonalną politykę niemiecką w dziedzinie obronności, faktyczne rozbrajanie się, gdy wypadałoby na odwrót rozbudowywać wojsko. Po cóż jednak Berlin miałby inwestować w swą jedynie z nazwy Bundeswehrę, skoro po prawdzie służy ona cudzym interesom jako podporządkowana dowództwu Anglosasów, w dodatku stanowiąc potencjalne narzędzie agresji wobec ich głównego obecnie gwaranta bezpieczeństwa? Zneutralizowane przez ostatnie 30 lat zagrożenie kraju ze wschodu, pozwalało Niemcom bezpiecznie prosperować nie ponosząc znaczących nakładów na obronność, w praktyce zaś stacjonujące na ich terenie zbrojne ''siły okupacyjne''. Co oznacza, iż rzeczywistą armią niemiecką jest dziś rosyjska, stąd gdyby zbrojeniówka RFN czuwała nadal bezpośrednio nad jej modernizacją technologiczną, jak to miało miejsce do 2014 r., moskiewska inwazja na Kijów mogłaby się powieść. Sankcje nałożone po zajęciu Krymu zmusiły jednak Niemców do scedowania owego procesu na kontraktorów zewnętrznych w samej Rosji, a ci zgodnie z tamtejszym zwyczajem to sp..., na Ukraińców i nasze Polaków oraz Bałtów szczęście. Emblematyczną postacią, czy raczej kreaturą dla owego procesu jest niejaki Jürgen Elsässer - kiedyś komuch ''internacjonalista'', dziś głośny poplecznik jawnie rewizjonistycznej polityki szowinizmu wielkoniemieckiego, konsekwentnie jednak wróg ''amerykańskiego imperializmu''. Obecnie stoi na czele medialnej tuby propagandowej AFD, jaką jest magazyn ''Compact'' na którego łamach ma czelność łgać o ''polskich obozach koncentracyjnych'' dla Niemców. Wprawdzie sama partia odcina się od takowych prowokacyjnych bredni, jakoś niemrawo jednak, skoro wraz z działaczami AFD Elsässer założył stowarzyszenie o znamiennej nazwie ''Ostwind'', czyli ''wschodni wiatr''. ''Antywojenne'', czyli w praktyce sprzyjające polityce Moskwy, co zbliżyło do ugrupowania antypolskich kanalii Grzegorza Klauna i jego ''oficera prowadzącego'' Skalika. Próby bagatelizowania tego przez krajowych zwolenników ''Gerszona'', że jakoby mowa o marginałach politycznych, są bezczelnym kłamstwem. AFD bowiem konsekwentnie umacnia swoją pozycję w sondażach, wraz z pogłębiającymi się problemami Niemiec, ewoluując od liberalnej głównie partii sprzeciwu wobec obłąkańczej polityki migracyjnej Merkel, w stronę ugrupowania wielkoniemieckich szowinistów. Pomnijmy również, że współcześni neonaziści za naszą zachodnią granicą to nie są już tępe zapijaczone łysole, jak zazwyczaj bywało jeszcze dekadę-dwie temu, lecz dbające o swój wizerunek i sprawnie używające nowych mediów jednostki. Co więcej, dysponują na tyle znaczącymi funduszami, iż mogą wykupywać całe nieruchomości tworząc w ten sposób zupełnie legalnie w pełni ''białe osiedla'', wolne od przeważnie ''obcych rasowo'' migrantów i ich przestępczości. Ponieważ nie radzą sobie z nią sparaliżowane politpoprawnością służby publiczne, popularność takowych rozwiązań będzie zapewne jedynie narastać, nie tylko zresztą w Niemczech ale i całej Europie. Włącznie z Rosją, gdzie tamtejsi neonaziści mogą zawiązać współpracę ze swymi niemieckimi ''kameraden'' na bazie rasowego, a więc ponadnarodowego oporu wobec wyznających zazwyczaj islam ''nachodźców'', co z kolei zbliża ich do... Izraela. Ów ''egzotyczny'' syjonazistowski sojusz wielkoruskich Waregów i Nordyków z ''judeogermanami'', jedynie z pozoru brzmi nieprawdopodobnie, czego dowodem choćby Igor Manguszew. Rosyjski naziol ''zginięty'' niedawno, w niejasnych okolicznościach wskazujących na egzekucję, a zarazem etatowy prowokator kacapskich specsłużb. Inicjator konkurencyjnej wobec ''wagnerowców'' bandy ''jenotów'' skupiającej wszechruskich nacjonałów, weteran walk jeszcze z 2014 roku podczas moskiewskiej inwazji na ukraiński Donbas. Skurwiel zasłynął scenicznym występem, pozując z czaszką jakoby zabitego przezeń obrońcy ''Azowstali'' w obleganym Mariupolu, gdzie szydząc ze zmarłej ofiary zapowiadał podobny los wszystkim pozostałym Ukraińcom. Niestety jedynie na archiwalnych rosyjskich stronach możemy przeczytać, iż Manguszew zmienił nazwisko, bo jego ojcu było Abramowicz a on sam półkrwi Żydem z tatarsko-ruską domieszką rasową. Faktycznie, lico miał nader ''aryjskie'', jak przystało na typowo ''ruskiego nacjonalistę'':


Za ''Wielką Ruś'', czy tam chazarski neokaganat...

...i führera:

 

Nie mam pojęcia co tu robi ów Murzyn, ale fota zacna:

 

Czyż mogą stąd dziwić gratulacje dla ''koszernego'' Wielkorusa od podobnego mu ''judeoraszysty'' Girkina?:

 

- jestem więc pewien, iż takowych ''aszkenazistów'' będzie przybywać, szczególnie po powrocie do władzy w IZSRRaelu Netanjachuja, wiernego przecież druha Fiutina. Wprawdzie ich przyjaźń może wystawić na próbę zapowiadana dostawa irańskich rakiet dla Rosji, jednak nie zagrozi im zdatna tylko do zwalczania palestyńskich samoróbek ''żelazna kopuła'', jakiej przekazanie Ukrainie zadeklarował niedawno Tel Awiw. W tym kontekście rozpatrywałbym zadziwiającą na pozór woltę ideową wspomnianego Gerszona Klauna, który bardziej niż rosyjskimi cuchnie mi służbami państwa położonego w Palestynie. Emblematyczną dla wielkoruskich ''judeonordyków'' jest rodzina żydowskiego Goebbelsa Kremla Sołowjowa, jego dzieci spłodzone z ostatniego trzeciego małżeństwa z ''Aryjką'' o niemiecko-estońskich korzeniach. Szczególnie najstarszy syn Daniło, ''krasawczyk'' i prawdziwa blond bestia niczym z okładki ''Der Stürmera''. Broniący wzorem ojca ''starych sprawdzonych wartości'' Rosji, choć jako ''lepiej urodzony'' rzecz jasna nie na froncie w Donbasie niczym rosyjski plebs, lecz w ''perfidnym Albionie'' jako mocno ''niebinarnopłciowy'' model. Dziewuszki jednak doń lgną, więc to taki Margotek zaliczający głupie ''alternatywki'', cwany podobnie jak tatuś. Wbrew pozorom Scholz również durny nie jest, dobrze wie co robi migając jak się tylko da od zbrojnego wsparcia Kijowa, licząc zapewne iż wcześniej czy później trzeba będzie na nowo ułożyć się z Moskwą. Choćby dlatego, że kontrolując nadal Białoruś władna będzie terroryzować państwa naszego regionu Europy. Działający na Ukrainie polski ekspert Piotr Kulpa potwierdził niedawno publicznie moje intuicje co do białoruskiej ''opozycji'', jako tworu rosyjskich specsłużb. Za jej pomocą zagoniły one Łukaszenkę do narożnika, pozbawiając możliwości dotychczasowego lawirowania między Rosją a tzw. ''Zachodem''. Jeśli więc kwestia oswobodzenia Białorusi z rosyjskiej strefy wpływów stanie się realna, idę o zakład nasi ''patridioci'' gardłujący tyle o Wołyniu nagle przypomną sobie, że przedwojenna Rzeczpospolita wcale nie z ukraińskim separatyzmem miała największy problem, lecz właśnie białoruskim. Dlatego to na Polesie skupiające wtedy mniejszość białoruską skierowany został Kostek Biernacki, człowiek do specjalnych poruczeń Piłsudskiego, który właściwymi sobie metodami zaprowadził tam wreszcie porządek. Nie jest też przypadkiem, że na podległym mu terenie ulokowany został obóz w Berezie, zacna instytucja jakiej dziś tak brak w obecnej RP, aczkolwiek oszczerstwem jest jakoby Kostek miał w nim znęcać się nad osadzonymi, jak bredził Cat-Mackiewicz. Zresztą różni prorosyjscy ''kresowiacy'' już zaczynają grzać temat, na to jednak by równie popularnym co teraz Wołyń stał się obóz koncentracyjny Kołdyczewo, gdzie białoruscy kolaboranci Niemiec hitlerowskich dokonali licznych mordów na Polakach, trzeba będzie nam poczekać do czasu, aż sprawa wyrwania Białorusi ze szponów Kremla nabierze realnych kształtów. Tak więc nawet w przypadku pełnego [ oby!] zwycięstwa Ukrainy, Polska i reszta państw Europy Wschodniej nie zazna spokoju, póty Moskowia tradycyjnie będzie orientować się na Zachód, a zwłaszcza Berlin. Pytanie stąd, czy nadal będzie to proniemiecka Rosja, jedynie po ''koszernym'' liftingu na LGBTariańską modłę, dla wyzbycia się odium swej rzekomej ''homofobii''? Czy też realnie zeurazjatyzowana, z innymi centrami władzy przesuniętymi na wschód, Powołże i za Ural? Wpisana w nowy porządek światowy, którego osią zostałoby serce Eurazji, gdzie Anglosasi dochodziliby za pośrednictwem ludów turkijskich swych interesów z Chińczykami, a i Iran znalazłby w owej strukturze miejsce, choć raczej nie pod obecnym przywództwem [ przy czym mam na myśli korektę religijnego reżimu, nie zaś jego obalenie ]. Niemcy takoż powtórzmy, dzięki ubezwłasnowolnionym przez nie Węgrom Orbana i ich ''turańskiej'' genealogii, mniejsza doprawdy na ile mitycznej, grunt że znajdującej praktyczne zastosowanie w polityce. Niemniej takowy układ idealnie wręcz równoważąc wpływy Europy i Azji, byłby dla Polski o ileż korzystniejszy od ''rozszerzonego Zachodu'', obojętnie czy to w pomniejszonej wersji kontynentalnej ''osi zła'' Paryż-Berlin-Moskwa, tudzież obejmującej Eurosję wraz z Ameryką Północną w majaczeniach globalistów pokroju Gorbiego, czy Brzezińskiego seniora. Geopolityczne zlodowacenie owo w takiej czy innej postaci grozi Rzeczpospolitej zmiażdżeniem, oby więc roztopił je żar środkowoazjatyckiego Wielkiego Stepu:). Na pohybel wszelkim udawanym tylko Hiperborejczykom, pokroju Dugina i podobnej mu hołoty, ''eurazjatyckiej'' jedynie z nazwy. Co prawda Galijew słusznie przypomniał niedawno, że w przeciwieństwie do Missisipi Wołga płynie ''donikąd'' tzn. nie jest ''skomunikowana z oceanem światowym'', mówiąc Bartosiakiem. Tyle że ową słabość można przekuć w siłę, o ile eurazjatycki ''heartland'' o jakim tyle prawią geopolitycy rzeczywiście nim się stanie, tworząc jako się rzekło zwornik nowego ładu o nie tylko regionalnym, ale wręcz już globalnym wymiarze. Oczywiście realizacja tej wizji to kwestia najbliższych dekad a nie lat, zależy też od zdolności samych rosyjskich elit do tak głębokiej przemiany własnego kraju, którego dotychczasowy model rozwojowy zwyczajnie zbankrutował. Rosji dosłownie nie stać na kontynuację zabójczej dla niej polityki neoimperializmu, kosztem państw poradzieckiej zony z Ukrainą na czele, tak by desperacko utrzymać swą pozycję wśród mocarstw Zachodu. Gdyby bowiem Moskwa faktycznie zamierzała się odeń odgrodzić, wspierałaby jeszcze dążenia niepodległościowe Ukraińców i Białorusów, jako konieczny ku temu ''bufor'' w ramach polityki prometejskiej na kacapską modłę. Rzecz jasna jest to niemożliwe z podanych na wstępie powodów, dopóty organiczna niemalże wspólnota Rosji i Niemiec nie zostanie przynajmniej rozluźniona, na to zaś pierwsza winna być trwale sparaliżowana, lub radykalnie przekształcona a drugie zaś ubezwłasnowolnione przez Anglosasów, z naszą Polaków niemałą pomocą i Ukraińców decydującym udziałem.

