sobota, 27 listopada 2021

''Musimy osiągnąć dobrobyt Murzynów za pomocą rasy panującej [ białych ludzi ]''.

- cytat ten autorstwa Oliviera W. Holmesa, amerykańskiego pisarza i medycznego innowatora, zaczerpnięty z dzieła historycznego Charlesa Bearda dobrze sądzę oddaje istotę obecnej ''woke'' i ''cancel culture'' [ choć nie było to oczywiście intencją żyjącego w XIX wieku literata ]. W związku z tym uznałem, iż należy przyjrzeć się ukazanemu mimowiednie w omawianej już tu pracy Kevina MacDonalda absurdalnemu, z pozoru niemożliwemu związkowi między anglosaskim liberalizmem a rasizmem. Dlatego nie mogę zgodzić się z takimi autorami jak Zbigniew Janowski, który w swym najnowszym dziele traktującym o ''Homo Americanusie'' zdaje się bronić ''starego, dobrego liberalizmu'' XIX-ego stulecia przed jego obecnymi ''wypaczeniami'', w postaci wspomnianej ''[anty]kultury unieważniania''. Powszechne niestety obecnie na prawicy utożsamianie tej ostatniej z jakowymś ''marksizmem kulturowym'' ignoruje choćby istotny wkład, jaki do tej zarazy wnieśli naziol Heidegger czy belgijski faszysta Paul de Man, który przeniósł jej bakcyle ideowe za ocean. Wszakże padły one tam jak widać na podatny grunt, musiało więc już istnieć coś w samej atmosferze liberalnej Ameryki, co sprawiło szerzenie się niczym pożar takowych bzdur. Ukazaniem tegoż stąd dziś się zajmiemy, jeśli zaś nazwany zostanę z tej racji ''socjalistą'' jakoby nienawidzącym patologicznie USA, przypomnę to nikt inny jak sam Karol Marks piał peany na część tego ''postępowego'' dlań kraju, uzasadniając przy tym niewolnictwo czarnych jako kategorię ''konieczną ekonomicznie'' [ poniekąd słusznie w ówczesnych realiach, jak się przekonamy ]. Natomiast w prywatnej korespondencji z Engelsem wyzywał od ''żydowskich czarnuchów'' Ferdynanda Lassalle'a, swego politycznego konkurenta do przywództwa w obozie lewicowych radykałów, nie krył również odrazy do ''dziedzictwa rasowego'' swego zięcia-Mulata Paula Lafargue'a. Rodzimym jankesofilom zaś, utożsamiających trzeźwą krytykę darzonego przez nich ślepym uwielbieniem mocarstwa z atakiem ''ruskiej agentury'' zwracam uwagę, że Rosją rządzą obecnie przecweleni politycznie na anglosaski neoliberalizm czekiści, na czele ze znanym entuzjastą podatku liniowego Włodzimierzem Putinem. Jakby tego mało, Kreml sprokurował ostatnio sobie ultrawolnorynkową, reżimową przystawkę w postaci partii ''Nowi ludzie'', a to by przeforsować balcerowiczowskie z ducha rozwiązania jak podwyższenie wieku emerytalnego, w Dumie zdominowanej dotąd przez nacjonal-bolszewickich ''populistów''. Bowiem nie idzie o to, że ''w Ameryce Murzynów biją'', gdyż obecnie to oni tam leją i zabijają innych, a nade wszystko samych siebie i to na skalę, o jakiej mógłby tylko pomarzyć Ku Klux Klan. Jestem pełen uznania dla osiągnięć cywilizacyjnych Stanów Zjednoczonych, tak w dziedzinie ustroju politycznego co i przemysłowej inwencji oraz budowy infrastruktury, niezależnie od ceny jaką przyszło za nie zapłacić w postaci niszczenia przyrody, rugowania Indian czy też omawianego tu zniewolenia czarnych ludzi. Wszakże nie powinno to czynić nas ślepymi na fakt, że wiedziony bezmyślną liberalną chciwością swych mieszkańców, kraj ten zafundował sobie ''przeklęty dylemat rasowy'', z jakim nie może poradzić do dziś na gruncie własnych fundamentów ideowych, więc brnie w coraz większe absurdy niczym w klasycznym schemacie ''ucieczki do przodu''. Pal licho, gdyby rzecz tyczyła jedynie samych amerykańskich elit, sęk w tym iż te sukinsyny wypierają problem winiąc zań nie tylko swych białych proletów, których przodkowie cierpieli często wyzysk i nędzę większe nawet od czarnych niewolników, ale co gorsza uczynili z tego swój ''towar eksportowy'' wciskając to gówno i nam, mieszkańcom Europy Wschodniej błędnie zwanej z niemiecka ''środkową''. Należy więc przeciwstawić się zarazie z całą stanowczością, a nie pomoże niestety w tym bezmyślne kopiowanie od amerykańskich ''neokoszerwatystów'' gadek o ''marksizmie kulturowym'', jako objaw co do zasady tegoż samego mentalnego kolonializmu, jak wszelkie ''dżendery'' i ''elgiebety'' na lewicy i u libertarian. Pora stąd na rzeczywistą emancypację od Zachodu poprzez porzucenie trawiących go wewnętrznych sporów ideowych i politycznych, tym bardziej kiedy jego czołowa dotąd potęga jaką były USA, zamienia się w odrębną ''państwo-cywilizację'' na wzór Chin czy Rosji [ o czym pisał ostatnio Marek Cichocki w ''Teologii Politycznej'' ]. Innymi słowy uznać należy oczywistą klęskę roszczeń do uniwersalizmu anglosaskiej [anty]kultury liberalnej, a nie ma bodaj lepszego dowodu na to niż kwestia murzyńska właśnie, i być może po to sami Amerykanie grzeją BLM i ''wokeizm'', by kolejny już raz w swych dziejach ''zrzucić skórę'', pozbywając się z właściwym im bezlitosnym pragmatyzmem zbędnych form ustrojowych, kto wie. Co jednak dla nich posłuży jako taran jedynie rugujący miejsce pod nowe rozdanie polityczne, przy naszych jakże odmiennych warunkach dziejowych musi okazać się wprost zabójcze, niwecząc zdolności mobilizacji i tak już słabnących mocno sił Polski. Zwyczajnie nie stać nas na takowe eksperymenty, bośmy krajem frontowym i nie posiadamy luksusu życia w otoczeniu ''mocarstw'' pokroju Kanady czy Meksyku. Tak więc precz z inwazją antycywilizacyjnego terroru zza oceanu, którego instrumentami są tak groteskowe instytucje, jak ''spec-komórka ds. równego traktowania'' na UJ! 

Przyjrzyjmy się stąd źródłom tegoż opętania ideologicznego, jakie liberalna Ameryka sprokurowała sobie poniekąd na własne życzenie, bowiem to jej kontekst polityczny czyni murzyńskie zniewolenie ewenementem historycznym, a nie jest ono bynajmniej nim jako takie. Nam akurat Polakom mówić tego nie trzeba, przynajmniej świadomym dziejów swego kraju - nie jest przecież przypadkiem, że pierwsze pisane świadectwo z terenów obecnej Polski pochodzi od żydowskiego handlarza niewolników Ibrahima ibn Jakuba, a właściwie Abrahama ben Jakoba [skądinąd ciekawym jak, i czy w ogóle przedstawiono rzecz na wystawie w muzeum ''Polin''? ]. Przybył on po nich do kraju Polan na zlecenie ówczesnego kalifa Kordoby Al-Hakama II, agresywnego pederasty i tyrana posiadającego harem słowiańskich i czarnych ''katamitów'', typ więc hołdował zasadzie, że ''aby życie miało smaczek, raz Murzynek - raz blondasek''. Oczywiście zgodnie z obecnie panującą modą kanalia została przedstawiona w haśle internetowej ''encyklopedii LGBT'', owszem jest takowa, jako mecenas sztuk wszelakich i nieomal ''humanista'' za przeproszeniem, bez wzmianki nawet o morderczych najazdach dżihadysty i łupieniu sąsiednich chrześcijańskich królestw, na jakich spędził prawie cały okres panowania [ poza gwałceniem w międzyczasie swych seksualnych niewolników ]. ''Słowiańskie nabrzeże'' w Wenecji nosi miano od targów niewolników jakie tam odchodziły, stąd miasto to może jak dla mnie spokojnie iść pod wodę, za wyjątkiem jedynie bazyliki św. Marka. Dziś kiedy przeżywamy małą inwazję nachodźców z Iraku na nasze granice warto przypomnieć, że tysiąc lat wcześniej niewolniczy szlak wiódł w drugą stronę, do Bagdadu i muzułmańskich krajów Azji Środkowej. Haniebny proceder odżył w czasach nowożytnych wraz z najazdami czambułów tatarskich na wschodnie ziemie dawnej Rzeczpospolitej, porywających głównie Rusinów aczkolwiek zdarzali się wśród nich także Polacy, i podobnie jak w epoce Abrahama ben Jakoba monopol handlu nimi na targach w Stambule dzierżyli żydowscy kupcy. Taki sam posiadali również na Antylach w stosunku do czarnych niewolników z kolei, o czym wzmiankę czyni w swym dziełku pod wymownym tytułem ''Żydzi, świat, pieniądze'' Jacques Attali, sam ''koszernego''' pochodzenia a w dodatku mason, stąd trudno posądzać go o antysemityzm. Pękam ze śmiechu widząc nazioli paradujących z flagami Konfederacji niewolniczego Południa USA, bowiem jednym z jej przywódców był żydowski plantator, właściciel murzyńskich niewolników Judah Benjamin. Wielu jego pobratymców posiadało również takowych, nie tylko w Stanach Zjednoczonych owej doby co nade wszystko w Brazylii, czynnie współuczestnicząc nawet w planach powołania wspólnego imperium opartego na ''darmowej'' pracy Murzynów, czemu kres położyła dopiero Wojna Secesyjna. Jak to już opisywaliśmy, przywołując obszerne fragmenty książki belgijskiego autora, jeszcze w XIX wieku europejscy kolonizatorzy musieli stoczyć batalię o Kongo z tamtejszymi muzułmańskimi handlarzami czarnych niewolników, w ogóle świat islamu w nie mniejszym stopniu uczestniczył w tym procederze, a nie słyszałem by któryś z jego prominentnych duchowych przywódców, szejk czy inszy imam przeprosili za to. W każdym razie akty ekspiacji, o ile w ogóle do nich dochodzi, równać się nie mogą ze skalą histerii ''Black Lives Matter'' na Zachodzie, poniekąd o tyle słusznie, iż stanowi ona jego poronione dziedzictwo i stąd problem, jak to zaraz wykażemy. Nikt zresztą nie handlował bardziej Murzynami co sami czarni Afrykanie, wiele tamtejszych królestw plemiennych zbudowało swą regionalną potęgę na łupiestwach i porywaniu pobratymców rasowych na ''żywy towar'', by wymienić choćby Dahomej - co ciekawe, istotną rolę odgrywały tu oddziały złożone z miejscowych kobiet, których okrucieństwo zyskało im miano ''matek-wiedźm''. Gwoli uczciwości należy dodać, że byli w tym podobni dawnym władcom Słowian, w tym niestety tyczy to również Polan zanim Mieszko ochrzcił swe państwo, a nawet i po tym akcie czeska Praga długo jeszcze pozostawała lokalnym centrum nikczemnych transakcji, o czym świadczy żywot św. Wojciecha. W ogóle zagadnienie słowiańskiego niewolnictwa wymaga pogłębionych badań i odpowiedniego nagłośnienia, niestety jednak tak się zapewne nie stanie z podanych wyżej przyczyn, bowiem zajmujący się nim naukowcy zachowując uczciwość naraziliby na zarzuty o ''antysemityzm'' oraz ''islamo-'' a nawet ''homofobię'', powtórzmy więc - pierdolić amerykańską ''poprawność polityczną'' i jej ''krytyczną antyhistorię''!

Sami Anglosasi zanim poczęli masowe niewolenie czarnych Afrykanów, wcześniej praktykowali je powszechnie na swych białych pobratymcach - tak pisze o tym Beard:

''Purytanie angielscy również nie wzdragali się szczególnie przed zapędzaniem białych mężczyzn i kobiet w służbę niewolną. Cromwell uważał Irlandczyków za odpowiednich do tego rodzaju stanu, sprzedał bowiem w niewolę na wyspy Barbados cały garnizon, który nie został wyrżnięty podczas masakry w Drogheda, a jego agenci trudnili się wyłapywaniem w Irlandii chłopców i dziewcząt celem sprzedawania ich na licytacji plantatorom angielskim w Indiach Zachodnich. Zdarzało się, iż nawet właśni rodacy Cromwella wpadali w sieci. W archiwach Londynu znajduje się żałosna petycja 70 Anglików uprowadzonych z Plymouth i sprzedanych na Antylach mniej więcej za ,,1550 funtów cukru za każdego z nich''. [...] Ten ponury handel stał się regularnym procederem tonącym w mroku licznych tragedii, ulice Londynu roiły się od kidnapperów nazywanych ''zjawami''. Żaden robotnik nie był bezpieczny; nawet żebracy bali się rozmawiać z kimkolwiek, kto wymówił przerażające słowo ''Ameryka''. Kupowano dzieci, sprzedawane przez zdeprawowanych ojców, sieroty - przez ich opiekunów, biednych lub niepożądanych krewnych - przez rodziny, którym sprzykrzyło się utrzymywanie ich. [...] Stwierdziwszy, że zapewnienie wystarczającego napływu białej służby przymusowej jest rzeczą trudną, założyciele kolonii z biegiem czasu zwrócili uwagę na niewolnictwo Murzynów. Ani purytanie, ani ich monarchistyczni przeciwnicy nie mieli skrupułów w czynieniu niewolnikami swych bliźnich, tego samego lub innego koloru skóry. Wydaje się, że uciekli się oni do Afrykańczyków raczej z konieczności, aniżeli na skutek własnego wyboru. Zarówno jedni jak i drudzy próbowali przekształcić w niewolników Indian, co jednak powiodło im się w nieznacznym stopniu.''

- dowodzi to, iż pierwotnie za niewolnictwem Murzynów nie stały motywy rasistowskie, co nade wszystko ekonomiczny pragmatyzm Anglosasów. Dopiero z czasem wraz z postępami retoryki emancypacyjnej i abolicjonistycznej o paradoksie, pojawiła się potrzeba uzasadnienia ''szczególnej instytucji'' jak niewolnictwo poczęli zwać plantatorzy, w kontrze do swych oponentów. Niewolnicy byli konieczni nie tylko prywatnym właścicielom, Korona brytyjska dawała tu przykład nabywając ich masowo do służby w armii - w zapoprzednim wpisie wspominałem już o przymusowym wcielaniu skazańców do wojska, ale dodać należy, iż jak szacuje Roger N. Buckley w swej pracy ''Slaves in Red Coats'', w latach 1795-1807 blisko 13 i pół tysiąca żołnierzy zakupiono, by służyli Imperium w kolonialnych regimentach na Antylach.

Stąd więc to nie samo niewolnictwo Murzynów w Ameryce jest niesłychanym skandalem, lecz czyni go rzeczywiście takowym towarzyszący mu liberalny kontekst dziejowy. Bowiem doszło doń nie w jakowejś ponurej satrapii pokroju carskiej Rosji, gdzie wszyscy poddani byli ''rabami'' cara, lecz w kraju opartym o idee wolnościowe, swobody handlu jak i nieskrępowanego wyrażania swej opinii. Rzecz w tym, iż ludzie mający gęby pełne frazesów o przysługujących wszystkim jakoby z natury prawach jednostkowych, bez względu na ich kolor skóry czy pochodzenie etniczne i klasowe, doprowadzili do urzeczowienia określonej rasowo grupy ludzi, a więc opartej o kryterium biologiczne i kolektywne. Lub co najmniej proceder tolerowali wbrew głoszonym publicznie zasadom radykalnego indywidualizmu, stojącego rzekomo przed wszelką wspólnotą. Stworzyło to piekielny wprost, niemożliwy do rozwiązania praktycznie do dziś problemat rasowy, podważający fundamenty ustrojowe USA zwyczajnie je kompromitując przyznajmy. Zwykle podnosi się w obronie argument, że przecież panująca za oceanem atmosfera liberalnych wolności doprowadziła w końcu do wyzwolenia czarnych - rzeczywiście, tyle że pomijany jest przy tym fakt, iż znoszeniu niewolnictwa Murzynów towarzyszył wzrost segregacjonizmu rasowego wobec nich w stanach Północy, które to jakoby ruszyły przeciw niemu do wojny z Południem. Gówno prawda za przeproszeniem - jak to już opisywaliśmy, poza nielicznymi na szczęście abolicjonistycznymi radykałami pokroju terrorysty Johna Browna, zdecydowana większość białych ludzi porwała się ochoczo na walkę z plantatorami min. po to właśnie, aby uwalniając spod jarzma tamtych wypieprzyć nienawistnych im ''czarnuchów'' z powrotem do Afryki. Bo też i masowa przestępczość, brutalne zbrodnie tych ostatnich nie poczęły się szerzyć dopiero w okresie amerykańskiej kontrkultury, lecz już wiek wcześniej zbiegli niewolnicy zasilali obficie lumpenproletariat miast na Północy USA, z wszystkimi tego konsekwencjami dla sąsiedztwa białych. Nie usprawiedliwia to wszakże drastycznych obostrzeń jakie zaprowadzali oni w swej obronie, wobec głoszonych przez się ''rozwolnościowych'' haseł np. cóż z tego, że teoretycznie Murzyn miał tam prawo oddać głos w wyborach, skoro zjawienie się w lokalu wyborczym groziło mu linczem? A też trudno u niego było o uzasadniony entuzjazm dla demokracji i liberalnych wolności, gdy wyznający te zasady rezerwowali je tylko dla siebie, tyranizując go niemal na każdym kroku swą pogardą i poniżeniem. Nic więc nie kompromituje bardziej liberalizmu i samej Ameryki opartej na jego wartościach, co taż monstrualna obłuda panująca w dziedzinie stosunków rasowych praktycznie od zarania tego kraju. Obnaża ona bowiem bezzasadność uniwersalistycznych roszczeń ideologii liberalnej, jej w istocie czysto anglosaski etnicznie i kulturowo charakter, któremu musi przeczyć aby pozostać nadal sobą, inaczej strąciłaby z piedestału tak hołubiony przez się indywidualizm, uznawszy prymat czynników wspólnotowych. W liberalnym ''stanie natury'' ludzie żyją osobno, nie ma w nim miejsca na żadne byty kolektywne ni przedustawną harmonię zgodnej jedności, dopiero jednostki mogą powołać takową na mocy ''umowy społecznej'' zawiązanej między nimi, tworząc w ten sposób efemeryczne z zasady ''społeczeństwo kontraktualne''. Nijak się to więc ma do opartych na kolektywnych kategoriach rasy, płci czy etniczności bytów społecznych czy politycznych, stanowiących dla każdego liberała w najlepszym wypadku groźny majak, horror wprost. Podkreślmy to z całym naciskiem: rzecz nie w skażonym białym paternalizmem litowaniu się nad ''biednymi Murzynkami'', bo ich barbarzyństwo jakiego do dziś nie zmogły biliony władowane w ''akcje afirmatywne'' jest wprost przysłowiowe, ale nie ma ono tu nic do rzeczy. Wedle liberalnej doktryny bowiem z samej natury poniekąd przysługują im ''prawa człowieka'', jeśli zaś dotąd nie nauczyli się z nich korzystać, to na jej gruncie jedynym uprawnionym wytłumaczeniem są relatywne okoliczności historyczne, społeczne lub ekonomiczne a Boże broń rasowe. Uznanie tych ostatnich wysadziłoby liberalny gmach ustrojowy Stanów Zjednoczonych, przecząc wierze w samodoskonalenie się jednostki na którym został ufundowany, skoro już na starcie byłaby ona predeterminowana do czegoś, lub też nie przez swe pochodzenie. Nie można stąd pogodzić jak tego chce Kevin MacDonald anglosaskiego indywidualizmu, z postulowaną przezeń ''obroną etniczną'' białych protestantów w Ameryce opartą o kolektywistyczny siłą rzeczy socjaldarwinizm, jak to już wykazaliśmy.

