sobota, 17 kwietnia 2021

Germanofil Dugin.

Na wstępie poczynić należy istotne zastrzeżenie: Dugin jest stanowczo przeceniany nad Wisłą, tak jeśli idzie o jego wpływ na politykę Kremla, jak i rolę odgrywaną w rosyjskim życiu publicznym. Sami Rosjanie otwarcie to przyznają np. pomnę jak przed paru laty podczas spotkania autorskiego z Zacharem Prilepinem, znaczącym funkcjonariuszem tamtejszych specsłużb a zarazem znakomitym niestety pisarzem, pytany o Dugina z którym działał przecież wspólnie w ruchu nazi-bolszewickim, dystansował się odeń z wyraźnym niesmakiem, wskazując na o wiele donioślejszą rangę i oddziaływanie charyzmatycznego Limonowa. Owszem, są ważniejsi rosyjscy ''polittechnolodzy'', dlatego jeśli ktoś chce poznać obecną strategię Kremla wykraczającą poza wymogi doraźnej polityki, winien raczej studiować myśl Wadima Cymburskiego, twórcy konceptu ''Wielkiego Limitrofu'' czyli państw buforowych [ w tym i Polski ], otaczających obszar rdzeniowy ''Rosji-wyspy''. Albo zaznajomić się z barwną postacią Władysława Surkowa, szarej eminencji putinowskiego reżimu, zawołanego liberała i fana Tupaca Shakura a zarazem współorganizatora rosyjskiej inwazji na Krym oraz rebelii w Donbasie, o którym szerzej będzie jeszcze pod koniec. Jeśli więc poświęcamy czas Duginowi, to głównie dlatego, iż jego szumny ''Manifest Wielkiego Przebudzenia'' ogłoszony niedawno, stanowi wyśmienitą okazję by wykazać, iż wbrew deklaracjom nie jest on żadnym ''eurazjatą'', lecz w istocie germanofilem i radykalnym okcydentalistą. Poza tym niezależnie od swego dyletanctwa i szemranych wyborów politycznych, formułowanym przezeń obserwacjom nie sposób odmówić sporej dozy racji, w czym mocno podobny jest ulubionemu przez się filozofowi Heideggerowi. Nigdy dość przypominać, że ten ostatni był zdeklarowanym nazistą, i jego zaangażowania po stronie III Rzeszy nie sposób ograniczyć do epizodu krótkiego, trwającego zaledwie niecały rok sprawowania rektoratu, jak czynią to obrońcy niemieckiego myśliciela. Jego żydowski uczeń Karl Löwith, który wyemigrował by uniknąć prześladowań z racji pochodzenia do - uwaga - cesarsko-imperialnej Japonii, wspominał jak spotkał po latach mistrza w faszystowskich Włoszech [!!!], konkretnie w 1936 roku podczas konferencji naukowej zorganizowanej w Rzymie. Heidegger przez cały czas jej trwania paradował wszędzie ze swastą NSDAP w klapie marynarki, nie może stąd dziwić, że gdy Löwith zadał mu pytanie czy jego opowiedzenie się po stronie nazistów wynika wprost z głoszonej przezeń egzystencjalnej filozofii, ten bez wahania natychmiast przytaknął. Nie zmienia to wszakże w niczym, iż obserwacje Heideggera o władztwie techniki zamieniającej człowieka w ''menschenmaterial'' jak to określał, [ skądinąd za Hitlerem z lubością posługującym się tym terminem ], czyli ''materiał ludzki'' do obróbki biotechnologicznej, genialnie wprost przewidywały obecny rozwój wypadków. Podobnie co się tyczy innego admiratora wybitnego nazistowskiego filozofa, jakim niewątpliwie był Michel Foucault - o tegoż homoseksualnej pedofilii ostatnio znowu stało się głośno. Degenerat wykorzystywał zdemoralizowane biedą, prostytuujące się arabskie dzieci, do tego jego ''sadyczne'' inspiracje nie ograniczały się bynajmniej do literatury, ale czynnie praktykował je w pedalskich klubach, gdzie świadomie zarażał swych kochanków AIDS. Mimo to jego uwagi o przemianie społeczeństw dyscypliny we wszechobecną kontrolę, jakim poświęciliśmy onegdaj nieco miejsca, a zwłaszcza ''reżimie biopolitycznym'' zyskują ostatnio na upiornej wprost aktualności. W niczym to wszakże nie czyni mniej odrażającym wyborów politycznych i osobistych wzmiankowanych myślicieli - zastrzegam to wyraźnie, bo niestety powszechną dziś przypadłością jest niepojmowanie, iż ROZUMIEĆ NIE ZNACZY AKCEPTOWAĆ, a tym bardziej usprawiedliwiać o czym więc należy nieustannie przypominać.

Po tym przydługim acz koniecznym wstępie możemy przejść wreszcie do zasadniczej tematyki naszych rozważań: krytyka z jaką zazwyczaj spotkał się duginowski manifest w sprzyjających mu dotąd, jawnie rusofilskich środowiskach w Polsce, omija zwykle meritum zagadnienia. Wielomski wprawdzie trafnie wytknął mu, że nadmiernym uproszczeniem jest upatrywać jednoznacznie, jak czyni to rosyjski myśliciel, w średniowiecznym nominalizmie źródeł liberalnej schizmy, trawiącej wedle niego obecnie świat. Bowiem fundator i czołowy przedstawiciel tegoż prądu umysłowego William Ockham, prędzej uchodzić może za prekursora europejskiej ponadpaństwowej integracji, jako żarliwy zwolennik silnej władzy niemieckiego cesarza nad innymi królami i nade wszystko samym papieżem. Z kolei Ronaldinho Lasecki w ogóle zachowuje się niczym rozhisteryzowana ciota zawiedziony kochanek, któremu niegdysiejszy obiekt adoracji wyrządził zdradę, dopatrując się w znienawidzonych jankeskich ''redneckach'' jednak ludzi, zamiast jak dotąd dzikie i przeżarte liberalnym imperializmem bestie, które należy zgnieść globalnym sojuszem wszystkich ''tradycjonalistów'' świata niezachodniego, bez względu na dzielące ich konfesje religijne czy różnice polityczne. Tak jakby sam Dugin w rzeczonym manifeście świadomy powyższego wyraźnie nie zaznaczał, że ''kontrrewolucyjna'' jedynie powierzchownie rebelia Trumpa i jego zwolenników, poniosła spektakularną porażkę głównie z powodu nieświadomości, iż jest buntem w imię zachowania resztek moderny i liberalizmu przeciwko naturalnym i logicznym poniekąd konsekwencjom tychże doktryn, w ich postmodernistycznej i libertariańskiej już, transhumanistycznej wręcz postaci. Bowiem myśliciel stawia mocną i zasadną dodajmy tezę, że bój idzie właśnie o zachowanie ludzkości jako takiej, bez względu na jej przynależność rasową czy etniczną lub płciową, jak też wyznawaną religię albo światopogląd etc. Wobec czego wszystkie pomienione czynniki utrzymując swą wagę, muszą jednak zejść na dalszy plan w obliczu ostatecznego starcia w imię obrony samego człowieczeństwa. A że wykorzystuje to serwując przy okazji mocno naciąganą argumentację na rzecz coraz bardziej desperacko walczącego o zachowanie wpływów Kremla, [ i przeto groźnego szczególnie dla żywotnych interesów Polski ], to już inna sprawa, co postaramy się wykazać w dalszej części wywodu. Należy wątpić wprawdzie, czy faktycznie liberałowie dążą ''od wieków'' jak pisze do post-humanistycznej transformacji człowieka, jednak jawi się ona z perspektywy jako nieuchronna poniekąd konsekwencja ''wolnościowej'' doktryny, głoszącej wyzwolenie jednostki z wszelkich krępujących ją więzów, nie tylko natury kulturowej, religijnej czy narodowej, ale w końcu nawet i ograniczeń narzucanych przez biologię jak płeć, rasa czy własna śmiertelność. Skoro w ramach postulowanego przez liberałów, a już szczególnie libertarian ''społeczeństwa kontraktualnego'' wszystko niemal staje się kwestią dobrowolnej umowy, decydującej o przynależności etnicznej lub państwowej, która w każdej chwili może ulec rozwiązaniu za porozumieniem stron lub nie, to niby czemu miałoby to nie dotyczyć bycia mężczyzną lub kobietą, albo ''niebinarnym płciowo'' homo-niewiadomo, a nawet statusu człowieka w ogóle? Jeśli chcę być psem, lub taboretem dajmy na to, żaden ''faszysta'' nie może przecie mi tego bronić, gdyż ''czyń wedle swej woli, będzie za całe Prawo''. 

Wbrew pozorom nie są to jakieś marginalne ekstrawagancje, bez wpływu na ład społeczny i jednostkowy, lecz konsekwencje takowej postawy mają dla nich charakter wprost dewastujący. Co widać choćby na przykładzie forsowanej właśnie w USA nowej ordynacji wyborczej, sankcjonującej de facto masowe fałszerstwa, bowiem znoszącej wymóg identyfikowania danych wyborcy. Teraz więc oddać głos będą mogły nie tylko podstawione dowolnie osoby, ale nawet cyfrowe boty, gdyż kto niby to zweryfikuje? Żądając dajmy na to określenia płci ''misgenderujemy'', czyli w politpoprawnej nowomowie nie szanujemy ''indywidualnego wyboru'' jednostki co do określenia się płciowego przez nią, lub nie bo przecież może chcieć ona zachować status ''niebinarności''. Ba, w ogóle nie musi uznawać się za człowieka, lecz psa lub niechby szczura, odmawiając mu jednak z tego tytułu prawa głosu jako zarezerwowanego jedynie dla ludzi, okazujemy się ''specystami'' z kolei, czyli człowieczymi ''szowinistami gatunkowymi'' dyskryminującymi ohydnie zwierzęta itd. W ten sposób zaprowadzany jest nowy zamordyzm w oprawie szczytnych, wolnościowych haseł liberalnego ''swobodnego wyboru'' i ''samostanowienia'', a demokrację i tak już zresztą fasadową zastępuje ''demokracja korespondencyjna'' i ''wirtualna''. Dlatego rację ma Dugin stwierdzając jałowość liberalnej kontestacji systemu, skoro prowadzona jest ona z pozycji, które do tego żałosnego stanu doprowadziły, broniąc liberalizm przed nim samym niczym urojonej cnoty puszczalskiej dziwki, jaka wcale tego nie pragnie. Trafnie co tu kryć wskazuje, że trumpiści i libertariańskie przeważnie QAnony: ''Próbują ocalić poprzedni etap liberalnej demokracji, kapitalizmu przed następnymi, bardziej zaawansowanymi stadiami. Samo w sobie zawiera to sprzeczność.'' Nade wszystko zaś z racji swej ideologicznej ograniczoności, i co tu kryć wąskich przeważnie horyzontów umysłowych, nie są oni w stanie ogarnąć iście otchłannych konsekwencji, jakie niesie na obecnym etapie rozwoju ''logika liberalnej interpretacji historii''. By to unaocznić przytoczymy tylko parę, za to kluczowych fragmentów z całego, nader obszernego manifestu Dugina:

''Widzieliśmy już, że cała historia liberalizmu opiera się na konsekwentnym dążeniu do wyzwolenia jednostki od wszystkich form tożsamości zbiorowej. Ostatnim akordem wywiedzionej logicznie implementacji nominalizmu będzie przejście do posthumanizmu i możliwości zastąpienia ludzkości inną, tym razem postludzką, cywilizacją maszyn. Do tego właśnie prowadzi konsekwentny, traktowany w absolutnych kategoriach indywidualizm. W tym miejscu liberalna filozofia zbliża się do zasadniczego paradoksu. Wyzwolenie człowieka od ludzkiej tożsamości, do czego przygotowuje go polityka gender, świadomie i celowo przekształcająca go w zboczonego potwora, nie jest w stanie stać się gwarancją tego, że to nowe – postępowe! – stworzenie pozostanie individuum. Co więcej, rozwój komputerowych technologii sieciowych, inżynieria genetyczna, skoncentrowana na przedmiocie ontologia będąca kulminacją postmodernizmu, prowadzą do tego, że te „nowe istoty” będą nie tyle „zwierzętami”, co „maszynami”. Z tym związana jest perspektywa „nieśmiertelności”, która zapewne stanie się możliwa dzięki wirtualnemu zapisowi osobistych wspomnień (które nietrudno symulować). W ten sposób individuum przyszłości jako ostateczny cel całego programu liberalizmu nie gwarantuje realizacji głównego zadania liberalnego postępu – swojej indywidualności. Liberalna istota przyszłości nawet w teorii reprezentować będzie nie niepodzielne individuum, lecz – przeciwnie – dividuum, czyli coś podzielnego i składającego się z wymiennych części. Swego rodzaju maszynę składającą się z kombinacji elementów. [...] Jednostka jako całość również rozłożona została na części składowe, które można złożyć z powrotem, ale można ich też nie składać i wykorzystać jako budulec biologiczny. Stąd biorą się postaci mutantów, chimer i potworów, w które obfituje współczesna fantastyka, zasiedlając nimi większość wyobrażonych (czyli w jakimś sensie prognozowanych lub nawet planowanych) wersji przyszłości. Postmoderniści i realiści spekulatywni przygotowali już pod to grunt, proponując traktowanie ciała ludzkiego nie jako całości, lecz jako swoistego „parlamentu organów” (Bruno Latour). Tym samym individuum – nawet jako jednostka biologiczna – może przekształcać się w coś innego, mutować właśnie wtedy, gdy tylko osiągnie swoje absolutne spełnienie. Postęp ludzkości w jego liberalnej interpretacji nieuchronnie zakończy się likwidacją człowieczeństwa. Podejrzewają to – nawet, jeśli tylko mgliście – wszyscy ci, którzy wkraczają na drogę walki z globalizmem i liberalizmem. I choć QAnon ze swoimi charakterystycznymi antyliberalnymi teoriami spiskowymi, jedynie zniekształca obraz rzeczywistości, prezentując swoje podejrzenia w groteskowej formie, dzięki czemu nietrudno odrzucić je liberałom, rzeczywistość opisana w trzeźwy i obiektywny sposób okazuje się o wiele straszniejsza niż najbardziej przerażające i potworne prognozy. „Wielki Reset” to naprawdę plan likwidacji ludzkości. Bowiem właśnie do takich logicznych następstw prowadzi doprowadzona do końca linia „postępu” w rozumieniu liberalnym: dążenie do wyzwolenia jednostki od wszystkich form tożsamości zbiorowej nie może skończyć się inaczej niż wyzwoleniem jednostki od samej siebie.''

- i nieco wcześniej:

''W miarę postępów instytucjonalizacji polityki gender i masowej imigracji atomizującej ludność w krajach Zachodu (co również wpisuje się idealnie w ideologię praw człowieka, skoncentrowaną na jednostce bez uwzględniania jej cech kulturowych, religijnych, społecznych i narodowych), stało się jasne, że ostatnim krokiem liberałów będzie zanegowanie człowieka. Przecież człowiek to również rodzaj tożsamości zbiorowej, czyli należy go przezwyciężyć, odwołać, zanegować. Tego wymaga zasada nominalizmu: „człowiek” to, według niej, tylko konwencja, puste słowo, rodzaj dowolnej i tym samym możliwej do zanegowania klasyfikacji. Istnieje wyłącznie jednostka, od której wyboru zależy czy będzie ludzką, czy nie; męską czy żeńską; religijną czy ateistyczną. W ten sposób ostatnim krokiem, który został przed liberałami dążącymi od wieków do realizacji swojego celu, stało się, częściowe choćby, zastąpienie ludzi cyborgami, sieciami Sztucznej Inteligencji i wytworami inżynierii genetycznej. W ślad za gender optional logicznie kroczy human optional. Takie zadanie zostało sformułowane przez posthumanizm, postmodernizm i realizm spekulatywny w filozofii, a z każdym dniem jego realizacja staje się coraz bardziej realna z technologicznego punktu widzenia. Futurologowie i zwolennicy przyspieszenia biegu historii (akceleracjoniści) z ufnością spoglądają w najbliższą przyszłość, w której Sztuczna Inteligencja osiągnie parametry porównywalne z ludzką. Moment ten określany jest mianem osobliwości technologicznej. Jego nadejście przewiduje się w perspektywie 10-20 lat.'' 

- jeśli ktoś uzna powyższe za pospolity ''szuryzm'' i kompletny już odlot rzekomego ''kremlowskiego szamana'', mam dlań przykrą wiadomość: niemal dokładnie taki sam program, tyle że w tonie aprobaty, głosi od dawna amerykańska ''ideolożka'' transhumanizmu Donna Haraway, i to przed audytoriami czołowych ośrodków intelektualnych świata zachodniego, przyjmującymi zwykle entuzjastycznie jej wywody o ''współstawaniu się z bakterią''. Omawialiśmy tutaj rzecz obszernie, więc przypomnę tylko, iż jeszcze w połowie lat 80-ych zeszłego już stulecia, wspomniana ''prorokini'' tech-gnozy napisała ''Manifest Cyborga'' z kolei, kreśląc tamże wizerunek ''humanoida'' jako istoty niemalże doskonałej, bo wyzwolonej z ''binaryzmu płciowego''. Jedyna różnica jaka dzieli podobnych jej trans-humanistów z post-humanistami, że ci pierwsi upatrują realizacji swego celu w najnowocześniejszych rozwiązaniach technologicznych i środkach inżynierii genetycznej. Drugim zaś wystarcza zwykła szamanerka słowna, zwana dla niepoznaki ''wypowiedziami performatywnymi'', bo jak przystało na rasowych postmodernistów serio wierzą, iż język nie opisuje lecz kreuje rzeczywistość. Tak oto niejaki Donald McCloskey ''stał się'' w kwiecie wieku babą, przybierając żeńskie imię Deirdre i teraz głosi paradując już w kiecce ''wolnorynkowe LGBT'', co honorują zgodnie z ideologią ''wolnego wyboru'' swej płci libertariańskie ośrodki jak choćby polski Instytut Misesa, lansujący ordynarnie starego zboczeńca. Przytaczałem również na tymże blogu wywody Ewy Domańskiej związanej z nie byle jakimi uczelniami, bo Berkeley i Stanford, usiłującej stąd zaznajomić nas z kalifornijską tech-gnozą i biopolityką. Dlatego nie będę ponownie referował jej tez, które można by streścić wyimaginowanym tytułem, dochowując wszakże wierności głoszonemu przez nią programowi: ''najwyższe stadium rozwoju ludzkości, czyli człowiek-kompost''. Dodam więc tylko dla porządku, iż min. wskazywała ona na znamienny przewrót w obecnej post-humanistyce już, proponującej stąd zastąpienie wyróżnionego statusu człowieka neutralnym jakoby pojęciem ''persony'', oznaczającym równie dobrze ludzką istotę jak i zwierzę, drzewo lub choćby kamień. Identycznym podejściem, tyle że używając na to określenia ''aktant'', cechuje się wspomniany Bruno Latour szerzący całkiem już obłąkany koncept ''parlamentu rzeczy'', gdzie swą reprezentację zyskałaby nawet materia nieożywiona w postaci ropy, gazu lub węgla dajmy na to. Aczkolwiek wychodzi on przy tym z o tyle uzasadnionych przesłanek, że faktycznie obecny rozwój biotechnologii zaciera dotychczasowe granice między tym co specyficznie ludzkie, społeczne i polityczne a sferą techniki przemysłowej i manipulacji inżynieryjnej z jednej, oraz samą naturą z drugiej strony. 

Otchłannym zaiste konsekwencjom następującej wskutek tego ''naturalizacji'' polityki, oraz ekonomizacji kategorii biologicznych jak rasa, płeć czy takie lub inne ciągoty seksualne poświęciliśmy wiele miejsca, by wymienić choćby niedawne wpisy o ''cyfrowej eugenice'', Ameryce Bidena jako spełnieniu marzeń Hitlera [ niechby w groteskowej postaci koszmaru sennego ], wreszcie proszczepowym amoku jaki obecnie przeżywamy. Jak widać z pobieżnego nawet przeglądu pomienionych zagadnień, nie są to bynajmniej kwestie tyczące jedynie jakichś odrealnionych świrów, lecz mające bezpośrednie przełożenie na praktykę dnia codziennego, co dowiodła choćby transhumanistyczna w istocie ''piątka dla zwierząt'', a to daje zaledwie przedsmak tego co nas czeka jeszcze pod tym względem. Gdyby ktoś żywił nadal jakieś wątpliwości, niechże zajrzy do programowego dziełka czołowego obecnie lobbysty globalizmu Klausa Schwaba, z którego to wynika, iż jeśli spełni się kreślona przezeń wizja ''IV rewolucji przemysłowej'', większość ludzi za niedługo straci pracę i stanie się przeto całkiem zbędna. Przy czym mowa nie tyle o niewykwalifikowanych robolach zdatnych jedynie do wykonywania prostych prac, ile nade wszystko gardzących tak nimi zwykle rzekomych ''wygrywach'', zatrudnionych w przyzwoicie dotąd opłacanych sektorach usług, bankowości czy obsługi prawnej. Choćby w tej ostatniej dziedzinie wywołująca tak wiele zbędnych emocji nad Wisłą kwestia ''praworządności'' może rozwiązać się poniekąd sama, i już za chwilę już za momencik rozbezczelnionych sędziów z KOD usadzi bynajmniej nieudolny PiS, lecz pozbawi zajęcia popierana przez nich władza, zblatowana jawnie z globalistami. Wystarczy, że na zlecenie tychże jakiś Szymuś Hołownia czy inszy pajacyna wykreowany przez specsłużby, wdroży technologie i procedury zastępujące skutecznie w wymierzaniu sprawiedliwości żywych ludzi, a które ponoć istnieją od dość dawna, lecz ich wejście na rynek celowo opóźniano dotąd w obawie przed konsekwencjami społecznymi. Niewątpliwie ''wielki reset'' przyspieszył ten proces tworząc ku temu odpowiednią koniunkturę, na razie rząd bankstera Maowieckiego za aprobatą niemal całej opozycji przemycił w specustawie wirtualne rozprawy sądowe osadzonych w aresztach więźniów, ale zapewne regulacje takowe zostaną wkrótce upowszechnione. W każdym razie sceny jakich świadkiem rok-dwa temu była Francja, gdy desperatów w togach broniących likwidowanych sądów bezlitośnie pałowała policja, nasłana przez socjalistę z banku Rotszylda czyli Macrona, staną się za niedługo i naszym udziałem. I podobnie jak wtedy najjaśniejsza Komisja Europejska nie raczy pierdnąć choćby w obronie ''praworządności'', a zresztą kto jeszcze będzie wówczas zważał na opinię tych błaznów bez znaczenia, podobnie jak cała UE, obaczymy. 