Strategiczną wspólnotę powojennych Niemiec i Rosji, dobre już ponad pół wieku temu doskonale rozpoznał nie kto inny, co sam Władysław Gomułka. Przy czym robienie z tow. Wiesława jakoby ''narodowca'' jest bezprzedmiotowe, bowiem owszem był on patriotą, lecz Polski ''Ludowej'' czyli rewolucyjnej, która miała w jego zamyśle powstać na trupie starej. Dosłownie, stąd podobni mu krajowi komuniści jak Moczar, byli nawet bardziej skłonni do siłowej rozprawy z rodzimym podziemiem antykomunistycznym i oponentami politycznymi, niż przywieziona na radzieckich czołgach ''żydokomuna''. Zachowując pewne proporcje można by ich porównać do jakobinów, którzy w imię ''jednej i niepodzielnej'' Francji dokonali ludobójstwa swych rodaków z Wandei. Gomułka nie był też raczej materiałem na polskiego Titę, w gruncie rzeczy żywił do ''towarzyszy radzieckich'' podobny stosunek, co chłop pańszczyźniany w dawnej Rzeczpospolitej do szlachty: uznawał jej wyższość nad sobą, ale zarazem dochodził się z nią zaciekle swych praw, nie zaś był jej pokornym niewolnikiem, co wmawiają nam dziś neostaliniści w typie głupiego Jasia Sowy. Takoż i grubo ciosany siekierą Wiesław potrafił publicznie opierdolić dziedzica moskiewskiego Chruszczowa, za jego potajemne dogowory z Niemcami zachodnimi kosztem Polski ''ludowej''. Podobny numer zresztą - odstąpienie NRD za cenę wyjścia RFN z NATO, lub zbrojną ''neutralizację''  Paktu wobec ZSRR - chciał już wykręcić Beria, na szczęście jednak dla Warszawy został w porę odjebany przez kremlowskich wspólników zbrodni. Zagrożone owym układem były też zachodnie ''Ziemie Odzyskane'' PRL, a przynajmniej Szczecin powracający tym sposobem do ''niemieckiej macierzy'', kontrolującej przez to strategiczne dorzecze Odry. Trzeba było dopiero zamachu stanu Breżniewa, by radzieccy ''sojusznicy'' dali wreszcie swym polskim ''towarzyszom'' gwarancje bezpieczeństwa nowych granic kraju w poł. lat 60-ych. Niemniej wciąż brakowało takowych ze strony Zachodu, szczególnie ''rewizjonistycznego'' RFN, stąd Gomuła powziął próbę odciągnięcia od nich ''bratnich'' NRD i Czechosłowacji porozumieniem gospodarczym i politycznym w ramach RWPG. Propozycja spotkała się jednak z ich lekceważącą odmową, zwłaszcza arogancją wobec ''tow. Wiesława'' popisał się rządzący wówczas w Berlinie Wschodnim Ulbricht. Bowiem w swym mniemaniu miał wyłączność na rolę pośrednika między kapitalistycznymi rodakami a Moskwą, stąd nie mógł pozwolić, by mu w tym bruździł jakiś ''polacken'', a niechby i przywódca ''bratniej'' partii komunistycznej. Prawdziwą grozą jednak napawała Gomułkę ''praska wiosna'', gdyż trafnie przewidywał, że wypadnięcie Czech spod kurateli sowieckiej na powrót uczyni je protektoratem Niemiec, tym razem zachodnich jedynie. Dlatego mocniej nawet niż Breżniew cisnął na interwencję militarną i spacyfikowanie ''wolnościowego zrywu'' w wykonaniu eurokomunistów pokroju Dubczeka. Słusznie, bowiem zdławienie ''praskiej wiosny'' z udziałem wojsk PRL, wymusiło na Niemczech Zachodnich uznanie faktu, iż porozumienie z Rosją sowiecką będzie niepełne, bez ułożenia się także z Polską ''Ludową'' ws. jej zachodnich granic. Kosztem Czech niestety, ale polityka to nie koncert życzeń, stąd nie dajmy sobie wmówić bredni demoliberalnych skurwieli pokroju Michnika i Kuronia, że mamy tu jako Polacy czego się wstydzić, bośmy pomogli wtedy dokopać ich kumplom zza Tatr jak Havel, obojętnie czy identyfikujemy się z PRL lub też odrzucamy ją po całości. Nie ma co robić tym samym z Gomułki jakowegoś ''bohatera narodowego'', wspominałem już o jego poparciu dla bezwzględnej rozprawy z powojenną antykomunistyczną partyzantką. Konto ''tow. Wiesława'' obciążają też robotnicze ofiary grudnia '70 roku, zupełnie niepotrzebne, bowiem protesty na Wybrzeżu były w owym czasie niemal całkiem spacyfikowane. Gomułka jednak dał się podpuścić ewidentnej sowieckiej prowokacji, sprokurowanej na miejscu przy udziale ludzi Moskwy - gen. Jaruzelskiego i Gierka. Słusznie więc zapłacił za ów fatalny błąd i zbrodnię utratą władzy, niemniej porozumienie z RFN stanowi niezaprzeczalne osiągnięcie jego rządów, o dalekosiężnych reperkusjach trwających do dziś i mniejsza już za jaką cenę je uzyskano. Zresztą wszystko wskazuje na to, iż ''podgotowką'' do obalenia przez Sowietów nazbyt krnąbrnego wobec nich Wieśka, był jeszcze marzec '68 roku. Ponieważ jednak omawiałem kiedyś rzecz obszernie, więc tylko przypomnę, iż nafaszerowana wtedy czerwonoarmistami Legnica stała się drugim po Warszawie ośrodkiem antygomułkowskich protestów ''wolnościowych'' eurokomunistów. Natomiast jeśli idzie o trwającą właśnie niemal tuż obok nas wojnę, żadne ''pruskie'' krzyże na ukraińskich czołgach nie zmienią faktu, że Rosja porzuciła dla układów z Niemcami rosyjskojęzycznych Ukraińców. Owszem, nadal nie brak wśród nich skończonych idiotów, którzy nawet jeśli będą im spadać moskiewskie nuki na zakuty łeb, czekać będą i tak ''ruskiego miru''. Kto ma jednak z nich głowę na karku, a takich jest na szczęście tam sporo, nakurwia teraz w Rosjan aż miło, co przyznają sami rosyjscy kolaboranci jak niejaki Igor Dimitriew. Rodem z Odessy, były tamtejszy radny miejski, który jeszcze w 2014 roku przeszedł na stronę Moskwy, a dziś mówi otwarcie, że rozumie swych byłych znajomych, którzy teraz napierdalają się min. pod Bachmutem z ''orkami''. Bowiem nie chcą, by ich rodzinne miasto stało się drugim Mariupolem, Dimitriew zaś opowiada szczerze jak to tam wygląda - okupanci postawili owszem na terenie zburzonych przez nich bloków ''potiomkinowskie osiedle'', ale jeśli ktoś z miejscowych chce w nim zamieszkać pytają go o ''bumagę'', dokument potwierdzający zameldowanie. Jeśli spłonął w czasie walk odsyłają delikwenta z kwitkiem, a nawet gdy komuś cudem ocalały papiery mówią mu, iż ze względu na zapisane w nich ukraińskie obywatelstwo pomocy winien szukać w Kijowie. Rezultatem jest trwająca w Mariupolu katastrofa humanitarna, wywołana bezwzględnością rosyjskich okupantów, przez co jakieś 100 tysięcy ludzi pozostałych na miejscu wegetuje tam w piwnicach, lub tuła się gdzieś po ruinach. Dimitriew bowiem nie ma złudzeń, iż tzw. ''specoperacja'' służy jedynie temu, by moskiewscy burżuje napchali sobie kabzę kosztem ''wyzwalanych'' jakoby przez nich, głównie rosyjskojęzycznych dotąd obywateli Ukrainy. Jakby tego było mało, wśród kacapskich Julek, Natasz czy jak je tam zwać, zapanowała moda na robienie sobie insta fotek na tle zniszczonych bloków spustoszonego Mariupola. Tak by pozujące na jakieś ''doom emo'' głupie cipy mogły podbijać sobie zasięgi pierdoleniem farmazonów o ''estetyce totalitaryzmu'', fashionistki jebane. Dopełniając obraz rosyjskiego spierdolenia, ichnia transdżenderowa ciota o przybranym mianie ''Natasza Maksimowa'', nazwała w ruskich soszialach swą zniszczoną trądzikiem cerę jej/jego ''prywatnym Mariupolem''... To jakby ktoś miał jeszcze złudzenia, że Rosja pro-LGBT będzie jakoby ''lepsiejsza'' od tej rzekomo ''homofobicznej'' - ni chuja. Jednym słowem to sam Kreml nie pozostawił nade wszystko ''ruskim'' Ukraińcom wyboru: chcąc nie chcąc muszą stawać w obronie swego nawet skorumpowanego mocno państwa, bowiem ''ruski mir'' w kontrze grozi im prawdziwym regresem cywilizacyjnym!