Tak oto sami Amerykanie stworzyli trawiące ich do dziś rasowe monstrum, z którym by sobie poradzić uczynili w końcu zeń... ''konstrukt społeczno-kulturowy''!:))). Trudno bodaj o lepszy przykład miary absurdu, w jaki zabrnęli chcąc pogodzić ''umowny'' i z konieczności indywidualistyczny charakter własnej doktryny liberalnej, z wymogami narzucanymi przez biologiczne, zbiorowe fenomeny rasy, płci czy homoseksualizmu, z jakimi przyszło im obecnie się mierzyć. Jest w tym przyznajmy swoista, popierdolona całkiem ale logika, by uzgodnić zasadę jednostkowego wyboru z przeczącymi jej fetyszyzowaniu, wymuszanymi przez naturę czy okoliczności dziejowe ograniczeniami. Ba, kwestią jednostkowej identyfikacji do ustalenia staje się sam status człowieczeństwa, stąd mowa już nie tylko o ''prawach zwierząt'', ale i roślin a nawet materii nieożywionej, przyznaniu praw wyborczych dla ropy, gazu czy węgla. Jeśli idzie o to ostatnie popieram w całej rozciągłości - pozwać tu za jego dyskryminację Unię Europejską, oskarżając o ''karbonafobię'' narzucane przez nią Polsce ''zielone łady''! Mówię serio, bowiem nie ma co wchodzić w rzeczowe dyskusje z cynicznymi szujami jak i nade wszystko opętanymi ideologicznie fanatykami, trzeba stąd wyznawane przez nich absurdy obrócić przeciwko nim samym, inaczej się nie da - chyba, że spuścić im wpierdol, ale kto to niby zrobi? Bo ruski agent Olszański jest mocny tylko w gębie, jak przystało na typowego napinacza; wracając do tematu: murzyńskie niewolnictwo w Ameryce kompromituje także wolnorynkową postać kapitalizmu, bowiem takową reprezentowały właśnie plantacje na południu USA i swoisty biznes jaki się wokół nich rozkręcił. Nie jest bowiem prawdą jakoby było ono ''zacofane'' względem Północy, wręcz przeciwnie - do czasu aż rozhulała się w pełni za oceanem rewolucja przemysłowa, to właśnie oparte na przymusowej pracy Murzynów plantacje były największymi na kontynencie przedsiębiorstwami! Stosującymi w dodatku złożone metody uprawy, odpowiadając przy tym za innowacje technologiczne jak słynna odziarniarka bawełny, niepomiernie przyspieszająca proces produkcji, cały czas udoskonalany przez właścicieli niewolników. Największe plantacje były w istocie gigantycznymi na owe czasy koncernami rolnymi, skrzyżowanymi przy tym z fabryką szczególnie jeśli idzie o przetwórstwo cukru w Luizjanie i jego wymogi, zaś sami biali plantatorzy mimo pozowania na ''arystokrację'' i czasami faktycznie takiegoż pochodzenia, nade wszystko rzutkimi przedsiębiorcami elastycznie reagującymi na zmienne koniunktury rynkowe, dostosowując sprawnie do nich produkcję. Dowodzą tego klasyczne badania autorstwa Stanleya Engermana i Williama Fogla, upada stąd mit rzekomo ''niskiej efektywności'' pracy niewolniczej, w przeciwieństwie do opartej o wolny najem robotnika, czy jak chciał Marks sprzedawanie przezeń własnej ''siły roboczej''. Wreszcie plantatorów można uznać za prekursorów korporacyjnego zarządzania ''ludzkim kapitałem'', by wycisnąć zeń jak najwięcej, opracowane przez nich w tym celu metody doczekały się usystematyzowania w postaci szeregu artykułów prasowych i podręczników, na czele z o jakże wymownym tytule: ''Management of Negroes''. Niewolnictwo okazuje się świetnie też współgrało z industrializacją, wbrew marksowskiemu jak i liberalnemu mitowi o ''postępie'' jaki nieść miała ''rewolucja przemysłowa'', znosząca jakoby feudalizm. Tymczasem plantatorzy z Karoliny Południowej i Georgii, starych niewolniczych stanów, byli w awangardzie przemian zarabiając krociowe sumy na wynajmie swych Murzynów do pracy w powstających tam fabrykach. Historyk Ira Berlin następująco przedstawia rzecz w książce ''Pokolenia w niewoli'':

''Dostępność niewolników na wynajem była także bodźcem do rozwoju wielu nowych przedsiębiorstw. Na terenach wiejskich kopalnie, kuźnie, warzelnie soli, a także rogatki, kanały i koleje polegały na pracy najemnych niewolników, ponieważ nowa klasa przedsiębiorców czerpała korzyści z zatrudniania ludności niewolniczej. W latach 40-ych i 50-ych XIX wieku w niektórych branżach wynajęci niewolnicy zajęli miejsce najemnych robotników. Najbardziej znanym przypadkiem były intensywnie rozwijające się zakłady Tredegar Iron Works w Richmond, gdzie strajk białych odlewników stał się pretekstem do przestawienia się na w większości niewolniczą siłę roboczą.''

Świadczy to wprawdzie o efektywności gospodarczej wolnorynkowej ekonomii panującej wówczas na Południu USA, lecz bazując na prywatnej własności ludzi ośmiesza ona całkiem liberalne idee - okazuje się zatem, iż można zagonić batem człowieka do produktywnej roboty, i uzgodnić to ze ''swobodą handlu''. Ta bowiem prawie nie schodziła z ust plantatorom i ich rzecznikom jak Calhoun, a to dlatego iż jako eksporterzy ziemiopłodów z bawełną na czele, byli wrogami wszelkiego protekcjonizmu w obronie słabego jeszcze wówczas przemysłu amerykańskiej Północy. Nie pozwalał im bowiem za dostarczany przędzalniom w Manchesterze surowiec kupować tanio produktów brytyjskich fabryk, zaawansowanych technicznie bardziej niż rodzime manufaktury, o niższej stąd jakości wytwarzanych towarów. Jednym słowem wolnorynkowi plantatorzy niewolniczego Południa Ameryki byli przedstawicielami kapitalizmu ''kompradorskiego'', uzależnionego od rynków zewnętrznych szkodząc tym samym sprawie uzyskania przez kraj samodzielnej siły ekonomicznej, opartej o własny przemysł i handel wewnętrzny. Owszem, industrializacja jak widać była do uzgodnienia z niewolnictwem, ale ciągle w niewystarczającym stopniu: do podnajmowania swych Murzynów fabrykantom zmusiło białych plantatorów ze ''starego Południa'' wyczerpywanie się rezerw posiadanych niewolników, na skutek ich masowego eksportu na Zachód dla potrzeb przeżywającego wówczas szczyt ekspansji biznesu plantacyjnego, w nowo powstałych wówczas stanach jak Teksas. Proceder ten napędzany wciąż trwającą koniunkturą na bawełnę i cukier dyktowaną głównie przez rynek brytyjski, siłą rzeczy stawał okoniem przeciw uzyskaniu gospodarczej niepodległości Stanów Zjednoczonych rozpatrywanych jako całość, a nie tylko poprzez pryzmat partykularnych interesów plantatorskiej ''arystokracji'' parweniuszy i dorobkiewiczów. Dlatego należało w tym celu złamać ich potęgę przemocą, skoro nie sposób było już uzgodnić interesów obu stron politycznego i ekonomicznego sporu rozdzierającego w owym czasie USA, tak daleko on wtedy zaszedł. W tym jedynie sensie niewolnictwo Murzynów stanowiło rzeczywiście kwestię kluczową, ze względu na jego kontekst gospodarczy i polityczny antagonizujący ostro białych Amerykanów. Można stąd rzec wbrew Marksowi, iż Wojna Secesyjna była ''rewolucją, w której jedna fakcja kapitalistów brutalnie wywłaszczyła drugą'', tak aby utorować drogę do rozwiniętej w pełni produkcji wielkoprzemysłowej, oraz uzyskania tym mocarstwowej pozycji kraju. Innymi słowy Ameryka aby stać się wielką musiała złamać ''święte prawo własności'', jedną ze swych  konstytutywnych zasad, pozbawiając majątku w postaci czarnych ludzi niemałą, liczącą ok. 350 tys. grupę plantatorów. Z nich zaledwie jakieś 8 tysięcy rodzin było potentatami posiadającymi więcej niż 50 Murzynów, całą resztę stanowili ''mikroprzedsiębiorcy'', zazwyczaj właściciele 2-3 a najdalej 10 niewolników. Razem jednak w ich ręku znajdował się człowieczy kapitał szacowany na olbrzymią do dziś sumę 4 miliardów ówczesnych dolarów [!], było to więc zaiste gigantyczne wywłaszczenie w pełni zasługujące na miano rewolucji - i to przeprowadzone rękoma innych liberałów i kapitalistów z Północy. Oczywiście sami Murzyni odegrali w tym procesie bierną rolę, zdatni z racji swego prymitywizmu jedynie do barbarzyńskich rabacji jak rebelia Nata Turnera, wyzuci niemal z osobistej własności poza skromnymi poletkami przydzielanymi z łaski pana, nie mając na to w wystarczającym stopniu odpowiednich instytucji politycznych i kulturalnych [choć nie całkiem ich pozbawieni jak się później przekonamy]. Dlatego mimo iż w czasie wojny z Południem do wojsk Unii wcielono ponad 200 tysięcy czarnych żołnierzy, nie poprawiło to w istotnym stopniu losu reszty ''afroamerykańskiej'' wspólnoty, skazując ją z ww. powodów na rolę instrumentu w krwawej próbie sił między konkurencyjnymi stronnictwami białych Amerykanów. Słabe elity murzyńskie, do tego skonfliktowane wzajem i pozbawione szerszego oparcia w masach czarnych wyzwoleńców, nie były w stanie zdyskontować wolności politycznych wywalczonych nie samodzielnie, lecz danych z inicjatywy białych radykałów z Północy, którzy uczynili to głównie we własnym interesie. 

Doskonale rzecz ilustruje historia powstania Czternastej Poprawki do konstytucji USA, jaka pod pozorem zagwarantowania ''Afroamerykanom'' przyznanych im świeżo swobód, zabezpieczała tak naprawdę korzyści ekspansywnego wówczas przemysłu kolejowego. Borykać się on bowiem musiał z wywłaszczeniami dokonywanymi przez lokalne władze i nakładanymi takoż podatkami, co uniemożliwiała wspomniana korekta wprowadzając nadrzędność prawa federalnego nad stanowym. Nie dziwota stąd, iż jej współautorem był John A. Bingham - prawnik towarzystw kolejowych, zwyczajnie centralizacja i ujednolicenie przepisów leżały w interesie wielkoprzemysłowego kapitału operującego już na skalę całego państwa, dla własnej pomyślności nie mógł on więc zależeć od kaprysów poszczególnych legislatur stanowych. Plantatorzy przeciwstawiali się również napływowi białej siły roboczej z Europy niezbędnej tymże fabrykantom z Północy, jak i bezpłatnym de facto przydziałom publicznej ziemi na Zachodzie rodzimym farmerom, co przesądziło ich los słusznie wysyłając na ''śmietnisko historii''. Główna wina tejże społeczności polega wszakże na sprowadzeniu do Ameryki rzesz ludzi obcych całkiem wartościom przyświecającym powstaniu Stanów Zjednoczonych, i nie mogło być zresztą inaczej, skoro wyznający je doprowadzili do urzeczowienia tychże czarnych mas. Coś niesłychanego - pal licho, gdybyśmy mieli chociaż do czynienia z jawnymi podziałami kastowymi, usankcjonowanymi kulturowo i religijnie jak w Indiach, ale tu doszło do zniewolenia barbarzyńskich wprawdzie, ale ludzi w otoczce liberalnych haseł wolności politycznych i swobody handlu! Do dziś przekleństwem ''afroamerykańskiej'' wspólnoty kładącym się na niej cieniem jest, iż jej przodkowie nie trafili na kontynent choćby jako biedacy, zmuszeni koniecznością ekonomiczną do poniżających zajęć, było znacznie gorzej: Murzyni od początku stanowili czyjąś własność, prywatny majątek swych białych panów, arcyliberalnych jeszcze do tego:). Należy więc skonfrontować się z tym oto smutnym faktem, iż wolność białego człowieka zarówno na Północy jak i Południu USA ufundowano kosztem zniewolenia lub wyzucia z wszelkich praw czarnego - oto piekielny wprost paradoks jaki legł u podstaw Ameryki i do dziś ją rozsadza. W niczym to jednak nie usprawiedliwia agresywnych rewindykacji murzyńskich bandytów z takich organizacji jak BLM czy też ''Czarne Pantery'' - raz, że jako koncesjonowane przez miejscowy reżim stanowią jedynie narzędzie w rozgrywkach państwowych elit, a ponieważ sami czarni nie posiadają ich tradycyjnie w wystarczającym stopniu, więc robią tylko za ''pożytecznych idiotów'' czy wręcz hołotę do wynajęcia. Kevin MacDonald w przywoływanej już pracy ''Kultura krytyki'' tak chętny do wyliczania faktycznie nader licznych Żydów wśród działaczy i -ek wspomagających, a faktycznie kierujących organizacjami czarnych rebeliantów w XX wieku, pomijając całkiem przy tym dużą grupę uwielbianych przezeń WASP-ów także udzielającym im wsparcia, trafnie akurat zauważył, iż nigdy nie zdarzyło się, aby na odwrót jakiś Murzyn czynnie przyczynił się do emancypacji żydowskiej mniejszości, lub którejś z białych np. dyskryminowanej i do dziś przez wielu otaczanej pogardą jak polska. Wymowne, ale czegóż się spodziewać po ludziach, którzy posiadali status czyjejś rzeczy powtarzam, nie wywalczyli sobie wolności ani byli zdolni ją zagospodarować, lecz dostali ją z przydziału poniekąd i w obcym im interesie. Oczywiście groteskowym byłoby sprowadzać historię USA tylko do tej jednej kwestii rasowej, poza jej obrębem pozostaje choćby ogrom dziejów podboju i zagospodarowania cywilizacyjnego przestrzeni północnoamerykańskiego kontynentu. Niemniej powtórzmy w kontekście liberalnych fundamentów ustrojowych tegoż państwa, rzecz faktycznie jawi się jako niesłychany wprost skandal, z czego waszyngtońskie elity najwidoczniej zdają sobie sprawę, skoro poczęły zacierać perfidnie tę czarną plamę na historii swego kraju lansowaną przez nie ''[anty]kulturą unieważniania''. W istocie jako ograniczone głównie do sfery polityki i obyczaju, jest to i tak mniej radykalne rozwiązanie, niż opisane wyżej pozbawienie ''ludzkiego majątku'' klasy plantatorów, podważające bowiem jedną z kardynalnych zasad liberalizmu jaką stanowi nienaruszalność prywatnej własności. O ironio powzięto je w imię pomyślności rozwoju w Ameryce Północnej kapitalizmu wielkoprzemysłowego, jak i rolnictwa jednako opartych o wolną pracę najemną, zakończonym niewątpliwym dziejowym sukcesem. Ukoronowaniem tegoż procesu stało się udzielenie przez amerykańską finansjerę pod koniec XIX wieku kredytu Imperium Brytyjskiemu, na wojnę jaką w owym czasie prowadziło ono z południowoafrykańskimi Burami. Rzecz dotąd nieprawdopodobna i symboliczna, wobec opisywanego w zapoprzednim wpisie uzależnienia USA od angielskiego kapitału jeszcze na początku stulecia. 