Tak więc Dugin nie zajmuje się odrealnionymi całkiem kwestiami, lecz mającymi wpływ na to czy będziemy mieć w ogóle co do gara włożyć. Zresztą wyrzygiwanie się ludziom do głów genderem i tym podobnymi bzdurami, również nie pomaga oględnie zowiąc w zachowaniu i tak już mocno nadwyrężonej ogólnym zamieszaniem kondycji psychicznej społeczeństw, poddanych nieustannej presji ''nowej [a]normalności''. Co do stawianej przezeń diagnozy nie sposób mu stąd odmówić racji zachowując trzeźwość osądu, podobnie jak ocenom pomienionych już tu Heideggera czy Foucaulta. Ale też jak w ich przypadku wypada wręcz żywić poważne zastrzeżenia, by nie rzec wprost odrazę do zalecanych środków zaradczych. Co bowiem proponuje w zamian Dugin? Ano żaden powrót do nacjonalizmu, niechby rosyjskiego tylko jakby się wydawało. Pisze przecież jasno w swym manifeście: ''Burżuazyjne narody powstałe u progu Nowożytności stanowią zaś fundament burżuazyjnej cywilizacji'', która dochodzi właśnie do swego post-człowieczego kresu. Bowiem Dugin jest imperialistą i przeto wrogiem państwa narodowego, a nade wszystko zwolennikiem jedynie innej wersji globalizmu, ''alternatywnej'' wobec tak ostro atakowanej przezeń w wydaniu liberalnym.  Popełnia więc ten sam błąd, który słusznie skądinąd wytyka libertariańskim kontestatorom, angażującym się w absurdalną obronę przyczyn przed ich własnymi skutkami. Innymi słowy czołowy ideolog rzekomego ''eurazjanizmu'' zwalcza dżumę za pomocą bliźniaczej zarazy, i próbuje ugasić pożar benzyną. Stawiał on rzecz bez ogródek w pisanych jeszcze w okresie zaangażowania w ruch nazi-bolszewicki dokumentach programowych - tak oto opisuje to ''rosjoznawczyni'' Hanna Kowalska-Stus: 

''Zaczniemy od zagadnienia związku neoeuroazjanizmu z postmodernizmem. Zacytujmy wypowiedź na ten temat samego Aleksandra Dugina: 

My nie czepiamy się przeszłości – ani w polityce, ani w kulturze. Posiadamy nowoczesny i oryginalny scenariusz na przyszłość: właśnie przyszłości a nie przeszłości  

głosi lider ruchu euroazjańskiego. Wymienia on następujące cechy euroazjańskiego postmodernizmu: 

1. Niech obumiera państwo narodowe, na jego miejsce niech wkroczy nie jedno „Imperium globalne”, lecz kilka imperiów kontynentalnych. 

2. Niech kontynentalny pierwiastek oderwie się od konkretnych granic i stanie się tak samo globalny, jak „wartości atlantyckie”, ze swoimi ambicjami na uniwersalność – zamiast potopu, heraklitejski wiatr, który wysusza wody (to oznacza przeciwstawienie się globalizmowi nie lokalnie, lecz globalnie). 

3. Niech ulegnie zmianie etyka płci poprzez powrót do form archaicznych oraz twórczy eksperyment neosakralny. [ WTF?!? - czyżby jednak zgoda na ''gender'', tyle że w wydaniu ''turańskim''?... - przyp. mój ]

4. Niech jednostka przedostanie się do wyżyn „ja” wewnętrznego poprzez radykalny akt doświadczenia samotności lub akt woli, który ustanowi nowe formy kolektywnej tożsamości typu ekstatycznego i imperialnego (zasada ekstatycznego imperium). 

5. Niech „znaki” i płaskie cienie ekranów zastąpią rzeczywistość – my będziemy reżyserami tego widowiska, zagarniemy władzę nad dyspozyturą znaków, podporządkujemy sobie reżyserkę spektaklu postmoderny. 

6. Niech wirtualna ekonomia zastąpi realną – powinniśmy się wówczas przedrzeć do świętego świętych – elektronicznego mózgu giełdy światowej i zamknąć właśnie te kanały, które nie powinny być zamknięte (będzie to operacja Soros po euro-azjańsku, krach na światowym rynku walutowym, nie dla zysku, lecz dla Wielkiej Idei...). 

Nie mniej interesujące wydają się słowa Dugina o tym, że:

...euroazjanizm powinien stać się siecią, pajęczyną, niewidzialną tkaniną narzuconą na społeczność planety. Euroazjaci powinni być wszędzie i nigdzie, widzialni i niewidzialni. Powinni być gotowi do działania w każdej chwili, by znów rozproszyć się w zaułkach zglobalizowanego świata. Powinniśmy opanować postmodernizm, jak żywa trawa opanowuje asfalt. A ponadto euroazjanizm, jako ruch międzynarodowy, powołany został po to, by przygotować jak najszybciej integrację przestrzeni postsowieckiej.'' [...]

- Dugin był zresztą tej zależności i paradoksu świadomy, nagabywany o to przez Górnego w znanym wywiadzie udzielonym ''Frondzie'' jeszcze w latach 90-ych, próbował bronić się dość mętnie wywodząc:

''To nie jest postmodernizm, ale powiedzmy: postmoderna. Postmoderna to obiektywny stan, w jakim przyszło nam żyć po zwycięstwie nad nami Zachodu. Moderna się skończyła. Postmodernizm to jedynie jedna z odpowiedzi na wyzwanie postmoderny, odpowiedź liberalna. Może być też odpowiedź antyliberalna, czyli nasza – postmoderna antypostmodernistyczna.'' 

- jak zwał tak zwał, w każdym razie z powyższego jednoznacznie wynika, iż Dugin jest globalistą a rebours, takim Klausem Schwabem na odwrót, a serwowany przezeń program pozorną jedynie ''alternatywą'', odwrotną stroną postmodernizmu nie zaś jego zaprzeczeniem. Nie kryje nawet specjalnie, że aspiruje do roli ''inżyniera dusz'' w globalnym spektaklu władzy jak tamci, i stąd żywi tak zapiekłą do nich nienawiść, że uzurpowali sobie należne mu wedle swej opinii miejsce. Uniwersalistyczne zacięcie wrogie ''ciasnym'' podziałom narodowym, tłumaczy również wyrażoną we wspomnianym ''frondowym'' wywiadzie jego admirację dla Jeana Thiriarta. Był on belgijskim lewicowym kolaborantem III Rzeszy, członkiem organizacji o nie pozostawiającej żadnych wątpliwości co do wyboru ideowego jej uczestników nazwie: ''Przyjaciele Wielkiej Rzeszy Niemieckiej''. Poświadczył go czynną walką jako ochotnik w szeregach Waffen SS, i do końca mimo rozlicznych, przedziwnych nieraz wolt politycznych [ dość rzec, iż sam ''narodowy komunista'' Ceausescu zapoznał go był osobiście z czołowym maoistowskim przydupasem, premierem Czou-En Lajem ], pozostał konsekwentnym zwolennikiem ''eurofaszyzmu'', kontynentalnej integracji programowo wrogiej ''atlantyzmowi''. Założony przezeń ruch ''Jeune Europe/Młoda Europa'' określany jako ''nazi-maoistowski'', mógł służyć za model późniejszej partii ''nacbolskiej'' w której zaczynał polityczną działalność Dugin, i postulowanego przezeń alterglobalistycznego [ a nie ''anty-'' ] ''sojuszu ekstremów''. Wystarczy jeśli nadmienimy, że w szeregach organizacji Thiriarta terminował przyszły führer lewackich terrorystów z ''Czerwonych Brygad'', Renato Curcio... [ dzisiejszym odpowiednikiem zaś nazi-maoistów są wyznające rasistowski komunizm ruchy pokroju Black Lives Matter, czy różne ''studenckie komitety antyfaszystowskie'' ]. Nie mogą stąd dziwić hołdy Dugina i jego zwolenników dla lewicowego nazistowskiego kolaboranta - ponownie oddajmy głos badaczce:

''Euroazjański portal charakteryzuje Thiriarta jako wybitnego teoretyka współczesnego europejskiego narodowego bolszewizmu i nonkonformizmu, który zerwał w sposób jednoznaczny z ciemnym dziedzictwem ubogiego konserwatyzmu. Thiriart to autor tezy o wielkim kontynentalnym euroazjańsko-eurosowieckim imperium. W swoim opracowaniu pod tytułem Imperium Eurosowieckie (Евро-советская империя) pisze, że w historii Europy Związek Radziecki stał się dziedzicem historycznego losu Niemiec. Z geopolitycznego punktu widzenia ZSRR był spadkobiercą Trzeciej Rzeszy. Nic więc innego mu nie pozostawało, jak przesuwać się ze wschodu na zachód i dokonać tego, czego Trzecia Rzesza dokonać nie zdołała, przesuwając się z zachodu na wschód. ZSSR wygra wojnę zaciężną, jeśli stworzy prawdziwe, dobrze zintegrowane eurosowieckie imperium, które rozpościerać się będzie od Władywostoku do Dublina i Rejkiawiku – twierdził Thiriart.''

