Posłużyłem się w tytule jakże trafną formułą ''Endrju'' Michty, wypowiedzianą przezeń w ostatniej rozmowie z Bartosiakiem, na opis ''chińskiego modelu''. Świetnie tłumaczy ona, dlatego tak bardzo podoba się on Korwinowi i jego kucom, aczkolwiek i do co poniektórych ostatnio zaczyna docierać, że to nie do końca dobre rozwiązanie, taki mariaż zamordyzmu politycznego ze swobodą gospodarczą dla Januszy byznesu i ich straganiarskiego kapitalizmu. Tyle że obudzili się dopiero, gdy Chiny po okresie akumulacji gospodarczej, a także przyciśnięte wymogami przestawienia ekonomii na militarne tory, zaczęły dociskać śrubę także cieszącym się dotąd względną wolnością kramarzom, znamienne. Nade wszystko jednak tytułowa sentencja doskonale pasować będzie do ostatniej już serii cytatów z książki belgijskiego autora Davida van Reybroucka, traktującej o Kongu. Tym razem pokrótce tylko napomkniemy o [nie]rządach Mobutu, i postępującemu wówczas ''trupieniu'' państwa, mimo buńczucznej antykolonialnej retoryki oficjalnej propagandy reżimu [ coś mi to niestety przypomina...]. Skupiając się za to na opisie krwawego chaosu, iście wolnorynkowej anarchii przemocy jaka nastała po obaleniu monopolu nań dzierżonym dotąd przez tyrana. Utwierdza mnie w przekonaniu o konieczności takowych publikacji, choćby tylko dla spokojności własnego sumienia, totalna ignorancja panująca w naszej przestrzeni publicznej co do przemiany Polski w część [afro]Eurazji, o jakiej pisałem uprzednio. Dowodem świeża chryja wokół otwarcia budowy tunelu w Świnoujściu, spowodowana tym, iż ''Kacynski nie powiedzioł, ze na to wszytko dała piniondze Łunia, karmicielka nasa!''. Bo z UE najwidoczniej taka dobra ciocia, co to rozdaje kasę na prawo i zwłaszcza lewo za darmo, no i nie dokładamy się do tego z własnej kieszeni, ni *uja. Szczyt zaś absurdu osiągnęła Żukowska, żeński tuman z postkomunistycznej lewicy i konkubina ponoć wyleniałego, cynicznego komucha tow. Czaorzastego, wypominając Kaczyńskiemu ''gomułkowatość'' wygłoszonego przezeń przemówienia. Tymczasem nikt bodaj nie zwrócił uwagi na to, co najistotniejsze w rzeczonym przedsięwzięciu: że jego wykonawcą jest min. turecka firma budowlana Gülermak, skądinąd dobrze już zadomowiona nad Wisłą, zaś potężna maszyna ryjąca podziemny korytarz przypłynęła do kraju z Chin - tak oto stajemy się częścią Eurazji! Na uwagę zasługuje także, iż przewożący ją statek wykonał rejs tzw. Przejściem Północnym, po wodach arktycznych, bo region ten stanowi obok Indo-Pacyfiku i przestrzeni kosmicznej kluczowy obszar, gdzie wykuwa się nowy globalny porządek rzeczy. Niestety bez naszego udziału, bo żeśmy nie zbudowali niezbędnej na to siły państwowej i narodowej, ale dość o tym bo na gorzkie refleksje o polskiej ''murzyńskości'' przyjdzie jeszcze czas. Tymczasem z racji obszerności materiału, jakiego przywołanie wymaga opis wspomnianych na wstępie wydarzeń z nieodległej przecież historii Konga, przechodzimy do rzeczy bez zbędnych już ceregieli [ fragmenty książki na prawie cytatu ]:
''Mobutu po pieniądze zwracał się do Stanów Zjednoczonych, ale metody zapożyczał ze Wschodu. Wiele nauczył się od Mao i Kim Ir Sena, ale jedynym szefem komunistycznego państwa, z którym się przyjaźnił, był Ceaușescu. Ich żony również dobrze się rozumiały. [ - dlatego tak wstrząsnęła nim egzekucja rumuńskiego tyrana, a miejscowi nadali mu stąd złośliwe przezwisko ''Sesescu'' w nawiązaniu do jego oficjalnej rodzimej tytulatury, jaką przybrał w ramach fasadowej ''dekolonizacji'' swego kraju: Mobutu Sese Seko Kuku Ngbendu wa za Banga, co w zależności od tłumaczenia wykłada się jako ''Dumny wojownik, który nigdy nie zaznał porażki z racji swej niezłomnej woli'', jak i ''Jurny kogut, który nie przepuści żadnej młodej kurce'':))) - przyp. mój ]. [...] Zair zachorował. Głęboką przyczyną tej choroby był brak pieniędzy (z powodu kryzysu miedziowego, kryzysu naftowego, nieudanej zairyzacji i groteskowej polityki wydatków), a najgorszymi symptomami było zanikanie państwa i rozprzestrzenienie się korupcji. Najszybciej stało się to widoczne w armii. Wojskowi brali samochody służbowe z koszar i jeździli nimi jako taksówkarze. Z kantyn wojskowych znikały radioodbiorniki i adaptery, z garaży – buldożery i ciężarówki. Oficerowie zabierali nawet swoich podwładnych do domu i wykorzystywali ich jako służących. W koszarach panowała bardzo wysoka absencja – powyżej pięćdziesięciu procent. Nieliczni żołnierze, którzy stawiali się na apel, nie mieli żadnej motywacji. Dyscyplina należała do dawno minionej epoki. Wewnętrzny dokument armii zatytułowany Mémorandum de réflexion samokrytycznie podsumował mentalność oddziałów: „Wszyscy chcą wydawać rozkazy, nikt nie chce ich słuchać”. [...] Zachodnie i japońskie banki początkowo łatwo udzielały młodemu Mobutu pożyczek na industrializację – Zair był przecież bogaty – ale od 1975 roku zaczęły obawiać się o swoje pieniądze. Zadłużenie Zairu wynosiło wtedy osiemset osiemdziesiąt siedem milionów dolarów w dziewięćdziesięciu ośmiu bankach. Zebrały się one w tak zwanym Klubie Paryskim, by wspólnie przedstawić swoje roszczenia. Zapukały do drzwi Międzynarodowego Funduszu Walutowego (MFW), finansowego strażnika światowej gospodarki, który został powołany do życia u schyłku drugiej wojny światowej, by zapobiec nowej depresji na podobieństwo tej z lat trzydziestych XX wieku. MFW miał czuwać nad tym, by za sprawą kredytów pomocowych Zair zupełnie nie wymknął się spod kontroli. Mobutu nie miał jednak wielkiej ochoty, by wścibscy osobnicy z MFW wtykali nos w jego sprawy. Cała jego władza opierała się na nieprzerwanym utrzymywaniu tych wszystkich, którzy wchodzili w skład jego ogromnego dworu. Jeśli dopuściłby do wkroczenia MFW, skończyłoby się rozdzielanie synekur. Jeśliby go jednak nie wpuścił, skończyłyby się pieniądze. Wybór drugiego rozwiązania prowadził do natychmiastowego załamania się jego władzy; pierwsze jeszcze oferowało pewne możliwości. Wystarczyło w sposób czysto formalny przyznać MFW rację, uprzejmie zgodzić się na wszystkie warunki, a potem po kryjomu niewzruszenie nadal łupić kasę państwa. Mobutu, człowiek, który kładł taki nacisk na „gospodarczą niepodległość” swojego kraju, musiał teraz zaakceptować, że MFW, Klub Paryski, a później Bank Światowy odgrywać będą główną rolę w polityce wewnętrznej. W 1976 roku MFW zainicjował pierwszy z wielu planów stabilizacyjnych dla Zairu. W zamian za pierwszą transzę czterdziestu siedmiu milionów dolarów Mobutu miał zmniejszyć wydatki rządowe, podnieść podatki, zdewaluować pieniądz, ożywić produkcję i rozwinąć infrastrukturę oraz poprawić zarządzanie finansami państwa. Tylko na takich warunkach międzynarodowe banki były skłonne do podjęcia rozmów o ewentualnym odroczeniu płatności. Miało pójść za tym wiele zastrzyków kapitału i kredytów pomostowych, ale w samych tylko latach 1977–1979, według najostrożniejszych ocen szacunkowych, dla siebie i swojej rodziny Mobutu wyprowadził z kasy państwa przeszło dwieście milionów dolarów. Po planach stabilizacyjnych lat siedemdziesiątych w latach osiemdziesiątych przygotowane zostały znacznie bardziej radykalne programy dostosowania strukturalnego, ale i one się nie powiodły. Około roku 1990 zairskie zadłużenie osiągnęło ogółem przyprawiającą o zawrót głowy kwotę dziesięciu miliardów dolarów. Dopiero wtedy kran z pieniędzmi został zakręcony. [...]
Logika zimnej wojny bardzo źle wpłynęła na plany naprawcze MFW. Sam Fundusz nie był też jednak bez winy. Z historycznego punktu widzenia instytucji tej nie ustanowiono po to, by wyciągała biedne kraje z impasu, ale by zapobiegała światowym kryzysom finansowym. Również w latach siedemdziesiątych jej wymuskani pracownicy przeważnie lepiej znali się na makroekonomii niż na antropologii. W swych biurach w Waszyngtonie chętniej wczytywali się w tabele, niż rozmawiali z ludźmi, których one dotyczyły. Ten brak znajomości „terenu” doprowadził do bardzo przykrych skutków. [...] Szwankowała nie tylko praktyczna strona rozwiązań MFW, chodziło również o filozofię, jaka leżała u ich podstaw. Po krachu giełdowym w 1929 roku instytucji powierzono zadanie powściągnięcia rozpasanego myślenia rynkowego, lecz w 1975 roku MFW sam przeobraził się w jednego z największych piewców wolnego rynku. Prawie wszyscy jego pracownicy byli stanowczo przekonani, że aby rozruszać gospodarkę krajową, wystarczy stworzyć korzystne warunki rynkowe – niezależnie od lokalnej kultury, sytuacji gospodarczej i struktury państwa. Z punktu widzenia makroekonomii było to pewnego rodzaju zaślepienie. Powtarzano jak mantrę: gdy tylko władza publiczna przestanie ingerować, niewidzialna ręka rynku wykona całą pracę. Nie brano pod uwagę tempa ani powiązania koniecznych zmian. Narzucono je hurtem, w formie programów „dostosowań strukturalnych”. Wszelkie przejawy biedy, o jakich później informowano (ponieważ rzadko sami udawali się w teren) pracowników MFW, tych fundamentalistów liberalizacji, kładli oni na karb nieodpowiedniego zastosowania ich niezawodnych, ba, świętych zaleceń. Walutę w Zairze dewaluowano aż sześć razy: w 1975 roku zair był warty jeszcze dwa dolary, w 1983 – ledwie trzy setne dolara. Dewaluacja miała ożywić handel zagraniczny. W ramach „dostosowań strukturalnych” MFW zażądał drastycznego ograniczenia wydatków rządowych i daleko posuniętej prywatyzacji. Państwowe i półpaństwowe przedsiębiorstwa miały zmniejszyć liczbę swoich pracowników i funkcjonować w bardziej autonomiczny sposób. Infrastruktura i produkcja musiały się poprawić. We wczesnych latach osiemdziesiątych zalecenia te zdawały się działać. Inflacja rzeczywiście została powściągnięta, a gospodarka wydawała się uzdrowiona. Dane liczbowe napawały optymizmem. Wierzyciele z Klubu Paryskiego wzdychali z ulgą, bo odżywała w nich nadzieja na to, że doczekają się jednak spłaty pożyczek. Dziewięć razy głosowali za zmianą warunków spłaty długu. Ale na miejscu wszystko wyglądało inaczej. Jak często się zdarza w wypadku interwencji MFW, sukces trwał bardzo krótko. Po jakimś czasie powróciła inflacja i wzrosło ubóstwo. Produkt narodowy brutto per capita spadł dramatycznie z sześciuset dolarów w 1980 roku do dwustu w 1985. Ludzie mniej jedli, śmiertelność dzieci była wysoka. Nawet cebule sprzedawano na ćwiartki. Zredukować administrację publiczną? Szeregi urzędników zmniejszono z 444 tysięcy do 289 tysięcy; liczbę nauczycieli z 285 tysięcy do 126 tysięcy. Tak, w ten sposób ograniczało się inflację, ale tysiące rodzin zostawały bez dochodów. Administracja publiczna i oświata były ostatnimi dużymi rezerwuarami miejsc pracy w kraju. Ograniczyć wydatki? Zmniejszono dopłaty państwa do szkolnictwa i opieki zdrowotnej, przez co ludzie, którzy nie mieli pieniędzy, nagle sami musieli płacić za szkołę dla dzieci i wizytę u lekarza. W tabelach nie było tego widać, ale to najubożsi płacili najwyższą cenę za pełne dobrych intencji rozwiązania MFW, którego pomoc natomiast pozwoliła Mobutu utrzymać się w siodle. Zastosować środki ożywiające handel zagraniczny? Jak długo Mobutu nie wykorzystywał otrzymanych kredytów, by naprawić infrastrukturę, Zair był coraz bardziej uzależniony od importu. Dysponował na przykład wszystkim, by stać się ważnym producentem kawy, ale mieszkańcy miast pili wyłącznie importowaną kawę rozpuszczalną. Nic dziwnego: ze stu czterdziestu tysięcy kilometrów bitych dróg, jakie istniały w 1960 roku, pozostało ich zaledwie dwadzieścia tysięcy. MFW chciał państwo uzdrowić, ale je niszczył. Zair stawał się najwyżej rynkiem zbytu towarów i miał nim pozostać przez dziesięciolecia. [...]