Wobec powyższego jasnym staje się, że Ukraina nie zastąpi Niemcom Rosji w roli gwaranta ich bezpieczeństwa, może co najwyżej służyć za narzędzie szantażu wobec krajów jak Polska, za pomocą opłaconych przez Berlin polityków Kijowa. Jakże jednak mamy prawo jako Polacy żywić pretensje do Ukraińców za ich proniemieckich neobanderowców, skoro wśród nas aż roi się od unijnych folksdojczów?! Cóż takiego zrobili z tym szczególnie gardłujący tyle o Wołyniu krajowi narodowcy, czy uszykowali jaką zmasowaną do tego kontrę? Póki co raczej zajmują ich wzajemne przepychanki w endekoidalnym getcie politycznym. Zresztą z polakożerczymi rezunami na Ukrainie różnie bywa, bo cóż począć z Illa Kywa, który jest prorosyjskim banderowcem? Tamtejszym odpowiednikiem Mariana Kowalskiego, równie jak on tępym łysolem, ale za to byłym bojownikiem ''Prawego Sektora'', który brał udział w fortyfikowaniu Bachmutu po wybuchu walk w Donbasie w 2014. Teraz zaś robi za jednego z czołowych obok Medwedczuka rosyjskich kolaborantów i zdrajców swej ojczyzny, ot ''czełowiek-zagadka''. Bodaj czy nie bardziej jeszcze niestereotypowy przykład stanowi niejaki Jurij Mychalczyszyn - onegdaj główny ideolog neobanderowskiej partii ''Swoboda''. Prowadził jej internetowy Ośrodek Badań Politycznych, którego patronem był Józio Goebbels... Później zamieniony na Ernsta Jungera, kiedy zrobiło się o tym zbyt głośno. Nie dziwota więc, iż nazywał Holocaust ''jasnym okresem w historii'', zaś mordy Polaków na Wołyniu sławił jako ''okrutną ukraińską rekonkwistę'' i ''rewanż za klęskę ZURL'' ze stolicą we Lwowie. Jednym słowem modelowy rezun i jako taki służący za przykład rodzimym onucom, niestety pomijają one przy tym do dziś jeden, za to istotny szczegół z jego biografii. Otóż po Euromajdanie imć Mychalczyszyn objawił się jako etatowy funkcjonariusz Służby Bezpeky Ukrainy, czyli zawodowy prowokator o czym w poświęconym mu polskim haśle na Wiki już ani słowa. Podobnych przypadków można by przytaczać długo, dobrze stąd, iż w kontrze są również tacy, jak wspomniany w poprzednim tekście historyk Danyło Janewski. Znana postać i komentator ukraińskiego życia publicznego, który nazywa po imieniu Stepana Banderę niemieckim agentem i terrorystą, zaś Chmielnickiego rzeźnikiem Polaków, Żydów i grekokatolików, odpowiedzialnym za popadnięcie Ukrainy w kilkusetletnią niewolę Moskwy. Za co owszem spotyka go nienawiść i groźby spalenia żywcem ze strony ukraińskich nacjozjebów, ale w Polsce to niby nie byłoby podobnie, gdyby i u nas ktoś poważył się na równie ostrą krytykę wielu dętych pseudo-bohaterów rodzimej historii? Na przykład może ktoś wytłumaczyć skandal, jakim jest pomnik Komeńskiego w Lesznie, spalonym w czasie ''potopu szwedzkiego'' przez polskie wojska za zdradę tego skurwysyna, który sprowadził na Rzeczpospolitą najazd Rakoczego? Czesi są w prawie sławić go jako antyhabsburskiego bojownika o ich niepodległość, sporządzającego w tym celu szpiegowskie mapy Moraw, ale coś takiego u nas zakrawa na horrendum. Nade wszystko zaś, skoro obecnie Niemcy i Rosję może łączyć wspólnota żywotnych interesów i to pomimo monstrualnych, liczonych w dziesiątkach milionów ofiar wzajemnych waśni z przeszłości, dlaczegóż to samo nie ma tyczyć dziś Polski i Ukrainy? Z o ileż mniej obciążonym rachunkiem po obu stronach pod tym względem, jednako zagrożonych zniewoleniem przez Berlin i Moskwę, przybierającym tylko inne formy: politycznej korupcji i ekonomicznej podległości z jednej, a otwartej militarnej agresji grożącej całkowitym zniszczeniem kraju z drugiej. Co nie gwarantuje wszakże, iż elity Warszawy i Kijowa, oraz stanowiące oba państwa nacje są tego w pełni świadome niestety, ale to już całkiem inna kwestia. Dlatego ze spokojem wysłuchuję opowieści niektórych znajomych, jakimi to chujami w pracy i podpierdalaczami okazują się czasem Ukraińcy, których znaczną część w Polsce stanowi prorosyjska hołota z Donbasu, robiąca siarę reszcie rodaków. Znam również pozytywne historie wzajemnych kontaktów, wszakże jednako nie ma to w gruncie rzeczy większego znaczenia. Bowiem powtórzmy polityka to nie koncert życzeń i opieranie jej na sentymentach, także tych negatywnych, okazuje się dla niej zabójcze skazując na przegrywizm. Zdecydujmy się stąd wreszcie: jesteśmy trzeźwymi do bólu, faktycznymi realistami czy też rozhisteryzowanymi pizdami niczym Warzecha i jemu podobni? Pomnijmy przecież, że wojna na Ukrainie położyła kres polityce ''ciepłej wody w kranie'', gdyż jej tam zwyczajnie braknie, a przeto oznacza nawrót brutalnej realności, zamilknięcie postmodernistycznego ględzenia o ''wyborze'' płci, rasy itd. Nawet jeśli parady LGBT ponowią się w Kijowie, doświadczenie walk i śmierci oraz spustoszenia kraju będą zbyt dojmujące, aby zagłuszyć je podobnymi bachanaliami sztucznie zaimplementowanymi ze ''zgniłego Zachodu''. On zaś nie porzuci Ukrainy dla interesów z Moskwą, czego najlepszy dowodem zaangażowanie takich ekonomicznych gigantów, jak JP Morgan a zwłaszcza potężny fundusz inwestycyjny Blackrock. Co oczywiście wywołało wśród prorosyjskich przegrywów histerię, zwyczajowe posądzenia o budowę ''Wielkiej Chazarii'', tudzież wyprzedaży majątku narodowego globalnym koncernom. Mentalne kacapstwo zrzucające winę za ów stan rzeczy na politykę władz w Kijowie, perfidnie zaprzecza odpowiedzialności Rosji, która nie pozostawiła Ukrainie pod tym względem najmniejszego choć wyboru. Bowiem w kontrze ''ruski mir'' oznacza ruinę miast i rozpierdol przemysłu, a nade wszystko eksterminację miejscowej populacji z męską na czele. O czym otwarcie już mówią żony donbaskich ''separów'' w swych apelach o ocalenie mężów ginących w beznadziejnych walkach na froncie. Głupio adresując je do Fiutina, który wydymał wraz ze swą czeredą takich jak oni bez mydła, frajerów pokładających nadzieję w tym, jakoby putinowska Rosja stanowi ''alternatywę'' dla globalizacji. Niepomnych przeto, iż wspomniany Blackrock pomógł kremlowskim władzom przed inwazją na Kijów zgromadzić fundusze sięgające grubo ponad pół biliona dolarów rezerw walutowych. Za co Moskwa de facto odegrała swoją rolę w teatrzyku globalistów, mniejsza już świadomie czy nie, bo nie mnie to rozstrzygać, gdyż nie jestem tak ''wszechwiedzący'' jak Marcin Rola. W ogóle odradzam bawienie się wzorem tego zjeba w gnozę polityczną, z jej infantylną wizją świata jako pola manichejskiej walki sił dobra i zła, konieczna jest tu spora doza pokory poznawczej, nie zaś łudzenie się odkryciem jakoby ''superformuły rzeczywistości''. Co do mnie próbuję jedynie jakoś rozpoznać w otaczającym mnie chaosie pewną rozumną całość, na ile rzecz jasna pozwalają mi ograniczone władze poznawcze śmiertelnika i polecam takową postawę innym, jeśli nie chcą paść łupem szarlatanów wpadając do ''króliczej nory'' własnej zamkniętej na cztery spusty umysłowości. Na tyle przy tym tępej, że jako przykład ''zachodniej zgnilizny obyczajowej'' podaje zdjęcia z imprezy prokremlowskiej cioty, rosyjskiego wyjca Kirkorowa - jego zabawy z transwestytami nie przeszkodziły ''katechonowi'' odznaczyć zboczeńca. Za co ten wdzięczył się przed Fiutinem bełkocząc o ''naszym'', czyli rosyjskim Krymie, na którym zresztą wystąpił dla tamtejszych okupantów. Bowiem Rosja to jedynie krzywe zwierciadło Zachodu, jego groteskowo spotworniałe oblicze, a nie żadna dlań alternatywa.