Sedno problemu tkwi jednak głębiej, nie tyle w ideowym co wprost metafizycznym pokrewieństwie Dugina ze zwalczaną tak niby przez się opcją globalistyczną. Bowiem z jego trafnych skądinąd obserwacji jednoznacznie wynika, iż liberalizm szczególnie w swej zradykalizowanej libertariańsko wersji, jest w istocie rodzajem politycznej gnozy, stawiającej człowieka w miejsce Boga, i przyznającej mu jego prerogatywy, na czele z uprawnieniem jakoby do własnej ''samokreacji'' na nowo, aż do finalnego przekształcenia się w post-humanoida. Sęk zaś w tym, iż sam Dugin jest gnostykiem, czemu dał otwarty wyraz w programowym tekście ruchu nazi-bolszewickiego, takim jak go pojmował, zacytujmy:

''Nadszedł czas by ujawnić prawdę, by otwarcie wskazać na duchową esencję tego, co przeciętni ludzie o niewolniczej mentalności uznają za “polityczny ekstremizm”. Mieszaliśmy im w głowach zmieniając obiekty naszych politycznych sympatii, kolory sztandarów naszych bohaterów, zmieniając ogień w lód, “prawicowość” w “lewicowość” i z powrotem. Wszystko to było tylko intelektualnym przygotowaniem do wojny, pewnego rodzaju ideologiczną rozgrzewką. Odstraszaliśmy i przyciągaliśmy zarówno ekstremalnych lewicowców jak i ekstremalnych prawicowców, a teraz jedni i drudzy są zbici z tropu, stracili punkt odniesienia. Doskonale. [...] Ścieżka lewej ręki jest nazywana “gnozą”, “wiedzą”. Jest to gorzka wiedza, jest przyczyną smutku i tragedii. W starożytności, kiedy rodzaj ludzki przykładał jeszcze dużą wagę do kwestii duchowych, gnostycy nadali swoim teoriom postać filozofii, doktryny, kosmologicznych misteriów, kultu. Z czasem nastąpiła degradacja człowieka, przestał on zważać na świat myśli, zatopił się w fizjologii, poszukiwaniu prywatności, życiu domowym. Ale gnostycy nie zniknęli. Przenieśli dyskurs w świat rzeczy, zrozumiały dla przeciętnego, współczesnego człowieka. Jeden z nich ukuł slogan “sprawiedliwości społecznej”, opracował teorię walki klas, komunizm. “Misterium mądrości” stało się “świadomością klasową”, “zmagania ze złym Demiurgiem, stwórcą przeklętego świata” zyskały charakter walk społecznych. Z korzeni starożytnej wiedzy wyrasta Marks, Nieczajew, Lenin, Stalin, Mao, Che Guevara… Wino socjalistycznej rewolucji, przyjemność rewolty przeciwko siłom przeznaczenia, uświęcona pasja bitewnego szału prowadząca do zniszczenia wszystkiego co zatopione w mroku, w celu odnalezienia nowego, nieziemskiego Światła… Inni znów mówili o tajemnej mocy rasy, opowiadali tłumom o krwi. Stworzyli prawa czystości i nowej sakralności, obwieścili powrót Złotego Wieku, Wielki Powrót przeciwko pomieszaniu, degradacji. Nietzsche, Heidegger, Evola, Hitler, Mussolini – ukryli gnostycką wolę pod pozorami narodowych lub rasowych doktryn. To prawda że komuniści nie byli szczególnie zainteresowani robotnikami, a Hitler – Niemcami. Ale w żadnym wypadku nie było to spowodowane cynizmem. Zarówno jedni jak i drudzy byli ogarnięci głębszą, bardziej starożytną i absolutną aspiracją – powszechnym gnostyckim duchem, sekretnym, strasznym światłem ścieżki lewej ręki. Nie robotnicy, nie “aryjczycy”. To zupełnie inna sprawa.''

- można jedynie przytaknąć tak klarownie wyłożonym prawdom, czemu poświęciliśmy osobne wpisy traktujące o lucyferycznej bez mała gnozie marksizmu, jak i pankosmicznym hitleryzmie, któremu przyświecał ''aryjski Prometeusz'', w istocie Antychryst z chrześcijańskiej perspektywy. Dugin odsłonił się tu tak, że chyba bardziej już nie można, a co prawda obecnie żarliwie odżegnuje się od podobnych deklaracji swym rzekomym nawróceniem na prawosławne ''starowierstwo'', czyni to jednak nieprzekonująco i co rusz wyłazi zeń adept gnostyckiej, satanistycznej mówiąc wprost ''ścieżki lewej ręki''. Zawiedziony w niegdysiejszej admiracji dlań Lasecki ''wysypał'' mistrza, niezwykle trafnie przyznajmy diagnozując prawdziwe źródła duginowskiej myśli:

''W pismach autora „Na ścieżkach Absolutu”z początku lat 1990. widać raczej silną inspirację francusko-włoskim tradycjonalizmem integralnym (René Guénon, Julius Evola), niemiecką geopolityką organicystyczną (Carl Schmitt, Karl Haushofer) i francuską Nową Prawicą (Alain de Benoist) w tym okresie silnie inspirowaną niemieckim völkizmem. Już wówczas można też dostrzec manichejskie i gnostyckie piętno myśli Dugina, odzwierciedlające się w powracających u niego stale motywach „ostatecznego i decydującego starcia sił Dobra i Zła” oraz niezgody na „fałszywą (liberalną) rzeczywistość” i rewolty przeciw niej. [...]  W ówczesnym  pisarstwie A. Dugina nie ma praktycznie odwołań nie tylko do autorów komunistycznych, ale nawet w ogóle do rosyjskich: spośród  tych ostatnich autor „Misteriów Eurazji” przywołuje niekiedy, i to też raczej hasłowo, jedynie Konstantina Nikołajewicza Leontjewa argumentującego za zwrotem Rosji ku Azji i rekoncyliacją rosyjsko-osmańską. Dominują zaś u A. Dugina odniesienia do autorów niemieckich i tych autorów romańskich, jak J. Evola czy A. de Benoist, którzy przyjmowali orientację proniemiecką i stanowisko germanofilskie. W publikowanych w tym okresie anonimowo poezjach A. Dugin daje nawet wyraz swojej fascynacji niemieckim narodowym socjalizmem, a konkretniej narodowosocjalistycznym okultyzmem, co byłoby prawdopodobnie zbyt trudne do przyjęcia nawet dla jego przekonanych rosyjskich zwolenników – biorąc pod uwagę rolę, jaką w Rosji odgrywa polityczny mit „Wielkiej Wojny Ojczyźnianej” i „zwycięstwa nad faszyzmem” (do których autor „Teorii hiperborejskiej” – co znaczące – nie odwołał się w bodaj żadnej swojej wypowiedzi). W duginowskim piśmie „Elementy”(którego tytuł nieprzypadkowo nawiązywał do głównego periodyku francuskiej Nowej Prawicy) ukazuje się też wtedy wywiad z Léonem Degrellem, którego redaktorzy pisma (wśród nich prawdopodobnie też sam A. Dugin), zdążyli odwiedzić w Hiszpanii na kilka miesięcy przed jego śmiercią [ gdzie dodajmy, wyrażał on uznanie jako były żołnierz Waffen SS dla męstwa Rosjan, deklarując iż walczył nie z nimi jakoby, lecz z komunizmem a w samej Rosji upatrując ''zbawienia dla Europy'' - przyp. mój ]. Wniosek jaki nasuwa się z tej analizy brzmi następująco: „narodowy bolszewizm” był retoryczno-ideologiczną figurą, mającą zmobilizować rosyjskich patriotów formacji „prawicowej” (carsko-monarchistycznej, „czarnosecinnej”, a nawet „własowskiej”) i formacji „lewicowej” (rewolucyjnej, społecznie radykalnej, komunistyczno-patriotycznej, nostalgików po ZSRR) dla idei tradycjonalizmu integralnego. „Narodowy bolszewizm” A. Dugina był więc pojęciem-wydmuszką, ideologicznym parawanem.''

- zgodnie zresztą z typowo gnostycką strategią, dzielącą doktrynę na część ''egzoteryczną'' przeznaczoną dla motłochu pogrążonych w ''mroku materii'', oraz ''ezoteryczną'' dostępną jedynie ''oświeconym''. Z powyższego jednoznacznie wynika, że Dugin wbrew swym bezczelnie kłamliwym oświadczeniom nie jest żadnym ''eurazjatą'', lecz zdeklarowanym germanofilem i nade wszystko radykalnym okcydentalistą, którego korzenie myśli tkwią w tradycji europejskiego okultyzmu, odmiennego całkiem od orientalnej tegoż wersji, co i afrykańskiej dajmy na to. Bowiem tak hołubiony u nas Zachód i ''cywilizacja białego człowieka'' cokolwiek to znaczy, to nie tylko jasna ''ścieżka prawej ręki'', czyli najogólniej dziedzictwo chrześcijaństwa, rzymskiej jurysprudencji i greckiej filozofii jak rzekliby zapewne konserwatyści, lub tzw. ''Oświecenia'' z jego ideami racjonalizmu i postępu tak społecznego co i ekonomicznego, na co wskazywaliby raczej lewicowi i liberalni ''progresywiści''. Wszystkim im jednako towarzyszy jak cień wspomniana przez Dugina mroczna ''ścieżka lewej ręki'': kultu śmierci, zatraty i celebracji chaosu, jawnie satanistycznych rytuałów, czy nawet całkiem ''lekkiego'' na tym tle spirytualizmu, wiary w duchy, zabobony, magiczne znaki wyznawanej przez sekretne, a nieraz zaskakująco bardzo wpływowe towarzystwa itd. itp. Europa a szczególnie jej Okcydent wstydzi się tego, raz po raz w bezradnej desperacji usiłując rzutować ją, wręcz wyrzygać i wysrać ze swych trzewi w inne rejony świata, a to egzorcyzmując w postaci azjatyckiej ''turańskiej dziczy'', to znowu ''barbarzyńsko nieokrzesanych Murzynach''. I tylko w momencie historycznych przesileń, wojen lub rewolucji podziemny nurt dziejów Zachodu wybija spienionym potokiem ciemnej krwi na wierzch, ukazując mu jak zwierciadle jego drugie upiorne wprost oblicze, o którym racjonalny, jak i schrystianizowany Okcydent wolałby nie pamiętać... Duginizm zaś jest właśnie smrodliwym ideowo wyziewem z metafizycznej kloaki, tkwiącej u spodu zachodnioeuropejskiej ''syfilizacji judeołacińskiej'', co przyznają poniekąd nawet jego niegdysiejsi adepci jak Ronaldinho LaSSecki. Szczególnie wymienione przezeń inspiracje rosyjskiego mistrza nazistowskim okultyzmem, zdają się odgrywać kluczową rolę u człowieka, który za młodu w formatywnym okresie ''sturm und drang'', gdy jeszcze istniał ZSRR, założył wraz z grupką podobnie jak on szurniętych ideowo przyjaciół tajny ''czarny zakon'', nawiązujący do symboliki i rytuałów celebrowanych przez SS. Niezależnie na ile było to chucpą i ekstremalnym happeningiem paraartystycznym, zapewne mocno infiltrowanym przez sowiecką bezpiekę, albo i zwyczajnie wygłupem zblazowanych synalków radzieckiej oligarchii, gówniarską kontestacją władzy ojców, rodzajem politycznego karnawału i błazeństwa jakim niewątpliwie zalatuje cała działalność Dugina. 

