niedziela, 30 maja 2021

Rzeczpospolita to rzecz nie tylko panów, ale i chamów!

Niedawna dyskusja ''Nowej Konfederacji'' [ nie mylić z partią polityczną! ] o nie tyle upadku co zwyczajnie braku jakiejkolwiek sensownej ''polityki wschodniej'' III RP, potwierdziła z nawiązką me niedawne obserwacje na temat paradyplomatycznego cyrku Jaro Bratkiewicza, ślepo wpatrzonego w urojony przezeń Zachód radzieckiego okcydentalisty. Wypada też zgodzić się w tym akurat z Bartosiakiem, że to  objaw głębszej przypadłości jaką jest niesuwerenny status obecnej Rzeczpospolitej z nazwy jedynie, i to od jej zarania. Aczkolwiek nakreślony przezeń obraz ''podarowania'' teoretycznej zaledwie niepodległości dzisiejszej Polsce poprzez zwycięstwo Amerykanów w ''zimnej wojnie'', należy uzupełnić tym na cośmy wskazywali uprzednio: że nie dokonałoby się ono bez ''rozbijackiej'' polityki prowadzonej przez maoistowskie Chiny, wymierzonej w globalny obóz komunistyczny pod przewodem ZSRR. Niemniej co do zasady niestety ma tu akurat rację: wbrew sentymentalnym bajeczkom serwowanym nam po '89 to nie ''Solidarność'' ani tym bardziej pajac Bolęsa w pojedynkę ''obalili komunizm'' wyzwalając nas spod radzieckiej hegemonii, lecz to same komuchy dogadały się z kapitalistami na Zachodzie, uklepując dil paktem Rockefeller-Jaruzelski jeszcze w poł. lat 80-ych. Spotkanie jednego z czołowych przedstawicieli anglosaskiego establiszmętu polityczno-finansowego z jawnym sowieckim agentem i zapewne emisariuszem Moskwy, było tu decydujące a nie rozgowory marnych krajowych geszefciarzy prowadzone przy ''okrągłym stoliku'' czy nawet w Magdalence, gdzie co najwyżej pozwolono im dogadać szczegóły. Polska prawie już od stu lat niemalże odzwyczaiła się od jakiejkolwiek samodzielności, efektem zaś jest pokutująca nie tylko wśród rządzących, ale i powszechna w obecnym społeczeństwie mentalność niewolnicza, desperacko poszukująca oparcia w obcych protektorach jak nie na Wschodzie to Zachodzie. Wypada i w tym zgodzić się z Bartosiakiem, że to objaw zasadniczej niewiary we własne siły, tego iż jako post-naród właściwie nie wiemy czego będąc już chyba tylko z nazwy Polakami chcemy, i sami dajemy sobie srać na łeb wyzywając wzajem od ''polaczków'', histerycznie wręcz czepiając stąd pańskiej klamki, a to Brukseli czyt. Berlina, insi USA, jeszcze inni Chin, Izraela nawet czy tradycyjnie Moskwy. Insza inszość, że niemal wszystkie instytucje polityczne i społeczne wraz z towarzyszącymi im kategoriami, które pozwalały jakoś tam od biedy definiować naszą tożsamość, same znajdują się w głębokim kryzysie poniekąd na własne życzenie, by wymienić choćby ze szczętem niemal ''zszustakowiony'' Kościół. A co gorsza nie ma nijakiej zgody czym je zastąpić, ani na horyzoncie widać jakiej siły narodowej, która by temu procesowi rozpadu wspólnoty politycznej zaradziła, bo PiS okazał się tu niewypałem i namiastką jedynie wobec czego nie miałem specjalnych złudzeń, wspierając tę formację swym głosem jedynie na zasadzie ''na bezrybiu i rak ryba''. Tym bardziej jednak nie lekarstwem, lecz trucizną stanie się Obóz Wielkiej Polski Liberalnej skupiony w Kompromitacji - tylko skończony tuman może serio brać formację korwinowego pomiotu i przecwelonych wolnorynkowo post-narodowców z resortowym kandydatem Areoklubu PRL w tle, za realną ''antysystemową'' zmianę. Liberałowie są bowiem programowo niezdolni do naprawy państwa jako jego zadeklarowani wrogowie, tolerujący je co najwyżej jako ''zło konieczne'', a i to nawet nie w przypadku libertarian z kolei. Sanacja zaś jest w tej materii konieczna, gdyż jak trafnie wskazuje Marek Budzisz analizując obecną, coraz gorszą dla Polski koniunkturę dziejową:

''...wkraczamy w epokę polityki w stylu XIX wieku, twardej rywalizacji, w którym wygrywają państwa wewnętrznie spójne, świadome własnych interesów i dysponujące narzędziami jej uprawiania, w tym przede wszystkim siłą wojskową. Państwa nie wahające się w razie konieczności odwołać do argumentu siły. Turcja w tym wypadku, jak się wydaje, wcześniej, niźli elity Zachodu zrozumiała ewolucję światowego porządku i odpowiednio wcześnie była w stanie rozpocząć adekwatną do wyzwań, co nie znaczy, że zawsze skuteczną, politykę.''

Jest stąd oczywistym, że obecna Rzeczpospolita nie przetrwa w dotychczasowym kształcie ustrojowym wobec czekających ją wyzwań i to już w najbliższych latach, wszystkie jej dysfunkcje wylezą przeto ostro na jaw. Spowodowana dziejową koniunkturą ewolucja systemów politycznych w kierunku autorytarnym jest więc przesądzona, aczkolwiek nie musimy bynajmniej tu wzorować się na modelu rosyjskim lub tureckim - radykalne wzmocnienie egzekutywy i usprawnienie procesów decyzyjnych państwa jest jak najbardziej możliwe w ramach paradygmatu republikańskiego, poprzez odwołanie do stanowiącej jej integralny element instytucji dyktatury w jej pierwotnym sensie, zawłaszczonym przez komuchów i nazioli. Zanim jednak przejdziemy do wykazywania, że silna władza państwowa byle własna jest nie tylko do pogodzenia, ale wręcz niezbędna dla utrzymania osobistych wolności, przytaczając w tym celu rozliczne przykłady z historii starożytnej Republiki Rzymskiej jak i naszej dawnej Rzeczpospolitej, niezbędnym wpierw jest rozprawienie się z wysuwanym pod adresem tej ostatniej zarzutem, jakoby była ona tylko rzeczą ''panów'' a nie ''chamów'' jak niżej podpisany. Bowiem obce mi są wszelkie szlachecko-inteligenckie fumy i kompleksy np. ilekroć bywam w Krakowie, na szczęście rzadko zwykle raz na parę lat, wszędy gdzie tylko mogę z dumą podkreślam, że jestem chamem z Kielc:). Nie znoszę panującej tam pretensjonalności, którą uosabia ''piwnica pełna baranów'' - jedyny którego szanuję z tego towarzystwa to Grechuta, no ale był zeń wariat, więc to przypadek osobny [ raz nawet usłyszałem z tego tytułu, że ''Hun'' ze mnie co choć w zamyśle miało obrazić, nie kryję wzbiło w dumę mą skromną osobę jako zadeklarowanego polskiego ''eurazjatę'' ]. I właśnie dlatego wkurwia mnie do białości, że jakieś lewackie paniczyki dorabiają obecnie mym plebejskim przodkom gębę biernych ćwoków, co rzkomo brali pokornie w tyłek plagi od panów braci, a jedyną formą dochodzenia swych praw pozostawał im jakoby podszyty desperacją krwawy bunt. Tymczasem wystarczy sięgnąć do zachowanych akt tzw. Referendarii Koronnej czy sądów wiejskich w dawnej Rzeczpospolitej by przekonać się, że chłopi potrafili zaciekle walczyć o zakres świadczeń w ramach pańszczyzny, wytargowując sobie za to liczne ulgi i rozstrzygać spory we własnym kręgu wykazując przy tym wcale sporym zakresem samorządności. Rzecz jasna nie zmieniało to istoty panującego wówczas reżimu, ale też niech któryś z tych mądrali co to pomstują na ''pańską Polskę'' powielając prusko-ruskie bzdety, przytoczy w kontrze przykład jakiegoś europejskiego państwa owej doby, gdzie plebejusze cieszyli się pełną swobodą i wolnościami obywatelskimi. Nawet w burżuazyjnych republikach jak ówczesna Holandia czy de facto po-cromwellowska tytularna raczej monarchia brytyjska, prawa wyborcze oraz inne typu nietykalności cielesnej były przywilejem jedynie nielicznych, tak więc Rzeczpospolita z jej niewątpliwym prymatem szlachty nie stanowiła pod tym względem na tle Europy żadnego kuriozum.