Dowodem choćby wspomniany w poprzednim tekście portal ''Sputnik i Pogrom'', formatywny dla pokolenia współczesnych rosyjskich nacjonalistów, który był niczym innym jak adaptacją do miejscowych realiów amerykańskiego formatu ''alt-prawicy''. Z czym jego założyciele jak Proswirin nigdy nawet specjalnie się nie kryli, Rosja doczekała się też swej wersji ''inceli'' oraz mizoginicznych ''pigularzy'', czyli ruchu ''red pill'' w osobie pozującego na ruskiego ''chada'' Władislawa Pozdniakowa i jego ''męskiego państwa''. Kanalia żerowała na fakcie, że życie mężczyzny zwłaszcza na rosyjskiej prowincji jest gówno warte, on sam zaś traktowany zwykle z pogardą przez własne rodaczki, marzące za to często o daniu dupy obcokrajowcowi, oczywiście ''przy forsie'' i najlepiej ''innorasowemu''. Rzecz jasna nie jest to żadna rosyjska specyfika, ot w Polsce wcale pod tym względem nie jest wiele lepiej, tyle że problem ów wyostrza beznadzieja tamtejszej ''głubinki'' pełnej zapijaczonych i naćpanych, nie szanujących siebie facetów. Tak więc Rosja w pierwszej kolejności zasługuje na własny ruch ''Male Lives Matter'', sęk jedynie w tym, iż Pozdniakow - ewidentna kreacja kacapskich uboli - wykorzystywał frustrację i agresję zwolenników do szczucia ich na zwykle Bogu ducha winne ofiary, tylko nie na głównych sprawców braku perspektyw dla młodych Rosjan, jakimi są władze Kremla. Niby był przez nie represjonowany, wydały one nakaz zamknięcia jego strony i zmusiły w końcu do emigracji. Wskazuje to jednak na celowe uwiarygadnianie agenta, skoro po moskiewskiej inwazji na Kijów Pozdniakow wpadł w prorosyjski amok sławiąc ostrzał Charkowa jako ''dyskotekę stulecia'', czemu towarzyszyły jego chojrackie przechwałki, iż ''specoperacja'' zakończy się sukcesem w mityczne trzy dni. Wcześniej zresztą nakręcona przezeń nagonka na azerskiego komika, który pozwolił sobie na dworowanie z Rosjan, doprowadziła do wydalenia tegoż ''na wsiegda'' z kraju - trudno o lepszy dowód cichego poparcia ze strony kremlowskich władz dla działań skurwysyna. Tak więc z dwojga złego lepsza już zależność od globalnych, anglosaskich przeważnie korporacji, niż moskiewska niewola, przy czym to nie USA/UK są rzekomo takie wspaniałe, tylko Rosja aż tak ch...owa. Na pogardę bowiem jedynie może zasługiwać mizoandryczny kraj, który umożliwia zamieszkującym je kobietom czerpanie zysku ze śmierci własnego męża, ojca lub syna. Wiele z nich nie kryje stąd radości, że mogą dostać za nich na przykład futro, choć i to służy jedynie władzom do urządzenia ''pokazuchy'', krwawy podarek jest odbierany przez nie idiotkom po akcji. Z drugiej jednak przyznać trzeba, iż nie wszystkie ruskie baby straciły na tyle rozum, o czym świadczą ich wspomniane apele o ratunek dla mężów ginących niepotrzebne na froncie. Bowiem na feminazistowską ''samorealizację'' stać może jakąś wielkomiejską korposukę, ale już nie ledwo wiążącą koniec z końcem kobietę z rosyjskiej ''głubinki''. Na tym zanurzony w aktualiach czytelnik może spokojnie zakończyć dalszą lekturę, gdyż sięgnę teraz nieco wgłąb dziejów, dla omówienia pobieżnie genezy rojeń Niemców na temat Rosji, od której to przypadłości nie były wolne nawet wybitne umysły. Jednym z nich był Leibniz, którego biografię autorstwa włoskiej profesoressy Marii Rosy Antognazzy, miałem przyjemność niedawno czytać. Wprawdzie kreślony przez nią nadto wygładzony wizerunek niemieckiego filozofa i uczonego budzi u mnie sporo zastrzeżeń. Przedstawia go bowiem z jednej jako ''irenistę'', niezłomnego zwolennika jedności chrześcijan, zarazem przytaczając wielokrotnie dowody konsekwentnej wrogości Leibniza do polityki ultrakatolickiego ''króla Słońce''. Na tyle daleko posuniętej, iż nawet zagrożenie Wiednia inwazją tureckich ''pohańców'' nie przeszkodziło mu w absolutystycznej Francji Ludwika XIV upatrywać nadal głównego wroga Rzeszy. Rozbitej wówczas politycznie i podzielonej religijnie, nie tylko na katolików i protestantów, ale i wśród tych ostatnich trwał zaciekły spór między zwolennikami Kalwina i Lutra. Dość rzec, iż rodzinna dla Leibniza luterańska Saksonia w czasie wojny 30-letniej trwała przy kontrreformacyjnych Habsburgach, przeciwko rządzonemu przez kalwinów nadreńskiemu Palatynatowi, a nawet pokrewnej wyznaniowo przecież Szwecji. W tym oto politycznym i religijnym rozbiciu wczesnonowożytnej Rzeszy, należy upatrywać źródeł ponadkonfesyjnego ''irenizmu'' wszechniemieckich imperialistów, takich jak Leibniz. Włoska biograf wprawdzie usilnie stara się przedstawić go jako ''uniwersalnego humanistę'', myślącego już wtedy w globalnych niemalże kategoriach. Dokonuje jednak przy tym podobnej manipulacji, jak gdy przytaczając postać jednego z głównych mistrzów intelektualnych Leibniza, którym był Komeński pomija nikczemne zaangażowanie polityczne tegoż w pierwszą, nieudaną na szczęście próbę rozbioru Rzeczpospolitej. Antognazza nie wspomina również, że Komeniusz należał do ''tajnego bractwa'' tzw. Różokrzyżowców, tak samo jak wymienieni przez nią John Dury i Samuel Hartlib - ''kolekcjoner informacji'' [ intelligencer ], czyli mówiąc wprost angielski szpieg. Z siatki wywiadowczej Hartliba obejmującej niemal całą Europę, a nawet sięgającej za ocean do kolonii amerykańskich, wywodziła się okultystyczna idea ''salomonowego'' kręgu uczonych ''wtajemniczonych'' w sekrety Natury. Owa ''pansofia'' legła u podstaw Królewskiego Towarzystwa naukowego, którego pierwszym sekretarzem został Heinrich [ późn. Henry ] Oldenburg, aktywny uczestnik wspomnianej siatki szpiegowskiej Hartliba. Skupionej na realizacji różokrzyżowego konceptu ''generalnej reformacji świata'' chrześcijańskiego, obejmującej rewolucję tak ideową co polityczną. Konkretnie zaś ponadkonfesyjnego sojuszu głównie niemieckich i angielskich protestantów wymierzonego w papieski Rzym i Habsburgów. W tym celu różokrzyżowcy czynnie zaangażowali się w osadzenie na czeskim tronie ''króla zimowego'', kalwińskiego władcy Palatynatu Reńskiego i męża córki Jakuba I Stuarta, co stało się pretekstem do wojny 30-letniej. 