Nie oznacza to wszakże, iż można ją tak całkiem zbywać lekceważeniem, gdyż podobnie jak w bezpieczniackiej dezinformacji świadome kłamstwa tworzą tu nierozerwalny splot z refleksjami czynionymi serio, autentyczne klejnoty myśli tkwią w paszy dla świń. Wyznawcy konkurencyjnej gnozy Konecznego, jakimi są Wielomscy, w rodzimym nurcie czy raczej ścieku ideowym ''rusofilstwa'', rzekną pewnie na to, iż ''germanofilia'' Dugina stanowi jakoby dowód jego ''bizantynizmu''. Poniekąd on sam to potwierdził we wspomnianym ''frondowym'' wywiadzie, odpowiadając jednoznacznie na pytanie Górnego, czy ''Prusy, podobnie jak Rosja, należą do cywilizacji bizantyjskiej a nie łacińskiej'':

''Koneczny miał rację. Niemcy są wewnętrznie podzielone. Bawaria ciąży ku Zachodowi, Prusy ku Wschodowi. Prusy to taka mała Rosja wewnątrz Niemiec.''

- tyle że potem zaprzeczył sobie w niniejszej rozmowie, słusznie skądinąd wskazując na fakt, iż ze stricte bizantyjskiej perspektywy każdy germański cesarz świata łacińskiego chrześcijaństwa, począwszy od Karola Wielkiego jawił się jako uzurpator, bowiem ''ekumena może mieć tylko jednego imperatora''. Zresztą nie ma  co tu brnąć w erudycyjne spory historyczne, jak się rzecz ma naprawdę z urojonym przez Konecznego ''bizantynizmem'' Prus, najlepiej ujął jeden z czołowych przedstawicieli niemieckiej ''rewolucji konserwatywnej'', mniej znany z braci Jüngerów Friedrich Georg. Poświęcony ''władztwu techniki'' numer pisma ''Kronos'' sprzed 7 już lat będzie, zawiera przekład jego autobiograficznego tekstu ''Zwierciadło lat'', opisującego atmosferę dekadencji towarzyszącej upadkowi Republiki Weimarskiej, i dojściu Hitlera do władzy. Przytacza tamże swe dysputy z Ernstem Niekischem, ideologiem jakże bliskiego sercu Dugina ''narodowego bolszewizmu'', tak oto komentując jego myśl:

''Niekisch przedkładał kolektyw czerwony nad czarny i brunatny, był przekonany, że jest solidniej założony i bogatszy w narzędzia. Nie mylił się co do tego, miał do dyspozycji [przecież] cały kontynent. Przypominam sobie rozmowy w których dowodził, że sojusz z Rosją [sowiecką] zapewniłby wszystkim bezpieczeństwo i nietykalność; w podobnej Unii, rozciągającej się od Syberii po Ren, można by sensownie rozdzielić obowiązki. Swoje pomysły rozwinął - nie wiem w jakiej formie - przed Rosjanami, gdy udał się do Moskwy; zaprezentował je także w Rzymie przed Mussolinim, który im gorąco przyklasnął; musiały najwyraźniej wpisywać się w jego plany, które później poszły inną drogą. Nie można im też było zbyt wiele zarzucić, tym bardziej, że między Rosją a Niemcami istniały co prawda różnice ideologiczne, ale nie było różnic interesów. Dobre, klarowne stosunki z Rosją mnie także wydawały się konieczne.''

- otóż to, wspólnota interesów, ale też i zasadnicza różnica dodajmy, decyduje od stuleci o dynamice niemiecko-rosyjskich stosunków, a nie przynależność do takiego czy innego kręgu cywilizacyjnego [ nie mówię, iż całkiem nieistotna, lecz w tym kontekście co najwyżej drugorzędna ]. A ponieważ mowa tu o psychotycznych wręcz, owładniętych imperialną manią bytach państwowych, przypomina ona patologiczną relację do której opisu nadaje się najlepiej niemieckie pojęcie ''hassliebe'', wzajemnej fascynacji i odrazy zarazem. Niestety ponieważ Polsce przyszło żyć między tymi potworami, wyznacza ona dynamikę i naszych dziejów, skazując na los wiecznego dziecka w zboczonej rodzinie, gdzie żaden z domowników nie ustąpi drugiemu, ani też zdolny jest uwolnić się z chorego układu w jakim tkwi. Dopiero na tym tle widać, jaką katastrofą geopolityczną był upadek i rozbiory Rzeczpospolitej, i to może głównie nawet dla Niemiec i Rosji, którą to w swej głupocie same sobie one sprokurowały. Zwyczajnie potrzebny im jest rozdzielający je byt państwowy, zdolny przywołać jeśli trzeba obu patoli do porządku, brak takowego zaś wywołał w końcu bez mała dwie katastrofy wojen światowych. Bowiem warunkiem rzeczywiście ''gwarantującej wszystkim bezpieczeństwo i nietykalność kontynentalnej unii rozciągającej się od Syberii po Ren, a nawet Atlantyk, gdzie można by sensownie rozdzielić obowiązki'' poszczególnym jej członkom, jest istnienie suwerennej, niepodległej Polski, czego nie pojmują niestety po równi niemieccy i rosyjscy imperialiści jak wspomniany F.G. Jünger, co i Dugin. Czyni to nasze dzieje wprost obscenicznymi, tak że ordynarna pornografia, ale też i horrory na przemian z groteskowymi komediami bardziej zdają się do ich opisu, niż subtelne narzędzia naukowej analizy, rzecz godna osobnego potraktowania.

Tyle co do rzekomego ''bizantynizmu'' rosyjskiego ideologa ''nazbolstwa'' - powtórzę: Dugin nie jest żadnym ''eurazjatą'' jak kłamliwie jeno deklaruje, lecz radykalnym okcydentalistą, czerpiącym obficie z tradycji europejskiej, nade wszystko germańskiej gnozy politycznej, konkurencyjnej tylko wobec liberalnej czy tam libertariańskiej. Tym bardziej, że mimo żywionej głośno odrazy do tej ostatniej, wyraźna jest u niego wszakże fascynacja także anglosaską ezoteryką, konkretnie ''magią seksualną'' Crowleya, domniemanego agenta brytyjskiego wywiadu skądinąd. Nie jest przypadkiem, że w tomie o wdzięcznej nazwie ''Templariusze proletariatu'' [ nader znaczącej, bo odwołującej się wprost do tytulatury ''świeckich zakonów'' masońskich ], poświęcił on dobry należy przyznać esej najsłynniejszemu bodaj wyznawcy ''bestii'', jakim był David Bowie - jeśli ktoś żywi co do tego wątpliwości, niechże obaczy nakręcone przezeń tuż przed śmiercią wideoklipy, pełne okultystycznej obsceny, gdzie odsłonił się niemal totalnie. Dlatego nie może dziwić, że ''gwiazda chaosu'', owo ''czarne słońce'' gnostyków, które pojawia się w teledysku Bowiego do kawałka o tym samym tytule, została symbolem duginowskiego ruchu ''paraeurazjańskiego''. Z takową na ''magicznym'' pierścieniu kazał pochować się William S. Burroughs, pisarz i guru zarazem ''narkomańskiej gnozy'', jako członek grupujących anglosaskich ezoteryków tzw. ''Iluminatów Thanaterosa''. Wprawdzie jego obecny amerykański oddział, czy jak to oni zwą w swym kręgu ''satrapia'', odżegnuje się na swej oficjalnej stronie od związków z ''rasistami'' i ''faszystami'', ale przecież Dugina nie sposób nazwać mianem obu, jako programowo wrogiego wszelkim nacjonalizmom zdeklarowanego imperialistę, i prędzej już ''nazi-bolszewika''. Innym znanym uczestnikiem ''tajnego paktu'' wspomnianych Iluminatów, był słynny führer ''rewolucji psychodelicznej'' Timothy Leary, uznający się skądinąd za ''inkarnację'' niemalże Crowleya. Przedziwnym zbiegiem okoliczności odbył ''kwasowy trip'' na Saharze w tym samym miejscu ponoć, gdzie ''bestia'' wraz z kochankiem i wyznawcą zarazem miał przeprowadzić parę dekad wcześniej takowy demoniczny rytuał:

''Praca zajęła kilka tygodni, jako że inwokowali jeden „klucz” manuskryptu dziennie, wzywając szereg aniołów i demonów do pojawienia się wewnątrz magicznego trójkąta, zaznaczonego w piasku. Wykorzystywali meskalinę i magiję seksualną, z Neubergiem dymającym Crowleya na ołtarzu w prowizorycznym kręgu kamieni, dedykując akt dla bożka Pana. Kiedy nadszedł dzień inwokacji Choronzona, demona chaosu i otchłani, Crowley nie pozostał na zewnątrz magicznego trójkąta. Zamiast tego rozmyślnie usiadł wewnątrz. Para musiała stanowić nie lada widok, jak wykonywali swoje dziwne akty wśród przemieszczających się saharyjskich wydm. Crowley był ubrany w długą, czarną, zakapturzoną szatę z rewolwerem u pasa. Neuberg, z dwoma kitami ufarbowanych włosów wygiętych w rogi, obserwował siedząc w magicznym kręgu stworzonym dla jego ochrony i robił notatki. Crowley poinstruował Neuberga, że cokolwiek się stanie, musi się przeciwstawić każdej próbie demona, aby się wyzwolić. Inwokacja dobiegła końca, złożono w ofierze trzy gołębie i, wg relacji Neuberga i Crowleya, Choronzon się ukazał. Opętał Crowleya i zaczął szydzić z Neuberga, błagając aby go uwolnił. Później twierdzili, że Crowley/Choronzon zaczął zmieniać kształt, ukazując się Neubergowi w szeregu form, w skład których wchodził jego stary kochanek oraz wąż z ludzką twarzą. Błagał poetę o łyk wody i obiecywał, że spocznie u jego stóp i będzie mu posłuszny, jeśli go uwolni. Gdy Neuberg był roztargniony olśniewającymi obrazami materializującymi mu się przed oczami, demon stopniowo przesuwał piasek na krąg magiczny, powoli go wymazując. Wtedy byt, który opętał Crowleya runął na Neuberga i wg Wyznań Aleistera Crowleya „rzucił go na ziemię i próbował rozerwać mu gardło pieniącymi się szponami.”. Na szczęście Neuberg był uzbrojony w konsekrowany magiczny sztylet i udało mu się odeprzeć bestię. Choronzon został odegnany, pozostawiając Crowleya leżącego nago na piasku. Po zakończeniu ceremonii, magiczny krąg i trójkąt zostały wymazane oraz rozpalono ogień, aby oczyścić miejsce.''