- wiem co rzekną na to kucerze: że mowa tu o ''neoliberalizmie'' zapatrzonym ślepo w makroekonomiczne wskaźniki i tabele, a nie radykalnie wolnorynkowej austriackiej szkole ekonomii, stawiającej w kontrze na ''ludzkie działanie'', czyli nieskrępowaną oddolną aktywność. Tyle że jako równie zaślepiona hiperlogicznymi jakoby prawami ekonomii, rzekomo niezależnymi od ''lokalnej kultury, sytuacji gospodarczej i struktury państwa'' [ bo wzgląd na nie to dla ''austriaków'' wyklęty przez się ''historycyzm'' ], przyniosłaby przez to tak samo opłakane skutki, o ile nie bardziej co neoliberalne ''reformy'' MFW w Kongu. Jak w praktyce wygląda w pełni wolnorynkowa anarchia i nieskrępowana już monopolem państwa na przemoc ''ludzka działalność'', zaraz się przekonamy na przykładzie historii najnowszej omawianego tu afrykańskiego kraju. Przy czym pominę z konieczności splot wypadków jaki doprowadził do upadku tyrana, odsyłając po szczegóły do pracy skąd pochodzą zacytowane fragmenty, jak i biografii Mobutu wydanej niedawno na polskim rynku nakładem PIW. Z tych samych powodów nie będę zagłębiał się w omawianie skomplikowanej mozaiki etniczno-politycznej krwawego chaosu lat wojny domowej, jaka nastała wraz z obaleniem reżimu, skupiając się na jej skutkach społecznych i ekonomicznych. Uprzedzam, będzie srogo, lecz jeśli ktoś sądzi, że do podobnych bestialstw jakich opisy zaraz przytoczę, zdolne są jedynie ''murzyńskie dzikusy'', a nie my biali ludzie ''na Zachodzie'', znaczy że naprawdę jest rasistą i nade wszystko zwykłym tumanem, bo jedyna istotna różnica polega na tym, iż tam rezają maczetami a u nas siekierami, w przypadku rozpadu państw narodowych w Europie grozi nam więc z grubsza to samo. Zanim jednak doszło do tragedii, czyli upadku państwa, poprzedziła ją dekada ponad narastającego gnicia ładu instytucjonalnego i społecznego, gdy pozostawieni samym sobie ludzie zmuszeni zostali do działalności na własną rękę, by jakoś związać koniec z końcem. Kwitła wtedy zupełnie jak u nas, białych polskich Murzynów, bazarowa wersja bieda-kapitalizmu, afrykański ''januszyzm'' z którego wielu naszych rodaków w zaawansowanym już wieku, ale o zgrozo i sporo młodszych dotąd nie wyrosło, na czym żeruje Korwin i jego pomiot. Coś wam to aby nie przypomina, hę?!:
''W obliczu kryzysu narodziła się całkiem nowa, równoległa gospodarka, w której główną rolę odgrywał mikrohandel. Kobiety piekły wczesnym rankiem kurczaka i szły z nim na targ. Dobrze sytuowane damy, które nieoficjalnymi kanałami weszły w posiadanie pary eleganckich zagranicznych pantofli, sprzedawały je w swojej dzielnicy. Pielęgniarki, które pracowały w szpitalu, zabierały do domu fiolkę lekarstwa, żeby ją komuś sprzedać. Piloci upłynniali parę kanistrów kerozyny. Urzędnicy brali pieniądze za każdy stempel. Policjanci cieszyli się z każdego wykroczenia drogowego. Zawsze można było coś „załatwić”. Wszystko miało swoją cenę. „Madesu ya bana”, mówiono, „na fasolę dla dzieci”; matabiche, bakszysz: esperanto desperatów. [...] W państwie, które odsuwało się od obywateli, obywatele odsuwali się od państwa. Nazywano to „artykułem 15”, odwołując się do fikcyjnego paragrafu zairskiej konstytucji, który miał brzmieć: „Débrouillez-vous!”, „Radźcie sobie sami!”. Sprowadzało się to często do nielegalnej działalności (przemyt, kradzież, oszustwo), ale cóż jest nielegalne, kiedy kraj jest kryminałem? Korupcja ludności stanowiła najlepszy sposób przeciwdziałania korupcji na szczytach, ponieważ uczciwie zapłacone podatki i tak nie trafiały tam, gdzie powinny. Czyż Mobutu Sese Seko sam nie powiedział, że będzie na korupcję przymykał oczy? Podczas jednego z wielkich mityngów na stadionie futbolowym w Kinszasie ogłosił: „Jeśli kradniesz, nie kradnij za dużo naraz, ale zostaw trochę narodowi”. Nie powinien był tego mówić. W latach trzydziestych z kraju przemycono za granicę do sześćdziesięciu procent zebranej kawy, w latach 1975–1979 defraudacja zbiorów osiągnęła wartość 350 milionów dolarów. Siedemdziesiąt procent wydobytych diamentów, dziewięćdziesiąt procent kości słoniowej, tony kobaltu i hektolitry benzyny niepostrzeżenie przekraczały granice. Kraj „przeciekał” we wszystkich miejscach, a państwo traciło wiele setek milionów. To zjawisko nabierało coraz większych rozmiarów, aż nie zostało już nic. „Karaluch może połknąć cały bochen chleba maniokowego, choć ma tylko małe ząbki”, mówiono. Był to jedyny sposób na przetrwanie. Dzięki nieformalnej gospodarce ludzie mogli zapłacić nauczycielom i pielęgniarkom. Kraj toczył się na kwadratowych kołach, ale się toczył. Oczywiście, taka grabieżcza gospodarka nie mogła być prowadzona bez końca. Kongo pożerało samo siebie. Nikt już się nie troszczył o państwo. Poczta przestała działać, dostawy wody i prądu stawały się coraz rzadsze, na tysiąc mieszkańców przypadała mniej niż jedna linia telefoniczna. Jak w jednej ze swoich piosenek śpiewał Zao, kraj stawał się cadavéré, trupiał.''
...aż strupiał do reszty:
''W 1997 roku porucznik Papy wraz z AFDL wziął udział w masakrze w Tingi-Tingi pod Kisangani, a potem osiadł w tym mieście. Ożenił się, złożył broń i zamieszkał u rodziny swojej żony w buszu, gdzie uprawiał kawałek ziemi. Wreszcie żył jak przeciętny Kongijczyk w czasach pokoju: był rolnikiem. Ale w maju 1999 roku, z powodu rozłamu w RCD, do Kisangani dotarł Wamba dia Wamba.
– Powiedział: „Wy chcecie walczyć za kraj, ale Ruandyjczycy chcą nas okupować. Popatrzcie tylko na Gomę!”.
Rolnik Papy uznał, że dość się już napracował na roli, i znowu został porucznikiem Papym. Przeszedł trzymiesięczne szkolenie, tym razem prowadzone przez ugandyjskiego pułkownika. Wamba najwyraźniej zmienił front. W sierpniu 1999 roku Papy był przy tym, jak Ruanda po raz pierwszy ostrzelała i zajęła Kisangani. [...] Skończyło się na tym, że przez kilka lat snuł się z paroma towarzyszami broni po lesie równikowym, który w lepszych czasach nosił nazwę Parku Narodowego Okapi. Miał on osiemnaście tysięcy kilometrów kwadratowych i stanowił jeden z największych rezerwatów Konga. Od 1996 roku chroniony był jako światowe dziedzictwo ludzkości i zamieszkany głównie przez Pigmejów Mbuti. Stanowili siedmioosobową grupkę, a Papy był chef de peloton, dowódcą plutonu. Dotarli do małej wioski Bomili, głęboko w lesie, skąd rozciągał się przepiękny widok na miejsce zbiegu rzeki Ituri z jej dopływem. Rządził tam niejaki Mamadou, kłusownik z Mali, który nosił się jak wódz wioski. Przypominało to Msiri, pochodzącego ze wschodu afroarabskiego handlarza niewolników, który w 1856 roku obwołał się królem Lundów. Wraz z rozpadem oficjalnej władzy politycznej powstało wolne miejsce dla nowych struktur z zewnątrz: cudzoziemscy handlarze mogli działać bezkarnie i przy niewielkiej dozie przemocy zdobyć realną władzę polityczną. W 2000 roku w głębi Konga panował taki sam „Dziki Zachód”, jak w połowie XIX wieku. Nawet towary były takie same.
– Mamadou miał dom pełen kości słoniowej. Zobaczyłem piętnaście dwumetrowych ciosów słoniowych. Pracowali dla niego czterej myśliwi, jeden z nich miał na imię Pascal, a trzech było Pigmejami. Leżały tam też skóry okapi i róg nosorożca. Mamadou wszystko nam odebrał, nawet łańcuszki na szyję. Bił nas przez trzy godziny. A potem oznajmił: „Będziecie nosić dla mnie tę kość słoniową albo was pozabijam”. Zdanie żywcem wyjęte z XIX wieku. [...] Słuchanie porucznika Papy’ego było jak ponowne czytanie Jądra ciemności, zanurzenie się w posępny świat w kolorze ciemnej zieleni, pełen dławiącej przemocy. Świat zaludniony przez zjawy ludzi – równie okrutnych i ponurych, jak pijanych.
– Mamadou współpracował z królem imbecylów, Ramsesem. Był on po Bembie drugim pod względem ważności człowiekiem w MLC. Mocno rywalizowali z RCD-ML Mbusy.
Duszny świat o mglistej logice. Prougandyjscy rebelianci nie walczyli już przeciwko Kinszasie ani nawet przeciwko Ruandzie, ale między sobą.
– MLC chciał rozciągnąć swe wpływy na wschód. Napadł na Isiro, później na Beni i Butembo. Dowodził tym Ramses. Pod Mambasą jego ludzie dopuścili się ludożerstwa na Pigmejach.
Gorączkowy świat o dziwacznych obrzędach, w którym dzieją się przerażające rzeczy. Pigmeje zmuszani byli nawet do jedzenia ciał ich ledwie co zamordowanych bliskich. Serca nowo narodzonych wycinano i pożerano... Wilgotny świat, w którym woda kapie z liści kropla po kropli, a w dali słychać głosy zwierząt. Porucznik Papy prychnął. Z jego mętnych słów sączyła się pogarda.
– Pewnego dnia zgubił się mój przyjaciel, mój towarzysz. Nigdzie nie mogliśmy go znaleźć. W końcu zobaczyliśmy go na zakręcie drogi. Ramses go dopadł. Jego głowa była nabita na kołek. Trochę niżej wisiał przybity do kołka jego fiut.
Świat zimnego potu i smrodu ciał. Dwa miliony cywilów podjęło ucieczkę donikąd. W głębi lasów równikowych wieśniacy zostali tak bardzo odcięci od zewnętrznego świata, że nie mieli już ubrań, którymi mogliby zastąpić swoje łachmany. Nazywano ich les nudistes. Nago przemierzali las w poszukiwania jedzenia, jakby ponownie znaleźli się w 1870 roku – z tym że teraz odczuwali wstyd. W czasach kolonialnych obszar wokół Bomili był znany z kopalni złota. Żyły kruszcu nie były tak bogate jak w położonym bardziej na wschodzie Kilo-Moto, ale mimo wszystko warte zachodu. Porucznik Papy zaangażował się w pozyskiwanie złota i zaczął odnosić w tym zdecydowanie większe sukcesy niż w handlu kością słoniową. Żołnierze stawali się przedsiębiorcami, mordercy – handlarzami. [...] Wydobycie przemysłowe już dawno przeszło do historii. Maszyny z czasów kolonialnych stały już od dziesięcioleci, rdzewiejąc. Pracę wykonywali teraz tak zwani creuseurs, młodzi mężczyźni i dzieci, którzy motyką lub kilofem odrywali warstwę osadu. Przypominało to najprymitywniejsze górnictwo katangijskie sprzed wieku, z tą różnicą, że nikt nie był zatrudniony na etat, ale każdy był niezależnym przedsiębiorcą, który oddawał część swojego zysku wyżej postawionej osobie jako swojego rodzaju podatek. [...] Jako płotka na tym rynku, Papy plasował się gdzieś w połowie piramidy gospodarki wojennej. Rzemieślnicza działalność wydobywcza stanowiła długi łańcuch: najpierw byli creuseurs, potem dyrektorzy („PDG”) oraz właściciele kopalń, następnie wyżsi oficerowie i wreszcie comptoirs, kantory, w miejskich ośrodkach, a nawet bezpośrednio w Ugandzie, gdzie złoto było odsprzedawane międzynarodowym kupcom. Salim Saleh, brat prezydenta Museveniego, był kluczową postacią takich transakcji hurtowych. W wielkich kopalniach złota Kilo-Moto wszystkich tych pośredników pomijano. Tam ugandyjska armia bezpośrednio kontrolowała szyby kopalniane. Górnicy musieli w nich fedrować bez żadnego zabezpieczenia i jakiegokolwiek wynagrodzenia, bez obuwia, a i często bez narzędzi, mając wycelowane w siebie lufy pistoletów. Nagminnie dochodziło do wypadków przy pracy. Przy zawaleniu się podziemnego korytarza w 1999 roku zginęła co najmniej setka ludzi. W 1999 i 2000 roku ugandyjski eksport złota osiągał wartość od dziewięćdziesięciu do dziewięćdziesięciu pięciu milionów dolarów rocznie. Ruanda eksportowała wtedy złoto o wartości dwudziestu dziewięciu milionów dolarów rocznie. Dużo, jeśli zdać sobie sprawę, że oba kraje nie miały znaczącej własnej produkcji tego kruszcu. [...]