Dopiero na tym tle nabiera właściwego znaczenia złowroga działalność Komeńskiego z okresu upadku dotychczasowej potęgi Rzeczpospolitej w poł. XVII wieku, acz grubą przesadą byłoby posądzanie o doprowadzenie doń ''spisku protestanckich różokrzyżowców''. Natomiast wielu jego uczestników odegrało w tym historycznym dramacie nikczemną rolę jak widać - pomieniony wyżej Oldenburg zaś wtajemniczył swego rodaka Leibniza w sekretny krąg uczonych i szpiegów skupionych w The Royal Society. Do czego zapewne przyczyniło się wcześniejsze sekretarzowanie początkującego niemieckiego badacza lokalnemu stowarzyszeniu Różanego Krzyża w Norymberdze. Włoska ''biografinii'' rzecz jasna także nie pisze o tym otwarcie, wspominając jedynie enigmatycznie o jakowymś kręgu dziwaków ''parających się tajemnymi alchemicznymi eksperymentami, min. w celu odnalezienia kamienia filozoficznego''. Dodając wszakże przy tym, iż Leibniz ''w późniejszym życiu nie żałował tych młodzieńczych doświadczeń z pierwszej ręki, które otworzyły mu dostęp do specyficznego rodzaju tajnych dokumentów''. Wzmianka choć o jego okultystycznym zaangażowaniu jest zaś istotna, bowiem wiele wskazuje na kontynuację przezeń ezoteryczno-politycznego programu Różokrzyżowców ''generalnej reformacji świata''. Oczywiście nie ma co przesadzać ze znaczeniem tegoż, rozbijającym się o zwykły brak solidarności wśród uczestników owego spisku. Dość rzec, iż wspólny udział w nim Newtona i Leibniza nie przeszkodził obu w karczemnym wręcz, publicznym sporze o pierwszeństwo odkrycia rachunku różniczkowego. W ogóle słabość wszelkich spisków i towarzyszących im ''teorii'' zasadza się na zbyt optymistycznej wizji człowieka, zakładającej konsekwentnie długofalowe, czasami ponoć trwające nawet przez pokolenia działanie jakiejś grupy ''wybranych''. Tymczasem wcześniej raczej niż później rozbija się ono zwykle o czysto ambicjonalne waśnie, kłótnie na tle podziału władzy i płynących stąd zysków, czy wreszcie odmienną interpretację ''jedynie słusznych'' idei. Niemniej jest faktem, że to różokrzyżowa ''pansofia'' uformowała w zasadniczym stopniu wybitną umysłowość Leibniza, wpływając tak na jego twórczość naukową jak i czynne zaangażowanie w europejską politykę swej epoki, stąd brak choćby wzmianki o tym obniża jednak nieco wartość, poza tym godnej polecenia, biografii niemieckiego filozofa. Nie pojmiemy jej bez tego, czemuż choćby w dobie zmagań z Turkami o Wiedeń popełnił on zjadliwy pamflet na Ludwika XIV, a także wydał anonimowo w Holandii wojującej wówczas z Francją propagandową broszurę, zawierającą przetłumaczone przezeń edykty kard. Richelieu wykładające tegoż strategię polityczną. Leibniz opatrzył ów zbiór dokumentów wymownym tytułem: ''Czego należy się nauczyć od swego wroga''... taki zeń był ''irenista'', zwolennik ugody między chrześcijanami, osobliwie jednak tylko ''wybranymi''. Znamienne, że większość lansowanych przezeń konceptów politycznych poniosła fiasko, jak choćby jego ''lobbing'' na rzecz obioru królem Rzeczpospolitej władcy Palatynatu Reńskiego, któremu służył min. jako dyplomata a też i agent wpływu co widać z powyższego [ podobnie jak później Elektoratowi Hanoweru ]. Poronionym już całkiem pomysłem w ówczesnych realiach, była podjęta przez Leibniza próba skłonienia Ludwika XIV do przekierowania francuskiej ekspansji z protestanckich przeważnie księstw Rzeszy i Holandii, na władany wtedy przez Osmanów Egipt. Rzecz jak wiadomo doczekała się realizacji dopiero jakieś stulecie później, w postaci również zakończonej sromotną porażką wyprawy Napoleona. Leibnizowi nie było dane zdyskontować nawet jedynego bodajże spełnionego projektu politycznego, jakim stała się sukcesja dynastii hanowerskiej na angielskim tronie, a któremu to poświęcił on ostatnie dekady działalności. Na własne poniekąd życzenie, gdyż olewał zlecone mu przez władców Hanoweru opracowanie historyczne genezy ich rodu, pod pozorem zbierania potrzebnych ku temu dokumentów w archiwach, wożąc się po dworach niemal całej ówczesnej Europy za pieniądze mocodawców. Wprawdzie nie trwonił całkiem czasu poświęcając go na proteuszową, szaloną wręcz aktywność intelektualną obejmującą nieprawdopodobne dla uczonych naszej doby spektrum zagadnień z dziedziny filozofii, matematyki, językoznawstwa, inżynierii, badań historycznych itd. Niemniej pracodawcy tak mało obowiązkowego urzędnika, jakim był Leibniz mieli pełne prawo się nań wkurwić, stąd elektor hanowerski po obraniu władcą Albionu jako Jerzy I odmówił swemu krnąbrnemu funkcjonariuszowi podążenia za sobą do Londynu, póty ten nie zakończy zleconej mu roboty. Za którą przeto niemiecki geniusz jak niepyszny musiał się zabrać, trawiąc na nią ostatnie lata życia. Co istotne jednakże, protestancka sukcesja w Anglii miała w zamyśle Leibniza stanowić mocny kontrapunkt dla zapędów absolutyzmu katolickiej Francji Ludwika XIV, zwłaszcza po odwołaniu przezeń edyktu nantejskiego i wypędzeniu z kraju kalwińskich hugenotów. Wyspiarskie królestwo stawało się w optyce niemieckiego uczonego zwornikiem ''antypapistowskiego'' sojuszu protestantów, poświęconego realizacji dzieła ''generalnej reformacji'', czyli rewolucjonizowania ideowego i politycznego świata, nie tylko zresztą europejskiego. Bowiem wrogość żywiona wobec katolickiej hegemonii nie przeszkadzała Leibnizowi aktywnie korespondować z jezuickimi misjonarzami w Chinach. Zarazem w imię ustanowienia upragnionej jedności Rzeszy, przechodził do porządku nad absolutystycznymi zapędami wrogich reformacji Habsburgów. Ów ''irenizm'' ułatwiał mu jego specyficzny ''różokrzyżowy'' protestantyzm, naznaczony piętnem ezoteryki dalekiej zarówno od luterańskiej, co i kalwińskiej ortodoksji. Z perspektywy Leibniza ''gallikański'' katolicyzm francuskiej monarchii okazywał się więc bardziej ''fundamentalistyczny'', niż zaciekle kontrreformacyjny praktykowany przez wiedeński dwór. Najistotniejszym jednak w omawianym kontekście jest, iż w kreślonych przezeń planach odzyskania podmiotowości politycznej przez Rzeszę ważną pozycję zajmowała Rosja. W postaci rodzącego się wówczas imperium Piotra I, kosztem głównie Rzeczpospolitej o czym włoska ''biografka'' nie wspomniała bodaj ani słowem, nawiasem skandalicznie pomijając też rolę Sobieskiego w ocaleniu Wiednia przed tureckim najazdem. A nie przepraszam, opracowanie autorstwa ''signory'' Antognazzy zawiera taki oto passus poświęcony min. rosyjskiemu wpływowi na politykę szlacheckiej Respubliki, jaki teraz przywołam na prawie cytatu. Pozwalając sobie dla jasności wywodu na pewne drobne wtręty i korekty stylistyczne, wszakże dochowując wierności wyrażonej w nim treści:

''W międzynarodowej, wielokulturowej perspektywie Leibniza Rosja odgrywała kluczową rolę pośrednika - nie tylko między Europą a Chinami, ale również ''łacińską'' i ''germańską'' tradycją chrześcijaństwa. Ważnym skutkiem tego przekonania było prowadzenie przez Leibniza kampanii na rzecz otwarcia drogi lądowej do Chin przez Rosję. Ponieważ drogi morskie do Chin były kontrolowane [ w owych czasach ] przez Portugalczyków i Hiszpanów, nie mówiąc o innych problemach, istnienie takiego szlaku wydawało się warunkiem możliwości zorganizowania misji protestanckiej. Z drugiej strony w nieprzerwanej tradycji Kościoła wschodniego [ i greckiego ] sięgającej czasów apostołów, Leibniz upatrywał bezcennego źródła mogącego pomóc w skorygowaniu nieuzasadnionych innowacji [?!] wprowadzonych przez łacińskie chrześcijaństwo. Uważał, że wyłącznie poprzez zjednoczenie trzech głównych tradycji wiary Chrystusowej - greckiej, łacińskiej i germańskiej - możliwy byłby powrót do prawdziwego nauczania katolickiego [ w znaczeniu: powszechnego ] Kościoła, uzgodnionego na w pełni ekumenicznym soborze. [...] Istniały również inne powody, aby kultywować stosunki z Rosją: postęp nauki i wiedzy możliwy dzięki kontaktowi ze światem słowiańskim, a także mecenat nowego cara Piotra I. Okazja na spotkanie, jeśli nie z samym władcą osobiście [ na co Leibniz żywił nadzieję ], to przynajmniej z ludźmi z jego otoczenia nadarzyła się w sierpniu 1697 roku, kiedy rosyjski samodzierżca przebywał incognito przejazdem w dolnosaksońskim Coppenbrügge, odbywając podróż z Berlina do Niderlandów w ramach tzw. Wielkiego Poselstwa do krajów Europy Zachodniej w latach 1697-98. [...] Przewodniczyli mu oficjalnie najważniejsi carscy urzędnicy jak rodem z Genewy Franz Lefort, Fiodor Gołowin zawierający w przeszłości traktat nerczyński z Chinami, czy Prokopiusz Woznicyn. Choć jego oficjalnym celem było wzmocnienie koalicji przeciwko imperium osmańskiemu, jakie stale zagrażało Rosji, szerszym zamiarem Piotra I było zbadanie stosunków międzynarodowych panujących w Europie Zachodniej i pozyskanie doradców, którzy pomogliby mu przeprowadzić długą listę zaplanowanych przezeń reform. Ów cel był oczywiście miodem na serce Leibniza, choć jego starania, aby skontaktować się z Franzem Lefortem [ a za jego pośrednictwem z carem ] nie przyniosły sukcesu, udało mu się dotrzeć do bratanka generała Petera Leforta, z którym nawiązał korespondencję skupioną wokół badań Leibniza nad językami Rosji i Syberii. [...] Do końca życia Leibniz dbał o dobre stosunki z rosyjskim imperatorem i jego dworzanami uważając, że Rosja może stać się ważnym graczem na międzynarodowej arenie politycznej, religijnej a nawet naukowej. Patrząc szerzej od wielu jemu współczesnych, którzy uważali imperium Piotra za odległy, barbarzyński kraj, Leibniz dostrzegał wielki potencjał tkwiący we wciąż wówczas zacofanej Rosji. Ze względu na swe położenie geograficzne kraj ten był w doskonałej pozycji do odgrywania roli pośrednika politycznego i kulturowego, jako że rozciągał się zarówno w Europie jak i Azji, a na północnym wschodzie sąsiadował z Ameryką. [...] Słabo rozwinięta nauka stanowiła zaś zdaniem Leibniza nie wadę, lecz wspaniałą okazję do zainicjowania rozwoju wiedzy na dziewiczym terytorium. Pod każdym z tych względów Leibniz uważał, że ma coś ważnego do zaoferowania carowi, zaś promowany przez Piotra I program dogłębnej modernizacji - opartej na otwarciu Rosji na wpływy zachodnie, oraz szeroko zakrojonych reformach prawnych, administracyjnych, ekonomicznych, technologicznych, naukowych i pedagogicznych - sprawiał, że car jawił się jako idealny kandydat na oświeconego i zarazem potężnego patrona, którego niemiecki filozof od dawna wypatrywał, bezskutecznie dotąd. Będąc już 60-latkiem, Leibniz widział w Rosji nadzieję na spełnienie coraz bardziej naglącego zadania, jakim było doprowadzenie do finiszu przynajmniej niektórych aspektów wielkiego projektu naukowo-politycznego, nad którym pracował od lat młodości. Zachęcony po swoim spotkaniu z ambasadorem rosyjskim w Wiedniu Johannem Christophem von Urbichem w 1708 roku, Leibniz przygotował plan rozwoju nauk w imperium Piotra I. Został on przekazany przez owego dyplomatę carowi wraz z entuzjastyczną opinią o jego autorze. W trakcie ich wspólnej podróży do Wiednia mężczyźni rozmawiali na szereg tematów, od nauki i postępu wiedzy po kwestie polityki dynastycznej. Zwłaszcza o perspektywie zaaranżowania małżeństwa pomiędzy synem i następcą Piotra a księżniczką z rodu Welfów [ władających Brunszwikiem i skonfliktowanych ostro ledwie parę lat wcześniej od owych negocjacji z hanowerskimi krewniakami ]. Raz jeszcze plany dynastyczne Welfów uwieńczone zostały sukcesem, zaś wynikłe z nich porozumienie nie tylko przyniosło korzystne polityczne relacje pomiędzy Rosjanami a niemiecką dynastią, ale również pozwoliło Leibnizowi spotkać się osobiście z carem. Do roli małżonki rosyjskiego dziedzica wybrano kolejną wnuczkę księcia Antoniego Ulryka z Wolfenbüttel, nastoletnią Charlottę Krystynę. [...] Młoda dziewczyna została wychowana na dworze w Dreźnie na którym panował August, elektor saski i wówczas chwilowo zdetronizowany król Rzeczpospolitej, będący jednym z najbliższych sojuszników cara w wielkiej wojnie północnej. Jeszcze przed dniem wesela Piotr I pokonał Karola XII w bitwie pod Połtawą, co efektywnie zakończyło erę dominacji Szwecji w regionie Morza Bałtyckiego. August, przywrócony na tron Rzeczpospolitej wskutek tego zwycięstwa, z wielką radością zorganizował w Torgau wesele swojej protegowanej Charlotty z synem potężnego sojusznika. Zaproszony przez księcia Wolfenbüttel na wesele jego wnuczki, Leibniz skorzystał z okazji, aby spełnić swe długoletnie marzenie o spotkaniu z carem. 19 października 1711 roku przyjechał do Torgau, gdzie - już po weselu, które miało miejsce sześć dni później - udzielono mu audiencji u rosyjskiego imperatora. Przybył na to spotkanie wyposażony w swój zwyczajowy stos raportów i projektów. Car wydawał się szczególnie zainteresowany planem zbadania deklinacji magnetycznej na olbrzymim podległym mu terytorium. Leibniz przedstawił też inne plany: rozwoju nauki i wiedzy w Rosji, badania słowiańskiego dziedzictwa kulturowego, eksploracji Syberii - między innymi w poszukiwaniu przejścia między Azją a Ameryką - oraz innowacyjnej mapy plastycznej Cesarstwa. Wszystkie propozycje Leibniza razem wzięte stanowiły realizację jego globalnego projektu encyklopedycznego, co wyłożył tak oto w liście do Piotra I z pocz. 1712 roku: 

[...] Tym czego zawsze mi brakowało, byłby wielki książę oddany tej sprawie [...] Nie jestem człowiekiem służącym wyłącznie krajowi swego pochodzenia i jednemu narodowi: wręcz przeciwnie, interesuje mnie dobro całej ludzkości, ponieważ za swoją ojczyznę uważam niebo, a moimi współobywatelami są wszyscy ludzie dobrej woli. [...] Z myślą o tym od dłuższego czasu prowadzę obfitą korespondencję z całą Europą, a nawet Chinami; od lat jestem członkiem Towarzystw Królewskich we Francji i w Anglii, a także kieruję jako przewodniczący Królewskim Pruskim Towarzystwem Nauk [...].