Przy okazji wychodzi też obłuda Brytyjczyków, którzy owszem znieśli handel niewolnikami, lecz jednocześnie korzystali z niego pośrednio nakręcając koniunkturę na bawełnę, co doprowadziło do niepomiernego rozrostu plantatorskiego biznesu w Ameryce, przeżywającego swój największy rozwój właśnie w ostatnich dekadach istnienia. Argument, że nie mogli temu zaradzić, gdyż embargo oznaczałoby znienawidzony dla liberałów ''interwencjonizm państwowy'' w gospodarce dowodzi jedynie, iż nie sposób było obalić niewolnictwa li tylko środkami ekonomicznymi, bo te jak widać doskonale mu sprzyjały. Powtórzmy stąd, bo to istotne: niewolnicza praca Murzynów byłą podstawą gospodarki wolnorynkowej panującej w południowych stanach USA, zarządzanej przez kastę zbijających na tym procederze ogromny kapitał zdeklarowanych libków. Zaślepieni chciwością rozwolnościowi durnie sprawili własnemu krajowi żywy do dziś problem rasowy, sprowadzając ogromne rzesze dzikusów wyrwanych przemocą z epoki kamienia łupanego przez swych afrykańskich ziomali, by opchnąć ich pazernym białasom. Żaden więc z potomków plantatorów, ni epigonów ideowych mlących ozorem liberalne komunały, nie ma prawa narzekać teraz na przestępczość i terror, jaki sieją obecnie na ulicach amerykańskich miast późne wnuki tychże niewolników. Jeśli ktoś sądzi, że takowy stan można by utrzymać, gdyby tylko nadal ''czarnuchy znały swoje miejsce'' nie pojmuje najwidoczniej, iż wedle wyznawanej przez ich właścicieli liberalnej doktryny posiadanemu przez nich ludzkiemu ''bydłu roboczemu'' przysługiwały przyrodzone mu prawa, z kardynalną zasadą ''samoposiadania'' na czele. Nijak to więc nie miało się do praktyki oraz realnego statusu Murzynów, no chyba że każden jeden dokonałby aktu całkiem dobrowolnej sprzedaży siebie w niewolę, o tym jednak zazwyczaj nie mogło być tu mowy - pomijając, czy takowa transakcja w ogóle znajduje uzasadnienie na gruncie ''wolnościowych'' reguł rynkowych, bo najtęższe liberalne łby wyłożyły się na roztrząsaniu tym podobnych sofizmatów. Uprzedzając ewentualne posądzenie o marksowski ''ekonomizm'' nadmienić wypada, iż sprawa miała swój wymiar polityczny i to na tyle zasadniczy, że dociekanie co tu robi za ''bazę'' a co jedynie ''nadbudowę'' jest równie bezsensowne jak dylemat ''kura czy jajko''. W całej ostrości problem objawił się już podczas uchwalania amerykańskiej konstytucji, gdy dla zrównoważenia przewagi ludnościowej północnych stanów, doliczono południowym by wzmocnić ich siłę głosu zamieszkujących je czarnych niewolników. Mniejsza już z tym, że nie posiadali oni żadnych praw politycznych, bo to jeszcze było do uzgodnienia z typowo liberalnym cenzusem majątkowym, ale formalnie nie stanowili nawet ludzkich jednostek jako własność, dosłownie ''rzecz'' swych panów! Równie dobrze można by w tworzonych później na ''dzikim Zachodzie'' stanach o ludności złożonej głównie z farmerów, traktować ich łącznie z posiadanym inwentarzem domowym: drobiem, świniami czy wołami etc. Wikłało to plantatorów w coraz bardziej groteskowe pseudouzasadnienia stanu niemożliwego w świetle wyznawanych przez nich samych haseł, prowadząc do prokurowania tak kuriozalnych kategorii prawnych jak ''zbiegła własność'', która to padła w niesławnym uzasadnieniu wyroku sprawy Dreda Scotta, wydanym przez Sąd Najwyższy USA. Owszem, krowa też może uciec chłopu z pola, ale nie jest zdolna do wytoczenia nikomu procesu w swym interesie, jak wspomniany przed chwilą czarny niewolnik:). Powoływanie się w kontrze na jakowąś ''niższość rasową'', pomijając już czy w ogóle zasadne, jest niezgodne z liberalnym indywidualizmem jako fenomen biologiczny i niezależny od jednostkowej woli, no chyba iż uznamy go za ''konstrukt społeczno-kulturowy''...  Paternalistyczne argumenty wysuwane przez wspomnianego już Johna C. Calhouna, najwybitniejszego niewątpliwie rzecznika niewolniczego biznesu, nie miały żadnego oparcia w ówczesnych amerykańskich realiach. Powoływał się on bowiem na przykład demokracji ateńskiej, faktycznie ufundowanej na niewolnictwie, bo ktoś musiał zapierniczać za wolnych obywateli, by mogli oddawać się swobodnym politycznie deliberacjom na agorze. Tyle że starożytne greckie polis były oparte na prymacie wspólnoty przed wszelką jednostkowością, zupełnie inaczej niż w modelu nowożytnej demokracji liberalnej. Ta zakładała na odwrót pierwotne, i co najważniejsze NIEODWOŁALNE poróżnienie ludzkich jednostek, a wynikająca stąd społeczna atomizacja była paradoksalnie jej warunkiem. Bowiem zabezpieczała przed tyranią większości, uniemożliwiając wytworzenie jakiejkolwiek wspólnoty na tyle znacznej, aby narzucić reszcie swą wolę, jak wykładał to w jednym z ''papierów federalistycznych'' James Madison. Kontrował on w ten sposób klasyczne już zarzuty przeciwko republice jako ustroju realnym do zaprowadzenia tylko na małym terytorium - faktycznie tak było w starożytnym paradygmacie, opartym na politycznej spoistości wspólnoty. Tymczasem liberalizm zastępował go pojęciem multitudo, czyli wielości nieuzgadnialnych wzajemnie jednostkowych dążeń tworzących razem chaotyczną kakofonię, wedle jednak takich ''ojców założycieli'' amerykańskiej niepodległości jak Madison to dobrze, gdyż rozproszenie ludzi na ogromnych obszarach i w stosunkowo nielicznych jeszcze wtedy w Ameryce skupiskach ludzkich, dawało gwarancję wolności od demokratycznego Behemota jakim była ''tyrania większości''. Oczywiście podobny [nie]ład był do utrzymania jedynie przy braku w sąsiedztwie jakiegokolwiek silnego państwa, co żeśmy uprzednio wykazali, stąd Calhoun mógł snuć bezpiecznie swe pre-libertariańskie, uczone dla nas brednie - i tak przyznajmy mu przynajmniej starał się jakoś uzasadnić swą postawę, wznosząc przy tym na szczyty sofistycznego zakłamania. Natomiast wyłącznie temu, że zdecydowana większość plantatorów jako pazernych i nastawionych do bólu pragmatycznie dorobkiewiczów, nie zadawała sobie w ogóle takowych pytań zawdzięczać należy, iż nie dostrzegali oni rażącej sprzeczności między ''wolnościowymi'' ideałami jakim oficjalnie hołdowali, a ich polityczną i społeczną praktyką wobec ludzi innej rasy. Nieważne powtarzam, iż w swej masie beznadziejnie wprost barbarzyńskich i niezdatnych do rządzenia się samemu, bo to jedynie dowodziło fałszywości uniwersalizmu liberalnych frazesów, jakimi posługiwali się sami właściciele czarnych niewolników. Beard cytuje w swej pracy jednego z tych bałwanów, jakiegoś masona zapewne a okultystę na pewno, gdyż nadał on ''szczególnej instytucji'' eksploatacji Murzynów alchemiczną wprost sankcję. Konkretnie:

''pewien ,,duchowny'' ze szkoły Swedenborga noszącej nazwę ''Kościół Nowej Jerozolimy'', już był sformułował ''filozofię duchową'' niewolnictwa w terminologii swej sekty: ''Przez niewolnictwo duchowo-cielesna zasada Afrykanina podporządkowana zostaje naturalnym lub naukowym elementom życia białego człowieka. Biały za niego myśli i wyraża wolę, decyduje o jego postępkach, odżywianiu się, odpoczynku, pracy itp. ... Jakież jest następstwo takiego stanu rzeczy? Cielesno-duchowa istota niewolnika zostaje wprzęgnięta w służbę ożywczej natury białego człowieka i zasilana przez nią. Jego przyrodzona tępota jest rozproszona. Sfera porządku, sprawiedliwości i pracy w którą został włączony, przeciwstawia się tkwiącemu w nim duchowi zła, jaki stopniowo go opuszcza... Przechodzi on proces, który przewidział dlań Stwórca, a który doprowadzi go do prawdziwej wolności i ostatecznego zbawienia. Więzy czynią wolnym, a zatem są to więzy sprawiedliwe.''

...i w tym miejscu jestem zmuszony przerwać niniejsze rozważania, gdyż widzę nie dam rady jak planowałem za jednym razem opędzić się z tematem liberalnego zniewolenia człowieka przez człowieka. Zbyt jest obszerny nawet przy pobieżnym jak tutaj potraktowaniu, stąd kończę na teraz, zapraszając za tydzień jak dobrze pójdzie na publikację części drugiej i ostatniej.

 

sobota, 20 listopada 2021

O przekraczaniu granic i zatracie wszelkiej miary.

Dziś krócej niż poprzednio na zadany temat, bowiem uznałem, iż zanim przejdę do dalszego omawiania patoamerykanizmu, wpierw uporać należy się z trawiącym nas fenomenem wynarodowionych kurew, na czele z cwelebrytami o zdeprawowanych kanaliach w mundurach i sutannach już nie wspominając [ bo niestety nie wszyscy z nich stanęli tu na wysokości zadania, o czem potem ]. Otóż nawet jeśli liberalizm nie stworzył tego groźnego zjawiska, to niepomiernie je wszakże spotwornił, ze swym wynoszeniem jednostkowego wyboru aż do absurdu decydowania o ''samoidentyfikacji płciowej'' i tego typu bzdetach. Wedle ultraliberalnej austriackiej szkoły ekonomii nie ma przecież jakoby obiektywnych kryteriów ludzkiego działania, jego celem jest zaspokojenie li tylko całkiem subiektywnie pojmowanego dobra przez indywiduum. W efekcie ludzie z tak zrytymi łbami nie pojmują, że subiektywnie pojmowane dobro - np. pomoc ''humanitarna'' nachodźcom - może prowadzić do obiektywnego zła jakim jest faktyczne wspieranie agresji na nasz kraj obcego reżimu. I to właśnie tego, który przez tych samych zjebów jest oskarżany o łamanie tak wielbionych przez nich ''praw człowieka'', wysługującego się nienawistnemu im rzekomo za swą ''homofobię'' Putinowi! Klinicznym przykładem takiej postawy jest Christopher Lingle, profesorzyna z rozwolnościowego Universidad Francisco Marroquín w Gwatemali - nie pozostawia co do tego wątpliwości Mises jako patron uczelnianej biblioteki, a Hayek i Milton Friedman sal wykładowych. Gość produkuje się również na imprezach organizowanych przez rodzimych wyznawców misesizmu, obok Baal-cerowicza i starego zboka Donalda McCloskey, który ''wybrał sobie płeć'' ostając się Deirdre. Lansuje go także PAFERE czyli polsko-amerykańska fundacja grupująca ''ostatnich Mohikanów'' koliberalizmu, wypieranego coraz mocniej przez ekspansywny LGBTarianizm. Słuchałem wywiadu jaki przeprowadziła z nim na swym tubowym kanale, gdzie wywnętrzniał się na temat Singapuru, faktycznie darzonego przez naszych libków uwielbieniem kompletnie bez zrozumienia istoty panującego tam reżimu. Niemniej jego krytyka jaką przeprowadził Lingle stanowi kliniczny wprost objaw rozwolnościowego spierdolenia umysłowego, o jakim tu mowa: niesamowite - facet sam przyznaje, że zamordystyczne rozwiązania prawne Singapuru pochodzą jeszcze z czasów brytyjskiej władzy kolonialnej, a mimo to ślepo zachwala anglosaski liberalizm, który był przecież ideologią panującą tegoż kolonialnego imperium! Zarzuty jakie wysuwa wobec Singapuru spokojnie można też odnieść do macierzy liberalizmu - gigantyczna pralnia ''brudnych pieniędzy''? Ależ czym innym niby jest londyńskie City, a zwłaszcza pozostające w większości pod kontrolą Brytyjczyków ''raje podatkowe''?! Singapur zwyczajnie odrobił lekcję od swych niegdysiejszych panów, i postanowił zostać dalekowschodnim odpowiednikiem City, jak widać udało mu się. Patriotyzm wpajany młodym podczas obowiązkowego przeszkolenia wojskowego wadzi rozwolnościowcowi, podobnie jak surowe karanie występków przeciwko państwu - oba rozwiązania tymczasem godne pochwały, bo dzięki temu żadne wynarodowione kanalie nie śmią tam bluzgać bezkarnie na swe państwo i naród jak u nas. Żaden ichni głupi Franek czy insza Jachira, o patocwelebrytach już nie wspomniawszy nie mają nawet szans działać otwarcie w imię obcych interesów, mam gdzieś ''wolność słowa'' jeśli oznacza ona przyzwolenie na szerzenie się podobnych patologii rujnących wspólnotę i dobro ogółu. Żałować stąd wypada, iż podobnych rozwiązań nie ma i u nas - końcówka wywiadu zaś dobiła mnie już całkiem: następny domorosły ''geniusz'', który wie lepiej od największych bankierów świata jak się prowadzi finanse, bo naczytał się przegrywa Misesa, gdy to Keynes na którego tak pomstuje doskonale radził sobie na rynku spekulując akcjami z zyskiem, widać stąd kto lepiej znał realia kapitalizmu. 

Tak więc Christoper Lingle to kolejny wolnorynkowy gamoń, któremu fanatyczne zaślepienie liberalnymi ideami nie pozwala dostrzec, iż Zachód sam zapędził się w kozi róg swym ''rozwolnościowizmem'' jaki tak wychwala. Jak niby ''ograniczony rząd'' i ''państwo minimum'' mogłoby dać sobie radę w konfrontacji z autorytarnym czy wręcz totalitarnym reżimem jak III Rzesza, ZSRR czy obecne postkomunistyczne Chiny? ''Prywatne agencje ochrony'' miałyby szansę w zderzeniu z regularną armią potężnego, scentralizowanego państwa? Jedynie etatystyczny ''New Deal'' Roosevelta stanowił okazję dla USA wyjścia obronną ręką z morderczego zwarcia jakim była II wojna światowa. Facet nie widzi, że Amerykanie to cholerni historyczni szczęściarze: nigdy nie musieli się mierzyć na lądzie przynajmniej u siebie z mocarstwami, jak niestety my tu w Europie w swych dziejach. Możesz sobie bajdurzyć o libertariańskich farmazonach, gdy za sąsiadów masz takie groźne ''potęgi'' jak Meksyk czy Kanada, szkoda gadać. Pomijam już, że wbrew temu co bredzi Lingle, konstytucja USA powstała właśnie z potrzeby ustanowienia jednolitego rządu federalnego, tak aby skończyć z dotychczasowym sobiepaństwem poszczególnych stanów, szkodzącym całemu krajowi. Dlatego przyznano w niej min. dyktatorskie uprawnienia prezydentowi na czas wojny, wyposażając go kiedy trzeba w iście monarszą władzę, zgodnie ze starożytnym wzorcem republiki. Jednym słowem tacy rozwolnościowcy jak Lingle są najlepszym dowodem, czemuż to Okcydent przegrywa w konfrontacji ze Wschodem, i nie dziwota stąd, że pozbywa się ich zsyłając do Gwatemali a samemu zrzuca liberalną skórę porzucając uniwersalizm swych praw ekonomii i człowieka, ewoluując w kierunku osobnej cywilizacji na wzór chińskiej właśnie. Najśmieszniejsze, że bałwan sam przyznaje podczas wywiadu, iż jego prognozy co do rozpadu Chin okazały się gówno warte, a mimo to nie daje mu to niczego do myślenia i dalej jak gdyby nigdy nic sadzi te swoje rozwolnościowe farmazony bez pokrycia. Arogancja takich skurwysynów doprowadza mnie do szału, a to wszystko przez bezkarność ich niekompetencji, wręcz nagradzanej akademickimi grantami jak widać, toż samo tyczy lewackich zjebów jak omawiany już tu nieraz głupi Jaś Sowa. Dopóty takie chuje będą futrowane gigantyczną kasą od państwowych i nade wszystko prywatnych fundatorów, nic się pod tym względem nie zmieni a wręcz będzie coraz gorzej. Sponsor płaci to i wymaga - niestety rzecz nie jest obojętna politycznie, i tyczy również nas grożąc śmiertelnie żywotnym interesom kraju, stanowiąc objaw głębszej patologii. Miejmyż odwagę to przyznać, ryzykując miano ''ruskiego agenta'': w obecnym ataku na polskie granice biorą udział Amerykanie, choćby swoją propagandową szczujnią TVN kontrolowaną przez ich kapitał, a bazującą przecież na posowieckich służbach wojskowych. Nie jest przypadkiem sądzę, iż na dniach ukazała się książka amerykańskiego reportera Johna Pomfreta o wymownym tytule: ''From Warsaw with love'', opisująca min. jak to CIA zapłaciła WSI za tajny ośrodek w Starych Kiejkutach. Tłumaczy to również harce medialnych funkcjonariuszy reżimowej CNN na granicy z Białorusią, i szerowanie agitpropu nachodźczego Łukaszenki/Putina. W ogóle czas byśmy otrzeźwieli w końcu co do wzajemnych relacji Stanów Zjednoczonych i Rosji, tyczy to nie tylko jankeso- ale i autentycznych rusofilów jak Rękas, który pierdoli o ''katechonicznej'' rewolucji październikowej, co to niby miała ochronić świętą Ruś przed anglosaskim imperializmem. Ignoruje przy tym bezczelnie, że zrabowane przez bolszewików gigantyczne na owe czasy zasoby carskiego złota, opchnęli oni londyńskiemu City i Wall Street, jak opisał to kompetentnie amerykański historyk Sean McMeekin w pracy o adekwatnym tytule ''Największa grabież w historii''. Sztandarowe projekty zaś stalinowskich ''piatiletek'' jako to Magnitogorsk czy fabryki Stalingradu były dziełem Amerykanów, nie dziwota stąd, iż Roosevelt stawał wprost na głowie aby odwieść Japończyków od inwazji na ZSRR w trakcie wojny z Hitlerem, skoro tyle zainwestował w ten kraj. Bo też to stalinowska Rosja wzięła na siebie główny ciężar walk z III Rzeszą, płacąc przy tym straszną cenę niepomiernych strat ludzkich i materiałowych, uzyskawszy dzięki temu jedynie biedniejszą i zrujnowaną wojną część Europy, kiedy Amerykanom dostała się bogatsza o ileż mniejszym kosztem. Rooseveltowi udało się także wojną zamienić dwa oceany w wewnętrzne amerykańskie morza, windując swój kraj do statusu nie tylko jak dotąd gospodarczego, ale i militarnego już światowego mocarstwa. Tak więc mimo rozpanoszonej wówczas w USA, sięgającej aż po szczyty władzy sowieckiej agentury, patrząc z perspektywy to jednak Stalin wychodzi na frajera i sługusa wręcz, o ile nie agenta Anglosasów robiąc dla nich tak ''brudną robotę'' za bezdurno niemalże. Serwowany na takie dictum zwyczajowo tekst zdemenciałego Lenina o kapitalistach, co to ''sprzedadzą sznur na którym ich powiesimy'' znamionuje nieomylnie przegrywów i debili, totalnie nie kumających w czym rzecz. Wystarczy mieć na uwadze co piszą sami Amerykanie jak John Mearsheimer, który w swym ''Tragizmie mocarstw'' wykłada sprawy wprost: ''Dla każdego inteligentnego obserwatora powinno być oczywiste, że Stany Zjednoczone mówią jedno, a czynią drugie. Przywódcy innych krajów wielokrotnie zwracali uwagę na tę cechę amerykańskiej polityki zagranicznej. Już w 1939 roku E. H. Carr zauważył, że w państwach kontynentalnej Europy narody anglojęzyczne uchodzą za ''mistrzów sztuki skrywania egoistycznych interesów narodowych pod płaszczykiem dobrych intencji'', dodając, że ''tego rodzaju hipokryzja jest szczególną i charakterystyczną cechą duszy anglosaskiej''. 