Nade wszystko zaś cała ta lewacka swołocz ''stawia marksizm na głowie'', choć należy przyznać, że przez swą fundamentalną niekoherencję umożliwia on podobne doktrynalne hołubce, co uprzednio wykazaliśmy. Rzecz nie tyle więc w ''chłopomanii'' obmierzłej całkiem Marksowi, gotowemu usprawiedliwiać najdrastyczniejsze formy opresji wobec plebejów, byle służyły kładzeniu podwalin pod rzeczywiście kapitalistyczną gospodarkę i ogólnie ''postępowi cywilizacyjnemu''. Natomiast idzie o to, że ta banda durniów bezmyślnie powielająca ''ustalenia'' stalinowskiej ''szkoły historycznej'', usiłując jak tamta realia społeczne Rzeczpospolitej na siłę wtłoczyć w prokrustowe łoże liberalno-socjalistycznej ''walki klas'', i konstatując stąd dziwną ''bierność'' na tym tle polskiego chłopstwa, które poza nielicznymi na szczęście wyjątkami nie wykazywało raczej chęci rezania swych panów, plebanów co i żydowskich arendarzy [ w przeciwieństwie do rusińskiego dajmy na to ], zwala ''winę'' za to zwykle na ich katolicyzm. Przyznaje więc tym samym prymat kulturowej i cywilizacyjnej ''nadbudowie'' kosztem ekonomicznej ''bazy'', dokładnie to samo czyni określający się mianem liberała Andrzej Leder, bełkoczący o jakoby ''prześnionej rewolucji'', jaką sprokurować nam mieli Hitler pospołu ze Stalinem. Skoro jednak tak, i jesteśmy już zupełnie innym społeczeństwem jak te dawnej Rzeczpospolitej, co akurat jest prawdą, a mimo to wedle niego nadal ciąży nam jak zmora ''szlachecko-dworkowa'' mentalność zaścianka, znaczyłoby to jedynie, że pomienionym ''upiorom'' mającym tak wielki wpływ na rzeczywistość, przysługuje przez to bynajmniej ''widmowy'', lecz całkiem realny byt a to już pachnie wyklętym dla postępackiej kołtunerii ''szurowskim'' spirytualizmem, czy wręcz romantycznym mesjanizmem. Tymczasem dla wytłumaczenia uporczywej trwałości republikanckich ''przesądów'' wśród polskiej nacji, nie trzeba uciekać się do podobnych paramistycznych objaśnień, wystarczy uświadomić sobie ten oto historyczny fakt, że w dawnej Rzeczpospolitej mimo uprzywilejowania szlachetczyzny, również chłopi mieli swą dumę, honor czy jak w owych czasach zwano to ''cześć'', której nieraz potrafili dochodzić prawem, a jak trzeba to i lewem. W gruncie rzeczy chłopomani obecnej doby powielają ślepo toporne schematy zachodniej ''cancel culture'' wraz z wszystkimi jej fundamentalnymi błędami, ''upupiając'' polskich plebejów jak tamci Murzynów, pederastów czy kobiety, robiąc z nich wszystkich bierną masę ''wiecznych ofiar'' i żebraków agresywnie dopominających się zadośćuczynienia za doznane w przeszłości zniewagi przodków. Tymczasem polski chłop nikim takim nigdy nie był, i to przy całym swym nierównym w porównaniu z ''pańskim'' statusie obywatelskim i majątkowym, choć z tym ostatnim różnie bywało, i niejeden przedstawiciel szlacheckiej ''gołoty'' miał wówczas pod tym względem odeń gorzej. Nie potrzebuje więc arystokratycznej w istocie litości żywionej przez burżujskich synalków i niegrzeczne panienki z dworku fantazjujące o gwałceniu ich przez jurnych chamów, rzkomo w słusznej pomście. Tak o chłopskiej dumie w dawnej Rzeczpospolitej pisze Jaśmina Korczak-Siedlecka, historyk [ bo przecie nie ''historyczka''! ] młodego pokolenia na przykładzie pewnej specyficznej grupy plebejów pędzącej żywot w XVI-XVII stuleciu na Mierzei Wiślanej:

''W polskiej historiografii honor, jeśli w ogóle staje się przedmiotem rozważań, to przedstawiany jest niemal wyłącznie jako przymiot elitarnych grup społecznych. W dosłownie kilku publikacjach zauważono rangę honoru również w społecznościach wiejskich, nie podjęto się jednak rozwinięcia tego tematu. W nielicznych pracach poświęconych staropolskiej mentalności pojawiają się twierdzenia o wysokiej pozycji honoru w ówczesnej hierarchii wartości, nie pokuszono się jednak o pogłębioną refleksję na temat tego zjawiska, także w szerszej, międzystanowej, perspektywie. Wydaje się, że wynika to w dużej mierze z przejmowania wyłącznie szlacheckiego punktu widzenia, a w konsekwencji z przypisywania kategorii honoru tylko stanowi szlacheckiemu. Nie ma ku temu jednak wystarczających podstaw. Powtórzmy raz jeszcze, że koncepcja honoru występowała we wszystkich grupach społecznych, także wśród ludzi marginesu — przecież kaci, złodzieje, prostytutki także mieli swoje kodeksy honorowe. [...] Wątpliwości co do obowiązywania kategorii honoru wśród wszystkich stanów z pewnością nie miał Antoni Sebastian Dembowski, biskup płocki i kujawski, który napisał satyrę pod znamiennym tytułem ''Punkt Honoru'' wydaną drukiem w 1749 r. Honor jest w oczach Dembowskiego demonem, który opanował całe społeczeństwo, bez różnicy: kobiety i mężczyzn, młodych i starych, prostych i wykształconych, czeladników i patrycjuszy, chłopów, szlachciców i zakonników. Wszystkie te grupy łączy właśnie honor, a właściwie wrażliwość na jego punkcie, co prowadzi do ciągłych awantur i eskalacji przemocy, a w konsekwencji do społecznej dezintegracji. Narrator napotyka na swojej drodze kolejne sytuacje, w których honor jest główną motywacją ludzkiego działania. Pierwszą zresztą opisaną grupą są właśnie chłopi, którzy z powodu nadszarpniętego honoru pobili się w karczmie. Powyższe rozważania teoretyczne warto uzupełnić przykładową analizą tekstów źródłowych, dowodzącą roli honoru w życiu społecznym wsi XVI–XVII w. Wybrany teren obejmuje osady Pomorza Gdańskiego, a dokładniej Mierzei Wiślanej i rozlewisk rzeki Szkarpawy (Wisły Elbląskiej), znajdujące się pod jurysdykcją gdańskiej rady miejskiej. Sytuacja prawna tamtejszych chłopów była lepsza od tej obowiązującej zazwyczaj na pozostałych ziemiach Rzeczypospolitej, dość powiedzieć, że nie obejmowała ich pańszczyzna, a jedynie czynsz i prace szarwarkowe (w tym wymagające dużego wysiłku roboty przy wałach przeciwpowodziowych). [...] Omawiany obszar był pod wieloma względami odmienny od pozostałych ziem Rzeczypospolitej, są jednak podstawy, by twierdzić, że analizowane zjawisko miało charakter powszechny, oczywiście z uwzględnieniem lokalnych uwarunkowań. Znawca polskiej wsi nowożytnej, Tomasz Wiślicz, zasygnalizował problem honoru w kontekście wyboru wiejskich władz samorządowych. Kandydat na wójta „na swej sławie naruszony” musiał zostać publicznie oczyszczony z zarzutów, aby móc sprawować ten urząd. Szczególnie intrygujące jest podobieństwo formuły zwracającej honor do tej występującej w omawianych wcześniej księgach Mierzei i Szkarpawy: „jako żyw nic nie wie, jedno wszystko dobre, a jeśli kiedy co mówił z głupstwa, tedy to wyznawa, iż niesłusznie mówił”.''

- dokładnie: wszyscy ci tak zaciekli niby krytycy szlachetczyzny obecnej doby, w istocie podzielają jej przesądy stanowe tyle że obdarzając je znakiem ujemnym, nadal jednak upatrują w chamach jak niżej podpisany oraz ich przodkach bandy biernych, godnych pogardy ćwoków, a nie aktywny podmiot historii. Wypada mi więc tylko rzec im, by s...obie poszli, i to jak najprędzej pókim dobry, bo jak nie poszczuję psem i obiję mordę kłonicą, takich ''dobrodziejów'' mi nie potrzeba, won! Podobni są w tym wymuskanym a durnym paniusiom jak Tokarczukowa, bredzącym o strasznej rzekomo kolonizacji Indian przez białych konkwistadorów z Hiszpanii. Tyle że głupia baba w swej tępocie nie dostrzega, iż powiela wersję historii tych ostatnich jedynie na odwrót, obrażając tym samym rdzennych mieszkańców Ameryki w obronie których jakoby staje. Bowiem w tej wizji są oni zabobonną hołotą, pokonaną przez garstkę zaledwie europejskich najeźdźców za pomocą li tylko nieznanych im wcześniej szpady, konia i broni palnej, słabej jeszcze wtedy skądinąd. Tymczasem prawda wygląda tak, że konkwistadorzy przysłowiowe gie by zdziałali, gdyby tubylcy nie obaczyli w nich wybawienia spod tyranii rodzimych despotów, dosłownie pijących ich krew i żywiących się ludzkim mięsem zjadanym podczas rytualnych ceremonii masowego uboju. Na tym tle byle rabuś z drugiej strony oceanu jawił się niczym świetlana postać niemalże, niezainteresowany kanibalizowaniem wprost, lecz ''tylko'' ograbianiem miejscowych społeczności, zresztą w porozumieniu z częścią indiańskich elit, bez których to proceder kolonialnej eksploatacji byłby niemożliwy. Nie mówię stąd, iż pod rządami Europejczyków wiodło się rdzennej ludności sielankowo, ale na pewno lepiej od bestialskiej tyranii jaką cierpiała od Azteków czy Inków, odgrywając w ich obaleniu aktywną, by nie rzec decydującą niemalże rolę. Wracając do chłopów dawnej RzPlitej - pomieniony historyk Tomasz Wiślicz, czołowy bodaj dziś obok Piotra Guzowskiego badacz dziejów polskiej wsi, w swym wyśmienitym merytorycznie zaoraniu neostalinowców wychwalających Szelę i tego typu kreatury, wskazuje na parę istotnych aspektów kondycji warstw plebejskich a pomijanych przez ślepych entuzjastów ''wojny ludowej'' nad Wisłą. Konkretnie zwraca uwagę min. na zaskakująco dużą świadomość swych praw wśród pańszczyźnianego chłopstwa w świetle dokumentów z epoki:

''Dotychczasowe badania wykazały - ku zdziwieniu badaczy - znaczny legalizm gromad chłopskich w czasie trwania konfliktu, a nawet kiedy dochodziło w końcu do wybuchu przemocy. Okazało się, że wiele chłopskich rebelii można nawet określić jako efekt uboczny długotrwałych procesów sądowych. Kwestią do zbadania jest świadomość prawna chłopów, ich umiejętność wykorzystania prawa w prowadzeniu konfliktu, jak i stosowanie wiejskiego prawa zwyczajowego w stosunkach wewnątrzgromadzkich podczas trwania buntu. Badania nad świadomością prawną mogą przyczynić się nie tylko do zrozumienia celów i charakteru rebelii chłopskich w Polsce, ale również do analizy postrzegania przez chłopów swojego miejsca w systemie prawnym i politycznym Rzeczpospolitej. [...] W marksistowskiej wizji konfliktu klasowego nie było w ogóle miejsca na ''świat duchowy'' buntowników zapewne dlatego, że musiał on być ustrukturowany przez religię i wierzenia ludowe jako zasadnicze filary ówczesnego światopoglądu chłopskiego. Na gruntowne przebadanie oczekuje zatem miejsce wyobrażeń i obrzędów religijnych w chłopskich rebeliach, a także miejsce wiejskich duchownych w tym zjawisku nie tylko jako potencjalnych wyzyskiwaczy, jak chciał Marian Zgórniak. Ponadto prześledzenia wymagają zachowania rytualne i zabobonne chłopów w czasie buntów, a także ich działania twórcze i ludyczne, wzmiankowane nieraz w przekazach źródłowych. [...] Problemem na razie ostatnim, ale bardzo istotnym jest kwestia stosowania przemocy w buntach chłopskich. Z jednej strony wyobrażenia kształtuje tutaj rabacja galicyjska, która – między innymi ze względu na liczbę artystycznych jej opisów – staje się często archetypicznym powstaniem chłopskim cechującym się bezprzykładnym i nieuzasadnionym, „dzikim” okrucieństwem, oraz ukraińskie bunty chłopskie, wliczywszy w to powstanie Chmielnickiego (zwłaszcza w opisach Sienkiewicza). Z drugiej strony marksistowscy badacze oczekiwali po chłopskich rebeliach krwawego odwetu jak z rewolucyjnych pieśni, czy chociaż zażartych walk wojny chłopskiej w Niemczech. Pewnym zaskoczeniem był zatem stosunkowo łagodny przebieg rebelii chłopskich w Polsce, gdzie niejednokrotnie represje po upadku powstań były krwawsze niż same chłopskie wystąpienia. Nie znaczy to jednak, że przemocy nie było. Stosowały ją zresztą obie strony konfliktu, przy czym przemoc chłopska często dotykała po prostu innych chłopów, tych określanych jako poplecznicy dworu. Swego rodzaju majstersztykiem było stłumienie przez Joannę Lubomirską rebelii w starostwie libuskim w 1758 roku, przeprowadzone rękami chłopów sprowadzonych z innych dóbr, czego wcześniej nie było w stanie dokonać regularne wojsko. Analiza wykorzystania przemocy podczas rebelii musi zatem odejść od z góry przyjętych założeń o (usprawiedliwionym lub nie) okrucieństwie chłopów, a raczej odnosić się do użycia przemocy w warunkach chłopskiej codzienności, jak również brać pod uwagę zasadnicze warunki organizacji buntu, jego celów i obranych środków chłopskiego działania. Nie można również w tym wypadku uciec od pomocy metod antropologii kulturowej oraz studiów porównawczych.''

Jak widać z powyższego Szajkowski i reszta neostalinowskich ludomanów są niemożebnie anachroniczni w swym postępactwie. Rzetelna bowiem analiza ''ludowej historii Polski'' wywraca na nice stosowane doń marksistowskie sofizmaty, które bezmyślnie powielają. Weźmy choćby wspomnianą rolę duchownych w chłopskich rebeliach - jak już wspominaliśmy onegdaj, podczas szwedzkiego ''potopu'' na Żywiecczyznie operowała grupa chłopskich powstańców, masakrująca przy tym lokalną szlachtę. Zanim jakiś współczesny bolszewik dostanie od tego orgazmu warto rzucić mu więc na ryj, iż na czele pomienionej ''bandy'' stał ksiądz katolicki Stanisław Kaszkowic zwany ''Kądziołką'', ofiarami zaś padali innowierczy, ariańscy przeważnie ''wyzyskiwacze'' posądzani przez polskie chłopstwo i krewkiego klechę, nie bez podstaw, o zdradę Rzeczpospolitej i wysługiwanie się protestanckiemu najeźdźcy. Srogi mózgojeb dla lewackiego łba - z jednej dobrze niby rezać ślachtę, ależ zarazem to przecie jawny dowód ''polskiej nietolerancji'' i to w wykonaniu ''warstw ludowych''! [ niby można uznać, iż dały się w tym zwieść ''jezuityzmowi'', ale niesmak pozostaje ]. Podobnie z nadmienioną przez Wiślicza sprawą stłumienia rebelii chłopskiej w starostwie libuskim, lekturę jej szczegółowego opisu autorstwa rzeczonego historyka serdecznie rekomenduję. Bowiem dopowiada on, iż buntowi polskich plebejuszy, któremu nie dał rady oddział rodzimego wojska, sprawili pogrom dopiero rusińscy chłopi i zwykłe męty terroryzując niepokorne wsie uprawianym ich kosztem w biały dzień bandytyzmem, napuszczeni przez zachłannego dzierżawcę dóbr, jakiego polityka drastycznego zwiększenia obciążeń pańszczyźnianych doprowadziła do wybuchu gwałtownego sporu. Zanim jednak do tego doszło, miejscowe chłopstwo wykazało się sporą determinacją i zmysłem prawnym w obronie swych interesów, co na uwagę zasługuje posiadając w tym również wsparcie ze strony drobnej szlachty w regionie, także mającej zatarg z pazernym arendarzem folwarku. Aczkolwiek surowe wyroki jakie w tej sprawie spadły w końcu na głowy przywódców rebelii świadczą o ich ''klasistowskim'' charakterze, tyle że nadmieńmy jeszcze raz nie jest to żadna osobliwość stosunków panujących w Rzeczpospolitej na tle innych państw Europy owej doby - odsyłam choćby do opisów represji stosowanych wonczas wobec katolickich chłopów przez protestancką szlachtę w Irlandii, których skala i drastyczność dorównuje tylko podobnemu bestialstwu w carskiej Rosji czy pod rządami Osmanów. Sam fakt, że chamstwo mogło się tak ''rozzuchwalić'' możliwością sądzenia się przed obliczem królewskiego urzędnika ze swymi panami, stosującymi wobec niego niesprawiedliwe praktyki, już świadczył o zakresie należnych mu w dawnej Rzeczpospolitej praw. Wszakże nie zamierzam kreślić tu sielankowej wizji stosunków panujących za I RP, ani też przeczyć pośledniemu statusowi prawnemu i społecznemu pańszczyźnianego chłopstwa. Mimo iż jako się rzekło jego członkowie dysponowali wcale sporym zakresem samorządności, był on jednak mocno rozproszony, ograniczony praktycznie do lokalnej gromady nie sprzyjając tym samym zdaje się wykształceniu wewnątrzstanowej solidarności i silnej więzi z państwem, tak by w końcu doprowadzić do ukonstytuowania jakowegoś ''chłopskiego Sejmu''. Stanowiło to istotny mankament ustroju dawnej Rzeczpospolitej, aczkolwiek popełniamy przy tym pewien anachronizm, rzutując w ową epokę realia, jakie miały dopiero po niej nadejść. W każdym razie tak o tym pisze inna znakomita badacz tegoż okresu rodzimych dziejów Anna Grześkowiak-Krwawicz:

„Cóż to jest Rzplta?” — pytał autor anonimowego pisemka z r. 1661 i odpowiadał: „są szlachta wszyscy zebrani do kupy, czyniący z siebie stan senatorski i rycerski pod dyrekcyją króla podani”. Rzeczpospolita wybierała króla i zawierała z nim umowę, Rzeczpospolita zawiązywała konfederacje, Rzeczpospolita wreszcie „pochylała się z troską” nad losem tych, którzy jej nie tworzyli. Te (rzadkie) wypowiedzi, których autorzy upominali się o poprawę losu chłopów, często pokazują, jak bardzo byli oni wyłączeni ze wspólnoty. „Wielka jest tego potrzeba, aby Rzeczpospolita w to wejrzała, przykładem inszych narodów, aby panowie poddanych swoich podług swej woli nie łupili” — napominał Szymon Starowolski, uznając, „że to do Rzeczypospolitej należy”, a Konarski starał się przekonać młodzież, że Rzeczpospolita powinna „od tak grubego i nieludzkiego poddaństwa oswobodzić oracza”. Kiedy pod koniec w. XVIII pojawiły się wystąpienia, w których dostrzegano inne stany i chciano włączyć je w narodową wspólnotę, ich autorzy operowali już innymi pojęciami: naród, lud, towarzystwo [sc. społeczeństwo], ewentualnie — wspólna ojczyzna. [...] Trzeba tu zrobić jedno istotne zastrzeżenie: to zawłaszczenie Rzeczypospolitej przez szlachtę nigdy właściwie nie było w dyskursie politycznym całkowite, „wszystka Rzeczpospolita”, nie tylko w XVI w. i nie tylko w rozważaniach teoretyków, mogła oznaczać wszystkich mieszkańców państwa polsko–litewskiego, mogło się w niej znaleźć miejsce dla mieszczan, Kozaków, a nawet chłopów, bo tak chyba należy interpretować, na przykład, słowa księdza Chądzyńskiego:[...] ''trzeba by to piekło zburzyć panom Polakom, a Rzeczpospolitą polską po ludzku postanowić, żeby i kmiotkowie nie byli w opresyjej nie tylko od obcych, ale i od panów własnych''. Czasem, jak w przypadku Chądzyńskiego, łączyło się to z krytyką istniejącej rzeczywistości lub z polemiką (niekoniecznie świadomą) z obowiązującym dyskursem, czasem zaś wynikało z okoliczności — szczególnie nieszczęść, które dotykały państwa i całej zamieszkującej je wspólnoty, a nie tylko szlacheckich obywateli. Jednak takie wypowiedzi przez cały w. XVII i znaczną część XVIII stanowią margines — i to raczej wąski — dyskursu politycznego, z którego chłop i mieszczanin praktycznie zniknęli. Z pewnością usunięto ich poza Rzeczpospolitą, a tym samym poniekąd poza horyzont postrzegania uczestników życia politycznego. Słowa: „my, my sami” szesnastowiecznego autora słychać niemal do końca istnienia Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Jeszcze zaproponowany na sejmie 1789 r. projekt reform politycznych Zasady do formy rządu nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości, że mowa w nim o Rzeczypospolitej szlacheckiej.''

Powtórzmy jednak: każdy kto poddaje słusznej skądinąd krytyce sam fakt zawężenia pojęcia Rzeczpospolitej li tylko do polskiej i katolickiej w większości szlachty, popełnia anachronizm jeśli upatruje w tym jakowejś rodzimej specyfiki, gdy w czasach istnienia I RP obywatelstwo i pełnia praw przysługiwały, o ile w ogóle, jedynie wąskim grupom obejmującym często dosłownie promil danej społeczności. Wyjściem nie były tu zabory jak pieprzy głupi Jaś Sowa, gdyż skazywały nas na kolonialną w istocie pseudomodernizację, a więc w interesie obcych metropolii a nie rodzimej ludności o poślednim dotąd statusie. Widać to dobrze na opisanym przez Wiślicza przykładzie ziem zajętych przez Austrię, gdzie śmiałe reformy społeczne szły w parze z gwałtownym wzrostem obciążeń fiskalnych dla chłopstwa, oraz przymusem dożywotniej wtedy służby wojskowej, co wywoływało wśród niego zrozumiały opór. Niemniej gdyby nie poniechanie przez władze zaborcze całkowitego zniesienia pańszczyzny, nie wiadomo jak wyglądałyby perspektywy zachowania polskości w Galicji - o niejakiej desperacji i ówczesnym pesymizmie w tym względzie świadczy pismo anonimowego autora z czasów Sejmu Wielkiego, który już tylko w obawie przed tureckim najazdem upatrywał szans skłonienia tamtejszego chłopstwa do ponownego przyjęcia władzy Rzeczpospolitej, nie bez podstaw kojarzącej mu się z poddaństwem wobec szlachty. Dlatego wyjściem z tej matni było uobywatelnienie wykluczonych dotąd ze wspólnoty politycznej chłopów i mieszczan, oraz modernizacja na własnych, polskich warunkach, czego próbą była Insurekcja Kościuszkowska i wcześniejsze reformy podjęte przez Sejm, na ile udane to osobna sprawa. Sporo można by tu wytknąć np. kompletnie niepotrzebne zaprowadzenie dziedziczności tronu czy odebranie praw szlacheckiej ''gołocie'', które tak rozsierdziło wielu ''panów braci'' pchając ich ku poparciu Targowicy, czemu niespecjalnie można się dziwić. Nie mnie rozstrzygać ile należy zrzucić tu na karb gorączkowego pośpiechu, a ile w tym złej woli czy zwykłego niedołęstwa reformatorów, niemniej generalnie wykonano krok w dobrą stronę podjęty później już w warunkach narodowej niewoli przez działaczy niepodległościowych następnych pokoleń. Nie było zresztą innego wyjścia, bowiem wszelkie nawet jeśli z pozoru pożyteczne reformy w wykonaniu zaborców, godziły w polski interes narodowy jako powzięte z obcej łaski i takimże celom służące. Trafnie ujął to Grzegorz Kucharczyk:

''Zabory pozbawiły nas państwa, podstawowego narzędzia inicjowania i przeprowadzania procesów modernizacyjnych w XIX-wiecznej Europie. W tym sensie można powiedzieć, że „długi” wiek XIX był w naszej historii epoką modernizacji zależnej/rozwoju zależnego; modernizacji, której cele, motywy i tempo wytyczała władza zaborcza, realizując w ten sposób własne cele. Powtarzając to, o czym już była mowa – chodziło o doprowadzenie za pomocą tej zależnej modernizacji do zupełnej integracji ziem polskich z organizmem państwa zaborczego. W ostatniej ćwierci XIX wieku zarysował się i inny scenariusz, który można opisać trzema słowami: modernizacja – dezintegracja – integracja. Kluczowy miał być ten środkowy etap, tj. doprowadzenia do trwałej dezintegracji polskiej wspólnoty narodowej za pomocą takich zabiegów modernizacyjnych, jak uwłaszczenie chłopów. Ci ostatni mieli tworzyć „naród lojalny” w opozycji do „wiecznych wichrzycieli”, czyli polskichelit (szlacheckich i duchownych). Takie były zabiegi władz pruskich, które już w połowie XIX wieku w wydawanej przez siebie polskojęzycznej gadzinówce przekonywały polskich włościan, że „król Prus to nowy Kazimierz Wielki, król chłopów” chroniący ich przed samowolą polskich dziedziców, którzy wraz z „rozuzdanymi księżmi Polskę zgubili”, a poddanych traktowali „jak inwentarz”. Do tego programu nawiązywał potem Bismarck. Własną wersję polityki stworzenia w oparciu o modernizację (uwłaszczenie na wsi) dwóch polskojęzycznych narodów uprawiali po 1864 roku Rosjanie. Dokładnie odwrotnemu celowi służył program polskiej samomodernizacji (ruch organicznikowski zapoczątkowany w zaborze pruskim po powstaniu listopadowym), którego twórca (Karol Marcinkowski) jako swój najważniejszy cel widział odbudowanie wśród Polaków zanikającej „towarzyskości społecznej” i upadającego „wzajemnego kredytu [tj. zaufania – G. K.]”. Słowem, chodziło o konsolidację polskiej wspólnoty narodowej w oparciu o własną suwerenność kulturową. Celem było, jak pisano w polskiej prasie, „unarodowienie postępu cudzoziemskiego”. Tak, abyśmy nie stali się „Irokezami nad Wisłą”, jak pisał w 1849 roku Hipolit Cegielski.''