Obszar Wielkich Jezior stał się czymś na kształt afrykańskiego Schengen – jednolitym rynkiem, na którym towary przekraczały granice bez kontroli. W kierunku wschodnim przepływały również drewno tropikalne, kawa i herbata. Kongo stało się krajem self-service. Scramble for Africa organizowali teraz sami Afrykanie. No i był koltan. O niespecjalnie atrakcyjnym wyglądzie (przypominał czarny żwir) i bardzo ciężki. Znajdowało się go w błocie, ale nagle zaczął go pożądać cały świat. Dla Ruandy stał się on najważniejszym ekonomicznym atutem Konga. To, czym był kauczuk w 1900 roku, tym w roku 2000 stał się koltan: surowcem naturalnym występującym lokalnie w ogromnych ilościach (szacuje się, że Kongo dysponuje przeszło osiemdziesięcioma procentami światowych zasobów koltanu), na który nagle wzrósł światowy popyt. Telefony komórkowe stały się na tym zakręcie dziejowym tym, czym wcześniej były opony. Koltan jest mieszaniną kolumbitu (niob) i tantalu, dwóch pierwiastków chemicznych, które w tablicy Mendelejewa zajmują miejsca dokładnie jeden pod drugim. Podczas gdy niob jest wykorzystywany w produkcji stali nierdzewnej, przy wyrobie między innymi kolczyków do piercingu, tantal to metal o bardzo wysokiej temperaturze topnienia (prawie trzy tysiące stopni Celsjusza). Czyni go to niezwykle przydatnym do produkcji nadstopów w przemyśle lotniczym i kosmonautycznym oraz kondensatorów w elektronice. Wystarczy otworzyć jakikolwiek telefon komórkowy, odtwarzacz MP3, odtwarzacz DVD, laptopa czy konsolę do gry, żeby zobaczyć w środku zielony labiryncik z przytwierdzonym do niego mnóstwem dziwnych elementów. Jaskrawe koraliki w kształcie kropli wody to właśnie kondensatory. Rozdrap je, a będziesz trzymać w dłoni kawałek Konga. W 2000 roku wybuchła prawdziwa gorączka koltanowa. Nokia i Ericsson chciały wprowadzić na rynek nową generację telefonów komórkowych, Sony zaś miał lada chwila wypuścić swoją PlayStation 2 (co firma musiała odłożyć z powodu zapaści podaży koltanu). W okresie krótszym niż rok cena tego kruszcu wzrosła dziesięciokrotnie – z trzydziestu do trzystu dolarów za funt. Poza kopalniami w Australii wschodnie Kongo było jedynym miejscem na świecie, gdzie go wydobywano. Po drugiej stronie globu, czyli w Australii, gwarantowało to państwu świetne źródło dochodów, ale dla Konga złoża koltanu stały się raczej przekleństwem niż błogosławieństwem. Słabe państwo położone na przebogatych złożach to wyłącznie kłopoty. Wszystkie kopalnie koltanu były kontrolowane przez Ruandę. W 1999 i 2000 roku Kigali eksportowało koltan o równowartości dwustu czterdziestu milionów dolarów rocznie. Większa część tej sumy była czystym zyskiem. Ruanda musiała prawdopodobnie opłacać handlarzy i rebeliantów, ale koszt ten był błahostką w porównaniu z dochodami. Zyski czerpane z wojny trzykrotnie przekraczały koszty jej prowadzenia. Przy takich proporcjach można było od czasu do czasu spisać na straty skrzynkę kałasznikowów.
Ale to nie Ruanda ani Uganda zarabiały najwięcej na rabunku surowców naturalnych we wschodnim Kongu. W gospodarce znajdującej się w fazie globalizacji państwa te były zaledwie oczkami sieci w całokształcie skomplikowanych i wiecznie zmieniających się międzynarodowych układów handlowych. Na końcu linii zaopatrzenia nie siedzieli Kagame i Museveni; były to wielonarodowe konsorcja wydobywcze, linie lotnicze spod ciemnej gwiazdy, notoryczni, lecz nieuchwytni handlarze bronią, szemrani biznesmeni w Szwajcarii, Rosji, Kazachstanie, Belgii, Holandii i Niemczech, którzy zbijali kokosy na paserstwie surowców z Konga. Działali na całkowicie wolnym rynku. Z politycznego punktu widzenia Kongo było katastrofą, z ekonomicznego – rajem, przynajmniej dla niektórych. Państwa w rozkładzie stanowią historię sukcesu światowego neoliberalizmu, który wymknął się spod kontroli. [...] Druga faza wojny ciągnęła się tak długo, ponieważ zarabiało na niej bardzo wielu ludzi: nie tylko odległe firmy międzynarodowe, nie tylko przebiegli kupcy w klimatyzowanych biurach, nie tylko wojskowi dyktatorzy w sąsiednich krajach, ale każdy – na każdym stopniu piramidy. Zwykli ludzie właściwie również mieli okazję czegoś się dorobić po tamtych latach nędzy, kiedy panował Mobutu. Stało się to najbardziej oczywiste w czasie gorączki koltanowej. [...] Wojna nie wybuchła z powodów merkantylnych, ale odkąd tyle osób na niej zarabiało, nie było widać jej końca. Handel i wojna trzymały się nawzajem za gardło; poza zmilitaryzowaniem gospodarki doszło do skomercjalizowania przemocy. Żołnierze tacy jak Papy oferowali swe usługi wszędzie tam, gdzie tylko dało się dobrze zarobić. Dawna nieformalna gospodarka stała się obecnie gospodarką militarną: znowu chodziło o handel na wielką skalę kongijskimi bogactwami naturalnymi, tylko że teraz porządku pilnował kałasznikow. Ekstremalna przemoc stała się chlebem powszednim, nienawiść etniczna podejrzanie przypominała rywalizację handlową. [...] Drugą stroną globalizacji była trybalizacja; międzynarodowy rabunek surowców naturalnych szedł w parze z odradzaniem się starych obyczajów lub powstawaniem nowych. Pewien mężczyzna z plemienia Hema został poddany przez féticheur - czarownika - dziwacznemu testowi:
– Trzymał w ręce dwa jajka. Byłem związany i śmiertelnie przerażony. Potoczył jajka po ziemi w kierunku moich stóp. Powiedział, że jeśli jajka się odturlają, zostanę uznany za niewinnego. Ale jeśli potoczą się w moją stronę, będę uznany za Hema, a więc winnego. Miałem szczęście, jajka się odturlały. Ale Jean, który był ze mną, miał mniej szczęścia. Jajka poturlały się do niego i kazali mu uciekać. Kiedy ruszył przed siebie, Lendu zaczęli go razić strzałami. Upadł. Pocięli go na kawałki maczetami, na moich oczach. A potem zjedli.
Poza pogonią za zyskiem wojna wprowadziła również nowe normy moralności. Sprawozdania organizacji broniących praw człowieka rzadko zawierają świadectwa walczących. W Kasenyi, rybackiej wioseczce nad Jeziorem Alberta, z wielkim mozołem udało mi się nakłonić paru z nich do mówienia. Przeświadczenie, że wszystkie dzieci-żołnierze zostały uprowadzone, jest niesłuszne. Wiele z nich wstępowało na służbę dobrowolnie. [...] W kraju, w którym oświata została zrujnowana, nie istniały miejsca pracy, nie można było uzbierać opłaty za żonę, a średnia oczekiwana długość życia wynosiła tylko czterdzieści dwa lata, wojna dawała nie tylko zysk, ale też poczucie sensu. Dzieci bez przyszłości nagle zyskiwały ideały i tożsamość.
– Moi dwaj bracia są teraz rybakami, pływają swoją łodzią po jeziorze – opowiadał ktoś inny. – W czasie wojny walczyli w PUSIC, Partii Jedności i Ochrony Integralności Konga [inna milicja Hema]. W 2002 roku mieli dwanaście i czternaście lat. Kiedy wrócili z wojny, opowiadali ze śmiechem o swoich rabunkach i gwałtach. Wojna była żartem; to prawda, że czasem przynosiła ze sobą śmierć, ale jednak była żartem.
Mężczyźni opowiadali sobie po cichu różne wstrząsające historie, jak studenci po przepitej nocy. Walki były bachanaliami skąpanymi we krwi i piwie, dionizyjskim obrzędem uciekania, chwytania i kąsania, wyżerki z pieczonej koziny, kobiecego ciała, wycia, prochu, kobiecego ciała, które mimo wszystko, no proszę, wilgotnieje, pijaństwa, przekleństwa, karnawału, tymczasowego wywrócenia do góry nogami wszystkich wartości i świadomego ich gwałcenia, zakazaną rozkoszą podlaną strachem, drżeniem i humorem, dużą dozą humoru. Makabryczną ucztą w niepewnym życiu. [...]''
- podobny mechanizm bynajmniej nie ustał wraz ze względnym uspokojeniem sytuacji po zamordowaniu wojennego tyrana Kabili seniora, lecz jedynie przybrał za nierządu jego syna inną postać, gdy ze zwalczających się zaciekle dawnych rebeliantów próbowano ustanowić na powrót niezbędną dla pilnowania ładu w państwie armię:
''W kongijskich siłach zbrojnych każdy wolał wydawać rozkazy niż je wykonywać – a właściwie nawet nie wydawać rozkazy, tylko łupić. Przerośnięty korpus oficerski oddawał się masowemu sprzeniewierzaniu środków. Żołdy szeregowych żołnierzy regularnie znikały w kieszeniach pułkowników i generałów, którzy nie wahali się zawyżać liczby swoich podwładnych, aby otrzymać na nich więcej pieniędzy. Sami żołnierze – źle opłacani i nieprzeszkoleni – nie byli ani zmotywowani, ani zdyscyplinowani i zachowywali się skandalicznie. Nowa armia rządowa, FARDC (Forces Armées de la République Démocratique du Congo, Siły Zbrojne Demokratycznej Republiki Konga), miała stać się kamieniem węgielnym zmartwychwstałego państwa, a tymczasem stała się równie pustą łuską, jak FAC Kabili-ojca, FAZ Mobutu, a nawet ANC Lumumby i Czombego. FARDC czasem żartobliwie nazywano phare décès, zgasłą latarnią. Niepodległe Kongo nigdy nie dysponowało wojskiem, które pod względem bitności i dyscypliny równałoby się Force Publique z dawnych czasów. Armia nie mogła więc wypełnić podstawowej funkcji państwa: utrzymać monopolu na opanowanie przemocy. Czy dziwne jest zatem, że wojna nigdy na dobre się nie skończyła? Jak długo aparat bezpieczeństwa był tylko wirtualny, pomóc mogła jedynie MONUC [ siły ONZ ]. Ale siedemnaście tysięcy żołnierzy nie utrzyma w jedności obszaru tak wielkiego, jak połowa Europy. Nawet największa w historii misja ONZ była jak kropla wody spuszczona na rozpaloną płytę. [...] Po zawarciu Accord global et inclusif we wschodnim Kongu spokój nie powrócił. Konflikt wszedł w trzecią fazę. Obszar, który obejmował, bardzo się zmniejszył, ale cierpienie ludzkie nie. Przemoc skupiła się głównie w dwóch rejonach: na obszarze Ituri i w obu prowincjach Kiwu. Nieprzypadkowo chodziło o tereny bogate w kruszce, graniczące odpowiednio z Ugandą i Ruandą. [...] W ciągu jednego tygodnia w maju 2003 roku w samym tylko prowincjonalnym miasteczku Bunia zginęły setki ludzi, ale w krwawą, zagmatwaną wojnę został wplątany cały region. Absolutny szczyt skomplikowania drugiej wojny o Kongo został osiągnięty w dystrykcie Ituri. Działał w nim tuzin milicji, zmieniające konfigurację małe armie dzieci w klapkach posiadające tylko jeden karabin, którymi dowodzili spryciarze w wieku od dwudziestu do czterdziestu lat, działający pod przybranymi imionami i zawierający oraz rozwiązujący sojusze z innymi watażkami. Z tymi niezliczonymi fuzjami, podziałami, joint ventures i przejęciami nowy typ wojny bardziej przypominał świat biznesu niż war as we know it, wojnę w klasycznym znaczeniu. W biurach MONUC doprowadzeni do rozpaczy oficerowie wieszali na ścianach schematy powiązań tych milicji: diagramy te jeszcze bardziej ich zniechęcały. Co miesiąc pojawiała się nowa milicja, a przejrzysty schemat trzeba było modyfikować – dodawać kolumny, strzałki, skróty, doklejać zdjęcia bandytów – aż zaczynał odzwierciedlać chaos w terenie i tracił całą wartość informacyjną. Niezmienne było tylko jedno: wszystkie strony konfliktu otrzymywały wcześniej czy później broń i przeszkolenie z Ugandy. Świadczyło to jednak nie tyle o tym, że Kampala prowadzi świadomą politykę „dziel i rządź”, ile raczej o tym, że w ugandyjskiej armii panuje wewnętrzna rywalizacja: każdy generał posiadał w Kongu swoją milicję, którą mógł zlikwidować albo ponownie utworzyć, jeśli wymagała tego sytuacja. Dodawano nowe strzałki, nowe powiązania, gdyż również po ugandyjskiej stronie nic nie było stabilne. I nawet Ruanda wspierała niektóre milicje. Nie, wojna się jeszcze nie skończyła. Przekształciła się w mały, ale trwały węzeł gordyjski, formę samonapędzającego się zbrojnego bandytyzmu. [...]