Paradoksalnie jest to pocieszające w kontekście obecnego zaangażowania Wlk. Brytanii w Polsce jak i na Ukrainie, wygląda iż Londyn przejął od Waszyngtonu rolę naszego protektora, ostatecznie ministra finansów mamy tradycyjnie namaszczonego przez City... Przy całym moim sceptycyzmie do Anglosasów to jednak dobrze, gdyż sami niestety nie damy rady rusko-niemieckiej hydrze, a Brytole mają narzędzia dla poskromienia Moskwy, choćby większość rajów podatkowych w których rosyjska oligarchia trzyma kasę jest pod ich władaniem jako się rzekło, obaczymy. Dlatego właśnie należałoby nauczyć się nieco przebiegłości w interesach od ''perfidnego Albionu'' czy jego godnych następców zza oceanu, a nie jak to ciele łykać bezkrytycznie każdy serwowany przez nich śmieć, mniejsza czy to ''wolny rynek'' czy też insze LGBT, o groteskowo obcym nam ruchu Black Lives Matter już nie wspominając. Oto paradoks z jakim musimy się zmierzyć: aby nabrać koniecznego dystansu do Anglosasów musimy ich wreszcie lepiej poznać, i wcale nie wyklucza to współpracy, wszakże aby nabrała choć nieco bardziej wyrównanego dla nas charakteru, trzeba abyśmy trzeźwiej w końcu zaczęli patrzeć na ich faktyczne intencje. Nie żywiąc przy tym najmniejszych złudzeń, że przy pierwszej zmianie koniunktury dziejowej sprzedadzą nas jak to uczynili choćby za komuny, dogadując się ponad głowami Polaków z Sowietami i ich lokalnymi agentami. Skoro tak, należy chociaż zadbać aby zapłacono za nas możliwie największą cenę, a nie jak wspomniane WSIoki wziąć od CIA marne 30 mln dol. co w skali międzynarodowej stanowi nędzne grosze - jak ktoś pięknie skomentował w owym czasie rzeczoną transakcję: ''nie dość, że rządzą nami kurwy, to jeszcze do tego tanie''. Mam poważne wątpliwości, czy faktycznie zaszła pod tym względem aż taka ''dobra zmiana'' jak to przedstawiają prorządowe media, ale nie będę już tego roztrząsał, dobrze chociaż, iż skończone kanalie pokroju gen. Różańskiego nie dowodzą wojskiem RP. Bydlak w samym ogniu konfrontacji granicznej szerzył dezinformację na tyłach, o tym jakoby służący tam nasi żołnierze chodzili wygłodzeni - w Singapurze już wiedzieliby co robić z takimi ''wojskowymi''. Podobnie jak z tchórzliwymi i leniwymi pizdami w mundurach, które słały masowo L4 by się tylko wymigać od strzeżenia granic państwa przed obcą agresją, do czego zostali powołani. Już widzę jak taki ''żołnierz'' wysyła zwolnienie na front w '39, że przykro mu wielce, ale nie może bronić Ojczyzny jak ślubował, bowiem główka go boli albo ma ziazi w brzuszek. Jestem beznadziejnym cywilem powtarzam, dlatego nigdy nie pchałem się w kamasze, stąd przez to właśnie nie mieści mi się w głowie, że można iść do armii nie chcąc wcale walczyć! To po ki chuj tam leziesz nieudaczny skurwysynu - aby pierdzieć w stołek?! Takim jako pierwszym należy się gromkie: ''wypierdalać pasożyty jebane''!!! Gdzie podziała się kurwinoza i POlactwo tak chętne do wyrzekania na ''hołotę przekupioną za pińscet'' - nie boli was dupa nędzne gnidy, że z ''waszych podatków'' utrzymywana jest armia bezproduktywnych łajz i leserów? Podobnie jest ze wspomnianymi akademickimi skurwielami, wyrzekającymi na swe państwo narodowe jakiemu zawdzięczają uniwersytecką karierę, toż samo rzec można o wielu nauczycielach, lekarzach itd. aż odechciewa się człowiekowi bronić państwa, które sabotują jego właśni funkcjonariusze. Na szczęście wciąż jest sporo tych, co należycie pełnią swą służbę i tym cześć i chwała, ale pies mordę lizał całej reszcie wynarodowionych ameb, które albo otwarcie plwają na swój kraj, lub co gorsza bezczelnie drapują się w szaty ''patriotów'' bolejących nad ''niszczeniem państwa''. Zapominając jedynie dodać, iż chodzi wyłącznie o ICH państwo - należy do nich niejaki ppłk Olborski, wygląda jedna z tych komunistycznych świń kupionych na miejscu przez Amerykanów i to tanio jako się rzekło. Wywiad z nim szerowany ostatnio na wykopku zawiera tak monstrualne stężenie półprawd pomieszanych z ordynarnymi kłamstwami, że nawet nie chce mi się szczegółowo ich roztrząsać. Po co zresztą, skoro facet sam sobie przeczy chrzaniąc jakoby kryzys na granicy z Białorusią był ''naszą winą'', bośmy nie podjęli dialogu z reżimem Łukaszenki, po czym sam stwierdza na koniec, że ''baćko'' ani przez moment nie miał na to ochoty, a co najwyżej zwodził polskie władze. Bowiem owszem grał na siebie, ale od początku orientując się na Moskwę - kto jeszcze pamięta, że jego kandydatura była rozpatrywana serio wśród następców Jelcyna? A tytuł ten sprzątnął mu spod nosa właśnie Putin, po latach prokurując na miejscu opozycję ślącą wiernopoddańcze dlań adresy jak Cichanouska ostatnio, o czym w naszych ''wolnych mediach'' cisza, chyba jedynie Budzisz o tym wspomniał a i to półgębkiem. Polskim rządom można stąd jedynie zarzucić żyrowanie rozgrywki o władzę w ramach ''ruskiego miru'', faktycznie daliśmy się wystawić do wiatru swym ''prawoczłowieczym'' zaślepieniem rodem z Zachodu, o czym pisałem onegdaj, nie znaczy to wszakże iż należy nam się srogi łomot od białoruskiego tyrana, jak bodaj chciałby tego Olborski, niechże więc się kurwa zamknie.

Pal licho starzejących się, zgorzkniałych ubeków, którym wieko od trumny poczyna wystawać z dupska, gorzej iż podobne brednie szerzą także przedstawiciele młodszego pokolenia rodaków, jak choćby Krystian Jachacy z ''Pracy Polskiej''. Wielka szkoda, boć nie kryję obiecywałem sobie sporo po tym środowisku, w obliczu wolnorynkowego przecwelenia RN i spacyfikowania całej reszty narodowców przez PiS za pomocą Roberta ''mimo wszystko Duda'' Bąkiewicza. Fajnie jest sobie pomanifestować robiąc przy tym focie z ''marszowym Murzynem'', dla przypodobania liberalnym i lewackim śmieciom, że to nie jesteśmy wcale takimi rasistami jak nas w ''gejzecie'' piszą. Tylko co z tego, jak później przyjdzie wrócić do szarej realności, gdzie nas codziennie dymają na kasę, traktując niczym białych Murzynów właśnie. Cieszy stąd, że Jachacy podnosi kwestię statusu ekonomicznego i politycznego obecnej Polski, której bliżej do lepiej rozwiniętych państw latynoamerykańskich, azjatyckich czy nawet afrykańskich i to z nimi winniśmy się porównywać, bo głoszę to samo już od dłuższego czasu. Nie ma więc co kreować się na jakoweś ''przedmurze syfilizacji judeołacińskiej'', jak to niestety znaczna część jak nie większość naszej prawicy czyni, dlatego ''Praca Polska'' jawiła się jednym z tych środowisk, co stwarzają szansę na wyjście z politycznego impasu w jakiej ona utkwiła. Niestety wokół całej inicjatywy poczęły kręcić się jakieś dziwne persony, gotowe tylko w kółko ględzić o Żydach, zamiast wzorem ''wroga rasowego'' zorganizować wreszcie jakie solidne polskie lobby, a jakby tego mało napatoczył się też Ronaldinho LaSSecki nie kryjący nawet żywionego przezeń uwielbienia dla Rosji, otwarcie biorąc przy tym w obronę nędznego prowoka Olszańskiego. Sam Jachacy także kolportuje brednie białoruskiej propagandy jako się rzekło, rezonując zupełnie jak ubek Olborski żeśmy niepotrzebnie wspierali tamtejszą opozycję przeciw Łukaszence, no i mamy co chcieliśmy. Zabawne przy tym, że pan Krystek powiela w gruncie rzeczy narrację zachodnich mediów, odmiennie ją tylko wartościując, tymczasem błędnym jest założenie jakie ich wzorem czyni, iż protestujący przeciwko reżimowi Łukaszenki opowiadali się za Zachodem i ''demokracją liberalną''. Zdecydowana większość demonstrujących na czele z liderami była i jest nastawiona prorosyjsko, Cepkałowie czy sama Cichanouska otwarcie i wielokrotnie zwracali się z apelami do władz na Kremlu o polityczną interwencję, toteż w końcu Putin właśnie na dniach oficjalnie wezwał ''baćkę'' do ''dialogu'' z opozycją - znaczy Łukaszenko jest na wylocie, pytanie tylko kiedy nadejdzie kres jego władzy i czy w równie dramatycznych okolicznościach, jak załatwienie przez KGB z błogosławieństwem Zachodu Ceausescu. Skądinąd podobny proces zaszedł także w Rosji, gdzie Londyn obecnie kojarzy się nie z ''ostoją wolności politycznych i obyczajowych'', co raczej z miejscem lokowania kapitałów ukradzionych w kraju przez złodziejską oligarchię rządzącą. Nade wszystko zaś budzi mój najgłębszy sprzeciw stanowisko Jachacego, jakoby tylko kwestie ekonomiczne były istotne dla przyszłości Polski, natomiast światopoglądowe bynajmniej. Otóż jak słusznie akurat zwrócił uwagę Lasecki podczas konferencji ''Pracy Polskiej'', największe korporacyjne giganty lansują określoną agendę światopoglądową, wystarczy obaczyć jak potężne kapitały stoją za nachalną, terrorystyczną wprost promocją LGBT, genderu itd. Lekceważenie kwestii ''tęczawego kapitalizmu'' na radykalnej lewicy prowadzi do tak groteskowych sytuacji, jak maszerowanie trockistowskiej Pracowniczej Demokracji na ''marszu równości'' ramię w ramię z członkami neoliberalnej Nowoczesnej. Prawica nie powinna więc iść drogą lewaków, firmujących swą obecnością imprezy organizowane przez tych, z którymi rzekomo walczą - chyba wystarczy, że większość środowiska narodowego dała się zapędzić w kanał rządowego de facto marszu, prawda? Obyczajówki nie można także odpuścić dlatego, bo przekłada się bezpośrednio na status ludzi pracy, co dowodnie okazała afera z wyrzuceniem pracownika Ikei niechętnego LGBT - przecież to nic innego jak powrót do czasów, kiedy pracodawca decydował jaką religię i czy w ogóle może wyznawać jego robotnik, oraz jakie posiadać poglądy! A ludzie mieniący się być lewicą w zdecydowanej większości to popierają - co stwarza wyśmienitą okazję dla takich środowisk jak ''Praca Polska'', niestety wygląda że poronioną na własne poniekąd życzenie, obaczymy. Natomiast jeśli idzie o samą sytuację rewolucyjną o jakiej prawi Jachacy i możliwość jej zaistnienia, to sam właściwie sobie odpowiedział - nie ma wystarczającej na to ilości młodych, ich bunt jest kanalizowany a w dodatku ''rezerwowa armia kapitału'' w postaci Ukraińców i coraz liczniejszych nad Wisłą emigrantów z drugiego krańca Eurazji, dodatkowo osłabia potencjał rewolty narodowej. Z drugiej strony narastająca konkurencja między rodzimym a obcym pracownikiem stwarza korzystną sytuację pod tym względem, sądzę jest to trop jakim należy iść, o ile rzecz jasna ruch narodowy porzuci swe socjalne uprzedzenia i popędzi rozwolnościowców z własnych szeregów, bo parafrazując szkodnika Janusza: ''dobry liberał, to martwy liberał a zamiast liści na drzewach powinni wisieć korwiniści''. Co się zaś tyczy skrytykowanego stosunku rządzących do Chin, to PiS jest jak to oni proatlantycki mocno głównie w gębie, wystarczy obaczyć jak postępują ws. ekspansji na nasz rynek Huawei i 5G. Oficjalnie rzucają gromy, ale po cichu odpowiednie urzędy wydają pozwolenia na uruchamianie kolejnych projektów, to zupełnie jak z Rosją potępianą gromko, co wszakże nie przeszkadza brać od niej ogromnych ilości węgla i nie tylko, cóż obaczymy. Przypomnę, że prezydent Duda oficjalnie dziękował Xi Jinpingowi za transport maseczek, pomijam czy i jakie wały przy tej transakcji narobiono, istotne iż po wszystkim Amerykanie zmuszeni zostali do urządzenia kuriozalnej demonstracji zbrojnej z ostentacyjnym przelotem nad stolicą kraju, aby dowodnie okazać Pekinowi, że to ich strefa wpływu i niech się ''żółtki'' im tu nie wcinają:). Wreszcie konflikt amerykańsko-chiński tłumaczy, co nie znaczy iż usprawiedliwia wzmiankowane zaangażowanie propagandowej szczujni zza oceanu w obecny konflikt graniczny, w interesie USA jest bowiem utrudnienie co najmniej tranzytu towarów idących z CHRL przez Białoruś do Europy.

Dobra, miało być krócej a znowu poczynam się rozpisywać swoim zwyczajem, tak więc w podsumowaniu naszych rozważań - wielki szacunek należny obrońcom [ i obrończyniom ] naszych granic, a całej reszcie wynarodowionych i do tego bezmyślnych szmat na pohybel. Co istotne, to nie kwestia górnolotnych patriotycznych frazesów, jakimi zazwyczaj pokrywa się niestety realną miałkość, brak siły politycznej i gospodarczej państwa i narodu. Zaletą historycznych kryzysów jak obecny jest, iż bezlitośnie obnażają wszelkie szwy i braki instytucjonalne, jakie dotąd sztukowano. Skończyło się więc bierne dryfowanie jak przez ostatnich 30 lat, wieczne polskie ''jakoś to będzie'' - jesteśmy właśnie brutalnie testowani czyśmy tylko ''państwem sezonowym'', czy jednak potrafimy stworzyć niechby regionalny ośrodek mocy, bo nikt rzeczowy nie wymaga od nas stania się Imperium Lechickim do cholery. Wystarczy tak na początek, że ustanowimy w końcu coś przypominającego chociaż porządne państwo, bo inaczej wszelkie anarchizmy i libertarianizmy są tu pozbawione wszelkiego sensu, skoro nie mają czego nawet kontestować na miejscu! Nie musicie kochać obecnych rządów III RP niedrogie mi, wynarodowione skurwysyny i głupie cipy jak Ostaszewska, ja też za nimi niespecjalnie przepadam, a popierałem do czasu jedynie z braku alternatywy, boście jej nieudacznicy mi nie zapewnili. Toż samo tyczy niestety pretendującej do tego miana Kucfederacji, stojącej beznadziejnymi libkami dla których państwo z zasady jest co najwyżej złem koniecznym, a często i to nawet nie. Powtarzam jednak, nie oczekuję byście bronili rządu i nawet państwa narodowego, jakich po równi nienawidzicie, wystarczy jeśli debile będziecie konsekwentni w swym potępieniu dla reżimu Łukaszenki i szczującego go na nas Putina, inaczej to wam należy się gromkie: ''wypierdalać!!!''. Doprawdy, jakże dziś brak kogoś w podobie choć Kostka-Biernackiego, zdeklarowanego lewicowca ale przy tym patrioty, który trzeźwo pojmował, iż nie sposób walczyć o własną podmiotowość na arenie międzynarodowej, i ją utrzymać bez wieszania zdrajców, dywersantów i sabotażystów. Nie mówię bynajmniej o masowym terrorze, wystarczyłoby odjebać paru tak dla przykładu: kilka dziwnych wypadków samochodowych, seria samobójstw popełnionych kilkoma strzałami w potylicę, może jakieś spektakularne powieszenie przez ''nieznanych sprawców'' na jednej z nowiutkich latarni wystawionych za unijne fundusze, jakie wprost się o takowy użytek z nich proszą, kto wie? Oby nie skończyło się na ględzeniu i gromkich napinkach jak zwykle, i ktoś wreszcie zaczął profesjonalnie czyścić tyły z wszelakiego śmiecia, bo sytuacja ewidentnie do tego dojrzała, aby odkurzyć starożytną instytucję republikańskiej dyktatury, bez której Rzeczpospolita Polska będzie wciąż tylko atrapą państwa jak dotąd. Nie to, że jestem sadystą jakiego kręcą tortury i zabijanie ludzi, ni kompensuję sobie własne słabości do których otwarcie się przyznaję pozowaniem na ''silnego człowieka'' - zwyczajnie na tyle trzeźwo śmiem twierdzić oceniam rzeczywistość, iż jasnym dla mnie jest, że inaczej nie sposób zaradzić miejscowemu kurewstwu. Tak się ono bowiem rozbestwiło, iż żadne kulturalne mitygowanie go nic nie daje, a wręcz jeszcze bardziej je rozjusza, argumenty stąd trzeba dobierać do poziomu interlokutora: prawienie skończonej dziwce czy złodziejowi o ''imponderabiliach'' nie ma żadnego sensu, natomiast kiedy powiemy im ''ile w piczu a tyle w paszczu'', albo od razu złamiemy rękę to dotrze. Na finał jednak, by nie kończyć tak gorzko polecam lekturę wywiadu narodowego portalu ''Nowy Ład'' z czeskim analitykiem, o sytuacji politycznej panującej u naszych południowych sąsiadów. Przyznam, nie wiedziałem że mają tam aż taki burdel - nie będę uprzedzał odsyłając po szczegóły tamże, powiem więc jedynie tyle, iż wbrew panującym u nas stereotypom na tle dzisiejszych Czech obecna Polska to niemal wzór sprawnie uorganizowanego państwa, przynajmniej jeśli idzie o scenę polityczną, bo usługi publiczne tradycyjnie posiadają zdecydowanie od nas lepsze. Na szczęście związany z naszym krajem przywódca dochodzącej do władzy koalicji Petr Fiala, i jego profil ideowy rokują szansę na korzystną dla RP zmianę, dlatego przy całej mej odrazie do rodzimej ''czechozy'', podobnie jak w przypadku sceptycyzmu wobec Anglosasów, popieram jednak współpracę polityczną, o ile do niej dojdzie. Bowiem nie musimy się lubić, łączy nas nie przyjaźń czy miłość a wspólne interesy, nade wszystko przeciwstawienie się duszącej nas pospólnie rosyjsko-niemieckiej hydrze, obaczymy czy starczy nam sił a wsparcie londyńskiego City okaże się na tyle znaczne, że zdołamy ją przemóc. I już na koniec prawdziwy, rekomenduję obaczenie ostatniego Pitu Otoki, bo gość tak rzeczowo podsumował cały bieżący pierdolnik wokół sytuacji na granicy z Białorusią, że ja już nie muszę. Od niego to zaczerpnąłem info o leserach z armii, gogusiach pierdolonych idących masowo na L4 w godzinie próby, gdy są potrzebni najbardziej: im oraz skorumpowanym lekarzynom, którzy ''lewe'' zwolnienia wystawili należy się zbiorowe ubogacenie kulturowe przez nachodźców we wszystkie otwory ciała naraz, na czele z odbytem czego rzecz jasna jako ''homofob'' serdecznie im życzę.

ps.

A, zapomniałem jeszcze nadmienić chociaż o złajdaczeniu miejscowej hierarchii kościelnej, jaka zamiast wznosić modły za obrońców granic zaś pomoc nieść potrzebującym ją irackim chrześcijanom na miejscu, żądała jeszcze od swych wiernych by wsparli de facto agresję Łukaszenki na swój kraj. Po co jednak mam to czynić, skoro Otokeł jako się rzekło i tu należycie zaorał Gądeckiego i spółkę - mimo iż jakiem zdeklarowany niedowiarek, smutnym jest mi obserwować samolikwidację katolicyzmu w Polszcze naszej. Bowiem jedynie zdurniałe całkiem lewicowe i liberalne kurwy się z tego radują, gdyż jeśli zbraknie nacjonalizmowi wędzidła chrześcijańskiego miłosierdzia, narodzi się w końcu rodzimy volkizm i wtedy dopiero będziecie mieć w dupę! A pierwsze do czczenia Swaroga czy inszego Welesa i składania im ofiar z was czynionych, wcale nie będą tak pogardzane przez ''elytę'' tępe kibole, lecz nawrócone na ''słowiańską wiarę'' korposzczury, jakie przystąpią do rzezi z neofickim białożarem. Tak będzie, i doprawdy nie trzeba Wernyhory aby to przewidzieć, wystarczy pobieżna choć lecz trzeźwa znajomość prawideł rządzących każdą ludzką społecznością. I nie to, abym brał w obronę marnego prowoka Olszańskiego vel Jabłonowskiego, dobrze mu tak, ale dlaczego nie siedzi też wspomniany Mirek Różański? Nie pytam, czemu jeszcze żyje, chociaż...


sobota, 13 listopada 2021

Niepodległość się opłaca [ o nieodzowności armii ].