Nie tyle naiwnością, co wprost skrajną głupotą jest więc sądzić, że jakikolwiek kolonializm może nieść ze sobą pożyteczne skutki dla podbitej ludności - jestem pewien, że gdyby którykolwiek działacz niepodległościowy w Azji, Afryce czy Ameryce Południowej z aprobatą powoływał się na kocopoły Marksa o ''postępowym'' charakterze panowania Brytyjczyków w Indiach, zostałby za to rychło zlinczowany przez współtowarzyszy, i w sumie słusznie. Tylko patologicznie zakompleksione ''polactwo'' daje sobie srać na łeb takim jak głupi Jaś Sowa czy Leder albo insza neobolszewicka szczujnia, wmawiająca nam żeśmy byli jedynie mierzwą dziejów, zamiast wskazywać na fakt, iż jednak aktywnym podmiotem historii nawet jeśli tylko na jej obrzeżach, rzeczywiście podnosząc tym kwestię naszej emancypacji. Wynarodowionym skurwysynom nie pozwala jednak na to nienawiść do polskości, utożsamianej przez nich ze szlachetczyzną i to wbrew konstatowanym przez nich samych fundamentalnym zmianom społecznym, jakie zaszły w międzyczasie od upadku I Rzeczpospolitej, co za durnie! Niechże zdecydują się w końcu, czy ''baza'' ekonomiczna kształtuje ''nadbudowę'' kulturową i polityczną, wtedy zaś całe ich narzekanctwo na rzekomo tkwiącą nadal w przebrzmiałej dworkowej zaściankowości i katolicyzmie polskość idzie w diabły, a skoro jednak rzeczy mają się na odwrót znaczy, iż marksistowskie jak i liberalne fantazmaty nijak się mają do opisu rodzimej rzeczywistości - albo albo. Na to jednak musieliby porzucić typowe dla kolonialnej w istocie patointeligencji lenistwo umysłowe, gnuśność pozwalającą jej robić jedynie za pas transmisyjny idei zaczerpniętych z metropolii, i zdobyć się wreszcie na próbę choć samodzielnego ogarnięcia polskiego doświadczenia dziejowego, a to niestety z racji niereformowalności tejże pasożytniczej grupy może się odbyć tylko po trupie jej co bardziej obmierzłych członków. Znamienne, iż wspomniany Leder na poparcie swych tez odwołuje się przy tym otwarcie do czołowego przedstawiciela, fundatora właściwie endecji jakim był sam Dmowski! Jak relacjonuje jego przekaz Filip Memches:

''Jest wreszcie Andrzej Leder, autor głośnej „Prześnionej rewolucji. Ćwiczeń z logiki historycznej” (2014). W książce tej stawia on tezę, że nowoczesność Polakom zaserwowali najeźdźcy z III Rzeszy i Związku Sowieckiego. Doprowadzili oni do zniknięcia szlachty i Żydów. Społeczeństwo polskie zostało zatem przeorane, lecz nie przepracowało tego, co się z nim stało (radykalną zmianę „prześniło”). Znamienne, że Leder w wywiadach wprost powołuje się na myśl lidera endecji. Aż się prosi przywołać dwa cytaty z wypowiedzi filozofa. W roku 2013, w rozmowie z portalem „Krytyki Politycznej” mówił: „W Polsce kulturową stawką jest to, czy 70 procent byłych chłopów będzie udawać, że jest szlachtą, co jest aktualnie realizowanym scenariuszem, czy przynajmniej część z tych ludzi powie sobie, że ich tożsamość jest przeciwko szlachcie, że szlachta to jest jednak popaprana tożsamość. W tym sensie jestem sojusznikiem Dmowskiego, nie ma lepszego krytyka szlachetczyzny”. Rok później na łamach „Gazety Wyborczej” kontynuował tę myśl: „Dmowski nienawidził kultury dworkowej. Pisał, że polski inteligent ze szlacheckim rodowodem jest niezwykle wyrafinowany, bo przyjął z Zachodu całą kulturę i edukację, ale jest barbarzyńcą w sensie społecznym. Nie umie pracować, nie umie realizować żadnych celów społecznych. Żyje z pracy innych w sposób całkowicie bierny i gnuśny. Trafił w sedno. Szlachecka tożsamość zwalnia całkowicie z odpowiedzialności. Gnuśność społeczna”.''

Nawet co poniektórzy lewacy zdają sobie sprawę z pułapek takowego ''mentalno-kulturowego'' podejścia, gdzie kategorie ''chama'' i ''pana'' oraz ich wzajemnych relacji nabierają niemalże ''metepsychicznego'' zabarwienia, by wymienić krytykę autorów ''Praktyki Teoretycznej'' świeżego wysrywu sławiącego zbrodniarza i zdrajcę jakim był Jakub Szela:

''Nie chodzi o to by w zabiegach uniejednoznaczniających obraz dobrych chłopów i złej szlachty dostrzegać wadę tekstu. Problem polega jednak na tym, że fundacyjny zabieg formalny wykorzystany przez autora ma niebagatelny wpływ na portrety psychologiczne jego bohaterów, a tym samym – na całą wizję historii i sprawczości politycznej, jaką da się wyczytać z powieści Raka. Pod koniec utworu wydarza się przecież rzecz niby przewrotna, ale jednak będąca logiczną konsekwencją wcześniejszych zwrotów akcji: Bogusz w ciele Szeli wywołuje chłopski bunt i można odnieść wrażenie, że jest to możliwe jedynie dzięki jego w gruncie rzeczy szlacheckiemu wnętrzu. W końcu „pan nigdy naprawdę nie schamieje, a cham nie będzie panem”. Paradoksalnie, to szlachecka buta i pańska pewność siebie umożliwiają materializację chłopskiego gniewu. To odwrócenie nie stanowi jedynie zwykłej niekonsekwencji fabularnej – jest potwierdzeniem wizji historii, w której sprawczość może znajdować się jedynie w ręku klas posiadających. I to nie tylko ze względu na ich strukturalne i ekonomiczne możliwości, lecz dzięki dyspozycjom psychicznym. Gdyby diagnozę tę pociągnąć do końca, konflikt klasowy stałby się kategorią metafizyczną, moglibyśmy bez poczucia żenady rozmawiać o chłopskiej mentalności. Radosław Rak w Baśni o wężowym sercu odpodmiotawia chłopów, odbierając im polityczną sprawczość. Historia rabacji jest po prostu historią wyjątkowej jednostki, która prowadzi za sobą tłum. Co gorsze – jednostki, która posiada moc sprawczą tylko dlatego, że przywykła do niej w czasie swojego szlacheckiego życia.''