- opis pochodzi ze strony internetowego zinu Ulvhel, skądinąd godnej polecenia jako prawdziwa kopalnia wiedzy o współczesnej gnozie, o ile rzecz jasna podejdzie się do zawartych nań treści z należytym krytycyzmem. Z tym ''magicznym dymaniem'' to nie żart niestety, ni szkalunek Crowleya - jego czołowy bodaj obecnie krajowy wy-znawca Krzysio Azarewicz, tudzież tekściarz i ''komisarz ideologiczny'' nergalowego ''Behemotha'', przytacza opisy jak to ''bestia'' rytualnie zapinał w dupala swego kochasia wierząc serio, iż w ten sposób dostępuje objawień samego Hermesa. Podczas jednego z takowych ''widzeń'' bożek miał mu nakazać ruchanie się na oczach obcej osoby, co też i uczynił i to wobec kogo - Waltera Duranty'ego, tego samego sukinsyna, który po latach bezczelnie łgał zaprzeczając publicznie sowieckiemu ludobójstwu, do jakiego doszło na Ukrainie wskutek stalinowskiej kolektywizacji. Trudno się jednak temu dziwić, skoro jak widać był on zdeprawowaną kanalią, ''wtajemniczoną'' do tego w arkana ''czarnej magii'' seksualnej Crowleya. Należy przy tym pamiętać, że temu ostatniemu zrył łeb gwałt jakiego dopuścili się na nim w dzieciństwie homoseksualni pedofile, można stąd traktować ustanowione przezeń obsceniczne rytuały typu namaszczanie się na wyższych stopniach ''wtajemniczenia'' miksturami ze spermy i gówna, czy ostre sado-maso jako formy odreagowania. Niemniej powiedzmy sobie szczerze, wybrał on na to wybitnie chujowe metody, szkodząc nie tylko sobie ale i nade wszystko swym ślepym wyznawcom, nie zdającym sobie chyba nawet sprawy w jak piekielne szambo brną wraz z nim [ zwłaszcza kobiety po takowych demonicznych seansach miały kończyć w domach wariatów, czy nawet samobójem ]. Zapewne to właśnie miał więc na myśli Dugin, postulując ''zmianę etyki płci poprzez powrót do form archaicznych oraz twórczy eksperyment neosakralny'' - chyba raczej ''neo-analny'':))).

O związkach Dugina z filozofią Heideggera z kolei można by wysmażyć osobny esej chyba, więc tylko wspomnę, iż nie jest przypadkiem, że ''mistyczna róża'' w postaci oktagramu widniejąca na nagrobku niemieckiego myśliciela, stanowi znak internetowego kanału ''День ТВ'', gdzie wygłasza raz na jakiś czas swe ''ekspertyzy''. Omówieniem wpływu Heideggera na duginowską ''czwartą teorię polityczną'' zajął się Leszek Sykulski, a i niżej podpisany coś tam skrobnął onegdaj na temat związków wybitnego nazistowskiego filozofa z mroczną germańską gnozą, stąd kogo chce odsyłam tamże po szczegóły. Ponieważ czas goni w tym i tak niepomiernie rozrośniętym, a przecież z konieczności traktującym rzecz skrótowo wpisie, więc nie będę już szczegółowo roztrząsał kwestii wspomnianych wyżej afiliacji Dugina z przedstawicielami rzekomego ''tradycjonalizmu integralnego'', który w rzeczywistości był jedynie kolejną formą politycznego okultyzmu. Na czoło wysuwa się tu postać barona Juliusa Evoli, ''idealisty magicznego'' i apologety ''czarnego zakonu'' SS, jak i magii seksualnej i narkotykowej Crowleya. Łącznikiem między tymi środowiskami jest postać J.F.C. Fullera - brytyjskiego wojskowego, faszysty i okultysty, adepta ''magii seksualnej'' a zarazem faktycznego twórcy strategii ''blitzkriegu'', którego koncepty dopiero rozwinął, nie tylko w sensie teoretycznym Guderian. Nie może stąd dziwić, iż był on gorącym orędownikiem pangermańskiego sojuszu Anglosasów ze swymi kontynentalnymi ''braćmi'' w III Rzeszy, dlatego nie mógł wybaczyć rodakom po wojnie, że obrali w jego opinii ''nie tą stronę co trzeba'' [ skądinąd biorąc pod uwagę jak skończyło wyspiarskie imperium, z perspektywy interesów Londynu coś było na rzeczy nie da się ukryć ]. Tłumaczyłoby to również, czemu Dugin we wspomnianym ''frondowym'' wywiadzie pokłada nadzieję na ''rozkład katolicyzmu [w Polsce] od wewnątrz i przeorientowanie go w kierunku heterodoksyjnym, a nawet ezoterycznym'' w jakowychś sekretnych ''grupkach, mających związek z telemizmem czy dorobkiem Alistaira Crowleya'', działających tu rzekomo jak donoszą mu pewni ''znajomi'' [?!]. Jeśli to prawda, powstaje pytanie czy ludzie ci zdają sobie w  ogóle sprawę czyimi są agentami, bo że nie tylko rosyjskimi to więcej niż pewne, biorąc pod uwagę tradycyjne związki okultystycznych towarzystw i sekt z brytyjskim wywiadem. W każdym razie powyższe jak widać nie przeczy wyraźnej fascynacji Dugina germańską, a więc również anglosaską gnozą polityczną i ''magią chaosu'', jakiej oddaje się na sposób intelektualny, być może nie tylko, kto go tam wie...

Przebiegam pobieżnie wątki ''heideggerowsko-thelemickie'', by przejść na finał wreszcie do rozprawy z ostatnim, niewymienionym jeszcze, czysto taktycznym już postulatem rosyjskiego ideologa ''mistycznego volkizmu''. Mowa o połączeniu trumpizmu w Stanach Zjednoczonych, i europejskiego sojuszu ''populistycznych ekstremów'' z prawa i lewa, wpieranych przez ''oś Zła'' - z jego perspektywy na pewno Dobra - czyli Chiny, świat islamski i Rosję. Jak się mają rzeczy z tą ostatnią również pisałem obszernie, więc tylko pokrótce przypomnę, że rządzi nią de facto kartel ''liberalnych czekistów'' na czele z samym Putinem, który doszedł do władzy z najbardziej liberalnym ekonomicznie programem w całej historii państwa moskiewskiego. Doradcą gospodarczym w pierwszych latach rządów rosyjskiego prezydenta był zdeklarowany libertarianin, członek założonego przez Rothbarda, radykalnie wolnorynkowego Cato Institute Andriej Iłłarionow. Onże doprowadził do ustanowienia w Rosji jednolitego podatku liniowego, którego gorącym zwolennikiem jest także Putin - zrezygnował zeń dopiero niedawno pod naciskiem okoliczności, kryzysu ekonomicznego wskutek sankcji jak i widma protestów społecznych wywołanych obciążaniem najbiedniejszych kosztami utrzymania aparatu państwa, szczególnie pochłaniającej gros środków armii i służb specjalnych stanowiących kręgosłup reżimu. Wbrew jego buńczucznej propagandzie, ale i równie bezmyślnemu jazgotowi liberalnych krytyków z konkurencyjnej frakcji w tym samym obozie, obecne władze Rosji stanowią kontynuację raczej niż zaprzeczenie ''jelcynowskiej smuty''. Przecież to wtedy poczęty został odgórnym prikazem kult ''pabiedy'', coroczna jej celebracja jakiej ZSRR wcale nie znał czcząc jedynie daty bolszewickiego zamachu stanu i 1 maja, a do zakończenia wojny odwołując się okazjonalnie tylko, od wielkiego dzwonu. Bo też i z perspektywy komunistów nie było co świętować za bardzo, skoro globalna wojna między imperialistami miała doprowadzić do triumfu marksizmu-leninizmu już na skalę całej planety, a tymczasem ''krasnoarmiejcy'' ledwie doczłapali się do Berlina i to kosztem nieprawdopodobnych strat ludzkich i materiałowych. Tak więc mimo posługiwania się bolszewicką symboliką i peanów na cześć Stalina, Putin traktuje je cynicznie niczym postmodernistyczne ''symulakry'' wzorem jelcynowskich spin-doktorów, którzy wykreowali ''pabiedę'' aby wypełnić próżnię ideologiczną po upadku ZSRR. Nie może być inaczej, skoro to właśnie ''demoliberalny'' klan Jelcyna namaścił go na swego następcę, a jego prominentni przedstawiciele jak Czubajs nadal pełnią ważną rolę na Kremlu. Trzeba więc wyjątkowo dużej dozy złej woli, albo zwykłej ślepoty, by w Rosji Putina dopatrywać się jakowejś przeciwwagi dla światowej tyranii neoliberalizmu, tylko dlatego że nie dozwala ona na paradowanie pedałom po ulicach. Zresztą pobieżny choćby kontakt z rosyjską pop-kulturą wyraźnie okazuje, iż nawet pod tym względem rzeczy nie mają się wcale najlepiej, więc syf przesiąka tam innymi, mniej oficjalnymi kanałami. Przede wszystkim jednak to nie tacy jak Dugin, ale wspomniany na wstępie Surkow posiadają realny wpływ na politykę Kremla - Peter Pomerantsev w tomie znakomitych reportaży o współczesnej Rosji, tak oto kreśli sylwetkę putinowskiego ''polittechnologa'':

''To była pierwsza nielinearna wojna'' - pisze w swym nowym opowiadaniu, zatytułowanym Bez nieba, Władysław Surkow. Opowiadanie znów ukazało się pod pseudonimem, a miejscem jego akcji jest futurystyczna antyutopia z czasów ''po piątej wojnie światowej'':

Prymitywne wojny z XIX i XX wieku charakteryzowały sie tym, że brały udział w nich dwie strony. Dwa kraje. Dwie grupy sojuszników. Teraz zawiązywały się cztery grupy sojuszników. Nie ma już walki dwóch na dwóch czy trzech na jednego. Nie. Teraz walczą wszyscy przeciwko wszystkim.

W wizji Surkowa nie ma mowy o świętej wojnie, nie odstawia się tu też żadnego kabaretu, który miałby prowokować i drażnić Zachód. Zamiast tego jest mroczna wizja globalizacji, w której współzależność nie oznacza wspólnego wzrostu, ale nieustanną konkurencję ruchów, korporacji i państw-miast. To świat, w którym wszystkie stare sojusze - Unia Europejska, NATO i ogólnie pojmowany Zachód - zupełnie się zużyły, a na ich miejsce powstały nowe, którymi manipuluje Kreml; to Kreml steruje przepływem ropy i pieniędzy, oddziela Europę od Ameryki, szczuje na siebie zachodnie firmy, a na nie szczuje ich rządy. W tym świecie nikt już nie wie kto, gdzie i jakie ma interesy.

Kilka prowincji połączyło swe siły - pisze dalej Surkow. - A kilka innych zawiązało swój odrębny sojusz. Jedno miasto, jedno pokolenie czy jedna płeć wchodziły we współpracę z innymi. Zdarzało się, że czasem w samym środku bitwy przechodzili na stronę dotychczasowego wroga. Ich cele znacznie się od siebie różniły. Większość z nich rozumiała, że wojna jest tylko częścią większego procesu. I niekoniecznie jego częścią najistotniejszą.