Dzisiaj mała i silna Ruanda ma cechy kwitnącej dyktatury wojskowej, która wciąż cieszy się wielkim kredytem zaufania wśród państw darczyńców, podczas kiedy sąsiadujące z nią Kongo jest wielkie, ociężałe i słabe, niezdolne do uporania się ze swymi problemami. To tak jakby samotny żołnierz zawodowy – Ruanda – zajmował urządzone po spartańsku jednopokojowe mieszkanko w zabałaganionym budynku, gdzie gnieździ się także kompletnie dysfunkcyjna rodzina, która hałasuje, kłóci się, zadłuża i czasem zostawia odkręcony gaz. Niejeden raz żołnierz ten zdejmuje strzelbę ze ściany i wpada do kuchni swoich sąsiadów, gdzie wyrządza więcej szkód, niż trzeba. Zamiast po prostu zakręcić gaz, rozbija w drobny mak wszystkie garnki, strzela w górę tak, że spada sufit, i opuszcza mieszkanie z wielką szynką pod pachą. Powoduje to jeszcze większy zgiełk i więcej sprzeczek. Sąsiedzkie kłótnie – oto co się w rzeczywistości dzieje w dzisiejszej Afryce Środkowej; sąsiedzkie kłótnie, w których obie strony wyzywają się od najgorszych. Nie bez przyczyny zresztą, gdyż Kigali jest równie winne, jak Kinszasa. Rezultat jest gorzki: ponieważ w Kinszasie nie dokonała się konieczna transformacja, na wschodzie nie zakończyła się druga wojna o Kongo. [...] Pomiędzy oboma krajami narastała głęboka nienawiść; stosunki te przywodziły na myśl dawne relacje Chin z Japonią czy też Irlandii z Wielką Brytanią. Wielu Ruandyjczyków postrzegało Kongo jako kraj leniwych, chaotycznych partaczy, którzy większe znaczenie przywiązują do muzyki, tańca i jedzenia niż do pracy, infrastruktury i porządku. Wielu Kongijczyków uważało Ruandę za zimny, surowy kraj, gdzie ze względu na porządek w miejscach publicznych obowiązuje zakaz używania toreb reklamowych oraz nakaz wkładania kasku przy jeździe na motorze; kraj zamieszkany przez zadufanych w sobie, pretensjonalnych parweniuszy, którzy patrzą na nich z najgłębszą pogardą. [...]
- mimo ogólnego bezładu, a może właśnie dzięki niemu, międzynarodowy biznes w Kongu kwitł, bo przecie niewidzialnej ręki wolnego rynku nie powstrzymywała już na miejscu żadna każąca dłoń państwa. A jak naucza rebe Sommer, każda zagraniczna firma, byle prywatna, lepsza jest od rodzimej, lecz państwowej i burdel panujący w środku Afryki żywym tegoż dowodem!:
''Pobrzękiwanie butelek z piwem, setek, tysięcy flaszek, ciężkich butelek z barwionego na brązowo szkła, stukających o siebie na taśmie transportowej, dominowało w kakofonii fabryki. To dzwonienie zagłuszało syczenie płuczek, klekot maszyny etykietującej, grzechot przenośnika taśmowego i westchnienia węży hydraulicznych – było jak bicie dzwonów nad ożywionym miastem i mieszało się z zapachem słodu i alkoholu. Był rok 2002 i Bralima, browar produkujący piwo Primus, otwierał w Kinszasie dwie supernowoczesne, w pełni zautomatyzowane rozlewnie, zdolne do przepuszczenia siedemdziesięciu dwóch tysięcy butelek na godzinę. Wojna jeszcze nie całkiem się skończyła, a przemysł już pracował pełną parą. Bralima (nazwa pochodząca od: Brasserie et Limonaderie de Léopoldville) wywodziła się z małego kolonialnego browaru założonego w 1923 roku, ale od 1987 należała do Heinekena. W cieniu wojny holenderskie imperium piwne zamierzało podbić rynek piwny zawsze spragnionego Konga i rozwinąć go. W 2002 roku browar sprzedawał półtora miliona hektolitrów piwa, w 2008 – prawie trzy miliony. Mimo takiego spektakularnego podwojenia produkcji wciąż daleko było do rekordu z 1974 roku, magicznego roku pojedynku bokserskiego, kiedy to browar Bralima wyprodukował pięć i pół miliona hektolitrów piwa. Przyszłość rysowała się jednak różowo. W samej Kinszasie Bralima miała już znowu pięćdziesiąt tysięcy punktów sprzedaży i barów. Na międzynarodowych przedsiębiorstwach matactwa polityków nie robiły najmniejszego wrażenia. Rodzący się pokój dawał nadzieję na nowe rynki i trzeba było jak najszybciej je podbić. Dotyczyło to a fortiori telefonii komórkowej. Vodacom, operator południowoafrykański, kładł w Bunii pierwsze kable, kiedy przemoc etniczna była jeszcze w swojej szczytowej fazie. Przy poważniejszej wymianie ognia robotnicy przestawali kopać i na parę godzin szukali schronienia. Skąd ten pośpiech? W kraju, w którym infrastruktura telefoniczna już od dziesięcioleci pozostawała zepsuta, zapotrzebowanie na telefony komórkowe było ogromne. Sama MONUC zapewniała tysiące abonamentów. Również zwyczajni obywatele zaczynali marzyć o komórkach. Kiedy w grudniu 2003 roku po raz pierwszy odwiedziłem Kinszasę, kongijski numer komórkowy składał się z siedmiu cyfr, w 2006 roku – z dziesięciu. Telefonia komórkowa jest dla Afryki tym, czym dla Europy było wynalezienie druku: prawdziwą rewolucją, która gruntownie przedefiniowała strukturę społeczeństwa. [...] Telefoniczne karty zdrapki z reguły kupuję u Beko, w zacienionej Avenue des Batetela – jednej z niewielu przyjemnych ulic Kinszasy. Beko, dwudziestoparoletni absolwent pedagogiki, siedzi na ulicy od szóstej rano do ósmej wieczorem pod parasolem, sprzedając karty prepaid operatorów Tigo, Vodacom, Celtel i CCT. Codziennie. Tylko w niedzielę zaczyna o jedenastej, bo najpierw idzie na mszę. To jego jedyne wytchnienie. [...] Kiedy siedzimy, rozmawiając, podchodzi do niego i do innych kramarzy jakiś pyskacz i zaczyna wrzeszczeć. Beko bez protestu wręcza mu dwieście franków kongijskich. Kawałek dalej czeka człowiek w mundurze policjanta.
– Policja nie pozwala nam tu stać. Oficjalnie powinna wlepić nam mandat, ale nigdy tego nie robi. Zamiast tego nasyła na nas tego gościa. Za dwieście franków kongijskich on zostawia nas w spokoju. Tylko że przychodzi trzy, cztery razy dziennie. Jeśli nie zapłacimy, zabiera nam wszystkie towary. Teraz mnie to kosztowało tylko półtora dolara.
Można to nazwać wyłudzaniem albo formą ultrabezpośredniego opodatkowania, ale jak długo ten policjant nie otrzyma pensji od państwa, sytuacja będzie się powtarzać. Co nie przeszkadza, że mundur policjanta to rzecz bardzo cenna. Zapewnia temu, kto go nosi, regularne dochody, pobierane nie z góry, ale z dołu. Nie dziwota więc, że stanowiskiem policjanta się handluje. Podobno funkcję tę można odkupić za ciężkie pieniądze, tak jak odkupuje się od kogoś koncesję na prowadzenie sklepu. Siedem dni w tygodniu, w niedzielę trochę później. Najlepsze lata Beko mijają. Tigo znowu oferuje jakąś nową usługę. Za niewielką kwotę klienci mogą codziennie otrzymać jednego esemesa, który, jak twierdzi firma, „opromieni ich dzień”. Od „Tigo Bible” codziennie otrzyma się werset biblijny, „Tigo Foi” udzieli porad religijnych, „Tigo Amour” – porad odnośnie do życia w związku, a „Tigo Riche” podpowie, jak się wzbogacić. Można się śmiać, jeśli ktoś chce. Serwisu informacyjnego nie ma. [...]''
- nie tylko dla wielkich przedsiębiorstw z branży piwnej czy telekomunikacyjnej, nierząd i anarchia stanowiły okazję złotych żniw. Smród gnijącego państwa i porządku społecznego przyciągnął też korzystające na tym sępy z ''organizacji pozarządowych'', oraz hieny spośród parachrześcijańskich, a tak naprawdę okultystycznych zielonoświątkowych sekt. Przy okazji zaciekła rywalizacja między kapitalistami o podział miejscowego rynku, napędziła w Kongu koniunkturę lokalnej pop-kultury, zapewniając jej bożyszczom status omalże religijny:
''Tak słabe państwo jak Kongo pozostawia dużo miejsca nowym, międzynarodowym graczom. Podczas zimnej wojny to państwa współdecydowały o losie Zairu (Francja, Belgia i Stany Zjednoczone), teraz byli to coraz częściej zewnętrzni prywatni partnerzy, jak przedsiębiorstwa, Kościoły, ale również NGO – organizacje pozarządowe. Od wybuchu wojny wielkimi obszarami Konga zawiadywały międzynarodowe organizacje humanitarne, które przejmowały zadania rządu. Kabila, który przyznał sobie kwotę osiem razy wyższą niż środki przeznaczone na służbę zdrowia, wiedział dobrze, że z zagranicy i tak spłyną pieniądze na opiekę zdrowotną. To samo tyczyło się oświaty i rolnictwa – ulubionych obszarów zaangażowania międzynarodowych darczyńców. Pomoc wieluset organizacji pozarządowych była często imponująca, ale nie bez konsekwencji. Endemiczna korupcja aparatu administracyjnego sprawiała, że NGO olały w kraju docelowym nie współpracować z rządem, ale wyłącznie z lokalnymi partnerami. To było zrozumiałe, ale nie służyło odbudowywaniu zaufania między władzami a społeczeństwem. Ponadto taki napływ zagranicznych pieniędzy tworzył pewnego rodzaju „uzależnienie od pomocy”: Kongijczycy zaczynali wątpić w swoją autonomię. Monsieur Riza Labwe, życzliwy, ciężko pracujący człowiek, który prowadził skromny hotel w Bandundu, buntował się przeciwko takiej pasywności:
– Wszystkie te organizacje pozarządowe sprawiają, że stajemy się zależni. Pewnego dnia przybędzie NGO i zacznie nas uczyć, jak mamy myć zęby. [ - żeby tylko! przyjdzie wkrótce czas, że namieszają waszym dzieciom we łbach ''niebinarnością płciową'' i tego typu bzdurami - przyp. mój ]
Owa „NGO-izacja” nigdzie nie rzucała się w oczy bardziej niż w Gomie, zniszczonej wymianą ognia w czasie wojny, a od 2002 roku zalanej lawą. Kiedy w grudniu 2008 roku podczas popołudniowych godzin szczytu siedziałem na tylnym siodełku skutera – środka transportu przeciętnego obywatela – obserwowałem wyprzedzające nas samochody: były to wyłącznie dżipy, wyłącznie organizacji pozarządowych, każdy z wymalowanym na drzwiach logotypem lub flagą na antenie. Justine Masika, założycielka La Synergie des Femmes, złościła się na to.
– W samej Gomie działa teraz dwieście organizacji na rzecz praw kobiet. Jest wśród nich mnóstwo oszustów, lokalnych organizacji, które kosztem chorych kobiet bogacą się dzięki zagranicznym pieniądzom. Pojawia się byle kto i zaczyna coś robić. Pieniądze od krajów darczyńców przechodzą przez Organizację Narodów Zjednoczonych, ale ta zatrzymuje znaczną prowizję, do dwudziestu–trzydziestu procent. To prawdziwa oenzetowska mafia! Przestałam już z nimi współpracować. Program żywnościowy ONZ, UNICEF... przybywają z potężnymi budżetami, ale sześćdziesiąt procent z tego idzie na logistykę, nie przynosząc żadnych efektów. Wszyscy ci cudzoziemcy muszą najwyraźniej dostać „premię od ryzyka”, wszystkie ich biura muszą być wyposażone w klimatyzację, wszystkie są luksusowe i chronione. Strasznie dużo pieniędzy idzie na public relations. Chcą być na świeczniku, również tutaj. Tymczasem kobiety, którym mają pomagać, są w niebezpieczeństwie i potrzebują dyskrecji.