Zanim przejdę do rzeczy, skreślę parę uwag na temat obecnych wypadków na naszej wschodniej granicy, tak by nikt nie miał wątpliwości, że mimo odległej w czasie i przestrzeni tematyki niniejszy wpis tyczy aktualiów. Nadszedł bowiem okres zasadniczych rozstrzygnięć, skończyło się pieprzenie okrągłych frazesów i von der Leyen ze swym ''duchowym wsparciem'' dla nas może ''wypierdalać'', mówiąc językiem intelektualnych salonów obecnej doby. Nie idzie stąd o groteskowych napinaczy, bawienie się w operetkowe junty wojskowe i gromkie hasła bez pokrycia, ale konkretne działania i czyny. Postawmy więc sprawę otwarcie: albo zaczniemy wreszcie strzelać do nachodźców i białoruskich pograniczników urządzających bezkarnie dotąd zbrojne rajdy na terytorium RP, albo też skoro obawiamy się prowokacji i opinii zbrodniarzy przed ''międzynarodową opinią publiczną'', czy wreszcie otwartej wojny, należy wszystkich tych ludzi upakować w pociągi i samoloty, po czym wysłać ciupasem w asyście wojskowej do tak upragnionych przez nich Niemiec. Tak wiem, pan Żaryn prawi, iż ''Białoruś liczy na to, że opinia publiczna w Polsce i na Zachodzie będzie wywierała dodatkową presję na polski rząd, by ugiął się pod naciskiem i zaakceptował utworzenie stałego szlaku migracyjnego przez terytorium RP''. Tyle że broniąc przestępczej organizacji jaką jest UE przed nią samą, która w ''podzięce'' destabilizuje naszą sytuację wewnętrzną podsycając konflikty, uniemożliwia zaprowadzenie porządku prawno-ustrojowego i wreszcie dławi nasze szanse rozwojowe pozbawiając niezbędnych ku temu zasobów energetycznych, wychodzimy tylko na skończonych głupców. Należy więc postawić Niemców, bo to oni przecież za tym wszystkim stoją w porozumieniu z Rosją, pod ścianą: to w końcu chcecie tych nachodźców, czy też nie?! Bo jeśli tak to proszę, bierzta ich sobie jeśli taka wola, i nie liczcie na to, że po wyłuskaniu spośród nich co lepszych sztuk ożenicie nam pozostałą resztę spadów, z którymi będziemy musieli się męczyć. Jeśli zaś nie, zamknijcie więc dziób, przestańcie pierdolić o ''praworządności'' i odwieście sprawę z Turowem + nadając ''ekologiczną sankcję'' dla polskiego węgla, bo wszystko to jest do zrobienia, nie takie ''cuda'' nasza epoka doświadcza. Idzie o jasny sygnał z Berlina i gówno mnie obchodzi, że to niezgodne z ''międzynarodowymi regułami'' czy dyplomacją, bo jako się rzekło czas prawienia gładkich frazesów minął. Dlatego nie są to żadne tam polityczne mądrości napitego wujka na imieninach, że ''trza bić kurwy i złodziei!'', tylko trzeźwa konstatacja naszej sytuacji, zwyczajnie podbramkowej. Nazywajmy rzeczy po imieniu: dusi nas właśnie pospólnie rosyjsko-niemiecka hydra, osaczając nie tyle jak niegdyś bezpośrednim militarnym zaborem, choć wszystko jeszcze przed nami, co wysysając najcenniejsze zasoby z ''materiałem ludzkim'' na czele, oraz pozbawiając perspektyw ekonomicznych i społecznych podcinając podstawy rozwoju. Imperia obecnej doby zamiast sprawować bezpośrednią kontrolę polityczną i wojskową nad podbitym terytorium jak onegdaj, raczej wolą je pustoszyć niczym wampir w opisany wyżej sposób, tak że w końcu na miejscu słabszych krajów pozostaną już tylko ''czyste formy'' polityczne wyzbyte treści, czyli ludzi mówiąc wprost. Tylko lewacki lub wolnorynkowy dureń wierzyć będzie, iż zaradzi temu masowe sprowadzanie nachodźców, gdyż książątka i nababy mają generalnie inny pomysł na siebie, niż zapierdalanie za bezdzietnych białasów, pomijając już jak tragicznie wprost zdestabilizuje to sytuację wewnętrzną ze względu na ich obcość kulturową i cywilizacyjną. Jeśli więc nie ustanowimy na miejscu silnych ośrodków władzy politycznej i gospodarczej, wyposażonych w odpowiednią moc militarną oraz tajnych służb dla swej ochrony, na tyle by przeciwstawić się choć po części tymże procesom odśrodkowym, całkiem niedługo ostanie się tu jedynie pustynia. Wszyscyśmy łącznie z Niemcami i Rosją narodami zanikającymi, ale też przez to właśnie wzmaga się zaciekła rywalizacja między nami o gwałtownie kurczące się zasoby ludzkie jak i materiałowe, stąd pilna potrzeba wdrożenia procedur maksymalnie efektywnego zarządzania nimi. Nie obędzie się stąd bez niezbędnej ku temu sprawnej machiny państwowej i nauki ADMINISTROWANIA własnym terytorium, dlatego warto studiować przypadek USA pamiętając rzecz jasna przy tym, iż mamy tu do czynienia z narodem pierwotnie słabym, który jednak wybił się na mocarstwowość, a my walczymy tylko o przetrwanie, daj Boziu może jaki godny tej nazwy rozwój dopiero w dalszej perspektywie.

Dziś postaram się zgodnie z zapowiedzią uzasadnić polityczną i ekonomiczną konieczność posiadania własnej armii, na przykładzie pierwszych lat amerykańskiej republiki. Zaznaczam na wstępie dla jasności wywodu, iż przeczytałem na tyle autentycznych świadectw żołnierzy jak Ernst Jünger i jego ''W stalowych burzach'', czy ''Rosja we krwi'' Artioma Wiesiołego, jak i naoglądałem w internecie okropieństw towarzyszących współczesnym konfliktom by wiedzieć, że wojna czy rewolucja w niczym zgoła nie przypominają romantycznych idealizacji rycerskich walk. Prędzej bestialską orgię na której używanie ma tylko sadystyczny psychopata lub opętana złem czarownica, nie szukam stąd kompensacji w podszytych zazwyczaj homoseksualizmem fantazjach o wojownikach ''ognia i mocy''. Jako beznadziejny cywil powtarzam, raczej sam zrobiłbym sobie krzywdę gdybym dostał broń do ręki, niemniej trzeźwe śmiem twierdzić widzenie rzeczywistości nie pozwala mi oszukiwać się pacyfistycznymi bzdurami. Zwyczajnie w tych okolicznościach miejsca i czasu jakich przyszło nam tu żyć bez regularnych sił wojskowych nie obędzie się, paradoksalnie im lepiej zostaną uszykowane na wypadek wojny, tym mniej krwawy obrót może ona dla nas przybrać. Niby oczywista oczywistość, lecz niestety nie w czasach, gdy masa nawet kumatych wydawałoby się jednostek, dała sobie wmówić anarchistyczne pierdoły wolnorynkowe czy neokomusze wierząc, że do obrony przed obcą agresją wystarczy co najwyżej pospolite ruszenie transpłciowych proletariuszy, lub też prywatne agencje ochrony. Szczególnie to ostatnie w naszych warunkach zakrawa na kretyńską wprost ignorancję co do amerykańskiego kontekstu dziejowego, jak to postaram się wykazać. W naszym zaś tylko ktoś niepomny całkiem losu I RP może głosić podobne hasła, gdy upadła ona właśnie przez brak należytej świadomości wśród ówczesnych elit władzy, iż zachowanie wolnościowego ustroju wymaga ustanowienia stałej armii i sprawnego systemu fiskalnego dla jej utrzymania, bowiem ''nie ma wolności bez podatków!''. Owszem, takowe instytucje porządku publicznego w końcu powstały i to o ironio wskutek decyzji podjętych przez szlachtę na ''sejmie niemym'', lecz zbyt późno o dobre 100 lat co najmniej, bo dopiero na pocz. XVIII wieku. Nigdy też wojsko to ni budżet nie osiągnęły sprawności odpowiadającej skali wyzwań, jakie stały wówczas przed Rzeczpospolitą miażdżoną zewsząd przez absolutystycznych sąsiadów. W tych okolicznościach dziejowych republikański ład można by utrzymać tylko odwołując się do właściwej mu instytucji dyktatury, dokładnie jak uczynili to fundatorzy amerykańskiej państwowości pisząc konstytucję USA. Relacjonujący burzliwe spory towarzyszące jej ustanowieniu, amerykański historyk Charles Beard w swej klasycznej już pracy historycznej, zwraca uwagę na sedno zaprowadzonego przez nich nowego ustroju politycznego:

''Dzięki niezwykłej umiejętności praktycznego przystosowania i głębokiego pragnienia osiągnięcia zamierzonych celów, członkowie Konwencji [ konstytucyjnej ]  zdołali ostatecznie uzgodnić wielki projekt polityczny. Pod względem swej struktury rząd, który w ten sposób utworzyli, zapewniał siłę i stabilizację. Gotowy tekst konstytucji przewidywał powołanie jednoosobowej władzy wykonawczej wybieranej pośrednio, przez wyborców powołanych z kolei w sposób określony przez stany. Tą jednostkową władzą został prezydent Stanów Zjednoczonych, wybierany na okres 4 lat, wyposażony w iście monarszą władzę wprowadzania w życie ustaw i dysponowania siłą zbrojną [ można go było jednak postawić w stan oskarżenia ]. Przewidziana była również możliwość wprowadzenia w razie potrzeby dyktatury, przy czym sprawa ta była dokładnie sprecyzowana. Hamilton nieco później przypomniał swym rodakom, iż w historii Rzymu często zachodziła potrzeba uciekania się do władzy absolutnej przeciw zamieszkom społecznym wewnątrz kraju i inwazjom z zewnątrz. Kiedy Lincoln w pół wieku później miażdżył secesję przy pomocy siły zbrojnej, spełnił tylko przepowiednie twórców Konstytucji.''

- oczywiście jak widzimy na przykładzie zamachu stanu, którym był obiór przez amerykański ''deep state'' na prezydenta dementa Bidena, samo to nie gwarantuje zachowania ładu w kraju, nawet wprost przeciwnie może pogłębiać ogólny chaos. Niemniej użyte w dobrych rękach i sprawie, faktycznie staje się niezbędnym dla utrzymania porządku instrumentem administracyjnym, wszystko zależy od tego czy określone strukturalne siły potrafią wypełnić należycie daną im formę ustrojową. Na pewno nie podoła temu zdziadziały pedofil i złodziej, marionetka cyberkorpo i zdeprawowanych tajniaków, może zresztą to celowy zabieg obniżający autorytet cywilnej władzy, by utorować drogę do zaprowadzenia wojskowej dyktatury... kto wie. W każdym razie anarchia pierwszych porewolucyjnych lat niepodległości, gdy praktycznie każdy amerykański stan ówcześnie był sobiepaństwem, nie dała się utrzymać na dłuższą metę. Co znamienne, główną bodaj siłą optującą za ustanowieniem scentralizowanego państwa była jankeska finansjera i sfery handlowe, a ich rzecznikiem stał się właśnie Hamilton. Jako ''ojciec amerykańskiego kapitalizmu'' był on etatystą, gorącym zwolennikiem silnego rządu federalnego, bankowości centralnej opartej o dług publiczny, protekcjonizmu ekonomicznego i stałej armii, floty wojennej przede wszystkim jako niezbędnego instrumentu ochrony handlu dalekomorskiego. Nie muszę więc chyba mówić, że ten ''socjalista'' wedle korwinozjebów i pedolibków, jest mi najsympatyczniejszy spośród naczelnych fundatorów amerykańskiej niepodległości, choć nie był też wolny od mętnych uwikłań, o czym jeszcze przyjdzie napisać. Beard tak oto kreśli obraz formacji politycznych, stojących za uchwaleniem konstytucji USA, jako fundamentu silnej i gdy trzeba wyposażonej w militarne prerogatywy władzy państwowej: 

''Obecnie, kiedy walka była zakończona, obywatele jacy nie chcieli zapłacić swych długów kupcom brytyjskim ani też zwrócić mienia torysów [ lojalistów ], mieli dodatkowe powody by utrzymać niezależność osiągniętą przez sądy stanowe. Ludzie interesu jednakże, którzy swoje koncepcje dotyczące spraw gospodarczych, handlowych i inwestycji ujmowali z narodowego punktu widzenia, patrzyli na te sprawy inaczej niż lokalni sędziowie i przysięgli. [...] Funkcje nowego rządu w stopniu nie mniejszym niż sama jego struktura, zawierały wiele nowych elementów. Na prezydenta przelano władzę dostateczną, by - jak to już wspomniano - w razie potrzeby osłonić płaszczem legalności sprawowanie prerogatyw równych tym, jakie były udziałem Cezara. ''

- powierzenie monarszych niemal uprawnień, godnych władcy elekcyjnego w dawnej Rzeczpospolitej, naczelnemu ex-dowódcy powstańczej Armii Kontynentalnej nie było przypadkiem. Smutna lekcja jakiej dostarczyło to oparte na ''oddolnej mobilizacji'' wojsko, w istocie bardziej pospolite ruszenie niż regularna siła militarna, oraz fatalny sposób prowadzenia walk o niepodległość przez Kongres, wymusiły na Amerykanach stworzenie ośrodka władzy wyposażonego na czas wojny w prerogatywy dyktatora rzymskiej Respubliki. Beard trzeźwo konstatuje, że wprawdzie na fali patriotycznego i rewolucyjnego uniesienia w szeregi powstańców zaciągnęła się wpierw blisko stutysięczna rzesza, ale pod wpływem trudów walk i pierwszych porażek w starciach z Brytyjczykami, rychło stopniała do ledwie 30-40 000 maksymalnie, na 3 miliony ówczesnych mieszkańców zbuntowanych kolonii angielskich w Ameryce. Jak niekarne były to siły i o skali rotacji stanu wskutek tchórzostwa i dezercji świadczą szacunki mówiące, że przez cały okres Wojny o Niepodległość do takiej czy innej formy służby wojskowej zmobilizowano blisko 400 000 Amerykanów, przy dziesięciokrotnie mniejszej jak widać stałej liczbie żołnierzy. Różnicy tej nie uzasadniają straty wojenne, które nie przybrały aż tak morderczych rozmiarów, sam Waszyngton skarżył się Kongresowi pod koniec drugiego roku walk, iż jego ochotnicy ''zjawiają się nie wiadomo w jaki sposób; odchodzą nie wiadomo kiedy, działają nie wiadomo gdzie, zużywają zaopatrzenie ogołacając magazyny i wreszcie opuszczają człowieka w najkrytyczniejszym momencie''. Beard cytuje także jego gorzkie uwagi, jak to w trakcie bitwy na Long Island całe ich brygady ''na widok wroga... pierzchały w największym popłochu, nie oddawszy nawet jednego strzału''. Po klęsce zaś byli ''przerażeni, trudni do kierowania i zniecierpliwieni'', zżymali się na ''każdy niemal rodzaj dyscypliny i władzy'', demoralizując tym resztę armii. ''Czuję się zmuszony przyznać, iż brak mi zaufania do większej części tych oddziałów'' - trudno o bardziej dramatyczne wyznanie u dowodzącego, jakie poczynił Waszyngton w raporcie do Kongresu. ''Na wezwanie milicja ochotnicza częstokroć w ogóle się nie zjawiała lub czyniła to w sposób obojętny i opieszały, przysparzając troski naczelnemu dowódcy'' - pisze Beard. On też wskazuje, iż ''w swych rozpaczliwych wysiłkach znalezienia ludzi do służby wojskowej niektóre stany posuwały się do zaciągania znacznej liczby wolnych Murzynów, a nawet werbowania czarnych niewolników obiecując im wyzwolenie pod warunkiem, że wstąpią do wojska. W roku 1778 oceniano, według oficjalnych danych, że w każdym batalionie Waszyngtona walczyło przeciętnie 58 Murzynów'' [!]. Jakby tego było mało, stojący na czele władz powstańczych Kongres, sam pogrążony był w swarliwych kłótniach jak na ''wzorcową demokrację'' przystało. Jego członkowie miotali się ciągle między powierzeniem w panice, wobec widma realnej klęski pod koniec 1776 r., naczelnemu dowódcy dyktatorskiej władzy udzielonej na 6 miesięcy zgodnie ze starorzymskim wzorem republiki, a nieustannym posądzaniem go o ''cezaryzm'' i sięganie po ''tyrańską władzę'' na podobieństwo Cromwella. Na poziomie stanów wcale nie było lepiej - w Pensylwanii spory frakcyjne tamtejszych ugrupowań niepodległościowych przerodziły się w krwawe starcia, ledwo zaradzono widmu wojny domowej w obrębie obozu patriotycznego, zaś Georgia wskutek podobnego konfliktu doświadczyła w pewnym momencie rozbicia na dwa osobne ośrodki lokalnych władz powstańczych, i to mimo toczących się walk z Anglikami. Beard przywołuje Allana Nevinsa, ''historyka owego przełomowego okresu'', wedle którego wśród poróżnionych wściekle amerykańskich patriotów ''było wielu ludzi, którzy woleli raczej doznać klęski z rąk wspólnego wroga, niż oglądać triumf swych amerykańskich rywali''.

Chaos pogłębiała żałosna słabość powstańczego dowództwa - pisałem już o tym onegdaj, powtórzę więc pokrótce, iż Kongres nie miał prawa nakładać podatków na stany, pozostawało mu stąd jedynie żebrać u nich o środki niezbędne dla utrzymania wojska i kontynuowania walki. Libkom zwłaszcza tak zapatrzonym w idealizowane przez nich USA przypominać trzeba, że utrzymywanie budżetu z dobrowolnych datków i to w warunkach wojennych,  musiało skończyć się katastrofą. Stany i poszczególni obywatele zbuntowanych kolonii dawali zwykle tyle co łaska, a najczęściej nic, zaś nieliczne spektakularne akty nadzwyczajnej ofiarności z ich strony, nie zmieniały wszakże niczego w ogólnym obrazie finansowej mizerii jankeskich powstańców. Można więc rzec, iż rozpatrywana od tej strony wojna o niepodległość przyszłych USA, stanowi potwierdzenie tej oto smutnej prawdy, iż łatwiej ofiarowujemy nasze serca niż pieniądze. Żarliwym patriotom gardłującym jeszcze niedawno: ''no taxation without representation!'', jakoś nie spieszno było w momencie próby do poświęcania własnych środków na rzecz sprawy niepodległości, o jakiej potrafili najwidoczniej tylko mleć ozorem. Skądinąd ciekawym ilu z ich marnych naśladowców nad Wisłą, co tak gardłują ''jak to będzie w akapie'', gotowych byłoby złożyć się na marnego choć ''krasnala atomowego'' w swej obronie? W tak rozpaczliwej sytuacji własnego skarbu, przywództwo zbuntowanych kolonii musiało ratować się drukiem czysto papierowej waluty bez pokrycia, w czym zresztą miały one doświadczenie sięgające jeszcze poprzedniego stulecia, skala jednak emisji adekwatna do wojennych potrzeb rychło doprowadziła do nieuniknionej hiperinflacji. Właściwie gdyby nie pomoc finansowa i zbrojna Francji, szukającej pomsty na Brytyjczykach za świeżą jeszcze wtedy klęskę w wojnie siedmioletniej, powstańcy prędzej by zbankrutowali niż zostali pokonani w polu przez angielskie wojska. Charles Beard, amerykański patriota przecież, trzeźwo konstatuje oceniając wysiłek rodzimych powstańców: ''należy powiedzieć, że patrioci, którzy kontrolowali machinę rządową stanów i kontynentu, nie mogli - lub nie chcieli - obciążyć swej własności podatkami w stopniu wystarczającym na prowadzenie wojny''. Zaraz dodaje też, że ''faktem jest, iż główna część ciężarów wojennych, nie licząc pomocy z Europy, została pokryta pieniędzmi papierowymi, które praktycznie rzecz biorąc zostały unieważnione, oraz obligacjami jakie później zaliczono na poczet długu państwowego, pokrywanego przede wszystkim z podatków pośrednich nakładanych na konsumenta''. I aby nie było niedopowiedzeń - ''w trakcie tego procesu najbardziej poszkodowani byli żołnierze, którzy za swe poświęcenie i ofiary otrzymywali arkusze papierowych pieniędzy i nic nie warte [ w owym czasie jeszcze ] prawa do ziemi na Dzikim Zachodzie''. Cóż, tak bywa, gdy libki biorą się za prowadzenie wojen powodowani własnym jedynie interesem... Tłumaczy to nieco wspomnianą skalę dezercji wśród powstańców: trudno by nędznie zazwyczaj, ''po kosztach'' wyekwipowany żołnierz, pozbawiony należytego zaopatrzenia w żywność i broń, płatny śmieciową walutą a często i to nawet nie, karmił się przez długich siedem lat wojny jedynie euforią pierwszych dni amerykańskiej rewolty. W tych warunkach bardziej niż taktyczny zmysł godny Napoleona, jakiego Waszyngtonowi raczej zbywało, liczył się żelazny charakter wodza amerykańskich wojsk i jego wytrwałość w prowadzeniu walki o utrzymanie na względnie stałym poziomie stanu armii, liczącej 30 do 40 tysięcy zaledwie bojowników. Przetrwała ona także dzięki wykształceniu w ogniu walk niewielkiego, lecz trwałego militarnego rdzenia złożonego z zahartowanych weteranów bitew, przy pokaźnym udziale zagranicznych ochotników, w tym również polskich oczywiście jak Pułaski czy Kościuszko. Głównie to bodaj pozwoliło amerykańskim powstańcom wytrzymać zmienne koleje wojny, prawdziwą serię klęsk okraszonych nielicznymi ledwie zwycięstwami, aż do finalnego starcia pod Yorktown, gdzie pomocnicze siły francuskie dorównywały niemal rodzimym.