[...] - Jesteśmy mniejszościowymi udziałowcami globalizacji - słyszę od rosyjskich korpoludków i polityków. I wiem, że może to oznaczać tyle, iż najlepszym określeniem tego, jak Kreml wyobraża sobie swoje miejsce w świecie, jest pozycja ''instytucji planującej przejęcie pakietu kontrolnego''. Bo Kreml jest jak wyjątkowo brutalna zachodnia korporacja przejmująca inne firmy. To właśnie takie ''przejęcie'' jest najczęściej stosowaną metodą zarabiania pierwszych wielkich pieniędzy przez rosyjskie elity; ich członkowie kupują udziały w spółce, a później sięgają po wszelkie istniejące środki [ aresztowania, broń, napady, zamachy bombowe, łapówki i szantaż ], by jak najwięcej z niej wyciągnąć. Kreml jest ''wielkim przejmującym'' w samym środku globalizacji, przekonanym o tym, że przejrzał wszystkie stare triki zapóźnionego Zachodu, więc teraz sam może zagrać znacznie bardziej wywrotowymi metodami. Że jest geopolityczną awangardą XXI wieku.

Książka Bez nieba ukazała się 12 marca 2014 roku. Parę dni później Rosja zajęła Krym. Surkow pomagał w organizacji tej aneksji, używając do tego całej swej teatralnej maszynerii, obejmującej Nocne Wilki, kozaków, ustawione referendum, marionetkowych polityków i ludzi pod bronią. Szybko został za to odpowiednio ukarany, stał się jednym z pierwszych rosyjskich oficjeli, na którego Zachód nałożył sankcje [...].

- Czy te zakazy panu nie przeszkadzają? - zapytał go reporter podczas wywiadu na korytarzach Kremla. - Bo zdaje się, że ma pan bardzo zachodnie gusta.

- Całą Europę mam tutaj - odpowiedział Surkow, wskazując na swą głowę. A później ogłosił: - Decyzję administracji amerykańskiej traktuję jako uznanie mojej służby dla Rosji. To dla mnie wielki honor; czuję się jakbym dostał nominację do politycznego odpowiednika Oscara. Nie posiadam kont bankowych za granicą. W Stanach Zjednoczonych interesują mnie wyłącznie Tupac Shakur, Allen Ginsberg i Jackson Pollock. A żeby mieć dostęp do ich dzieł, nie jest mi potrzebna wiza. Tak więc niczego nie straciłem.''

- pomijając już, czy obecna Rosja posiada jeszcze siły by rzeczywiście ostać się ''wielkim przejmującym pakiet kontrolny globalizacji'', widać z tego przynajmniej, iż jej elity nie dały się nabrać jak nasze niestety na libertariańskie plewy, bazarkową wersję mikrokapitalizmu jako ''wolnego ryneczku''. Wzorem im są tu raczej Brytole, pierwsi do cynicznego żenienia innym liberalnych farmazonów, ale u siebie bezwzględnie tępiący intruzów. Toż samo tyczy Holandii, której potężna Kompania Wschodnioindyjska stanowiąca prawdziwe ''państwo w państwie'', w czasach swej świetności bezlitośnie rugowała obcą konkurencję tak europejską jak i ze strony azjatyckich kupców, na podległym sobie terenie ''wysp korzennych'' w archipelagu Moluków. Zaprowadzała tam kolonialną monokulturę nakazując krajowcom sadzić na jednej z wysp tylko goździki, a inszej cynamon uzależniając ich tym od dostaw żywności, i trzymając w szachu widmem śmierci głodowej wywołanej blokadą morską w razie buntu. Wreszcie obracała w perzynę jakiekolwiek miejscowe ośrodki umożliwiające rzeczywiście wolny handel, za pomocą zbrojnej floty w sile na którą mogli sobie pozwolić jedynie nieliczni władcy ówczesnej Europy. I nie miało to nic wspólnego z jakoby ''psuciem przedsiębiorców przez państwo'' o jakim pieprzy Mentzen, bo władze tejże Kompanii gotowe były rzucić w twarz swym rządzącym, iż wszystkie zdobyte na jej rachunek terytoria są wyłącznie jej własnością, z którą to może ona zrobić dowolny użytek, nawet jeśli widzi w tym zysk sprzedać je samemu królowi Hiszpanii, oficjalnie głównemu wrogowi Holandii w walce z którym to ich kraj zyskał przecież niepodległość. Polacy zaś dali sobie wcisnąć wolnorynkowe bzdety właśnie dlatego, iż nigdy nie posiadali jako naród naprawdę wielkiego kapitału przemysłowego, handlowego i finansowego wreszcie, a do tego ich elity władzy zostały wytrzebione w pożodze dziejów najnowszych kraju [ ale o tym szerzej w innym wpisie, traktującym o naszej ''murzyńskości'' ]. Wnioskując z wizji kreślonych przez Surkowa, Kreml najwidoczniej zakłada, iż spełnią się plany takich globalistów jak Klaus Schwab i światem zawładną korporacje, stąd kombinuje jak stać się jedną z nich, posiadającą prywatną armię i takież specsłużby, niezbędne dla dokonywania ''wrogich przejęć''. Byłoby to w gruncie rzeczy powtórką, tyle że na większą skalę, scenariusza przećwiczonego przez nich po rozpadzie sowieckiego państwa, gdy bandyci opanowali praktycznie Rosję, gdyż ''wory'' jako bodaj jedyne tamże posiadały wówczas swój ''zakon'', tajną organizację potrafiącą działać w sposób zdyscyplinowany i bezwzględnie dążącą do celu. 

Tyle jeśli idzie o współczesną Rosję i ludzi czynnie kształtujących jej obecną politykę, a nie tylko wiecznie do tego aspirujących jak Dugin. Natomiast jeśli idzie o Chiny nie będę udawał jakobym wyznawał się specjalnie na panujących w tym kraju stosunkach. Pragnę wszakże zauważyć, iż niemal kompletnie pomija się w analizach różnych ''pekinologów'' jakimi ostatnio obrodziło w Polsce, istnienie tam silnej neomaoistowskiej reakcji przeciwko strasznym często kosztom kapitalistycznej transformacji azjatyckiego mocarstwa. W gruncie rzeczy taki właśnie charakter miały słynne demonstracje na placu Tian'amen, wzięte błędnie na Zachodzie jako wołanie o ''demokrację'' i liberalne ''prawa człowieka'', gdy tymczasem był to raczej protest przeciwko skandalicznej korupcji rządzących i narastającym już wtedy nierównościom społecznym. Na tej fali szedł jak burza po władzę tamtejszy ambitny gensek Bo Xilai, którego utrącił w ostatniej niemal chwili wsadzając do więzienia obecny przywódca Chin Xi Jinping, ale za cenę przejęcia najbardziej nośnych haseł neomaoistowskiego programu rywala. W ogóle wygląda na to, że cała ta popularna także i u nas gadanina o tamtejszym politbiurze jako ''kaście mandarynów'' o neokonfucjańskim jakoby profilu ideowym, to jakiś chiński odpowiednik sowieckiej ''maskirowki''. Nie doceniamy chyba z racji nieznajomości miejscowych uwarunkowań i historii, jak głęboko przeorały ten kraj dziejowe burze, których nie oszczędziło mu XX stulecie. I mowa nie tylko o komunizmie, bo już w trakcie obalającej sięgający tysiące lat wstecz system władzy cesarskiej rewolucji Xinhai, i w następnych dekadach miały tam miejsce rozliczne akty obrazoburstwa wymierzone w miejscową tradycję, które kojarzymy dopiero z okresem tyranii Mao. Wydaje się więc, że rację ma sinolog Michał Bogusz, gdy na kanwie pracy zbiorowej traktującej o ''drugim życiu'' doktryny Wielkiego Sternika w dzisiejszych Chinach, czyni takie oto uwagi:

''Najważniejsze jest chyba, że praca pokazuje, jak żywotne są koncepcje marksistowskie w ChRL, a doświadczenie maoizmu przeorało kulturę i świadomość Chin w trudny do zmierzenia sposób. Moim zdaniem było to możliwe ponieważ maoizm wkroczył do Chin razem z masową modernizacją. Owszem była ona koślawa, przaśna i nierówna, ale zniszczyła stare, ponieważ okazało się ono dysfunkcjonalne. Dzisiaj, mimo marketingowych prób odbudowy starej świadomości, nie ma na nią miejsca. Stąd życie pozagrobowe chińskiego komunizmu, który kształtuje ChRL w większym stopniu, niż wielu jest gotowych to przyznać.''

- niby dlaczego więc taki kraj miałby, jak chce tego Dugin, robić za główny zwornik ''alterglobalistycznej'' kontrewolucji przeciwko ''transhumanistycznej'', planetarnej tyranii neoliberałów? Tym bardziej, że Chiny i ogólnie Azja ma jeszcze mniej oporów przed traktowaniem przedmiotowo człowieka, niż szeroko pojęty Okcydent, zaś w dziedzinie technologii zdaje się wręcz brać nad nim górę, stąd najwidoczniej ''osobliwość technologiczna'' im niestraszna. Jeśli więc rzeczywiście ma dojść do ''zastąpienia ludzkości inną, tym razem postludzką, cywilizacją maszyn'' i w końcu ''unicestwienia samego człowieka'', to prędzej właśnie tam. Rozbuchany do absurdu liberalny indywidualizm, doprowadzony do swego logicznego poniekąd kresu, nie jest wcale tu warunkiem koniecznie jedynym - ostatecznie gnoza pozostaje gnozą, obojętnie czy przybiera ''kontynentalną'' postać komunizmu lub nazizmu, czy bardziej ''morską'' na modłę angloamerykańskiego libertarianizmu. Raczej więc mamy do czynienia z zaciekłą rywalizacją o prymat w tym samym, jednako antyludzkim obozie, stąd i temperatura sporu, bo najgorsze kłótnie odchodzą między sobie bliskimi. Dugin zaś zdaje się nie dostrzegać, że to samoznicestwienie człowieka stanowi nieuniknione następstwo gnostycznej pychy, jaką sam grzeszy.