Zasadniczym elementem tego imponującego planu było osiągnięcie powszechnego pokoju i porozumienia, w szczególności wewnątrz nadmiernie podzielonego świata chrześcijańskiego. Leibniz uważał, że odpowiednim krokiem ku realizacji owego celu jest skierowanie działań militarnych wszystkich chrześcijańskich krajów Europy przeciwko imperium osmańskiemu, a nie sobie nawzajem. W tym samym duchu, w którym jako młody człowiek napisał Consilium Aegyptiacum, usilnie nalegał teraz na Piotra Wielkiego i ludzi z jego otoczenia, aby zaprzestali wojny ze Szwedami i zamiast tego skierowali swe ostrze przeciw Turkom. Jeśli zaś walczyć już z krajem europejskim, niechajże będzie nim Francja argumentował Leibniz, uważając agresywny imperializm Ludwika XIV za jedną z głównych przyczyn ciągłych niepokojów na kontynencie europejskim. Piotr I miał jednak własne plany, choć był gotów uprzejmie wysłuchać wizji naukowych Leibniza, filozof nie miał raczej szans zmienić trwałego postanowienia cara, aby wywalczyć Rosji dostęp do morza. Ponieważ zamiar wyparcia imperium osmańskiego z północnych wybrzeży Morza Czarnego nie powiódł się, w 1700 roku rosyjski władca zawarł pokój z Turkami, aby skoncentrować się na odpieraniu Szwedów, nacierających na południowym wschodzie Morza Bałtyckiego. Leibniz, który nigdy nie pozwolił się na dłużej odwieść od raz powziętego planu, wkrótce dostrzegł w kampanii bałtyckiej cara szansę na posunięcie do przodu programu pogodzenia ze sobą prawosławia, katolicyzmu i sekt protestantyzmu. Wielka wojna północna toczyła się głównie na terytorium potężnego [ jeszcze ] królestwa Polski i Litwy, zajmującego miejsce pomiędzy Rosją a Morzem Bałtyckim. Popierając kandydaturę Augusta II Saskiego na tron Rzeczpospolitej, Piotr zdołał osłabić hegemonię Szwedów, rozciągając jednocześnie sferę wpływów rosyjskich w tym kluczowym regionie. Ponieważ w ówczesnych realiach sprzyjanie Polsce oznaczało poparcie dla rzymskiego chrześcijaństwa, z czasem dały się słyszeć głosy o możliwości jego pojednania z prawosławiem i luterańskim protestantyzmem Sasów. Leibniz uznał owe pogłoski za na tyle obiecujące, iż rozpoczął rozmowy z Ulbrichem na temat międzynarodowego soboru ekumenicznego, który miałby zostać zwołany przez cara. Być może tradycja prawosławna Cerkwi greckiej i rosyjskiej mogłaby stanowić punkt wyjścia procesu zasypania głębokich podziałów między Kościołami łacińskim i germańskim? Nie trzeba dodawać, że z marzeń tych nic nie wyszło, już choćby dlatego, że plotki o pojednaniu między katolicyzmem a prawosławiem okazały się tym właśnie - plotkami. Jesienią 1712 roku Leibniz został zaproszony na spotkanie z carem w Karlowych Warach, na co z chęcią przystał planując już przedłużenie wyjazdu o wycieczkę dalej na południe do Wiednia, gdzie zamierzał wywiedzieć się o losy swej nominacji do rady nadwornej Rzeszy. Choć nie poinformował nikogo w Hanowerze o swoich planach, zwierzył się z nich księciu Antoniemu Ulrykowi, który powierzył mu zadanie negocjowania w sprawie sojuszu antyfrancuskiego pomiędzy Rosją a Austrią. Między 6 i 10 listopada Leibniz przebywał w Karlowych Warach, intensywnie omawiając swe plany naukowe i polityczne z carem. 11 listopada, gdy towarzyszył Piotrowi I w drodze do Cieplic, niemiecki filozof został oficjalnie nominowany na jego tajnego radcę sprawiedliwości, a także doradcę cara ws. matematycznych i naukowych - usługi wynagradzano mu okrągłą sumą 1000 talarów rocznie. Pierwszą niemiecką wersję tekstu nominacji, później przetłumaczoną na rosyjski, napisał sam Leibniz skorzystawszy z okazji, aby skomponować wymarzony opis swojego własnego stanowiska: miał pełnić de facto funkcję ministra bez teki, odpowiedzialnego za postęp wiedzy, mogąc przy tym swobodnie inicjować projekty badawcze i proponować reformy. W szczególności otrzymawszy zadanie pracy nad reformą rosyjskiego systemu prawnego, jaką zlecił mu kanclerz Gawriła Iwanowicz Gołowkin, Leibniz poczuł się niczym ateński prawodawca Solon. Zadanie to jak sądził dało się zrealizować bez większego nakładu czasu i energii, biorąc pod uwagę jego doświadczenie prawne. [...] Ciężko orzec czy owe śmiałe deklaracje miały po prostu uspokoić Hanowerczyków, zatroskanych o priorytety swojego historiografa, czy też wynikały z typowego dla Leibniza niedoceniania wysiłku potrzebnego, by przekuć zasady teoretyczne w praktyczną reformę. Tak czy inaczej również te jego zamiary okazały się nierealistyczne. Z Cieplic Leibniz pojechał z carem do Drezna, skąd rosyjski imperator odpłynął już bez niego statkiem do Berlina.''

- przyznajmy osobliwy to ''pacyfizm'' ustanawiany kosztem wspólnego wroga, nie tylko obcego cywilizacyjnie ale nawet wewnątrzeuropejskiego! Ultrakatolickiego w dodatku, co każe wątpić w rzekomy ''irenizm'' Leibniza, szczerość jego chęci pojednania wszystkich chrześcijańskich konfesji. Bo też i w istocie uniwersalistyczne frazesy kryły zdaje się tu czysto niemiecką strategię pokonania głównego wroga zjednoczenia Rzeszy, jakim była naonczas absolutystyczna Francja. W tym celu Leibniz snuł dynastyczne intrygi na obu krańcach Europy, z niemałym powodzeniem jak widać, nawet jeśli nie dane mu było korzystać w pełni z owoców sukcesu swych politycznych wizji. Wszakże ów wybitny filozof i matematyk jest znaczącą postacią jak sądzę, dla opisania źródeł nowożytnej tożsamości Niemiec. U jej podstaw legła bowiem istotna do dziś trauma politycznego i religijnego rozbicia kraju, czyniąca z jakiejkolwiek homogeniczności wyznaniowej lub państwowej paradoksalne zagrożenie dla niemieckiej wspólnotowości. Nabierającej przeto charakteru wszechniemieckiego, imperialnego a w dalszej perspektywie i paneuropejskiego, bliźniacza w tym rosyjskiej. Pozostaje to do dzisiaj zasadniczym rysem polityki obu krajów, niezależnie od innych obecnie uwarunkowań niż panujące w czasach Leibniza. Do tego faktyczny rozpad Rzeszy zalegalizowany systemem westfalskim, przeniósł jej centra władzy na peryferia, najsampierw do habsburskiego Wiednia a później Prus. Obie zaś te niemieckie potęgi rosły kosztem zaboru obcych im państw, Węgier i słowiańskich z Rzeczpospolitą na czele, za wyjątkiem Rosji rzecz jasna, która w perspektywie okazała się na to zbyt potężna. Biorąc jednak znaczący udział Niemców wśród jej ówczesnych elit władzy, nie stanowiła jakieś istotnej przeciwwagi dla rodzącej się u progu nowożytności ''uniwersalnej Rzeszy'' europejskiej. W tym zdaje się tkwić źródło ''złudzeń'' Leibniza co do rosyjskiego imperatora - znamienne przy tym, iż włoska ''biografinii'' nawet nie zająknęła się o okrutnej rozprawie cara Piotra z buntem moskiewskich strzelców, ni bestialstwach jakie towarzyszyły zaprowadzanej z jego ukazu modernizacji kraju na zachodnią modłę. Nie tylko zresztą wobec niego niemiecki uczony żywił bezpodstawne nadzieje - jak pisze Antognazza:

''Ze względu na poglądy moralne i polityczne Leibniza Chiny i ich ,,oświecony cesarz'' wydawały mu się wspaniałym przykładem realizacji ducha tolerancji i szacunku, których praktycznym skutkiem było unikanie wojen [ lub przynajmniej minimalizowanie ich znaczenia ], oraz innych sposobów rozstrzygania problemów na drodze przemocy. Podczas gdy w Europie Mars Christianissimus Ludwik XIV podsycał nietolerancję religijną, odwołując edykt nantejski i kontynuując agresywną politykę opartą na przewadze militarnej, ,,pogański'' cesarz Chin wynegocjował trwały pokój z Rosją [ mimo wyraźnej przewagi militarnej Chin ] i przedstawił edykt ustanawiający tolerancję religijną, zgodnie z którym buddyzm, chrześcijaństwo i islam miały cieszyć się równymi prawami. Chrześcijanie powinni ze swej strony kultywować podobną otwartość umysłu, dostrzegając w tradycji chińskiej podstawowe prawdy religii naturalnej wyrażone poprzez swoisty język i obyczaje, a ponadto wykazywać ducha tolerancji wobec tych praktyk, które nie stanowią realnego zagrożenia dla wiary chrześcijańskiej.''