Myliłby się również kto sądzi naiwnie, że fala patriotycznego uniesienia porwała całość ówczesnego społeczeństwa brytyjskich jeszcze wtedy kolonii [ pomijam, że często stały za nią bardziej przyziemne, polityczne i merkantylne pobudki ]. Nawet jeden z ojców amerykańskiej niepodległości John Adams przyznawał, iż co najmniej trzecia jego część była wrogo do niej nastawiona, jakkolwiek dziś to szacować nie brakowało na miejscu licznych angielskich lojalistów, czy też zdrajców jak kto woli miotających ochoczo wobec powstańców najgorsze obelgi. O tyle trudno im się dziwić, aby żywili entuzjazm w obliczu wspomnianej nędzy rodzimych rebeliantów, ich wewnętrznych swarów i nieudolności w prowadzeniu walk, wreszcie beznadziejnej waluty rewolucyjnego rządu, gdy Brytyjczycy nie żałowali pieniądza przynajmniej po części opartego na złocie, za którym nade wszystko stała ówczesna potęga ich Imperium. Biorąc powyższe można stąd zapytać, jakimże to cudem udało mu się jednak przegrać z takimi leszczami?! Ano przede wszystkim jako mocarstwo morskie nigdy nie posiadało ono na tyle licznych wojsk lądowych, aby w pełni okupować już wtedy rozległe tereny amerykańskich kolonii. Póki więc szło o blokadę wybrzeży i opanowanie terenów nadmorskich nie było sprawy, problem wszakże zaczynał się, gdy przechodziło do narzucenia trwałej kontroli nad terytoriami w głębi lądu. Podbój Indii temu nie przeczy, bowiem na subkontynencie sprzyjało Brytyjczykom tamtejsze rozbicie polityczne i podziały religijne, etniczne i w końcu kastowe, pomagające wyśmienicie rozgrywaniu ich imperialną zasadą ''dziel i rządź''. Poza tym w Ameryce Anglicy nie dysponowali tak wyraźną przewagą techniczną jak w ówczesnej Azji, mierząc się przy tym ze swymi krajanami poniekąd, ludźmi tej samej z grubsza kultury i co tu kryć rasy. Brytyjska arystokracja i mieszczaństwo tak chętne w gębie do rozprawy z amerykańskimi buntownikami, same jednak nie garnęły się by przejść w tej materii do czynu, wysługując za to heskimi najemnikami co na dłuższą metę czyniło wojnę kosztowną, oraz ochotnikami rekrutowanymi spośród warstw plebejskich. Braki kadrowe w wojsku uzupełniano przymusowym wcielaniem licznych wtedy w liberalnej Anglii kryminalistów, zarówno najgorszych łotrów jak i nieszczęsnych ofiar barbarzyńskiego prawa, obejmującego w tym ''wolnościowym'' kraju aż kilkaset przypadków zagrożonych karą śmierci za błahe często przewinienia. W zamian za ''łaskę'' uniknięcia szubienicy czy katowskiego topora zsyłano de facto tych ludzi do armii, zmuszając do walki za obcą im sprawę, jasnym więc powinno być jaki zazwyczaj poziom morale prezentowały takie bandyckie oddziały. Demoralizację w szeregach brytyjskich wojsk powiększały ataki jankeskich partyzantów, kiepskich jako się rzekło w regularnych starciach na bagnety, za to świetnie sprawdzających się w podjazdowej walce, czemu sprzyjała ich znakomita orientacja w terenie w przeciwieństwie do najeźdźców z drugiej strony oceanu. Nie odpuszczali też zwykłym poplecznikom angielskich rządów, tarzając ich w smole i pierzu oraz zajmując im majątki, zdarzały się również przy tym liczne okrucieństwa i samosądy na lojalistach, aczkolwiek nigdy nie przybrały one skali porównywalnej choćby z barbarzyństwem terroru jakobińskiej Francji. Wreszcie przez cały okres walk istniała w angielskim parlamencie niewielka, lecz głośna opozycja jawnie opowiadająca się za pokojem z amerykańskimi rebeliantami. O dziwo przewodził jej Edmund Burke, ten sam jaki ledwie nieco ponad dekadę później, miotał będzie gromy na znacznie bliższą Londynowi rewolucję po drugiej stronie kanału La Manche. Ostatecznie szalę zwycięstwa na rzecz Jankesów przeważyła jako się rzekło wydatna francuska pomoc, za którą po paru stuleciach wdzięczni Amerykanie odpłacili Paryżowi AUKUS-em:))) [ cóż, jak to szło: ''w polityce nie ma sentymentów'', czy jakoś tak ]. Zresztą już podczas podpisywania pokoju z Londynem wycyckali żabojadów obawiając się, że ci odzyskując Luizjanę zagrożą ich ekspansji wgłąb kontynentu - co zresztą później i tak nastąpiło, ale zostało pogrzebane przez wybuch rewolucji na kluczowym z tego punktu widzenia Haiti, gdzie USA wespół z Brytyjczykami wsparły potajemnie murzyńską rebelię przeciwko Francji i Napoleonowi, osobny temat.

Jednym z dowódców powstańczych wojsk amerykańskich i bliskich współpracowników Waszyngtona, był wspomniany na wstępie Alexander Hamilton. Obserwacja z bliska nieudolności władz rewolucyjnych, jak i anarchii szerzącej się w szeregach ''patriotów'' za które na równi przychodziło płacić takim żołnierzom jak on, przywiodła go do konieczności ustanowienia silnej władzy wykonawczej sprawowanej przez przywódcę, wyposażonego w dyktatorskie uprawnienia na czas wojny. Jak pisał jeszcze jako adiutant Waszyngtona w liście do Jamesa Duane, już wtedy nawołując za jednym rządem ponad wszystkim stanami i niezbędnym dla uzyskania ekonomicznej niepodległości własnym bankiem centralnym:

''...wadą jest niestałość naszej armii. Wiele stąd zrodziło się zła. Wszystkie nasze niepowodzenia wojskowe i trzy czwarte zaburzeń cywilnych trzeba by przypisać tej przyczynie. [...] Jeśli nie nastąpi szybka zmiana w tym względzie, armia będzie musiała się rozpaść. Jest to raczej motłoch niż wojsko: bez mundurów, bez żołdu, bez zaopatrzenia, bez morale i bez dyscypliny. Zaczynamy nienawidzić własny kraj za to, że nas zaniedbuje. Kraj zaczyna nas nienawidzić za to, że jesteśmy mu ciężarem. Kongres od dawna jest o nas zazdrosny. Utraciliśmy już wszelkie doń zaufanie i wszystko co czyni, widzimy w najgorszym świetle. Kruche są łączące nas nici - dojrzewamy do rozpadu.''

- te jakże dramatyczne, podszyte desperacką rozpaczą słowa kreślone były zaledwie na rok przed decydującym zwycięstwem pod Yorktown! Okazuje to dowodnie, jak niewiele wówczas brakowało, aby sprawa amerykańskiej niepodległości została pogrzebana z podanych wyżej przyczyn. Przy czym Hamilton nie był tępym żołdakiem nieogarniającym niczego poza militarną dyscypliną, stąd pojmował konieczność zdrowych finansów publicznych choćby dla należytego utrzymania armii, tak by nie dochodziło do opisywanych przezeń patologii. Gwoli uczciwości należy rzec wszakże, iż po uzyskaniu już przez Stany Zjednoczone niepodległości, jako Sekretarz Skarbu zadzierzgnął tak ścisłe kontakty z ówczesnym brytyjskim ambasadorem przekazując mu poufne dane, że nieomal zasłużył na miano angielskiego szpiega. Z drugiej to samo można by powiedzieć o związkach z emisariuszami rewolucyjnej Francji w Ameryce, które utrzymywała konkurencyjna frakcja ''agrarystów'' jakiej przewodził Jefferson, opowiadająca się w kontrze za zdecentralizowaną władzą poszczególnych stanów. Obie strony ówczesnego sporu politycznego za oceanem nie grały czysto, jednak strukturalne wymogi zachowania amerykańskiej niepodległości wymuszały na nich mimo waśni kontynuację działań poprzedników. I tak wspomniany Jefferson, który dobił się do prezydentury na radykalnie antyhamiltonowskim programie, dokonał gdy trzeba największego bodaj w historii państwowego zakupu ziemi w postaci Luizjany, antyetatystyczne hasła nie przeszkodziły mu również w podjęciu brutalnej interwencji w gospodarkę nakładając embargo na handel amerykański, po równi z walczącymi wtedy zaciekle ze sobą porewolucyjną Francją, co i Anglią. Nie mówiąc już, że stał się prekursorem zagranicznych ''wojen humanitarnych'' jakie toczą dotąd w swym interesie USA, wysyłając zbrojną flotę na drugi koniec oceanu do walki z algierskimi korsarzami, łupiącymi amerykańskie statki handlowe i porywającymi marynarzy w niewolę, zmuszając kolejne administracje prezydenckie do opłacania się upokarzającym haraczem, przeciwko czemu Jefferson gorąco protestował jeszcze jako Sekretarz Stanu za Waszyngtona i wiceprezydent. W trakcie nałożonego przezeń embarga doszło do groteskowego odwrócenia ról, gdy opowiadające się dotąd za silną władzą północne stany handlowe w których przedsięwzięcia ono godziło, poczęły je sabotować powołując się przy tym na jego własną doktrynę prawną tzw. ''nullifikacji'', dającą jakoby stanom możliwość odrzucania niekorzystnych dla nich rozwiązań narzucanych przez rząd centralny. Komedia powtórzyła się za następcy Jeffersona, tak jak on reprezentującego partię ''agrariuszy'' Jamesa Madisona, wypowiedział on bowiem wojnę Brytyjczykom w imieniu swego zaplecza politycznego. Farmerzy i spekulanci ziemią z Zachodu patrzyli łakomym okiem na pozostająca wtedy pod władaniem angielskim Kanadę, bruździli im też swymi ciągłymi napadami sprzymierzeni z Londynem tamtejsi Indianie [ o ile można tak jeszcze mówić, czy też podobnie jak z Murzynami jest to niepoprawne politycznie ]. Natomiast plantatorzy z Południa USA chcieli zdobyć hiszpańską wówczas Florydę, nie tylko dla ziemi pod niewolniczą uprawę, ale i by przy okazji rozprawić się także z miejscowymi Indianami [j.w.], oraz zbiegłymi ''czarnuchami'' przeprowadzającymi stamtąd odwetowe ataki na swych niedawnych białych panów. To zaś również wymagało stoczenia walki z Londynem, bowiem Hiszpania w owym czasie była jego sojusznikiem w wojnie z Napoleonem. Ponieważ godziło to jednak ostro w interesy wspomnianych północnych stanów handlowych, które mimo drastycznych działań brytyjskich przeciwko amerykańskiej marynarce kontynuowały zyskowny przemyt do Europy, zaczęły one jawnie już sabotować wysiłek wojenny swego kraju, dokonując nieomal secesji i to mimo iż wróg spalił im stolicę! Zanim jednak rodzimi jankesofile potępią ich jako ''zdrajców'', warto zapoznać się z chłodną argumentacją jednego z głośnych przedstawicieli ''partii antywojennej'', ''wybitnego federalisty z Massachusets'' jak przedstawia go w swym dziele Ch.Beard, jakim był Josiah Quincy. Bynajmniej nie był zeń pacyfista, oponując jedynie przeciwko sensowności tego akurat starcia, zaś uwagi jakie czynił dla uzasadnienia swego stanowiska brzmią niezwykle aktualnie w kontekście naszego ''Marszu Niepodległości'':

''Ludzie zwykli używać słowa ''flaga'', jak gdyby ono samo kryło w sobie coś mitycznego, jak gdyby płachta z jakimiś gwiazdami i pasami przywiązana do kija, a nazwana flagą, była różdżką czarodziejską sprowadzającą bezpieczeństwo na wszystko co jest pod nią czy w jej zasięgu. A przecież w istocie swej nie jest ona niczym takim. Flaga jest świadectwem siły. Możesz zawiesić na kiju kawałek materii i nazwać go flagą, ale jeśli nie masz stojącej za nią siły, to masz tylko nazwę, a nie rzeczywistość. Masz cień bez treści. Masz znak flagi, lecz niej samej faktycznie nie masz.''

- otóż to, nie kryję słowa te miłe są memu sercu jako wyraz trzeźwego patriotyzmu, nie opartego li tylko na prostych, bezpodstawnych często emocjach i wyżywającego się w pustych gestach bez znaczenia. Nie ma nic złego w publicznym manifestowaniu przywiązania do własnego narodu i państwa, ale musi być ono poparte realną siłą polityczną, militarną i w końcu ekonomiczną, inaczej wszystko kończy się na pomachaniu kawałkiem barwnej szmatki za którym nie stoi właściwie nic, jak słusznie ujął to cytowany amerykański polityk. Aczkolwiek skoro jesteśmy już przy skandowaniu haseł podczas niepodległościowych marszów, postuluję przypomnienie zacnego okrzyku z lat 90-ych jeszcze: ''Łunia, łunia - zwal se kunia!'', bo nie wiem jak wy, ale ja nie zamierzam umierać na szańcach w obronie tego mafijnego jako rzekłem, parapaństwowego tworu. Wracając do ''wojny pana Madisona'', jak złośliwie konflikt z Anglią w 1812 r. ochrzcili jego przeciwnicy z północnych stanów USA. Fatalny tegoż przebieg dla Amerykanów był pokazem żenującej wprost indolencji politycznej ówczesnych władz, hołdujących swym libertariańskim rzeklibyśmy dzisiaj, nieomal anarchistycznym ideom. ''Antyfederalistycznie'' nastawiona administracja prezydencka Madisona, nie wyciągnęła żadnych nauk z gorzkiej lekcji jakiej udzieliła krajowi wojna o niepodległość. Zamiast ustanowić jednolite dowództwo jak to powierzone w swoim czasie przez Kongres Waszyngtonowi, rozbito je na kilka osobnych ośrodków decyzyjnych zgodnie z wrogim wszelkiej centralizacji programem demokratycznego stronnictwa. Początkowo nie istniał nawet żaden sztab generalny pozwalający na koordynację działań operacyjnych, a o nominacjach wojskowych decydowały raczej względy polityczne, niż doświadczenie w boju. W efekcie mimo znaczącej przewagi zwłaszcza w pierwszej fazie konfliktu i zmobilizowania przez cały okres jego trwania ponad 50 tysięcy regularnego żołnierza, 10 tysięcy ochotników i aż blisko pół milionowej rzeszy milicji obywatelskiej, Amerykanie nie byli w stanie poradzić sobie z ledwie 30-tysięcznym łącznie korpusem wojsk brytyjskich, który zadał im szereg klęsk na czele ze spektakularnym spaleniem dopiero co wzniesionej stolicy kraju. O zdobyciu jej zadecydowała haniebna postawa oddziału pospolitego ruszenia, którego rada oficerów w krytycznym momencie walk toczących się na przedpolach Waszyngtonu pod Bladensburgiem, wedle najlepszych wzorców demokracji postanowiła mimo to przeprowadzić głosowanie. Uznawszy, że wróg posiada miażdżącą przewagę, podali zgodnie tyły zostawiając obrońców na pastwę szturmujących Brytyjczyków, co wprowadziło chaos w szeregi amerykańskich oddziałów powodując ich klęskę. Oddolne formacje zbrojne już wcześniej popisały się podobnymi dowodami tchórzostwa, częstokroć odmawiając wykonania rozkazów i pomocy dla walczących towarzyszy broni, powołując przy tym na prawo stanów z których się wywodziły, zabraniające im walczenia jakoby poza granicami kraju. W tych warunkach trudno, aby amerykańska inwazja na Kanadę nie skończyła się fiaskiem, otwarcie zresztą sabotowana przez farmerów i kupców z północnych stanów jako się rzekło, dostarczających zaopatrzenie tamtejszym brytyjskim korpusom. Po wojnie Londyn szacował, że 2/3 wołowiny dla jego wojsk pochodziło od Amerykanów, handlowcy z Nowej Anglii zaś korzystali w pierwszej fazie konfliktu z udzielonych przez Brytyjczyków koncesji na przerzut do Hiszpanii ekwipunku dla korpusów Wellingtona, zmagających się tam w owym czasie z Francuzami. Wśród kadry dowódczej armii USA było bodaj jeszcze gorzej - nie dziwota, że ofensywa na Kanadę skończyła się sromotną porażką, skoro dowodził nią ktoś taki jak gen. James Wilkinson: płatny hiszpański agent i zdrajca, doradzający swoim mocodawcom, aby wysłali uzbrojone oddziały za tajną misją wojskową Lewisa i Clarka, mającą z rozkazu prez. Jeffersona zbadać tereny po Ocean Spokojny pod przyszłą amerykańską ekspansję. Na szczęście dla niej nie zdołały one ich pochwycić, natomiast Wilkinsonowi powiodło się bardziej ze sprokurowaniem jak na prowokatora przystało tzw. ''spisku Burra'', a to by pokrzyżować plany aneksji należącego jeszcze wówczas do Hiszpanii Teksasu, jakie snuł ten ambitny polityk już na pocz. XIX-ego stulecia. W ogóle niestety dla ekspansjonistycznych dążeń młodej republiki amerykańskiej, los sprzyjał jej zdrajcy - zdarzyło się raz, że hiszpańscy przewoźnicy z dostawą dlań brzęczącej srebrnej monety za szpiegowskie meldunki,  połasili się na ładunek mordując kuriera i podzieliwszy łup rozproszyli na amerykańskim terytorium. Zostali jednak w końcu wyłapani, wszakże gdy postawiono ich przed lokalnym sądem okazało się, iż żaden nie zna dobrze angielskiego, przydzielono im więc tłumacza dla wydobycia zeznań, ten zaś okazał się... także hiszpańskim agentem!:))). Dlatego choć przyznali się w jakim celu i komu wieźli pieniądze, pominął on w przekładzie kłopotliwe szczegóły dla innego TW ze swej siatki szpiegowskiej, jaką wówczas posiadała hiszpańska Korona na terenie Stanów Zjednoczonych. Znając zaś jej wspomnianą ścisłą współpracę z angielską w okresie wojny z Napoleonem jak i USA, spokojnie można założyć, że Wilkinson został od niej ''przejęty'' przez Brytoli, którzy zapewne suto go opłacili za storpedowanie amerykańskiej ofensywy na Kanadę. Mimo iż jeszcze za jego życia aż huczało od plotek w Waszyngtonie co do działalności szpiegowskiej jaką prowadził, nie dziwota zresztą, skoro facet musiał dokonywać wprost cudów pomysłowości, aby poukrywać całe beczki srebrnych monet wypłacanych mu za kablowanie, dopiero w drugiej połowie XIX wieku Amerykanie zyskali dowody zdrady jednego ze swych naczelnych wojskowych. Jak stąd widać, agenci obcych mocarstw ulokowani w dowództwie armii to nie tylko nasza przypadłość, ani też wyłącznie sowiecka specyfika - niezależnie jednak od tego, kluczową rolę w klęsce Amerykanów podczas wojny z Brytyjczykami 1812 roku odegrał anarchiczny charakter ich wojska, opartego na pospolitym ruszeniu obywateli.