No i w końcu świat islamu - o prostytuujących się masowo dzieciach, prawdziwej pladze społecznej wielu krajów muzułmańskich, już wspominaliśmy w kontekście zboka Foucaulta. Tak się składa, iż natrafiłem niedawno całkiem przypadkiem na tubowy kanał pewnego rodaka, pracującego na kontrakcie w bardzo ortodoksyjnym z pozoru islamskim państwie. Nie podam namiarów, bo nie chcę robić niechcący człowiekowi kłopotów, tak byłem zdumiony, że przekaz zawierający równie niepoprawne politycznie i surowe treści, nie padł jeszcze ofiarą cenzorów portalu. Pan ten wskazał, iż wprawdzie karze się na miejscu śmiercią stosunki homoseksualne, wszakże jedynie między dorosłymi mężczyznami, więc kiedy jeden z nich jest nieletni.... Dlatego kraj o którym mowa, robi wbrew pozorom za prawdziwy raj dla pedałów gwałcących dzieci, nagminne jest zwłaszcza wykorzystywanie seksualne przez miejscowych potomków licznych tam migrantów i pracowników sezonowych często z innych krajów muzułmańskich, którzy nie mogą liczyć na setną choćby część przywilejów, jakimi ich odpowiednicy cieszą się na szeroko pojętym Zachodzie. Toż samo tyczy jakoby ciężkiej doli miejscowych bab - a to już zależy, owszem jest spora grupa kobiet ambitnych, jakie cierpią z powodu ograniczeń narzucanych przez miejscową kulturę, na którą przemożny wpływ wywierają religijni fanatycy. Tyle że takich jest zdecydowana mniejszość jednak, reszta zaś ogólnie wcale sobie nie krzywduje, wiele bowiem z tutejszych muzułmanek ma służących z Pakistanu czy Filipin, których podle traktuje wykorzystując często jako seksualnych niewolników. Poza tym kraj ten przoduje w światowych rankingach jeśli idzie o liczbę rozwodów, co akurat w islamie jest bardzo łatwe do uzyskania szczególnie przez mężczyznę, ale i kobiety wbrew stereotypom już w przeszłości wcale im pod tym względem nie ustępowały, porzucając z łatwością chłopa kiedy tylko im się znudził, lub napotkały młodszego czy bogatszego. Najbardziej jednak rodak zaskoczył mnie uwagą, że w powszechnej opinii miejscowych ich wydawałoby się ultraortodoksyjnie muzułmańskim krajem, rządzi tak naprawdę oficjalnie potępiana w propagandzie ''fartuszkowa mafia'' spod znaku kielni i węgielnicy... Przyznasz chyba drogi czytelniku, o ile jakimś cudem udało ci się dobrnąć tutaj, iż rzecz godna uwagi i pogłębienia dalej.

Podsumowując: Dugin na pewno nie jest byle pospolitym durniem, to prędzej opętaniec mający przebłyski geniuszu, w czym przypomina typowo rosyjską figurę ''jurodiwego'', świętego  szaleńca. Co prawda jeśli przemawiają przezeń anioły, to raczej upadłe i nawet nie kryje on swej patologicznej fascynacji demonami z piekła rodem, przynajmniej tak było w przeszłości cośmy wykazali aż nadto. I może właśnie dlatego zdolny jest on do poczynienia równie przenikliwych uwag, jak ta padająca w jego manifeście, że obecnie ''Ludzkość nieoczekiwanie doznaje olśnienia świadomością bliskości swojego nieuniknionego kresu''. Swym gnostyckim ciągotom zawdzięcza też pewnie rozpoznanie, iż ''władza globalistów opiera się na sugestii i „czarnej magii”. Rządzą, opierając się nie na rzeczywistej potędze, lecz iluzjach, symulakrach i fałszywych wyobrażeniach, które z uporem maniaka próbują wprowadzać do ludzkiej świadomości''. Wszystko to prawda, niestety rekomendowane przez niego środki zaradcze okazują się równie, o ile nie gorsze jeszcze od tego, co same mają zwalczać. Bowiem jak wykazaliśmy, reprezentuje on tylko inną formę planetarnej gnozy, konkurencyjną jedynie wobec liberalnej, której rzuca wyzwanie. I powtórzmy to z całym naciskiem jeszcze raz na koniec, żaden zeń ''eurazjata'' jak kłamliwie utrzymuje, a głęboko osadzony w tradycji zachodnioeuropejskiego, niemieckiego nade wszystko okultyzmu polityczny gnostyk, radykalny przeto okcydentalista. W związku z tym wypada zapytać jedynie, jak typ żywiący chorą fascynację dla opętańców głoszących, ale i praktykujących zasadę ''Czyń swą wolę niechaj będzie całym prawem'' i ''Jedynym grzechem jest ograniczenie'', traktujących stąd całą ''nieoświeconą'' w ich mniemaniu resztę ludzkości jak śmieci, ma niby prawo wytykać to samo - trafnie skądinąd! - ''garstce zdegenerowanych i ledwie dyszących globalistycznych staruszków bliskich stanu demencji (Biden, pomarszczony łajdak Soros i spasiony Burger Schwab) oraz marginalnym, zdegenerowanym mętom mającym ilustrować możliwość oszałamiającej kariery otwartą dla każdego zera''-?! Jeśli to ma robić za rzekomą ''alternatywę'' dla liberalnej gnozy globalizmu, to dziękuję bardzo ale wolę już pozostać w swej polskiej niszy, przemyśliwując prędzej nad jakąś formą rodzimego, tym razem autentycznego eurazjatyzmu, który z duginowskim ''symulakrem'' nie może mieć nic wspólnego, w żadnym wypadku.

ps.

Natalia Narocznicka to rosyjska ''konserwatystka'' po kursie KGB, znana ze skłonności do srogiej najebki, co tłumaczyłoby jej bełkot o „zamorzeniu głodem” 100 tys. czerwonoarmistów wziętych do niewoli w 1920 roku „na ziemiach okupowanych przez Piłsudskiego”, czy ''rusofobie'' Becku, który miał jakoby ''prowadzić negocjacje z Hitlerem, aby zostać jego sojusznikiem, proponując swoje usługi w podboju Ukrainy, aby Polska rozciągała się od morza do morza''. Niemniej w świetle przytoczonych faktów trudno odmówić racji pijanej ruskiej babie, gdy wypomina Duginowi z czysto moskiewskiej już perspektywy, iż dąży on do - przywołajmy odpowiedni ustęp z cytowanej pracy p. Hanki dwojga nazwisk:

''..wychowania człowieka kosmopolitycznego, który utraci poczucie związku z wartościami narodowymi i będzie dążył do zastąpienia władzy narodowej przez abstrakcyjne geopolityczne konglomeraty władzy. Dla nich [ tj. ''eurazjatów'' tylko z nazwy - przyp. mój ] Związek Radziecki przedstawia wartość nie jako forma bytu państwowego Rosji, lecz jako doświadczenie kosmopolityczne, pretendujące, podobnie jak współczesny liberalny system atlantycki, do bycia systemem wszechświatowym. [...]  To pomaga nie tylko wyrugować z dyskursu Rosję, jako uczestnika światowej historii, ale także ukryć istotę współczesnego sporu o sens istnienia.

Neoeuroazjaniści, pisze Narocznicka, oficjalnie kontestują politykę euroatlantycką, poszukując trzeciej drogi rozwoju. Nowa prawica prowadzi z globalizmem spór, zarzucając globalistom podły merkantylizm. Przeciwstawia mu zaś nową duchowość, nowy nacjonalizm i odbudowę tradycji. Jest to jednak specyficznie rozumiana tradycja, której wartości wyrastają z gnozy, panteistycznego mistycyzmu i teozofii. [...] W odróżnieniu od rosyjskich neoeuroazjanistów, ich zachodnioeuropejscy stronnicy wyznają neopogaństwo, głoszone jako pieśń indoeuropeizmu. Chrześcijaństwo uznali oni za przyczynę wszelkich wojen i podziałów (A. Benoit, R. Steuckers). W tych kręgach głosi się geopolitykę wielkich przestrzeni Carla Schmitta (Teologia polityki) i Haushofera, jako rodzaj nowego, wyższego nacjonalizmu. [...]  Rosyjscy ideologowie trzeciej drogi, którzy pozostają w ścisłym związku z zachodnimi myślicielami, deklarują przywiązanie do prawosławia. Stanowi ono jednak tylko epizod w ich naturalistycznej koncepcji historii i nie ma wiele wspólnego z chrześcijaństwem, bowiem dowolna religia może stanowić fundament dla konserwatywnej rewolucji, którą głoszą: Aleksandr Dugin, Aleksandr Prochanow, Szamil Sułtanow. Deklaracja sprzeciwu nowej prawicy wobec amerykańskiego porządku świadczy, zdaniem Norocznickiej, o rywalizacji doktryny liberalnej z ezoteryczno-panteistyczną. Łączy je kosmopolityzm przejawiający się w przywiązaniu do abstrakcyjnych geopolitycznych konglomeratów. Stąd sentyment rosyjskich neoeuroazjanistów do Związku Radzieckiego. Usytuowanie gnostyckiej historiozofii neoeuroazjanizmu wobec globalizmu Narocznicka określiła mianem uzurpacji, która nie tylko na margines spycha samą Rosję i Rosjan, ale przede wszystkim pomaga ukryć sens współczesnego sporu, który dotyczy sensu istnienia. [...] W związku z tym Eduard Zibnickij zadaje pytanie: na jakiej podstawie Dugin w swojej koncepcji łączy gnostycyzm i ezoteryzm z ortodoksją, której bronił w swoim przemówieniu podczas Soboru Rosyjskiej Cerkwi Staroobrzędowej jurysdykcji Białokrynickiej (Moskwa 1998) i której jest członkiem. Ideologia neoeuroazjanizmu używa postmodernistycznej retoryki w celu utworzenia programu geopolitycznego. Natalia Narocznicka słusznie zauważa, że Rosja z jej tysiącletnią historią, zgodnie z tą teorią, pełni jedynie rolę „historycznej przestrzeni”, w której obrębie ideologia neoeuroazjanizmu umieszcza geopolityczne koncepcje współczesnej europejskiej „nowej prawicy”: spod znaku Thiriarta, a także projekty nowego rosyjsko-niemieckiego „Świętego Przymierza” w taki sposób, by przypominały rodzime mistyczno-imperialne ideały. „Realna Rosja jako byt światowej historii i kultury nie odgrywa żadnej roli w sferze tej intelektualnej chimery” – konkluduje Narocznicka.''

- otóż to; dlatego musi być obmierzła nawet autentycznym ''rusofilom''. A cóż dopiero takim jak my, którzyśmy dostrzegając od dekady ponad postępującą orientalizację kraju, postulują płynącą stąd konieczność ustanowienia jakiejś postaci rodzimego, tym razem autentycznego ''eurazjatyzmu'', który stanowiłby odpowiedź na te wyzwania. Pora więc przypomnieć sobie w końcu, że jako naród przyszło nam żyć w Europie Wschodniej, poniekąd orientalnej, jeśli zaś Środkowej to nie w znaczeniu ''mitteleuropy'', lecz położonej w samym centrum krzyżujących się wpływów Wschodu i Zachodu. I żaden tuman nie ma prawa wyrzucać nam jakowejś ''ruskiej agenturalności'', czy tym bardziej domniemanego ''faszyzmu'', bo dowodzi jedynie tym swej głupoty i skrajnej ignorancji, w świetle przytoczonych wyżej dowodów ''ezoterycznego okcydentalizmu'' Dugina, i jego wyznawców!