Twarde słowa, a Justine Masika to nie byle kto: w 2005 roku była jedną z tysiąca kobiet, które nominowano wspólnie do Pokojowej Nagrody Nobla, w 2009 roku otrzymała nagrodę Mensenrechtentulp, „Tulipana Praw Człowieka” – prestiżowe wyróżnienie rządu Holandii – i Pax Christi International Peace Award. W porównaniu z humanitarnymi hasłami pomocy rozwojowej firmy przynajmniej nie kryły się ze swymi celami: chodziło o zysk. Dolfowi van den Brinkowi nie trzeba było tłumaczyć, że nie ma w tym nic zdrożnego. Po ukończeniu studiów z filozofii i zarządzania ten dynamiczny młody Holender został dyrektorem handlowym Heinekena w Kinszasie, drugą najważniejszą osobą w Bralimie. Na tym stanowisku był współtwórcą nadzwyczajnych wskaźników wzrostu minionych lat.
– Kiedy przybyłem tu w 2005 roku, Primus miał trzydziestoprocentowy udział w rynku w Kinszasie, podczas gdy Skol, piwo konkurencyjnego browaru Bracongo – siedemdziesięcioprocentowy. Teraz jest na odwrót: my mamy siedemdziesiąt procent, a Skol tylko trzydzieści.
Pokazał mi jeden slajd z prezentacji w PowerPoint. Na wykresie linia się wznosiła. Nad nią był napis w efekciarskim języku menadżerów: „On a gagné beaucoup de batailles, mais pas encore la guerre!” („Wygraliśmy wiele bitew, ale wojny jeszcze nie!”). W sali posiedzeń Bralimy wisiał plakat, który przypominał współpracownikom o ich pierwszej powinności: „Esprit de combat!” („Duch walki!”). Jakby ten kraj nie przeżył dopiero co przerażającego konfliktu. Ale tu naprawdę prowadzono wojnę. Główną przyczyną, dla której browar Bracongo początkowo odnosił takie sukcesy, było to, że stał za nim Werrason, Bralima zaś musiała się zadowolić JB Mpianą. Werrason i Mpiana byli niezwykle popularnymi wykonawcami muzyki popowej, którzy wprzęgnięci byli w machinę promocyjną obu browarów. W 2005 roku Werrason wyraźnie cieszył się większym powodzeniem niż Mpiana i było nie do pomyślenia, by jakiś jego fan zamówił Primusa. W czasach gdy polityków się nie wybierało, ludzie nie mieli pracy, a miasta w trzech czwartych składały się z młodych poniżej dwudziestego piątego roku życia, muzycy pop dzierżyli ogromną władzę. Rywalizacja między JB Mpianą a Werrasonem była legendarna. Każde pokolenie kongijskiej muzyki popularnej naznaczone było jakimiś starciami: w latach pięćdziesiątych między Franco a Kabasele, w latach sześćdziesiątych między Franco a Tabu Leyem, w latach osiemdziesiątych między Papą Wemba a Koffim Olomide, ale pod koniec lat dziewięćdziesiątych stały się one bardziej brutalne. W 1981 roku obaj panowie stworzyli razem zespół o megalomańskiej nazwie Wenge Musica 4 x 4 Tout Terrain BCBG. Musiała z tego wyniknąć awantura. Była to legendarna formacja, która uszczęśliwiła świat w ogóle, a Kinszasę w szczególności ndombolo, najpopularniejszym stylem tanecznym lat dziewięćdziesiątych XX wieku i pierwszej dekady nowego stulecia, tańcem zespołowym, w którym mężczyźni uginali kolana i wykonywali ruchy bokserskie, a kobiety w zupełnie spektakularny sposób kręciły pośladkami. Ndombolo było prowokacyjne, obsceniczne, zabawne i – jak to się dzieje w wypadku modnego stylu tanecznego – również trochę podniecające. Na scenie Werrason i Mpiana obnosili się ze swoimi Telecelami, pierwszą generacją telefonów komórkowych, wielkich jak chodaki. W tamtym czasie zarezerwowane były jeszcze dla wysoko postawionych wojskowych i ministrów, ale fani natychmiast zaczęli wkładać butelki po piwie w tylne kieszenie spodni, by wywołać wrażenie, że i oni posiadają taki okaz wielkogabarytowej technologii.
Zespół Wenge Musica rzeczywiście był sensacją lat dziewięćdziesiątych. Kiedy Kabila zajął Kinszasę, tańczono ndombolo. Ale grupa skończyła dokładnie tak jak wszystkie kongijskie zespoły lub partie polityczne, które odniosły jakiś sukces: rozpadła się. Werrason i Mpiana skoczyli sobie do gardła, fani się podzielili i do dziś relacjonują tę walkę o władzę z taką zażartością i precyzją, z jakimi rzadko opowiadają o wojnie. Bez cienia ironii mówi się o la guerre des albums, la guerre des salles i la guerre des stades – wojnie na albumy, sale i stadiony. Na początku to Werrason rzucał wyzwanie i zachowywał się niesłychanie wojowniczo: jego pierwszy album CD nosił nazwę Force d’Intervention Rapide („Oddział szybkiego reagowania”). Tytuły takie jak Attentat („Zamach”), Etat d’Urgence („Stan wyjątkowy”), Ultimatum, Couvre-feu („Godzina policyjna”) i Cessez-le-feu („Zawieszenie broni”) wyraźnie świadczyły o przesiąknięciu popkultury wojskowym żargonem. Każda nowa płyta przynosiła nowy taniec i nową modę. Fani czekali z kupowaniem ubrań na premierę nowego krążka. Ale kiedy w 1999 roku JB Mpiana jako pierwszy ze swojego pokolenia doprowadził do zapełnienia się mitycznych sal koncertowych w Paryżu: Zenitu i Olympii, Werrason wziął na nim odwet, zapełniając pałac sportowy Bercy dwudziestoma tysiącami fanów, a następnie śpiewając w Zenicie i Olympii. We Francji, bien sûr, gdyż kongijska historia od tej pory rozgrywała się również w diasporze. W pobliżu stacji metra Château-d’Eau w Paryżu, Porte de Namur w Brukseli i Seven Sisters w Londynie powstały kongijskie dzielnice rozrywki z salonami fryzjerskimi, sklepami muzycznymi i spożywczymi sprzedającymi maniok i wędzone gąsienice. Bieda w kraju zmusiła dziesiątki tysięcy ludzi do emigracji. W Kinszasie Werrason i Mpiana próbowali nawzajem odebrać sobie popularność podczas koncertów na Stadionie Męczenników, gdzie liczba widzów przekroczyła sto tysięcy. W 2005 roku zmierzyli się ze sobą bezpośrednio podczas koncertu plenerowego, grając fara-fara, face à face: sceny zbudowane były po przeciwległych stronach tego samego stadionu. Ten concert du siècle, koncert stulecia, miał na celu wzajemne wykończenie się i przesądzenie, który z nich jest silniejszy. Zespoły zaczęły grać o dziesiątej wieczorem i kontynuowały całą noc. Kiedy nad ranem siły porządkowe usiłowały odłączyć zasilanie, dzieci ulicy utworzyły żywą tarczę wokół generatorów prądu. W końcu o pierwszej po południu wojsko zakończyło imprezę za pomocą gazu łzawiącego. W wydarzeniu uczestniczyło przeszło dwieście tysięcy widzów, pojedynek nie został rozstrzygnięty, ale gwiazda Werrasona jaśniała coraz mocniej. Nazywano go Roi de la forêt, Królem Dżungli. Jego ochroniarzami były manzaka na nkoy, „anioły leoparda”. Ze swoją niewyrażającą żadnych emocji twarzą, efekciarskimi okularami przeciwsłonecznymi i bródką idealnie okalającą twarz stał się chodzącym ucieleśnieniem tego, co w Kongu uchodzi za cool. Urodzony w dzień Bożego Narodzenia 1965 roku, wydawał się przeznaczony do wielkich rzeczy. UNESCO mianowało go swoim ambasadorem pokoju. Papież przyjął go na audiencji, a jamajski supergwiazdor Shaggy ogłosił w CNN „największym żyjącym artystą afrykańskim”. Ale dla tysięcy dzieci ulicy w Kinszasie – wyrostków wyrzuconych z domu z powodu podejrzeń o uprawianie czarów, tych, którzy sami uciekli od rodzin, sierot po ofiarach AIDS, koczujących w piasku przed salą prób Werrasona, wszystkich, którzy nazywali siebie shege, od Schengen, gdyż żyli na skrajnie wolnym rynku – dla wszystkich tych istot w zdartych łachach był on po prostu Igwe, wysokim kapłanem. Dla niego gotowi byli umrzeć.
Aż tu w lipcu 2005 roku gruchnęła wieść: Werrason przeszedł z Bracongo do Bralimy! To było jak uderzenie bomby. Werrason przebywał od miesięcy w Europie. Na koszt Bralimy? By nie musiał wypełniać zobowiązań kontraktu z Bracongo? Intensywnie na ten temat spekulowano, gdyż muzyka w Kongu jest ważniejsza niż futbol we Włoszech. Ile mu zapłacono? Kwota transferu do dziś pozostaje najściślej strzeżoną w Kinszasie tajemnicą. Dolf van den Brink zna ową cenę, to on w końcu zaaranżował deal.
– Niestety nie mogę jej podać – śmieje się zza biurka, gdy go o to pytam. – Wierz mi, ta muzyka pop kosztuje nas setki tysięcy dolarów rocznie. Przeznaczamy na nią dwie trzecie naszego budżetu marketingowego. Zainwestowaliśmy w scenę koncertową, która kosztowała trzysta tysięcy dolarów, największą w kraju. Mamy ciężarówki, generatory i administrację. Mamy biuro imprez okazjonalnych z trzydziestoma współpracownikami, żeby w mieście można było organizować darmowe koncerty. Raz na rok muzycy specjalnie dla Primusa piszą jeden utwór. Opłacamy studio, wydanie płyty, nagranie teledysku. Samo to kosztuje nas od stu do stu pięćdziesięciu tysięcy dolarów. W barach c i t é rozdajemy bezpłatnie cztery tysiące płyt CD i dziewięć tysięcy kaset. Wszędzie się tańczy do tych kawałków skomponowanych dla Primusa.
Wydawało się, że i jego przyprawia to o zawrót głowy. Zgoda, może i napisał pracę dyplomową u holenderskiego socjologa Dicka Pelsa o „estetyzacji życia przedsiębiorstwa”, ale nigdy nie spodziewał się, że zostanie chlebodawcą słynnego na całym świecie afrykańskiego gwiazdora.
– Dla mnie między muzyką a browarem istnieje symbioza. Werrason ma trzy orkiestry, zależna jest od niego przeszło setka ludzi. Ze sprzedaży CD i kaset nie może wyżyć. Koncerty są niebotycznie drogie. Dlatego poza koncertami dla VIP-ów i występami w Europie istotne znaczenie ma dla niego sponsoring. O to się też troszczymy. Kiedy leci do Zenitu, opłacamy pięćdziesiąt biletów na samolot, bo jeśli tego nie zrobimy, będzie groził, że odejdzie. Z tego, co opowiada się o Werrasonie, wynika, że jest on nie do wytrzymania. Jest ambasadorem pokoju, zgoda, ale nade wszystko jest a pain in the ass, upierdliwcem. Od sponsorów wymaga, żeby sprowadzali dla niego i ludzi z jego otoczenia dziesiątki samochodów, przepychając je przez cło. Nie przestrzega zobowiązań. Nielicznym, którym w drodze wyjątku zgodzi się udzielić wywiadu, udaje się w najlepszym wypadku po godzinach czekania najwyżej rzucić na niego okiem, czego piszący te słowa miał okazję doświadczyć w lodowaty dzień w Paryżu. Dolf van den Brink wzdycha. [...] – Popatrz, tutaj to bardzo dobrze widać – mówi zadowolony. – Werrason przyszedł do nas w 2005 roku. Nasz udział w rynku podskoczył w ciągu dwóch miesięcy o sześć procent: z trzydziestu dwóch do trzydziestu ośmiu. Wzrost ten się utrzymuje. Teraz znajdujemy się na poziomie siedemdziesięciu procent. Bralima stała się jedną z najszybciej rozwijających się filii koncernu Heineken. W 2009 roku osiągnęła nawet siedemdziesięciopięcioprocentowy udział w rynku: wzrost, o jakim na Zachodzie można tylko pomarzyć. Van den Brink został wynagrodzony przeniesieniem do Ameryki, gdzie – w wieku trzydziestu sześciu lat – został szefem Heinekena na Stany Zjednoczone.