Wbrew rozwolnościowym stereotypom milicje rekrutujące się spośród osadników za oceanem stanowią dowód na to, iż od swego zarania amerykańskie społeczeństwo było zmilitaryzowane, można by je wręcz nazwać narodem ''oddolnej totalnej mobilizacji'', na co wpływ miały specyficzne warunki kraju na czele z zagrożeniem indiańskim, szczególnie groźnym w pionierskim okresie zdobywania terenu. Każdy jego wolny obywatel rasy białej był przez to zobowiązany do służby wojskowej w lokalnych formacjach samoobrony, stąd wniosek, iż Amerykanie mieli nie tyle prawo, co obowiązek posiadania broni. Niestety jak widać oddziały te dość dobrze sprawdzające się w utrzymaniu porządku w swej okolicy, oraz walkach z miejscowymi dzikusami jakim obca była wszelka dyscyplina, haniebnie zawiodły w konfrontacji z regularnym wojskiem, notorycznie grzesząc ucieczkami z pola walki lub bezczelnym ignorowaniem rozkazów. Zostawiam to pod rozwagę zwolenników ''wojsk samoobrony narodowej'' Szeremietiewa, natomiast entuzjastom ''armii nowego wzoru'' Bartosiaka, opartej min. o ideę ''outsourcingu'' usług dla formacji zbrojnych, przerzucenia obowiązku dostarczania tychże na kontraktorów cywilnych i firmy zewnętrzne, polecam dosadny opis ich działalności z czasu wojny amerykańsko-brytyjskiej 1812 zawarty w pracy Ch. Bearda. Pisze on tam, że Kongres ''sprawę dostaw i zaopatrzenia w amunicję powierzył popieranym przez polityków przedsiębiorcom nazwanym później przez gen. Uptona ,,gromadą pasożytów, którzy porastali w sadło po każdym niepowodzeniu naszej armii'' - koniec cytatu. Resztę zaś dopowiada historyk amerykańskich militariów, autor min. książki poświęconej dziejom formacji ''Marines'', Robert Kłosowicz w artykule traktującym o początkach sił zbrojnych USA:

''W 1794 r. Kongres powołał Biuro Dostaw Publicznych przy Departamencie Skarbu i Biuro Superintendentury Do­staw Wojskowych przy Departamencie Wojny. Organizacja zaopatrzenia armii oparta została na systemie kontraktowym i bez większych zmian dotrwała do wy­buchu wojny 1812. Kontraktorzy byli wybierani spośród tych, którzy zaoferowali najniższą cenę za dostawę uzgodnionych artykułów dla armii i mieli obowiązek magazynowania i dostarczania wystarczających racji żywnościowych, co najmniej przez 6 miesięcy, dla żołnierzy stacjonujących również w odległych posterunkach. Dystrybucja wszystkich pozostałych dostaw dla wojska odbywała się w Filadelfii - znajdowały się tam magazyny, gdzie przechowywano ubrania, namioty i leki. Superintendentura gromadziła je i rozdzielała wtedy, gdy było to niezbędne dla żoł­nierzy. System kontraktowy wydawał się bardziej ekonomiczny i efektywny niż bezpośrednie dostawy, jednak wkrótce miał ukazać swoje słabe strony. Jakość i szybkość dostaw była bowiem uzależniona od rachunku ekonomicznego dostaw­ców. Również uzbrojenie armii, w tym produkcja dział, karabinów i amunicji, było oparte na systemie kontraktowym. Kongres zdecydował o zwiększeniu liczby arsenałów wojskowych i ustanowił narodowy przemysł zbrojeniowy. Pierwsza państwowa fabryka broni powstała w Springfield w Massachusetts w 1794 r., a druga w tym samym roku w Harpers Ferry w Wirginii. Rząd mógł tam produkować karabiny, amunicję i testować artylerię. Mimo to większość broni nadal zakupywano za granicą i musiało upłynąć jeszcze wiele lat zanim rodzimy przemysł mógł zaspokoić potrzeby armii. [...] Doświadczenia z wojny 1812 r. były oczywiste - zupełnie nie sprawdziła się kon­cepcja oparcia sił zbrojnych na formacjach milicyjnych. Były one fatalnie wy­szkolone, uzbrojone i dowodzone a ich morale bardzo niskie. Zresztą cała armia amerykańska nie była należycie przygotowana do wojny, a jej organizacja w mo­mencie wybuchu konfliktu, w porównaniu ze standardami napoleońskimi nie może być określona inaczej niż prymitywna. Głównodowodzący zostali pozostawieni sami sobie i często przychodziło im podejmować improwizowane działania bez rozpoznania terenu i sił przeciwnika. Armia cierpiała na brak broni, artylerii, mundurów, koców. Nie zrobiono wcześniej żadnych większych zapasów. Po pierw­szych porażkach postanowiono przeprowadzić zmiany w systemie dowodzenia armią. W 1813 r. powołano sztab generalny, w skład którego wchodzili generalny inspektor armii, generalny kwatermistrz, generalny komisarz artylerii, księgowy i inżynier topografii. Tak skonstruowany sztab spełniał raczej rolę zarządzającą i pomocniczą w armii niż centrum dowodzenia.''

- jak z tego widać prywatyzacja, oparcie wszystkiego na rachunku ekonomicznym i robieniu ''po kosztach'', nie stanowi doskonałego remedium. Jeśli ktoś uważa, że mowa jedynie o dawno przebrzmiałych zaszłościach, winien obadać aferę sprzed paru laty zaledwie, ze skandaliczną obsługą amerykańskiej bazy lotniczej w irackim Balad przez militarną korporację Sallyport Global. Jej pracownicy dorabiali sobie na boku przerzutem niebotycznych ilości alkoholu i broni od których ponoć aż uginały się przeładowane samoloty, samemu często latając na bani, kradzieżą pojazdów wojskowych armii USA oraz wyposażenia lotniska, korzystając na miejscu z usług afrykańskich dziwek zatrudnionych tam nielegalnie jako ''sprzątaczki''. Oczywiście sprawie ukręcono łeb, zaś Sallyport nie utraciła bynajmniej wartego blisko 700 milionów dol. kontraktu, a jeszcze dostała nowy za ponad 130 następnych sześć zer na ''modernizację'' bazy w Balad, czemu trudno się dziwić skoro jest firmą zależną militarnej kompanii Caliburn International. Bowiem w jej zarządzie zasiadają takie wojskowe szychy jak gen. Michael Hayden, o którym można by rzec, iż jest zawodowym dyrektorem amerykańskich tajnych agencji, czy John Kelly - również odpowiadający za sprawy bezpieczeństwa wewnętrznego w administracji Trumpa, i wygląda kolejny z jego nielojalnych nominatów. To tyle może co do Bartosiakowego ''outsourcingu'' wojskowej obsługi - nie mówię, iż rzecz całkiem wyzbyta sensu, ale trzeba uważać aby nie stworzyć tu mechanizmu sprzyjającego gigantycznej korupcji. Dla pełni obrazu zmagań amerykańsko-brytyjskich na pocz. XIX wieku, wspomnijmy jeszcze pokrótce o postawie najwartościowszego wtedy jak i do dziś komponentu armii USA, jakim jest marynarka wojenna. Opromieniona sławą niedawnych dwóch zwycięskich wojen z muzułmańskimi piratami, nie była w stanie z racji szczupłości sił sprostać ówczesnej potędze floty przeciwnika. Nadrabiając brawurowymi atakami zaliczyła wprawdzie w pierwszej fazie konfliktu wiele spektakularnych sukcesów, wszakże gdy tylko zelżało niebezpieczeństwo ze strony Napoleona ''perfidny Albion'' mógł wreszcie przerzucić większe siły na Atlantyk, co skończyło się dla Amerykanów fatalnie. Wbrew utrzymującemu się do dziś mitowi, jakoby lepiej radzili sobie w owym czasie na morzu niż lądzie, do końca wojny wybrzeża USA pozostawały w żelaznych kleszczach brytyjskiej marynarki, skutecznie blokującej wyjście z portów nielicznym amerykańskim okrętom wojennym, o statkach handlowych już nie wspominając. Nie jest moim celem szczegółowe kreślenie historii tychże potyczek, kto jej łaknie odsyłam do traktującej o tym pracy autorstwa wspomnianego Roberta Kłosowicza, lub poszukania już w stricte anglojęzycznych źródłach. Jeśli rozpisuję się na temat, to dla ukazania kontekstu politycznego i ustrojowego rozgardiaszu, jaki wszystkiemu towarzyszył. Dziwna to była wojna, i chyba rację ma Fox, że jedynym tak naprawdę jej zwycięzcą było londyńskie City, bowiem rozstrojone nią całkiem i blokadą ekonomiczną finanse amerykańskie, wymusiły przywrócenie bankowości centralnej na niechętnej temu administracji Madisona. Fundusze niezbędne na to mogła zaś użyczyć jedynie angielska finansjera i zblatowana z nią wówczas purytańska Nowej Anglii, dlatego nie zgadzam się, że pierwszy Bank Stanów Zjednoczonych był ''oczywistym przekrętem''. Mimo towarzyszących jego powstaniu machinacji finansowych, nieuniknionych u giełdowych spekulantów, rzecz była koniecznością, bowiem świeżo powstałe państwo potrzebowało kapitałów na rozruch, jakich nie było na miejscu w potrzebnej ilości, co do pewnego stopnia przynajmniej tłumaczy mętne związki Hamiltona z Brytyjczykami. Druga strona, czyli amerykańscy ''agrariusze'', farmerzy z Zachodu i plantatorzy Południa serdecznie i z wzajemnością nienawidzący rodzimych bankierów z Północy, wcale nie była lepsza - przecież to ich reprezentant Jefferson zakupił jako się rzekło Luizjanę za olbrzymi na owe czasy kredyt od banku Baringa. Londyńskie City udzieliło go doskonale zdając sobie sprawę, że sfinansuje tym wysiłek zbrojny Napoleona, grożącego wtedy Anglii inwazją, uznano jednak, że długofalowe zyski płynące z amerykańskiej ekspansji wgłąb lądu, przeważają nad potencjalnie śmiertelnym dla inwestorów ryzykiem transakcji [ ostatecznie ponoć ''bankierów nie wieszają'' ]. W istocie kto inny mógł wyłożyć na to przedsięwzięcie równie gigantyczną kasę - może złożyli by się skromni ''yeomani'', ubodzy najczęściej farmerzy i pionierscy osadnicy ''Dzikiego Zachodu'' tak idealizowani przez Jeffersona? [ skądinąd plantatora korzystającego na darmowej pracy czarnych niewolników ].

Oto paradoks jaki towarzyszył pierwszym dekadom amerykańskiej niepodległości: aby stać się rzeczywiście niezależnym gospodarczo, północne stany potrzebowały ku temu niezbędnych finansów uzależnione w tym głównie od Brytyjczyków, z którymi poza tym zaciekle rywalizowały na gruncie handlowym i za pomocą ceł protekcyjnych, wspierania rodzimego przemysłu. Natomiast plantatorskie Południe USA i początkowo farmerski Zachód także, jako eksporterzy ziemiopłodów i bawełny dla przędzalni w Manchesterze, również zależeli od dyktatu Londynu, którego jarzmo dopiero co jakoby zrzucili. Sądzę, że wzgląd na to zadecydował z jego strony o stosunkowo łagodnym zerwaniu więzi politycznych z byłymi koloniami, i uznaniu ich niepodległości, skoro początkowo i przez długi okres czasu była ona w dużej mierze tylko formalna. Po cóż męczyć się kłopotliwym i generującym nadmierne koszta narzucaniem siłą zbrojną swojej woli, skoro można nagiąć ku temu środkami kontroli finansowej i ekonomicznej? Właściwie ten stan upokarzającej zależności Amerykanów, faktycznego kolonializmu gospodarczego jaki sprawowała nad nimi angielska banksterka trwał aż do czasu Wojny Secesyjnej, gdy dopiero w pełni wybili się na niepodległość. I o to tak naprawdę szedł konflikt, a nie Murzynów - owszem, niewolnictwo było w nim kluczową kwestią, lecz jedynie ze względu na jego polityczny wymiar i ekonomiczny kontekst, a nie względy ''humanitarne'' jak to dziś się wciska, rzecz godna osobnego omówienia. Wygląda więc, że amerykańska wojna o niepodległość była zażartą walką o jak najlepszą pozycję negocjacyjną, by utargować możliwie najkorzystniejsze warunki kredytu u macierzystej finansjery. Upraszczam rzecz jasna, ale pokrótce tak to mniej więcej się prezentuje: aby  zasiąść do gry trzeba mieć jakieś atuty w ręku, u Amerykanów owej doby był to chyba nade wszystko potencjał osadniczy, ekspansji wgłąb lądu. Z tej perspektywy rozpatrywany bilans opisywanej tu wojny 1812 roku nie wygląda aż tak tragicznie dla nich, a można wręcz mówić o prawdziwym sukcesie historycznym USA. Bowiem jedynym trwałym efektem tychże zmagań stało się definitywne pogrzebanie niezwykle groźnego dotąd sojuszu Brytyjczyków z Indianami. Ostatni pozbawieni ich wsparcia, do czego Anglia zobowiązała się w traktacie pokojowym kończącym wojnę, znaleźli się na straconej pozycji z racji swej słabości politycznej i co tu kryć barbarzyństwa. Jako że nigdy rdzenni mieszkańcy Ameryki Północnej nie stworzyli czegoś, co chociaż w podobie przypominałoby państwo [ przykro mi, ale związki plemienne typu federacja irokeska nie mogą równać się nawet z Chanatem Krymskim ], gdy tylko Brytyjczycy porzucili swe plany sformowania z nich strefy buforowej dla jankeskiego osadnictwa, nic nie mogło już powstrzymać jego ekspansji. Jako i tuż po zakończeniu walk ''wolnościowi'' Amerykanie zabrali się ochoczo za brutalne deportacje i wysiedlanie plemion indiańskich spychanych wgłąb lądu, bo myliłby się kto naiwnie sądzi, że wszystko odbywało się całkiem ''oddolnie'' bez udziału władz krajowych w Waszyngtonie. Beard przytacza na ten przykład historię amerykańskiego wojskowego kpt. Frémonta, który działając pod pozorem ''misji naukowej'' dokonywał tajnego rozpoznania warunków panujących w meksykańskiej naonczas Kalifornii, by wszcząć w końcu jawną rebelię na miejscu przyłączywszy region do USA. Wszystko zaś z rozkazu prezydenta Jamesa Polka, ''antyetatysty'' podobnie jak jego poprzednik Jefferson, który także jeszcze na początku XIX wieku wysłał wspomnianą ekspedycję dwóch amerykańskich wojskowych Lewisa i Clarka, by zbadała tereny po ocean zdobyczne dla projektowanego przezeń, lądowego ''Imperium Wolności''. Typowe bowiem dla Anglosasów, że mówią jedno a robią coś wręcz przeciwnego maskując to liberalnymi frazesami, jedynie u nas wolnorynkowe leszcze biorą je za rzeczywistość. Otwarta w ten sposób amerykańska ekspansja na Zachód, utorowała drogę ''rewolucji demokratycznej'' towarzyszącej prezydenturze Andrew Jacksona, obrońcy Nowego Orleanu reprezentującego interesy ''agrariuszy'', czyli farmerów i plantatorów na równi w owym czasie nienawistnie odnoszących się do dzierżącej dotąd prym w USA nowoangielskiej finansjery i purytańskich handełesów. Beard kreśli na kartach swej pracy historycznej taki oto barwny portret tego modelowego wręcz ''populisty'':

''Wszyscy prezydenci przed Andrew Jacksonem pochodzili z rodzin majętnych i co za tym idzie, ze środowiska kulturalnego. Żaden nie musiał utrzymywać się z pracy własnych rąk, wszyscy z wyjątkiem Waszyngtona mieli wykształcenie uniwersyteckie. Natomiast Jackson, pochodzący z rodziny borykającej się z niedostatkiem na wyżynie Karoliny Północnej, był prostakiem. Nie wiadomo nawet, jak i kiedy posiadł najbardziej podstawowe wiadomości. Pewne jest tylko, że do końca życia jego sposób wyrażania się, jakkolwiek bezpośredni i energiczny, odznaczał się dziwną i zupełnie swoistą gramatyką oraz budową zdań. W młodości Jackson udał się na pogranicze Tennesse, gdzie jako spekulant ziemią, handlarz końmi, polityk, a w ogóle wybitnie zdolny rolnik, potrafił zgromadzić duży majątek i pokaźną ilość czarnych niewolników. Wysoki i muskularny, był miłośnikiem zapasów, walk na pięści i bijatyk. W trakcie załatwiania pewnego sporu zabił człowieka w pojedynku i przechowywał pistolet, którym dokonał tego czynu jako trofeum, by pokazywać go swym gościom. Nieco później w bójce z braćmi Benton sam otrzymał postrzał, a kula tkwiąca w jego ciele przez wiele lat była dowodem jego krzepkości. Kiedykolwiek w okolicy zdarzyła się jakaś walka z Indianami, spieszył natychmiast na pogranicze, by wziąć w niej udział. Wyniesiony dzięki swej niewątpliwej odwadze na stanowisko dowódcy lokalnej milicji, Jackson zdobył sobie ślepe przywiązanie podwładnych, dzieląc z nimi wszelkie trudy i niebezpieczeństwa. Będąc już miejscowym bohaterem, osiągnął w roku 1815 sławę w skali ogólnonarodowej, zwyciężywszy pewnego nieudolnego brytyjskiego generała w bitwie pod Nowym Orleanem. Wreszcie dodał jeszcze jeden liść wawrzynu do swego wieńca sławy, wydzierając Florydę Hiszpanom, wieszając przy okazji dwóch Anglików i tępiąc na granicy wojowniczych Indian. W 1818 r. Jackson stał na czele ekspedycji skierowanej przeciw Indianom z plemienia Seminole, którzy z Florydy należącej wówczas tytularnie do Hiszpanii, atakowali pograniczne osiedla amerykańskie. Jackson w pościgu za Indianami przekroczył granicę Florydy, zajął Pensacola i ukarał śmiercią obywateli brytyjskich za ''podburzanie'' Indian przeciwko Amerykanom.''