- rzecz jasna powyższe dość trzeźwe jak na lewaków spostrzeżenia nie przeszkadzają im nadal ślepo hołdować socjal-liberalnej w istocie teorii ''walki klas'', jakiej nijak nie sposób zastosować do polskich realiów dziejowych, z podanych wyżej przyczyn. Również dlatego, że co w takim razie z ostrymi nieraz konfliktami wewnątrzklasowymi, i to nie tylko jeśli idzie o poróżnione mocno na tle etnicznym, religijnym i majątkowym chłopstwo, ale w jeszcze większym stopniu tyczy to sprawujących nad nimi rzekomo ''klasową hegemonię'' ich panów. Tymczasem szlachta nigdy nie była monolitem pod względem wymienionych przed chwilą kategorii, zwłaszcza różnice zamożności decydujące o faktycznej hierarchii władzy i sprawczości politycznej z braku oficjalnej tytulatury arystokratycznej, wytwarzały silne napięcia i konflikty w kontraście z formalnie zadekretowaną równością wśród ''panów braci''. Jeśli ktoś nie pojmie faktu istnienia od zarania Rzeczpospolitej właściwie czegoś w rodzaju ''proletariatu szlacheckiego'' i jakie niosło to konsekwencje dla stabilności porządku ustrojowego państwa, ten nigdy nie zrozumie dlaczego pierwsi lewicowi radykałowie na ziemiach polskich wywodzili się przeważnie z tak pogardzanych przez Ledera czy Sowę herbowych chudopachołków. Nie mój cyrk nie moje małpy, niemniej wypada z satysfakcją w sumie skonstatować, że skurwiała mentalnie obecna lewica antypolska wyrzekając się takowych, sra tym samym sobie koncertowo na łeb - przecie do dziś różne monarchistyczne spierdoliny tęskniące za Francą Josefa i kąserwatyści osobliwie krakoscy, gromy miotają na tradycję powstańczą obwiniając za nią ''spiski socjalistów'' na czele z Piłsudskim. Tymczasem to co mieni się dziś być lewą stroną sceny politycznej nad Wisłą, przedkłada zdecydowanie nad XIX-wiecznych insurekcjonistów cuchnących im obmierzłym dla nich patriotyzmem, ludzkiego gada jakim był Szela i tego typu zdradzieckie, parchate kurewstwo. Toż samo tyczy ich pozornych jedynie liberalnych adwersarzy, którym obecnie imponuje psychopata i ordynarny socjaldarwinista Kurwin i jego pomiot, a nie ktoś w typie pomienionego już Karola Marcinkowskiego - liberała ale i przy tym społecznika leczącego gdy trzeba ubogich bezpłatnie, polskiego patriotę i działacza niepodległościowego.

Innym czynnikiem z dziejów Rzeczpospolitej Obojga [ a tak naprawdę wielu ] Narodów rozbijającym prostacki schemat ''walki klasowej'', jest zaciekła nienawiść między zamieszkującymi ją niepolskimi mniejszościami, by wymienić morderczy wprost konflikt między Kozakami i rusińską ''czernią'' chłopską a Żydami. Nawet jeśli opis bestialskich pogromów zawarty w kronice Natana Hanowera jest przesadzony w typowej dla epoki manierze, nie sposób zaprzeczyć iż takowe miały miejsce na bezprecedensową w owych czasach skalę, ani zwalić za to winę na rzekomy ''polski imperializm''. Bowiem jak wykazali to przywoływani już w tym miejscu onegdaj historycy Zdzisław Anusik i Henryk Litwin, przed wybuchem powstania Chmielnickiego na Kijowszczyźnie, obszarze rdzeniowym obecnej Ukrainy, polski szlachcic był co najwyżej klientem ruskiego magnata i wśród miejscowych ''panów'' Lachy stanowiły zdecydowaną mniejszość, taki to ''kolonializm'' odchodził w dawnej RzPlitej:). Dlatego nie zamierzam jak mówię kreślić jej sielankowych wizji, gdzie jakoby zgodnie współżyły różne nacje, religie i warstwy społeczne, lecz postrzegam szlachecką republikę raczej jako polityczny tygiel, w którym ścierały się nieustannie racje różnych stron w ostrej nieraz debacie publicznej. Jest wszakże fundamentalna różnica między doktryną uznającą naturalność konfliktów społecznych, jednak dążącą do uzgodnienia argumentów przeciwników, by uzyskać niechby chwiejny ład publiczny w imię dobra wspólnego, a programowymi terrorystami jakimi w istocie są socjaliści jak i liberałowie, odrzucającymi powyższe bowiem ślepo hołdują ''walce klas'' zamieniającej każdą społeczność w pole bitwy, rozrywane nieustanną przemocą polityczną. Komu więc Rzeczpospolita miła i jest republikańskim wolnościowcem przywiązanym do idei państwa jako dobra wspólnego, a nie zła koniecznego lub i to nawet nie jak w przypadku liberałów i libertarian, albo narzędzia ''dyktatury klasowej'' czyli w praktyce tyranii samych komunistów jak socjaliści, ten powinien jednych co i drugich srogo napierdalać po równi. Na tym tle powtarzam autentycznym mankamentem było wykluczenie ze wspólnoty politycznej rodzimego chłopstwa, aczkolwiek jak wskazywaliśmy już anachronizmem jest wymaganie, by w owych czasach plebejusze cieszyli się w stojącej szlachtą Rzeczpospolitej przywilejami, na jakie nie mogli liczyć w żadnym innym z ówczesnych państw Europy. O tym należy koniecznie pamiętać zanim pocznie się stawiać gromkie zarzuty dziejom Polski, bolejąc obłudnie nad ''wykluczeniem klasowym'' chłopstwa w dawnej RzPlitej, samemu przy tym stosując je zwykle wobec ''hołoty od pińcset'' a znam sporo takowych przypadków. Nie przeczę przy tym zasadności badań nad ''innym'' szlacheckiej republiki - chłopem polskim czy rusińskim, wyznawcą prawosławia, islamu, protestantem czy Żydem, kobietą z gminu jak i szlachcianką oraz ich statusem etc., bowiem o ile tylko podejdzie się do nich bez zbędnych ideologicznych uroszczeń, jestem pewien przyniosą obfity i wartościowo merytoryczny plon badawczy. Na to jednak należy położyć wreszcie kres nieznośnej manierze powielania stalinowsko-hitlerowskich fantazmatów, sięgającej nawet po ordynarne schematy antypolskiej propagandy zaborców jeszcze, tyle że na postmodernistyczną modłę jak czynią to obecnie neomarksistowskie spierdoliny dokonujące inwazji na rodzimą historiografię. Mając gęby wypełnione frazesami o zwalczaniu widmowego ''polskiego kolonializmu'' sami dowodzą tym swego zniewolenia płynącymi z Zachodu miazmatami ''wokeizmu'' i ''cancel culture'' - nienawiści do własnych korzeni, usiłując nieudolnie dostosować je do lokalnych uwarunkowań, wzorem przedstawicieli stalinowskiej ''szkoły historycznej'' na których ''dokonania badawcze'' bezmyślnie się powołują. 