Bo też Bralima postarała się, żeby owemu historycznemu transferowi Werrasona nadać odpowiedni rozgłos. Parę dni po powrocie z Europy, kiedy dziesiątki tysięcy młodych ludzi eskortowało go z lotniska do Samba Playa, jego sali prób, w swoim rodzinnym mieście Kikwit zagrał dla Primusa koncert zatytułowany Changement de fréquence („Zmiana częstotliwości”). Wystąpił tam po raz pierwszy. Wydarzenie to stało się największym spektaklem popowym w historii. Changement de fréquence to był wyjazd z Kinszasy przygotowany wiele miesięcy wcześniej przez Bralimę, to były statki rzeczne transportujące instalacje nagłaśniające i oświetleniowe, generatory i pięćdziesiąt tysięcy skrzynek Primusa. Changement de fréquence to była rozległa łąka w pobliżu lotniska, na której postawiono scenę i do której dziesiątki tysięcy ludzi przybyło zewsząd pieszo, czasem z miejscowości położonych o sto dwadzieścia kilometrów dalej. Changement de fréquence to był Werrason, który w dniu koncertu przyleciał w fokkerze linii lotniczych Tropic Air razem z tradycyjnymi wodzami wiosek i po wylądowaniu ucałował ziemię. Changement de fréquence to był Król Dżungli, który siedząc na szczycie firmowej ciężarówki Bralimy, został przyjęty jak głowa państwa. Changement de fréquence to była jego dwudziestoosobowa orkiestra, która kilka godzin po zachodzie słońca uderzyła w pierwsze tony. Fenomenalnie precyzyjne rytmy Kakola, krystaliczne solówki gitarowe Flamme’a Kapayi, swobodny falset Héritiera, burleska raperska Roi Davida. Ten ostatni był następcą niezapomnianego „Billa Clintona”, animatora, który rozpoczął karierę solową, podpisał kontrakt z firmą Kerrygold i komponował piosenki do reklam mleka w proszku. Changement de fréquence to były wszystkie te nazwiska, które znałeś od lat i wreszcie mogłeś obejrzeć je na żywo. Zobaczyć, jak Cuisse de poulet („Udko kurczaka”) z niesamowitą giętkością kręci pośladkami, tańcząc na scenie ndombolo obok Bête sauvage („Dzikiej Bestii”) i Lindy la Japonaise („Lindy Japonki”). Mój Boże, co za święto! Changement de fréquence, w końcu, to Werrason, który wyszedł na scenę o północy, ze śmiertelnym spokojem powiódł wzrokiem po rozszalałym morzu ludzi (Ilu ich było? Wedle najbardziej trzeźwych szacunków – trzysta tysięcy, zdaniem fanów – siedemset tysięcy), odśpiewał trzy kawałki, a następnie przystąpił do rozdzielania lekarstw wdowom i chorym, z czego rząd, zamiast kłócić się i wszystko psuć, powinien wziąć przykład! Changement de fréquence to była nowa wersja pojedynku bokserskiego Muhammada Alego, z tą różnicą, że to nie prezydent, ale notowana na giełdzie spółka z Amsterdamu płaciła za imprezę. Również i na tym polegała zmiana częstotliwości. [...] A ponieważ zysk był ważniejszy niż reedukacja, Bralima podtrzymywała ten system, gdyż udziałowcy Heinekena chcieli oglądać zadowalające tabele i wykresy. Istnieje tu duże podobieństwo do niegdysiejszej ingerencji zagranicy w sprawy kraju: tak jak Ameryka zgrzytała zębami, ale jednak utrzymywała Mobutu w siodle, bo inaczej straciłaby go na rzecz komunistów, tak Heineken musiał nauczyć się żyć z zachciankami Werrasona, w przeciwnym razie przeszedłby on do konkurencji. [...] Werrason to biznesmen i polityk. Wiele z jego tancerek nie wraca z Europy. Ludzie mu płacą, by móc wyjechać z nim do Europy jako członkowie jego zespołu. A Bralima dalej opłaca dziesiątki biletów lotniczych, kiedy Werrason ze swoim „zespołem” leci do Paryża. Jego kumpel Papa Wemba za tego typu praktyki został w Paryżu skazany na parę miesięcy więzienia. „Nielegalny przerzut ludzi”, zawyrokował francuski wymiar sprawiedliwości.
Przedsiębiorstwa nigdy nie są neutralnymi graczami, a w państwach narodowych w stanie rozkładu tym bardziej. Mając budżet na reklamę stanowiący wielokrotność budżetu ministerstwa oświaty czy informacji, docierają do większej liczby obywateli niż władza. Dzisiejszą Kinszasę opanowały billboardy międzynarodowych koncernów, jak Nestlé, DHL, Vodacom i Coca-Cola. Betonowe mury wokół fabryk, stadionów i koszar są całkowicie zamalowane sloganami reklamowymi. Kanały telewizyjne emitują więcej reklam niż programów.
Opiewające Primusa utwory w wykonaniu artystów zatrudnionych przez Bralimę grane są przez cały rok na przeróżnych kanałach. Często trwają dłużej niż dziesięć minut. Zaciera się różnica między reklamą a rozrywką. Kinszasa tańczy w rytmie dżingli reklamowych. irmy wciskają swoje przesłanie również innymi sposobami. Operator telefonii komórkowej Tigo, międzynarodowy koncern działający w szesnastu krajach, a zarejestrowany w Luksemburgu, w 2006 roku okazał się na tyle hojny, by doprowadzić do stanu używalności rozpadającą się halę przylotów państwowego lotniska, ponieważ każde przedsiębiorstwo prowadzi swój program charytatywny (stypendia studenckie, szpitale, wyprawki szkolne – pod warunkiem, że to coś widocznego). Wyblakłe ściany Ndjili po raz pierwszy od dziesięcioleci zostały pokryte warstwą farby, ale ten, kto dzisiaj wysiada z samolotu i wchodzi do hali przylotów, odnosi wrażenie, że znajduje się raczej na stoisku ekspozycyjnym Tigo, a nie w budynku publicznym. Obwieszona jest ona dziesiątkami flag i plakatów operatora sieci komórkowej, innych reklam tu nie ma. A podróżny stoi pośród tego kłębowiska świecidełek z paszportem w dłoni, psiocząc na opieszałość urzędników. Oczywiście takie przedsiębiorstwa, jak Bralima i Tigo, płacą podatki większe, niżby chciały, ponieważ w skorumpowanym państwie co tydzień wymyśla się nowe. Ale gdy posuwa się to za daleko, grożą zastosowaniem ostatecznego środka: zamknięciem firmy. A to oznacza nie tylko bezrobocie dla pracowników, którzy całkiem nieźle zarabiają, i biedę dla wszystkich drobnych sprzedawców piwa i kart zdrapek, ale nade wszystko koniec wpływów fiskalnych dla wszystkich zainteresowanych urzędników. Nie uśmiecha się to żadnemu wygłodniałemu inspektorowi podatkowemu. Międzynarodowe koncerny są największymi płatnikami podatków w kraju. Władze gotowe są więc poświęcić im czasem trochę uwagi. Już na konferencji w Berlinie w 1885 roku postanowiono, że Wolne Państwo Kongo ma otworzyć się na międzynarodowy wolny handel. Konkurencja między rynkiem a państwem wciąż istnieje, jest nawet większa niż kiedykolwiek dotąd. Swojego czasu chodziło wyłącznie o kupowanie surowców naturalnych, teraz rywalizacja dotyczy również sprzedaży produktów, ponieważ nawet w ubożuchnym państwie można świetnie zarobić na handlu różnymi małymi artykułami, jak karty zdrapki, napoje chłodzące czy opakowania mleka w proszku. Aby zdobyć dusze wszystkich tych pozbawionych środków do życia ludzi, zagraniczne przedsiębiorstwa kolonizują przestrzeń publiczną zdewastowanego kraju z brutalnością z trudem skrywaną pod promiennym uśmiechem wymuskanego pracownika marketingu. [...] Dolf opowiadał mi, że marketing Primusa przechodził przez różne fazy. Z początku było hasło: „Pelisa ngwasuma”, w wolnym tłumaczeniu: „Get the groove started”. Położenie akcentu na atmosferę zostało dobrze przyjęte w kraju rozdartym wojną. Następnie firma zmieniła kolor etykiet piwa na narodowe barwy Konga: niebieską, żółtą i czerwoną. Teraz, gdy wojna się skończyła, Primus musiał się pokazać jako piwo narodowe w pełnym tego słowa znaczeniu. Instytucja państwa była zmurszała, ale duma narodowa okazała się nietknięta. Bralima zręcznie do tego nawiązywała. W tym czasie wypracowano już nowy slogan reklamowy: „Primus, Toujours Leader” („Primus. Zawsze lider”), który miał wywołać wrażenie, że ledwie co osiągnięta wiodąca pozycja na rynku jest niezachwiana. Zdaniem Dolfa pragnienie dominacji niezwykle przemawiało ludziom do wyobraźni, bo chcieli wiedzieć, kto jest „najsilniejszy”. [...] Ciekawe, myślałem sobie, operator telefonii komórkowej Vodacom akcentował dokładnie to samo: poczucie przynależności narodowej i rolę lidera. „Un réseau, une nation” („Jedna sieć, jeden naród”) to był od lat jego slogan reklamowy w Kongu. Teraz afiszuje się jako „Leader dans le monde cellulaire” („Lider w świecie komórkowym”). Na jego kongijskiej stronie internetowej można przeczytać: „Najgorszy spośród nas jest lepszy niż najlepszy spośród wszystkich innych. Porażka jest wykluczona. Stanowimy jedną drużynę, a konkurencja to nasz sport”. Która firma jest najbardziej kongijska? A kto jest czempionem? Czyż nie były to motywy przewodnie rywalizacji wyborczej między Kabilą a Bembą, która właśnie wtedy się rozszalała? Termin wyborów w końcu został zatwierdzony na lipiec 2006 roku, a dwaj najpoważniejsi faworyci do urzędu prezydenta kłócili się jak artyści sceny pop. [...] Cierpkie przygany przypominały rywalizację Werrasona z Mpianą albo Bralimy z Bracongo. W walce o najwyższy urząd pojęcie leadership zostało bezpośrednio powiązane z tożsamością narodową. Hasła reklamowe i polityczne slogany wzajemnie się zapładniały. [...]''
- jako się rzekło, z miejscowymi gwiazdorami pop skutecznie konkurują sławą i liczbą fanatycznych wyznawców ewangelikalni protestanccy szamani, których inwazję Kongo przeżywa zupełnie jak Polska od początku lat 90-ych:
''Przeszło połowa kanałów telewizyjnych jest w rękach Kościołów zielonoświątkowych. Jeśli skacząc po kanałach, dojdzie się do RTVA, należy wiedzieć, że należy on do pastora Léonarda Bahutiego, człowieka, który swoim wiernym (przeważnie kobietom) nakazuje zrezygnować z biżuterii, lakieru do paznokci i przedłużania włosów. RTAE należy do général Sony’ego Kafuty „Rockmana”, płomiennego lidera Armée de l’Eternel, Armii Wiekuistego. RTMV należy do jego długoletniego wroga, „arcybiskupa” Fernanda Kutino, założyciela Armée de la Victoire, Armii Zwycięstwa, który już od lat siedzi w więzieniu. Wszystkie te telewizje religijne nadają kazania na przemian z serialami. Seriale poruszają takie zagadnienia moralne, jak życie i przeżycie w dzisiejszej Kinszasie (bieda, zdrady, czary, płodność, sukces), i podkreślają, że w tym codziennym kotle zła odkupienie oferuje wyłącznie charyzmatyczne chrześcijaństwo. W 2005 roku uczestniczyłem w nagrywaniu odcinka takiej serii. Tym, co rzucało się w oczy, nie były bardzo skromne środki (jedna kamera, jeden reflektor, jeden mikrofon) ani zwięzły scenariusz (jeden zapisany ręcznie kartonik) czy aspekt produkcyjny (dzisiaj zdjęcia, jutro montaż, pojutrze emisja), ale młodziutki wiek aktorów. Dwudziestolatkowie usiłowali nadać znaczenie swojej egzystencji, a także egzystencji widzów za pośrednictwem fanatycznie dyskursu religijnego. Najdziwniejszą stacją, na jaką można trafić, skacząc po kanałach, jest NTV. Zobaczyłem, jak pastor Denis Lessie, właściciel kanału, rozpościera ręce i zaprasza widzów do przyłożenia swoich dłoni do ekranu, tak by dotykały jego rąk, gdyż Pan przychodzi również poprzez światłowód i fale eteru. Posłuchaj tego trzaskania, to Najwyższy, zobacz, jak przy dotyku podnoszą ci się włosy na głowie. W niektóre dni pastor prosi swych wiernych, by w akcie pobożności kropili wodą kineskop lub ekran plazmowy [ prekursor ''nowej religijności'' w dobie ''zdalnych mszy'' rzec by można - przyp. mój ]. Kartkowałem sfatygowaną książkę gości pewnego hoteliku w głębi kraju. Niewielu cudzoziemców zawitało tutaj przede mną. Właściwie tylko jeden: Andrew Snyder z Florydy. Miał stanowczy charakter pisma. Zawód? Pastor. Powód podróży? Crusade. Ach, tak. Afrykańska wyprawa krzyżowa amerykańskich ewangelistów najwyraźniej dotarła już także do prowincjonalnych miasteczek. Co się dzieje z Fernandem Kutino? Fernando Kutino był odrębnym przypadkiem. Na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku widział, jak w Kinszasie osiedla się pierwsze pokolenie amerykańskich ewangelistów, nowy typ misjonarzy, którzy przywieźli ze sobą charyzmatyczny wariant chrześcijaństwa: tak zwane Kościoły zielonoświątkowe. Mobutu tak rozsierdziła władza katolików, którzy zorganizowali Marsz Nadziei, że zezwolił na przybycie innych kaznodziejów głoszących Słowo Boże. „Dziel i rządź” tyczyło się również dusz. Fernando Kutino, wtedy jeszcze niczym niewyróżniający się chłopiec, słyszał o Jimmym Swaggarcie, amerykańskim ewangeliście telewizyjnym, który zdobył na Zachodzie sławę, kiedy ze łzami w oczach przyznał się do zdrady małżeńskiej. W Kinszasie stał się znany dzięki porywającym nabożeństwom, które wprowadzały wiele tysięcy zgromadzonych w stan uniesienia. Przyjeżdżał tu także niemiecki ewangelista Reinhard Bonnke oraz Holender John Maasbach – żonaci, starannie uczesani panowie w schludnych garniturach, którzy przybywali świadczyć o swojej wierze w efektowych shows. Nie zostali wysłani przez żadną centralną władzę kościelną, ale działali z własnej inicjatywy, często przy wsparciu rodziny [ kościelną może i nie, ale w przeciwieństwie do autora nie dałbym głowy, czy aby nie nasłała ich jaka inna centralna, tyle że wywiadowcza organizacja, lub jej pokrewne z Zachodu - przyp. mój ]. Owi reborn Christians przyłączali się do lokalnych grup modlitewnych, które zbierały się co tydzień, by poza niedzielną mszą świętą wznieść do Boga swoje serca.