- no proszę, oto żołdak i zabijaka ostał się demokratycznie obranym przywódcą ''Imperium Wolności''! Niesłychane tylko dla liberalnego ignoranta, który serio wierzy, że potęga Stanów Zjednoczonych ufundowana została na pokojowym jakoby z konieczności ''wolnym handlu''. Dajcie spokój już ludzie, podobnie jak i z lewicowymi bredniami, bo nas na to zwyczajnie tu w Polsce nie stać. Wojskowy prezydent USA, nawet jeśli bardziej pograniczny watażka i ''rangers'', niż sztabowy strateg, nie był wcale żadnym ''wypadkiem przy pracy''. Amerykanie bowiem nauczeni srogimi batami jakie spuścili im Angole w trakcie wojny 1812-1814, przystąpili do koniecznej reformy militarnej i ustanowienia wreszcie armii z prawdziwego zdarzenia. Tak pisze o tym we wspomnianym już artykule R.Kłosowicz:

''Wkrótce po podpisaniu pokoju w Gandawie w grudniu 1815 r. Kongres był zmuszony zebrać się na obrady w hotelu Blodgett, ponieważ Kapitol leżał w gru­zach i być może miało to wpływ na decyzje polityków, mające nie dopuścić, aby taka upokarzająca historia kiedykolwiek jeszcze przytrafiła się stolicy państwa. Kongresmani bowiem zagłosowali nad utworzeniem zawodowej armii, która w okresie pokoju miała liczyć 10 tys. żołnierzy. Liczba ta stanowiła jedną trzecią wojsk regularnych biorących udział w wojnie 1812 r. i ponad trzy razy tyle, co ar­mia w okresie prezydentury Thomasa Jeffersona. Doświadczenia wyniesione przez amerykańską armię z wojny nie pozostawiały złudzeń w sprawie konieczności głębokich przeobrażeń w podejściu do polityki obronnej kraju. Coraz więcej i gło­śniej mówiono o potrzebie stworzenia zawodowej stałej armii dowodzonej przez kompetentną kadrę oficerską, wolną od wpływów politycznych. Armię postano­wiono także zreformować pod względem organizacyjnym. Kraj podzielono na dwa obszary wojskowe, które zostały z kolei podzielone na 9 okręgów wojskowych, 4 w obszarze północnym i 5 w południowym. Na czele obszarów stanęli oficerowie o ustalonej reputacji wojskowej: na północy gen. Jacob Brown a na południu gen. Andrew Jackson. W połowie lata 1815 r. stanowisko sekretarza wojny objął powracający z misji dyplomatycznej we Francji William H. Crawford, kończąc tym samym stan tymczasowości trwający na tym stanowisku od czasu rezygnacji Johna Armstronga w sierpniu 1814 r. Po spaleniu Waszyngtonu, za co głównie obwiniony został Armstrong, stanowisko sekretarza wojny objął James Monroe, piastując jednocze­śnie stanowisko sekretarza stanu. Monroe piastował ten urząd do wiosny 1815 r. i aż do lata stanowisko to nie było obsadzone. Obejmując urząd Crawford zalecił Kongresowi utrzymanie sztabu general­nego, powstałego na wiosnę 1813 r. również na czas pokoju, powołując się nas smutne doświadczenia z początków wojny 1812 r. Zaproponował również powięk­szenie Korpusu Inżynierów, wzmocnienie systemu fortyfikacji wzdłuż wybrzeża, rozbudowę akademii w West Point i wdrożenie nowoczesnego programu kształce­nia przyszłej kadry dowódczej. Kongres zaaprobował te propozycje przyznając na nie fundusze w głosowaniu 24 kwietnia 1816 r. Rozpoczął się nowy rozdział w dziejach amerykańskich sił zbrojnych.''

- który dodajmy zaowocował po paru dekadach triumfem w wojnie z Meksykiem. Mimo słabości tego państwa, od swego zarania rozdzieranego morderczymi konfliktami wewnętrznymi, nie sposób było je pokonać bez użycia niechby szczupłych jak na ówczesne standardy europejskie regularnych sił wojska. Świadczą o tym początkowe klęski teksańskich powstańców spośród miejscowych milicji, wspartych jeszcze półoficjalnie przez ówczesne ''zielone ludziki'' z południowych stanów USA. Amerykanom sprzyjała też znikoma liczba meksykańskich żołnierzy stacjonujących na spornych terenach, na samą Kalifornię przypadało ich ledwo z pół tysiąca, nie dziwota stąd, że wspomniany kpt. Frémont zdołał ją zhołdować dla swego kraju dowodząc jedynie paroma setkami ludzi. Reszty dopełniło wsparcie amerykańskiej marynarki wojennej, która już od dobrych paru dekad swobodnie operowała na Pacyfiku, ale opis ekspansji tamże Stanów Zjednoczonych zachowajmy sobie na później. Bowiem poświęcone temu partie pracy Ch. Bearda, brzmią mimo tylu lat od jej powstania niezwykle aktualnie w kontekście obecnych zmagań z Chinami, i ogólnie w Azji. Wspomnę więc jedynie, iż amerykański historyk wskazuje na istotny fakt, że już w XIX wieku US Navy prowadziła w dużej mierze samodzielnie, nastawione na długofalową ekspansję działania w tamtym rejonie świata, których priorytety pozostawały niezmienne bez względu na politykę kolejnych ekip u władzy w Kongresie i prezydentów.

Pora na podsumowanie niniejszych rozważań: narzucający się wniosek z powyższego jest taki oto, że przenoszenie doświadczeń anglosaskich na ląd europejski, a konkretnie stosowanie ich wobec dawnej jak i obecnej Rzeczpospolitej nie ma najmniejszego sensu. Bowiem jak widać Amerykanom nigdy nie przyszło zmagać się z podobnymi potęgami w historii co my - obecność europejskich mocarstw za oceanem była stosunkowo szczupła, choćby podczas opisanej tu batalii lat 1812-14 liczebność tamtejszych armii obu stron nie przekraczała 10 000 ludzi. Podczas gdy już w trakcie równoległych zmagań wojen napoleońskich w Europie, normą wręcz stały się olbrzymie formacje liczące kilkaset tysięcy żołnierzy, w samej ''bitwie narodów'' pod Lipskiem wzięło ich udział łącznie dobre ponad pół miliona. Rdzenni mieszkańcy zaś, mimo iż zdolni do zadawania jankeskim osadnikom okresowo morderczych strat, poza odnoszeniem spektakularnych nieraz zwycięstw nie byli w stanie na dłuższą metę stawić opór europejskim kolonistom. A to przez swoje barbarzyństwo, nieumiejętność strategicznego planowania i anarchiczny sposób walki, generalny brak organizacji przypominającej choćby twory państwowe ich pobratymców, z jakimi zetknęli się hiszpańscy konkwistadorzy. Północnoamerykańskie plemiona indiańskie nie osiągnęły więc nawet poziomu czambułów tatarskich, nie mówiąc już o czymś w podobie Porty Ottomańskiej, stąd Amerykanom nigdy nie zagrażało z ich strony równie masowe branie w jasyr czy klęski na skalę Cecory lub zdobycia twierdzy w Kamieńcu Podolskim, co dawnej Rzeczpospolitej. Okrucieństwo z jakiego słynęły - skalpowanie kobiet i dzieci nie jest bynajmniej wymysłem ''propagandy białych'' - nie było w stanie więc zrekompensować im opisanych braków, skazujących je na klęskę jako się rzekło w konfrontacji z przeciwnikiem posiadającym zdolność do planowego, strategicznie obmyślanego działania. Spora dowolność jaka temu towarzyszyła przyczyniła się do stworzenia mitu ''dzikiej'' jakoby, ''oddolnej'' ekspansji na Zachód przedsiębranej li tylko siłami samych pionierów. Tymczasem brak jakichkolwiek uorganizowanych na europejską czy azjatycką miarę, konkurencyjnych ośrodków władzy w tamtym rejonie powodował, że Amerykanie mogli przenieść na ląd typowy dla morskiego imperium Brytyjczyków, ''luźny'' charakter sprawowania rządów nad zdobytymi terytoriami, o z konieczności ''szkieletowych'' bo przenośnych formach administracyjnych. Zwyczajnie nie istniała potrzeba angażowania ku temu równie znacznych sił wojskowych, ani by obciążać utrzymaniem ich w tym samym stopniu resztę obywateli, jak to miało miejsce w Europie. Dlatego czas skończyć z bredzeniem o ''momencie hamiltonowskim'', jaki rzekomo przeżywa obecnie UE - nigdy nie będzie odpowiednikiem Stanów Zjednoczonych na kontynencie, wystarczy porównać zawiłe najczęściej granice europejskich państw, wykute w ogniu historycznych walk pochłaniających nieraz miliony ofiar, z idealnie wręcz geometrycznymi formami większości amerykańskich stanów, w obrębie często bezludnych niemal do dziś pustyń i leśnych ostępów. Mimo ostrych bywa różnic regionalnych, nie istnieje w USA żaden naród ''kansański'' na ten przykład, jaki poszczycić mógłby się wielowiekową historią własnej państwowości i kultury, języka innego od reszty kraju itd., tak więc przestańcie ''unijczycy'' pierdolić, że ''integracja europejska'' kiedykolwiek nas przywiedzie do czegoś podobnego! Prędzej anarchii, lub rządów nowych barbarzyńców, ale to osobny temat - tym bardziej my w Polsce z naszymi ''przechodnimi'', że tak powiem granicami, nie powinniśmy dać sobie wciskać takowych plew. Jeśli więc dla nas akurat płynie jakaś lekcja z opisanych doświadczeń amerykańskiej historii, to iż nawet przy tak odmiennych i jakże szczęśliwszych okolicznościach dziejowych, nie obeszło się jednak bez użycia regularnego wojska i odgórnie narzucanych działań państwa. I to mimo towarzyszących wszystkiemu liberalnych frazesów o ''ograniczonym rządzie'' oraz ''wolnym handlu'', branych serio już chyba tylko przez rodzimych kolibów i stosunkowo nieliczne na szczęście pedolibkowskie spady ideologiczne. Długo jak widać zajęło Amerykanom zrozumienie, iż na straży porządku wolnościowego musi stać regularna, stała armia oraz sprawny system fiskalny dla jej utrzymania, mieli też sposobność zaradzić własnej anarchiczności, czego I Rzeczpospolita niestety nie dostąpiła, stąd czekał ją upadek. O tym, co zadecydowało o pomyślniejszym losie republiki powstałej za oceanem, gdy polska właśnie dobiegała kresu, pisał trafnie zaledwie pół wieku po uzyskaniu przez Stany Zjednoczone formalnej niepodległości Tocqueville, w swym klasycznym już dziele historycznym z którego to przytoczę na finał odpowiedni fragment:

''Konstytucja Stanów Zjednoczonych należy do tych wspaniałych dzieł ludzkiej przemyślności, które chwałą i dobrem obdarzają tych, którzy je wymyślili, w cudzych rękach zaś stają się jałowe. Za naszych czasów dowodów w tej mierze dostarcza historia Meksyku. Mieszkańcy Meksyku, pragnąc zastosować u siebie system federacyjny, przyjęli za wzór i prawie skopiowali konstytucję federalną Angloamerykanów, swych sąsiadów. Lecz przenosząc do siebie literę prawa nie zdołali jednocześnie przenieść jego ducha. Pogubili się wśród mechanizmów swego podwójnego rządu. I władza stanów, i władza Unii przekraczają tam stale granice nakreślone przez konstytucję i krzyżują się ze sobą nieustannie. Jeszcze dziś Meksyk miota się od anarchii do wojskowej dyktatury i od wojskowej dyktatury do anarchii. [...] W Stanach Zjednoczonych istnienie systemu federacyjnego jest ułatwione dlatego, że poszczególne stany mają nie tylko te same interesy, to samo pochodzenie i ten sam język, lecz także ten sam stopień ucywilizowania, co sprawia, że łatwo dochodzi między nimi do zgody. Żaden z małych narodów Europy nie jest chyba bardziej jednorodny od narodu amerykańskiego, zamieszkującego terytorium równe połowie Europy. [...] Amerykańscy prawodawcy mieli ułatwione zadanie nie tylko dzięki obyczajom i przyzwyczajeniom społeczeństwa, ale również dzięki geograficznemu położeniu kraju. Temu ostatniemu należy w zasadzie zawdzięczać możliwość wprowadzenia oraz utrzymania systemu federacyjnego. Najlepszym sprawdzianem żywotności narodu jest wojna. W czasie wojny naród działa jak jeden człowiek walczy o życie. Dopóki chodzi jedynie o utrzymanie wewnątrz kraju spokoju i dobrobytu, sprawne rządy, obywatelska rozwaga oraz zwykłe przywiązanie ludzi do ojczyzny wystarczają, by sprostać zadaniu. Kiedy jednak naród walczy, obywatele muszą zdobyć się na liczne i wielkie poświęcenia. Otóż przypuszczenie, że wielka liczba ludzi jest skłonna poddać się takim wymaganiom, dowodzi nieznajomości rodzaju ludzkiego. Dlatego wszystkie narody, które angażowały się w wielkie wojny, doprowadziły, być może wcale nieumyślnie, do wzmocnienia własnego rządu. Narody, którym to się nie udało, zostały podbite. Długotrwała wojna prawie zawsze zmusza narody do smutnego wyboru pomiędzy klęską, przynoszącą ruinę, a zwycięstwem, przynoszącym despotyzm. Słabość rządu objawia się na ogół w sposób szczególnie widoczny i szczególnie niebezpieczny właśnie w czasie wojny; dowodziłem już zresztą, że wadą rządów federacyjnych jest ich słabość. W systemie federacyjnym nie tylko nie ma centralizacji administracyjnej ani niczego, co by ją przypominało; nawet centralizacja rządowa istnieje tu jedynie częściowo, co zawsze osłabia naród w chwili, gdy musi się bronić przed innym narodem, posiadającym pełną centralizację rządową. Nawet w konstytucji federalnej Stanów Zjednoczonych, która rządowi centralnemu powierza stosunkowo dużą władzę, ta ułomność daje wyraźnie znać o sobie. Czytelnikowi wystarczy zapewne jeden przykład. Konstytucja daje Kongresowi prawo powoływania milicji stanowych do czynnej służby, gdy trzeba zdławić powstanie lub odeprzeć najazd. Inny artykuł głosi, że prezydent Stanów Zjednoczonych staje się wówczas głównodowodzącym milicji. 

Podczas wojny 1812 roku prezydent wydał milicjom północnych stanów rozkaz marszu ku granicom; Connecticut i Massachusetts, których interesom wojna zagrażała, odmówiły wysłania swoich oddziałów. Stany owe powoływały się na ten sam punkt konstytucji, który upoważnia rząd federalny do posłużenia się stanowymi milicjami w razie powstania lub najazdu. Otóż wtedy nie mogło być ich zdaniem mowy ani o powstaniu, ani o najeździe. Dodatkowo przypominały, że konstytucja, która dawała Unii prawo powoływania milicji stanowych do służby czynnej, pozostawiała jednocześnie stanom prawo mianowania oficerów. Wynikało z tego ich zdaniem że nawet podczas wojny żaden urzędnik Unii, poza prezydentem, nie ma prawa dowodzić milicjami stanowymi. Tymczasem w grę wchodziła służba w armii nie dowodzonej przez prezydenta. Te absurdalne i szkodliwe racje zostały usankcjonowane nie tylko przez gubernatorów oraz stanowe legislatury, ale również przez sądy obu stanów. Rząd federalny gdzie indziej musiał szukać oddziałów, których potrzebował. Jak się więc dzieje, że Unia amerykańska, tak chroniona przez relatywną doskonałość swych praw w czasie pokoju, nie rozprzęgnie się całkowicie w wyniku wielkiej wojny? Nie dochodzi do tego, ponieważ wielkie wojny jej nie zagrażają. Położona w środku wielkiego kontynentu, w krainie, która daje ogromne szanse ludzkiej przedsiębiorczości, Unia jest prawie tak odizolowana od świata, jakby ze wszystkich stron otaczał ją ocean. Kanada ma tylko milion mieszkańców; jej ludność dzieli się na dwa wrogie narody. Surowy klimat sprawia, że obszar kraju w gruncie rzeczy jest mniejszy niż na mapie, a jej porty pozostają zamknięte przez sześć miesięcy w roku. Między Kanadą a Zatoką Meksykańską tuła się jeszcze kilka na wpół wyniszczonych dzikich plemion, z którymi może sobie dać radę sześć tysięcy żołnierzy. Na południu Unia styka się z państwem meksykańskim i być może kiedyś tam zaczną się wielkie wojny, na razie jednak zapóźniony rozwój, zepsucie obyczajów oraz nędza długo jeszcze nie pozwolą Meksykowi na zdobycie wyższej pozycji wśród narodów świata. Co zaś do potęg europejskich, nie one dla Stanów Zjednoczonych groźne, ponieważ są daleko. Wielkie szczęście Stanów Zjednoczonych nie polega na znalezieniu takiej formy konstytucji federalnej, która pozwalałaby pomyślnie prowadzić wielkie wojny, lecz na takim usytuowaniu geograficznym, które pozwala ich się nie obawiać. Trudno o bardziej zdecydowanego zwolennika systemu federacyjnego ode mnie. Upatruję w nim bowiem jeden z najskuteczniejszych zabiegów, który może służyć dobrobytowi i wolności. Zazdroszczę narodom, którym dane było go zastosować. Nie wierzę jednak, by narody skonfederowane mogły długo się opierać narodowi posiadającemu scentralizowaną władzę rządową. Narodowi, który znajdując się u boku wielkich monarchii militarnych Europy zdecydowałby się podzielić swą suwerenność, przepowiadałbym, iż będzie musiał wyrzec się swej potęgi, a być może również swego istnienia oraz samego imienia.''

- zdaję sobie sprawę, iż ktoś może mieć pretensję, że odwołuję się do anachronicznych bywa świadectw jak Tocqueville'a, faktycznie od czasu opublikowania przytaczanego tu opracowania Bearda minęło blisko 100 lat! Aczkolwiek zarzuty stawiane wobec niego są często niepoważne np. jakoby lekceważył rolę niewolnictwa w wywołaniu Wojny Secesyjnej, tymczasem z uważnej lektury wynika coś wręcz przeciwnego - potwierdza, iż miało ono kluczowe znaczenie, lecz przez swój wymiar polityczny i ekonomiczny, a nie jako takie. Humanitarne względy, by nie rzec frazesy, stanowiły tu jedynie użyteczne narzędzie propagandy, jakby to brutalnie nie brzmiało Murzyni byli ledwie przedmiotem dosłownie wzajemnego sporu, i to mimo iż ostatecznie obie strony wciągnęły ich do walki. Owszem, niewolnicze Południe także - ale to już temat na całkiem inny wpis...