- widać stąd, że ultraprotestanckiego ''irenistę'' i różokrzyżowca Leibniza tak uwierał nieprzejednany katolicyzm ''króla Słońce'', a nade wszystko zagrożenie przezeń niemieckich księstw Rzeszy jakim służył, iż pasował w kontrze do francuskiego monarchy na łagodnego ''pacyfistę'' nieomalże władcę najbardziej zaborczej w dziejach Chin dynastii Qing! Korespondujący z niemieckim uczonym jezuici na mandżurskim dworze zapewne musieli być powściągliwi w opisie bezwzględności z jaką stepowi najeźdźcy z Północy zawojowali kraj, obalając jedną z niewielu rodzimych chińskich dynastii, którą stanowili Mingowie. Niemniej w niczym to nie usprawiedliwia chciejstwa Leibniza, który gdyby tylko miał ochotę mógł zapoznać się z innym zgoła opisem porządków zaprowadzanych przez Mandżurów w Chinach, pozostawionym także przez jezuitów jak choćby polski misjonarz Michał Boym. Rzekoma ''tolerancja'' zaś nowych władców Pekinu podyktowana była imperialnym cynizmem Qingów, którzy wbrew utrzymującym się do dziś mitom wcale nie ulegli pełnej sinizacji, lecz jak wykazały współczesne badania historyczne jedną twarz prezentowali Chińczykom, inną jednak mieli dla Mongołów czy Tybetańczyków lub środkowoazjatyckich muzułmanów. Na przykład w korespondencji dyplomatycznej z osmańskimi sułtanami odwołując się do wspólnych im ''turańskich'' korzeni ludów stepowych, i to działało. Co potwierdza australijski historyk David Brophy w swej pracy traktującej o Ujgurach, jakiej polski przekład ukazał się nakładem PIW, gdzie przytacza świadectwo brytyjskiego posła Waltera Bellewa, który podczas podróży po Azji środkowej we wczesnych latach 80-ych XIX wieku, napotkał miejscowego muzułmańskiego gubernatora Artuszu. Porzucił on lokalnego emira przechodząc na stronę Qingów, uzasadniał zaś swoją kolaborację z Mandżurami prawiąc angielskiemu dyplomacie, iż nieważne czy Turek, Mongoł, Mandżur czy Kitaj, bowiem ''wszyscyśmy Tatarami''. Z traktatem nerczyńskim również nie było tak, jak to przedstawił Leibniz ale ponieważ opis okoliczności towarzyszących jego zawarciu wykracza poza obraną tematykę, więc tylko przypomnę, iż Chinom udało się wówczas narzucić Rosji trwały pokój nie mimo, a właśnie dzięki przewadze militarnej jaką jeszcze wtedy nad nią posiadały w rejonie Syberii i centrum Eurazji. Po szczegóły zaś odsyłam kto ciekaw do świetnego artykułu Michała Lubiny o rzeczonej kwestii, pozytywnie też zaskoczył ostatnio Coryllus. Wprawdzie nie wyrósł nadal z ględzenia o jakoby ''socjalistycznych'' rządach sanacji - skąd w takim razie Centrolew i zajadła dywersja przedwojennych komunistów - niemniej pojmuje już przynajmniej, że kraje europejskiej i atlantyckiej Północy wracają na należne im miejsce nad Dnieprem. Przypomina w tym celu dzieje anglosaskiego następcy tronu Edwarda Wygnańca, który po podboju Anglii przez wikingów trafił jako dziecko jeszcze do... Kijowa. Bowiem tysiąc lat temu rejony owe łączyły rozliczne więzi handlowe i polityczne, do czasu aż ich wspólnocie położył kres najazd mongolski, aż do dziś. Niemal dokładnie osiem stuleci trzeba było czekać od historycznej bitwy nad Kałką, by odrodził się germański, lecz nie niemiecki za to anglosaski i nordycki Kijów. Eurazjatyzm bowiem nie oznacza wcale dominacji Chin, tym bardziej zaś kontynentalnej wspólnoty Rosji wespół z Niemcami i może Francją, jako ich atlantycką przystawką. Oczywiście nie mam złudzeń, iż współcześni ''hiperborejczycy'' przywloką też nad Dniepr zarazę ''tęczawizmu'' oraz rak ''multikulti'', wątpię jednak by dokonały one większych spustoszeń niż ''ruski mir''. Zbyt wielu Ukraińców okaleczył bezpowrotnie, aby ich cierpieniu dała radę nawet transhumanistyczna przemiana ludzkiego świata - nas zaś w Polsce czeka, po oby skutecznym zneutralizowaniu rosyjskiego zagrożenia, trudniejsza pod pewnymi względami konfrontacja z wszechniemieckim paneuropeizmem. Tym gorsza, iż niepomny swych dziejów powiela fatalny błąd dążeń centralizacyjnych tak kontrreformacyjnych Habsburgów, co i zajadle protestanckich ''różokrzyżowców'', które jednako sprowadziły na Rzeszę katastrofę wojny domowej o międzynarodowym w końcu zasięgu. Niestety prym w stawianym mu nad Wisłą oporze wiodą póki co kreatury, dla których de facto ''Moskwa lepsza niż Bruksela'' czyt. Niemcy, tak jakby to była jakaś alternatywa... Reszta zaś opozycji ''głównego ścieku'' pogrąża się z kolei w politycznej ''murzyńskości'' względem USA, żenujących przepychankach kogo tam Biden dłużej potrzymał za rączkę. Z którego taki ''katolik'', jak z Putina ''katechon'' i szczery zwolennik ''konserwatywnych wartości'', gdyż zakompleksione ''polactwo'' inaczej już nie potrafi, jak tylko włazić w dupę Niemcom, Rosjanom, Żydom, Amerykanom czy nawet Chińczykom. Opierdolą gałę choćby i Turasom, czy inszym ''czarnuchom'', jeśli tylko nadarzy się taka okazja, bez złudzeń. Przez co Gerszon Braun wyszedł na durnia po latach, ze swym poronionym konceptem nadwiślańskiego ''fortu Xi'' i lansowaną przez się polityką ''wieloobrotową'' tj. dawania tyłka na wsze strony. Niepomny mechanizmu historii, o jakim wspominałem na wstępie, stąd i zakończę opisem tegoż dziejowego ustrojstwa, który zawiera biografia Leibniza. Ostatnie chwile życia poświęcił on bowiem rozważaniom nad nieskończonością, jaką wedle niego zawiera bieg wydarzeń, acz nie pojmuję czemuż to wywiódł stąd uzasadnienie dla idei postępu. Równie dobrze można by uznać to nie tyle za ciągły regres, co nieustanną przemianę rzeczywistości bez kresu ni celu poza nią samą, ostawmy jednak roztrząsanie podobnych kontrowersji przywołując na finał odpowiedni fragment, mimo wszystko godnej lektury, pracy włoskiej historyk nauki:

''Zdaniem Leibniza to co mogłoby wydawać się powtórzeniem identycznych warunków, nie było i nie mogłoby być powrotem wszystkich rzeczy, ponieważ w substancjach jednostkowych [ czyli owych głoszonych przezeń ''monadach'' jako podstawie wszelkiego bytu ] obecna jest nieskończoność. Dla oka potrafiącego postrzegać z nieskończoną szczegółowością konkretne byty oraz wszystkie nieskończone prawdy, jakie można o nich orzec, nie ma czegoś takiego jak skończona liczba okoliczności, które [ bez względu na to jak wiele ich jest ] powinny prowadzić do skończonej liczby kombinacji: ,,nawet jeśli poprzednie stulecie powróci ze względu na rzeczy, jakie mogą zostać postrzegane zmysłowo lub opisane w książkach, nie powróci całkowicie pod każdym względem: ponieważ zawsze będą występować różnice, choćby niepostrzegalne lub takie, których nie da się dostatecznie opisać w jakiejkolwiek księdze''. Konkluzja Leibniza polegała na tym, że istnieje w istocie niekończący się postęp ku temu co najdoskonalsze, nie zaś wieczny powrót: ,,Z tego powodu wydaje się więc, iż rzeczy stopniowo, choć niedostrzegalnie, z każdym obrotem postępują ku lepszemu'' [?]. Zgodnie ze swoją własną propozycją sprzed ok. czternastu lat w tekście datowanym na luty lub marzec 1701 roku, najlepszym obrazem owego dziejowego rozwoju była spirala: ,,Można więc uznać [...] że ten sam człowiek zostanie sprowadzony [?] nie po prostu tak, jak gdyby wrócił na Ziemię, ale jak gdyby po spiralnej, zakręcającej ścieżce, postępując tym samym ku czemuś większemu. Jest to krok wstecz, który pozwala nam dalej skoczyć, jak przy pokonywaniu rowu''. Krótko mówiąc, spirala w obrazowy sposób godzi ze sobą ideę cyklicznego powrotu z niekończącym się ''postępem''. Zdaniem Leibniza nawet najwyższa, błoga szczęśliwość nie jest statycznym trwaniem w ostatecznym stanie, lecz owym nieskończonym postępem ku czemuś lepszemu:

Prawdą jest natomiast, że najwyższa szczęśliwość [ niezależnie od widzenia błogosławionego czy poznania Boga, które mogą jej towarzyszyć ] nie może być nigdy zupełna, gdyż Bóg - jako nieskończony - nie może być całkiem poznany. Tak więc nasze szczęście nie polega i nie powinno nigdy polegać na pełnym używaniu, w którym wszelkie pragnienia zostałyby spełnione, a które otępiłoby naszego ducha, lecz na wieczystym postępie ku nowym przyjemnościom i nowym doskonałościom.

Leibniz przekuł tę wizję metafizyczną na własny styl życia: niemal dekadę wcześniej, w listopadzie 1705 roku, napisał tak: ,,Niezmącony spokój to krok na drodze do głupoty [...] Należy zawsze znaleźć sobie jakąś pracę, jakiś temat do rozważania, jakiś plan, poświęcić się społeczności i jednostkom, jednak w taki sposób, abyśmy się radowali, gdy nasze życzenia się spełnią, ale nie smucili, gdy do tego nie dojdzie''. ,,Linia, która opada, ponownie się wzniesie'' - inclinata resurget: owe słowa, których symbolem była dlań spirala, zostały ostatecznie wyryte na jego trumnie, towarzyszyły więc Leibnizowi w jego drodze ku spoczynkowi wiecznemu, wraz z garstką ludzi, pośród obojętnego wobec jego śmierci miasta i dworu hanowerskiego. Trudno byłoby wyobrazić sobie bardziej adekwatne motto i symbol: tragiczny kres jego życia, spędzonego samotnie w Hanowerze, pośród mnóstwa nieukończonych projektów i nieopublikowanych prac, miał zostać wynagrodzony przez niewyobrażalny wręcz wpływ jego myśli na rozwój filozoficzny i naukowy przyszłych pokoleń.''

...