W niedługim czasie powstał tubylczy kler. Fernando Kutino stał się jego kluczową postacią. Kutino nosił krawat, nazywał siebie reverend – wielebnym, i propagował przesłanie, które znacznie odbiegało od nauczania i obrzędów tradycyjnych Kościołów. Był to sygnał startowy dla kongijskich Eglises du réveil, Kościołów przebudzenia, odrodzenia, nowego początku. Ciekawskich przyciągał akcent kładziony na charyzmatyczne przeżywanie wiary, które umożliwiało dostąpienie „uzdrowienia” i „odkupienia” w czasie intensywnego uniesienia religijnego. Ze swoimi transowymi rytuałami, które wierzący przeżywali jako obecność Ducha Świętego, Kościół zielonoświątkowy stanowił wariant chrześcijaństwa nawiązującego do duchowego uniwersum afrykańskich wierzeń przodków. Modlitwa na głos, wypędzanie demonów, mówienie językami: kojarzyło się to z początkami działalności Szymona Kimbangu w 1921 roku. Wtedy również taka silna wiara stanowiła remedium na czary. Również i wtedy ludzie pragnęli natychmiastowego uzdrowienia. Ale Fernando Kutino dorzucił do tego jeszcze jeden wymiar, a mianowicie la prospérité – dobrobyt. Wybawienie nie było wyłącznie duchowe, miało ono również charakter materialny. W ciężkim kryzysie lat dziewięćdziesiątych taki przekaz koił ludzkie serca. Co przyszło tym ubogim – nie tylko duchem – z bycia błogosławionymi, skoro ich dzieci umierały z głodu? Jeśli mizerny banknot wieczorem był warty połowę tego co rano? Nie, to nie ubóstwo, ale bogactwo było dowodem kontaktu ze sferą nadprzyrodzoną. Na dowód swojej pobożności Fernando Kutino ubierał się bogato. Sługa Boży nie może pokazywać się swemu Panu w łachmanach. Siedząc na imponującym tronie, co tydzień nawoływał wiernych do hojnych darów na swój Kościół. Ostentacyjne składanie ofiar stało się dowodem pobożności i cnoty. Kutino chętnie przyjmował luksusowe pojazdy i międzygalaktyczne aparaty telefoniczne. „Kocham pieniądze”, wyznał kiedyś pewnemu francuskiemu dziennikarzowi. „Pomagają dobrze żyć”. Bulwersujące? Tak, ale nie bardzo różne od mechanizmów, które w średniowiecznej Europie powodowały, że pięły się w górę katedry, a kanonicy chodzili spowici w brokaty i nosili filigrany... [ polemizowałbym, ale niech będzie - przyp. mój ]. Na luksus postmaterializmu mogą sobie pozwolić tylko bogaci. Biedak spoziera na szpanera z szacunkiem. Tak jak Papa Wemba swoją La Sape wniósł trochę nadziei w kulturę młodzieżową, tak Fernando Kutino wprowadził ideę dobrobytu tylnymi drzwiami wiary. Ze swoimi złotymi ozdobami i butami z krokodylej skóry Kutino po prostu również był sapeur. Ucieleśniał sukces, siłę i dostatek. Był Werrasonem liturgii. W grudniu 2000 roku doprowadził tłum przeszło stu tysięcy wiernych zgromadzonych na Stadionie Męczenników do skrajnego uniesienia. Jego spektaklom towarzyszyła muzyka pop na żywo i były one świetną okazją do tańca i śpiewu. „Śpiewaj, śpiewaj, tańcz, tańcz dla Króla Królów”, mówił religijny pop-artysta do publiczności, „bo jeśli tego nie zrobisz, znaczy to, że robisz to gdzieś indziej, w świecie ciemności”. Kinszasa stała się miastem szatana, tylko Bóg przynosił zmiłowanie, Kutino zaś był jego skarbnikiem.
W okresie przejściowym lat 2002–2006 Eglises du réveil bardzo się rozwinęły, zwłaszcza w miastach. Fernando Kutino miał wszędzie rywali. Pod wiatami, w autobusach miejskich, na skrzyżowaniach dróg stawali samozwańczy pastorzy, z wielkim zapałem głosząc kazania. W Kinszasie powstały sklepy, w których można było kupić wyłącznie ambony, drewniane lub szklane pulpity, zza których głoszona była Dobra Nowina. Co tydzień pojawiał się jakiś nowy prorok. Szacuje się, że w 2005 roku w Kinszasie istniało trzy tysiące Kościołów charyzmatycznych. Większość z nich była skromna, kilka zaś naprawdę potężnych. Full Gospel gromadził pełne stadiony na posiedzeniach ciągnących się przez trzy dni. Kaznodzieje z Nigerii i Stanów Zjednoczonych przybywali z płomiennymi wyznaniami wiary. Pieśniom chwalebnym i actions de grâce, dziękczynieniom, nie było końca. Ogłoszenie na pierwszej stronie „Le Potentiel” obiecywało na potężnym Stadionie Męczenników „festiwal cudownych uzdrowień” z przybyłym z Korei Południowej wielebnym Dr. Jaerockiem Lee: „Zmarli powstają, niemi mówią, niewidomi zaczynają widzieć, a głusi słyszeć. Uzdrawia się z wszelkiego rodzaju nieuleczalnych chorób, łącznie z AIDS, rakiem i białaczką. Dzięki widomym dowodom, które pokazują, że Bóg prawdziwie żyje, sami możecie znaleźć się na miejscu cudów. Wstęp wolny”. Kościoły [ sekty raczej - przyp. mój ] usiłowały prześcigać się nawzajem w wymyślaniu buńczucznych nazw, jak Armée de l’Eternel (Armia Wiekuistego), Armée de la Victoire (Armia Zwycięstwa), Combat Spirituel (Walka Duchowa) i Chapelle des Vainqueurs (Kaplica Zwycięzców). Kojarzyły się one z wojowniczymi tytułami płyt popowych oraz rywalizacją o wiodącą pozycję na rynku i w polityce [ bo też ich promocją rządziły dokładnie te same mechanizmy kapitalistycznej konkurencji - przyp. mój ]. Wierni przeważnie pozostawali lojalni wobec jednego określonego Kościoła, ale ruch w interesie był ogromny. Narodziło się coś w rodzaju seryjnego monoteizmu. „Jeśli twój Bóg umarł, spróbuj mojego”, brzmiało hasło pastora Kiziaminy-Kibili, jak gdyby chodziło o proszek do prania. Wiele osób „robiło zakupy” w różnych Kościołach. Niektórzy od wielkiego święta bywali jeszcze w Kościele katolickim. Po wyborze Josepha Ratzingera na papieża Koffi Olomide przyjął nowy pseudonim artystyczny: Benedykt XVI. Gdy Kościół katolicki zwrócił mu na to uwagę, zmienił go na Benedykta XVII. Ale batalia ta była czymś więcej niż rywalizacją. W rzeczywistości chodziło o walkę dobra ze złem, Chrystusa z szatanem, prawdziwej wiary z zabobonem. Eglises du réveil propagowały prosty, binarny światopogląd, który pomagał ludziom porządkować sprzeczności ich egzystencji. Winą za porażkę można było obarczyć świat złych duchów, dostatek był owocem bożego miłosierdzia. W Armée de l’Eternel młode kobiety płaciły dziesięć, dwadzieścia czy pięćdziesiąt dolarów, a kaznodzieja, général Sony Kafuta „Rockman”, kładł ręce na ich głowy, aby mogły znaleźć męża, zajść w ciążę lub dostać wizę do Europy. Czy nie stanowiło to bezwstydnego wyłudzania pieniędzy od zdesperowanych ludzi?
– Dążymy również do tego, aby powstały szkoły – wyjaśnił mi rzecznik prasowy tego Kościoła – uważamy, że zamiast tylko się modlić, człowiek musi pracować, by zarobić na chleb. Robimy bezpłatne testy wykrywania AIDS i uczymy młodych rodziców, jak mają wychowywać swoje dzieci.
Ciężko pracującemu sierocie, jakim był Beko, Kościół oferował społeczną siatkę asekuracyjną. Religia wkraczała tam, gdzie rząd nie zdał egzaminu. Niektórym pastorom udało się pojednać rywalizujące ze sobą od lat gangi młodzieży, do czego policja nawet nie próbowała się zabierać. Kościoły zbierały z ulicy „dzieci czarownicy”, które wyrzucono z domów, i podejmowały się ich „leczenia”. Tak samo jak przedsiębiorstwa, wypełniały próżnię powstałą po wycofaniu się państwa. Zrozpaczeni obywatele znajdowali przytulną przystań w żarliwej wierze. Od tej pory sklepiki nosiły nazwy Grâce (Łaska), Christ (Chrystus), Tout-Puissant (Wszechmogący), kawiarenki internetowe nazywały się Jesus.com, kantory wymiany walut – God is my bank (Bóg jest moim bankiem). W modę weszła nawet nowa generacja imion: dzieci nazywano teraz takimi imionami, jak Touvidi (od Tout vient de Dieu – „wszystko pochodzi od Boga”), Plamedi (Plan merveilleux de Dieu – „cudowny plan boży”), Emoro (Eternel mon rocher – „Wieczna moja opoka”) i nieprawdopodobnym Merdi (od Merveille divine – „Boski cud”); mnie również musiano to wytłumaczyć [ bo brzmiącym zupełnie jak popularne francuskie przekleństwo ''merde'' czyli ''gówno'', odpowiednik naszej ''kurwy'' - przyp. mój ]. 2 listopada 2008 roku wziąłem udział w nabożeństwie niedzielnym Kościoła Parole de Dieu (Słowo Boże) w Yolo-Sud, biednej dzielnicy stołecznej. Przeszło tysiąc osób siedziało ściśniętych na wewnętrznym podwórku, pod zadaszeniem z blachy ocynkowanej. Śpiewano, tańczono, potrząsano własnoręcznie wykonanymi grzechotkami. Wtedy w pewnym sensie zrozumiałem, czemu te Kościoły odnoszą taki sukces: panowała tam niesamowita atmosfera. Nie przeprowadzono żadnej kolekty. Kto chciał, mógł złożyć ofiarę przy wyjściu. Prorok Dominique Khonde Mpolo siedział w tenisówkach na scenie. Prostota była jego hasłem przewodnim. Nie każdy pastor pożąda pieniędzy. W czasie swojego niezwykle długiego kazania co chwila potępiał Jésus Business, proponując w zamian Jésus Vérité – Jezusa-Prawdę.
– Wszystkie te Kościoły, które obiecują pieniądze... Nie chcemy żadnych luksusów, nie jemy nawet mięsa. Nikt tu nie nosi garnituru. Musimy pracować dla naszego kraju, a nie dla własnej pychy.
Sam specjalizuje się we wskrzeszeniach. Twierdzi, że dokonał już czterech. Pierwsze było najtrudniejsze, ale teraz ma już magiczny napój. Wystarczy zwilżyć nim wargi zmarłego. Abbé José Mpundu, katolicki ksiądz robotników, który współorganizował Marsz Nadziei, strasznie się irytuje, kiedy to słyszy:
– Te nowe Kościoły tylko mamią ludzi. Nie oferują żadnego wyzwolenia. Obiecują łatwe szczęście w formie „cudów”, ale w żadnym razie nie wzywają do odpowiedzialności. Nzambi akosala, mówią ludzie, „Bóg się tym zajmie”. Będę z panem całkiem szczery: te Kościoły to jeden wielki prezent dla reżimu. Ułatwiają sprawę politykom. To dlatego reżim tak szczodrze je wspiera. Sony Kafuta, ten facet, który nazywa siebie „Rockmanem”, stoi bardzo blisko Kabili i jego matki, jest ich duchowym przewodnikiem.
Podlizywania się władzy nie można było w każdym razie zarzucić Fernandowi Kutino. Popadł w konflikt po kolei z Mobutu, Kabilą ojcem i Kabilą synem. Podczas kiedy „Rockman” otrzymał od Kabili nominację na głównego kapelana narodowych sił zbrojnych, Kutino rozpoczął akcję Sauvons le Congo, Ratujmy Kongo. Do swojej telewizji zapraszał gości, którzy wygłaszali zjadliwe tyrady przeciwko układowi „1 + 4” [ porozumieniu zawartemu między Kabilą juniorem a przywódcami konkurencyjnych rebelianckich milicji - przyp. mój ]. Tym samym stał się jednym z niewielu krytycznych głosów ze strony Kościoła zielonoświątkowego. Rozprawiano się z tym, co nazywano anti-valeurs, antywartościami. Wystąpienia były zaciekłym atakiem na Ruandę. Po insynuacjach, że Joseph Kabila pozwala się wodzić za nos ruandyjskiemu lobby, co gorsza, sam jest ruandyjskim Tutsi, stacja została zamknięta, a bishop uciekł do Europy. Wrócił dopiero w 2006 roku. Ale na tym się nie skończyło. W maju 2006 roku, półtora miesiąca przed wyborami, Kutino, teraz już archbishop, wylądował w Kinszasie i poprowadził wielki mityng na stadionie im. Taty Raphaëla. Ubrany był w szkarłatną szatę biskupią i wychylał się z dżipa, machając do gęstego tłumu swoich uczniów. Wciąż jeszcze gromił „zagraniczne” wpływy i zarzucał Kabili brak congolité. Wypróbowaną taktyką opozycji stało się sianie wątpliwości na temat pochodzenia Kabili (jego matka miała nie być jego matką, on sam był Ruandyjczykiem itp.). Nie żeby istniał na to jakiś dowód. Uroczystość została w całości wyemitowana przez stację największego rywala Kabili, Jean-Pierre’a Bemby. Zaraz potem Kutino został skuty kajdankami i aresztowany, a Bemba mógł go odwiedzić w Makali. Miesiąc później Kutino został skazany na dwadzieścia lat przymusowej pracy, z czego dziesięć lat w zawieszeniu. Uznano go winnym nielegalnego posiadania broni, spiskowania i próby popełnienia morderstwa, ale wyraźnie chodziło o porachunki. Międzynarodowe organizacje praw człowieka potępiły proces jako niezwykle kontrowersyjny. Na stronie internetowej Sauvons le Congo można zobaczyć dramatyczne nagranie „ostatnich słów” proroka z ostatniego dnia procesu. Kutino wypowiada się z wahaniem, jak nigdy wcześniej. Nic nie pozostało z jego legendarnego krasomówstwa. Ujęcia zmontowano z przebitkami najbardziej krwawych scen filmu Mela Gibsona Pasja. Przesłanie filmiku: ten prorok również zostaje przybity do krzyża. Jednak na sali sądowej wciąż nosi nienaganny garnitur z chusteczką w butonierce. Męczennik w garniturze szytym na miarę – być może do tego właśnie sprowadza się ambiwalencja owych Eglises du réveil.
I tak kraj, który nie był krajem, wlókł się do pierwszych wolnych wyborów w ciągu czterdziestu jeden lat, jak zostało to postanowione w Accord global et inclusif. Koncerny i Kościoły – la bière et la prière, piwo i pacierz – zaanektowały przestrzeń publiczną, otumaniając i oczarowując dusze. W przededniu tak zwanego święta demokracji, które po długich przekomarzaniach wyznaczono na dzień 30 lipca 2006 roku, społeczeństwo składało się bardziej z konsumentów i dewotów niż z przytomnych obywateli. W czasach kolonialnych perfidny sojusz Kościoła, państwa i kapitału – słynna Kolonialna Trójca – sprawił, że społeczeństwo pozostawało uległe i ułożone. Teraz działo się coś podobnego. Państwo było z pewnością dużo słabsze, ale wspierało się chętnie na dwóch pozostałych filarach. Na „postkolonialną trójcę” składała się skorumpowana kasta polityczna, która wchodziła w sojusz z zupełnie nowymi religiami oraz z gwiazdami popu wyniesionymi na szczyty przez świat biznesu. Prezydent Kabila, który w okresie przejściowym nie wyróżnił się żadnym nadzwyczajnym dynamizmem, w pełni korzystał z tych alternatywnych bloków władzy. Już w kwietniu 2002 roku w czasie koncertu w Zenicie Werrason wezwał do poparcia Kabili ze względu na jego „wysiłki na rzecz pokoju”. Nieoceniona promocja, ponieważ Kabila nie cieszył się wielką popularnością w ubogich dzielnicach Kinszasy, gdzie Bemba pozostawał toujours leader. Przy podpisywaniu porozumienia pokojowego w Sun City w 2003 roku Werrason, poza wszystkim ambassadeur de la paix, dał koncert dla przybyłych delegatów. W 2004 roku, kiedy Nkunda zajął Bukavu, a ludzie zwrócili się przeciwko błękitnym hełmom, poproszono Werrasona nawet o to, by uspokoił nastroje społeczne. Muzyk popowy, który stał się sławny dzięki pewnemu przedsiębiorstwu, teraz miał utrzymać w ryzach tłumy. 25 stycznia 2005 roku Kabila zaprosił wszystkich wielkich kongijskiej muzyki do pałacu prezydenckiego na kieliszek szampana. Przybyli Werrason i JB Mpiana, Papa Wemba i Koffi Olomide oraz kilku jeszcze innych odwiecznych rywali. Prezydent miał okazję po raz kolejny wystąpić jako wielki rozjemca, ten, który przyniósł pokój, nie tylko na wzgórzach wschodu, ale również w barach Kinszasy. Zdjęcie z tego spotkania obiegło cały świat. Było dokładną kopią fotki, którą pokazał mi Jamais Kolonga, przedstawiającej go z Franco i Kabasele, wznoszących toast obok Mobutu. W Kongu związek między polityką a muzyką zawsze był bardzo ścisły. Czyż Kabasele nie towarzyszył delegacji przybyłej na obrady okrągłego stołu w Brukseli, gdzie skomponował swoją Indépendance cha cha? Czyż Franco nie był ściśle zaangażowany w politykę authenticité Mobutu? Czy Papa Wemba nie opiewał wypuszczenia przez Kabilę nowego pieniądza? Tak, każdy z nich brał w tym udział. Teraz posuwano się o krok dalej. [...] To już nie była „pieśń ku czci”, ale seryjne lokowanie produktu. Autonomia artystyczna? Bez znaczenia, wręcz przeciwnie. Niedojdą był ten, kto nie potrafił powołać się na bogatych i wpływowych ludzi. Skazywał się na społeczną izolację, a to było zabójcze dla kogoś, kto chciał być liderem. Oportunistyczne konszachty Werrasona z Kabilą i jego obozem były równie oczywiste, jak sympatia Mpiany dla Bemby, tak że w tygodniach poprzedzających wybory Haute Autorité des Médias (HAM, Wysoki Urząd do spraw Mediów) uznała za konieczne zakazać kanałom telewizyjnym emitowania wszystkich tych stronniczych piosenek. Do tamtej pory były one puszczane non stop. Jednak wokalista Tabu Ley, przyjaciel ojca i syna Kabili, zdążył już dawno zostać mianowany wicegubernatorem miasta Kinszasa. On i Tshala Muana, jedna z niewielu kobiecych gwiazd muzyki pop, wypuścili przebój z tekstem: „Głosuj, głosuj na Kabilę / Wszyscy będziemy głosować na Kabilę, naszego wodza./ To jedyny dobry przywódca dla Konga”. Również Kościoły zielonoświątkowe, z wyjątkiem jednego, popierały prezydenta. „Wszelka władza pochodzi od Boga”, słyszeli wierni w niedzielny poranek, „módlcie się zatem za waszych przywódców”. A gdyby nie było to dostatecznie jasne, aktualnie sprawujący obrządek prorok dorzucał: „Niech ci, którzy kochają Jezusa i Kabilę, wstaną i zaczną klaskać w dłonie”. Naczelny kapelan armii Sony Kafuta tak daleko się posunął w kabilomanii, zarówno w swojej świątyni, jak i telewizji, że HAM zmuszona była udzielić mu reprymendy za podżeganie do nienawiści. Kościół katolicki obserwował to wszystko z dezaprobatą. Takie postawy były skrajnym przeciwieństwem jego krytycyzmu w okresie walki z Mobutu.''
- wszakże złośliwie można rzec, iż sam sprowadził to nieszczęście na siebie, podobnie jak jego polski odpowiednik. Bowiem choć walka z Mobutu, tak samo co i komuną miały rzecz jasna sens, należało jednak przy tym wyraźnie zaakcentować także swój ostry sprzeciw wobec zgnilizny już wtedy płynącej z Zachodu. Pojmuję, że było to trudne szczególnie w PRL wobec zmasowanej, sowieckiej wciąż propagandy, niemniej za bezkrytyczny niemal ówczesny entuzjazm wobec Okcydentu przychodzi teraz płacić srogą cenę katolicyzmowi zarówno nad Wisłą, jak i w dorzeczu Konga, a nade wszystko żyjącym tam społecznościom. Prymas Wyszyński w gorącym okresie milenium chrztu Polski pisał ''nie jesteśmy w Eurazji'', i powtarzam gdy stanowiło to synonim sowieckiej okupacji, takowa postawa była zasadna. Dziś jednak, kiedy stoi przed nami cywilizacyjny wybór, jaki przesądzi dosłownie o naszym być lub nie być, a z Zachodu właśnie płynie do nas zatruta fala prawdziwego ''nazizmu kulturowego'', dalsze hołdowanie poronionym konceptom Konecznego jest zwyczajnie zabójcze dla samych Polaków, jak i sprawy zachowania ''cywilizacji lacińskiej'', cokolwiek to znaczy. Zresztą Prymas dodawał zaraz: ''ale wiemy też, że [Polska] siedzi w samym centrum Europy, i krzyżowały się przez nią różne prądy'', to zaś nic innego jak formuła rodzimego euro-azjatyzmu właśnie, rzecz niejednokrotnie w tym miejscu omawiana. Murzyni mają chociaż jakieś usprawiedliwienie dla pochłonięcia przaśnym konsumeryzmem i bieda-kapitalistycznym ''januszyzmem'' w wersji ''afro'', w swym wyposzczeniu po dekadach morderczej wojny domowej. No i co tu kryć większość tamtejszych ludów jeszcze niecałe dwa stulecia temu żyła w epoce przedhistorycznej, znając jedynie prymitywne hordy plemienne żrące się nawzajem i to dosłownie. Co jednak powiedzieć na naszą obronę, ludu szczycącego się tysiącletnią przeszło historią, który dochował się w międzyczasie potężnej państwowości i całkiem wyrafinowanej kultury, po czym wszystko to utracił tak na skutek niekorzystnej dziejowej koniunktury, jak i nieumiejętności sprostania narzuconym przez nią, zupełnie nowym wyzwaniom? I jak widać do dziś chyba nie jest w stanie wyciągnąć należytych z tego wniosków, o czym najlepiej świadczy tutejsza popularność takich antypaństwowych nowotworów jak Korwin i jego banda niewydarzonych kucerzy czy też ''obywatelskie nieposłuszeństwo'' KOD, co i wszelkie postacie lewackiego LGBTarianizmu. Ba, żeby tylko, ale cóż rzec o formacji niby rządzącej, która mimo iż w partyjnej nazwie prezentuje się jako siła stojąca jakoby na straży ładu państwowego, a tymczasem ordynarnie anarchizuje Rzeczpospolitą od samej góry? W każdym razie w opisanym tu upiornie zmaterializowanym świecie, gdzie nawet duchowość uległa komercjalizacji i urynkowieniu, świetnie czułyby się takie ''białe czarnuchy'' jak pastor Ch*jecki, czy Dominik ''jenot'' Tarczyński - ten ostatni słynie przecież jako gorliwy wyznawca protestanckiej ''teologii sukcesu'', i bodaj czy nie sprowadził kiedyś do Polski jednego ze wspomnianych wyżej afrykańskich pajaców, charyzmatycznych szamanów ewangelikalnego parachrześcijaństwa. Pierwszy zaś z racji swej agresywnej tępoty i nieopanowanej psychopatii, nie wykorzystuje na szczęście nadarzającej się okazji, jaką stwarza mu przeżarty korupcją i uległy wobec trendów globalizacji krajowy Episkopat, wraz z pokaźną częścią kleru. W tej nowej rzeczywistości zanika granica między bandytą, przedsiębiorcą, politykiem, rewolucjonistą, kapłanem publicznego kultu i gwiazdorem pop, po równi wywindowanych do roli zarządców tłumu przez rozpad dotychczasowych form ładu społecznego i wynikłą stąd powszechną anarchię. Jedno jest pewne: kryzys instytucji Kościoła i państwa jako organizacji hierarchicznych jest ściśle ze sobą powiązany, czego kliniczną postać stanowi przywoływane tu Kongo, ale i my wkraczamy może - daj Bóg - nie w tak drastyczny okres upadku, niemniej widmo ''ukrainizacji'' Polski, czyli ''smuty'' jakie nad nami wisi jest całkiem realne. Prywatyzacja wiary, i jej rozbicie na wzajemnie konkurujące na rynku ''duchowości'' sekty, nie oznacza wszakże prymatu i emancypacji jednostki jak sobie to roją liberałowie. Wręcz przeciwnie, powoduje ona jej ostateczne zniewolenie tworząc koniunkturę dla ponadnarodowych, prawdziwie imperialnych korporacji i towarzystw stanowiących realny ''rząd światowy''. Błędem jednakże wszelkich ''teorii spiskowych'' mówiących o NWO, zapewne celowym, jest upatrywanie w nim jakowejś etatystycznej, totalitarnej struktury na wzór komunizmu czy nazizmu. Tymczasem wygląda, iż prędzej przypominać on może liberalne karłowate ''państwo minimum'', obejmujące paradoksalnie swą jurysdykcją już cały glob, ale ograniczające pełnioną przez się rolę jedynie do arbitrażu między posiadającymi w tym układzie rzeczywistą sprawczość post-kapitalistycznymi instytucjami finansowymi i przedsiębiorstwami. O tym jednak szerzej inną porą...