Wypada zaś przystać na to, iż jesteśmy już innym całkiem społeczeństwem a czas II wojny światowej stanowi pod tym względem dla nas radykalną cezurę, i wyciągnąć stąd należyte konsekwencje. Nie ma więc sensu pierdolenie o mentalności szlacheckiego zaścianka i kruchty, które jakoby do dziś nam ciążą, bowiem przeczy to nie tylko marksistowskiemu przeświadczeniu o decydującej roli przemian ekonomicznych i społecznych dla kulturowej i politycznej ''nadbudowy'', co nade wszystko zwyczajnie neguje wspomniane dziejowe okoliczności jakie od tamtego czasu zaszły, oraz ich wpływ na obecną sytuację Polski. Absurdalnym stąd jawi się teraz ubieranie w szlacheckie kontusze czy rzymskie togi, ale i chłopskie sukmany albo robocze drelichy zeszłowiecznych proletariuszy jak co poniektórzy - no chyba, że kupimy PR-owskie sztuczki korposzczurów wmawiających sobie, iż stanowią ''kognitariat'', kiedyś było na to lepsze określenie: ''Rousseau z rynsztoka''. Zarazem jednak prawidła rządzące ludzkimi wspólnotami nie zmieniły się właściwie ani trochę od starożytności czy pogardzanego tak dziś niesłusznie ''średniowiecza'', wystarczy pobieżna choć lektura Tukidydesa by się o tym przekonać, więc studiowanie pism politycznych z zamierzchłych epok jak i odwoływanie się do przykładów historycznych ma wciąż jak najbardziej sens, aby znaleźć w nich jeśli nie zaraz gotowe rozwiązania ustrojowe, to choć inspirację dla takowych w obecnym czasie. Poszukiwaniem ich jednak zajmiemy się już inną porą jako się rzekło na wstępie, a ponieważ zaczęliśmy od Bartosiaka i to w nader aprobatywnym tonie, stąd aby kto nam nie zarzucił, iż należymy do czeredy jego bezkrytycznych fanów nadmienimy tylko, że za kompromitujące nieco dlań uznać należy powoływanie się w swych wystąpieniach na parahistoryczne brednie głupiego Jasia Sowy. Rozbiorem serwowanych przez tego nadętego durnia bzdur zajmowaliśmy się już tu onegdaj, a i tak nie sposób dorównać w tym parze znakomitych badaczy, jakimi niewątpliwie są Jacek Matuszewski i Wacław Uruszczak, którzy dokonali na nich wprost ''mordu rytualnego'' za pomocą merytorycznej argumentacji, tak że obsranemu Jasiowi pozostało po tym jedynie żałośnie wyskomleć, iż nie miał nawet zamiaru pisać dzieła historycznego. Dodam więc tylko, że główna bodaj teza lansowana przez tumana brzmi, iż dawna Rzeczpospolita od czasu pierwszego bezkrólewia i obioru monarchy praktycznie przestała być państwem, stając się przeto jakoby ''fantomowym ciałem króla''. Tyle że dureń nie pojmuje najwidoczniej, iż pierwszym elekcyjnym królem polskim był nie kto inny jak Władysław Jagiełło... i to dlatego szlachta wywodząca się z rycerstwa zyskiwała przez cały XV i pocz. XVI-ego stulecia kolejne przywileje od Jagiellonów, które zmuszeni byli jej udzielać aby ich obrała swymi władcami. Mam więc rozumieć, że to ''widmowe państwo'' stoczyło dwie zwycięskie wojny z Zakonem Krzyżackim o dostęp do morza, zawiązało unię wraz Litwą oraz pokojowo za zgodą miejscowych elit inkorporowało rusińskie ziemie dzisiejszej Ukrainy do Korony, odpierając w międzyczasie inwazje ze strony wrogich jej Moskwy, Habsburgów co i osmańskiej Turcji? Kurwa, nie mam słów... i to bezczelne gówno obnosi się jeszcze ze swymi kłamstwami po mediach, bredząc coś o rzekomo zbawiennym charakterze rozbiorów Rzeczpospolitej, a masy zakompleksionego polactwa na miejscu zwące się ''Europejczykami'' klepią po nim bezmyślnie, i co gorsza ma on swych następców, jeszcze bardziej jadowitych w swej głupocie. Nie dziwota stąd, iż powołuje się nań również taki szmaciarz jak Piskorski, jawnie prorosyjski naziol i podobne mu spierdoliny z ''Bezmyśli Antypolskiej'', stąd rozprawie z takowymi poświęcone były niniejsze rozważania. 

Poza tym złotousty pan Jacek powiela często w swych wystąpieniach za Sową tezę o ''dualizmie na Łabie'', przebrzmiałą całkiem i nie odpowiadającą stanowi badań historii gospodarczej od co najmniej trzech dekad już będzie. Wspomniany znawca dziejów polskiego chłopstwa Piotr Guzowski trafnie skonstatował w jednym z wywiadów, że ''pozwala ona niehistorykom (filozofom, socjologom, politologom czy ekonomistom) posługiwać się argumentami (pseudo) historycznymi'', pozostając na bezpiecznym dla nich gruncie utrwalonych stereotypów. Po co się bowiem wysilać, skoro można dla uzyskania popularności jechać znanymi do urzygu prostackimi uproszczeniami, ludzie przecież są jak inżynier Mamoń i lubią zwykle jedynie to, co już znają i zapewnia im przeto złudny komfort bezmyśli. Tymczasem sprawa z ''dualizmem połabskim'' nie klaruje się tak jasno jak Bartosiak za Sową bezkrytycznie przyjmuje - dla wykazania tego przywołajmy na koniec fragment artykułu historyka Krzysztofa Kowalewskiego, relacjonującego obecny stan badań dziejów gospodarczych ziem dawnej Rzeczpospolitej:

''Także w polskiej historiografii pojawiły się próby rewizji utrwalonego modelu gospodarki folwarczno-pańszczyźnianej. Ów „klasyczny” model jest jednym z najwybitniejszych osiągnięć XX-wiecznej historiografii polskiej; stworzyło go wielu badaczy, wśród których najważniejszą zapewne rolę odegrali w okresie międzywojennym Jan Rutkowski, a w okresie powojennym nawiązujący do jego badań Witold Kula i Marian Małowist. W modelu tym nowożytna Rzeczpospolita jest traktowana jako klasyczny przykład oddziaływania koniunktury w dalekosiężnym handlu zbożem. Popyt na zboże na Zachodzie Europy zachęcał polskich właścicieli ziemskich do tworzenia folwarków, czyli własnych gospodarstw rolnych prowadzonych przez właścicieli ziemskich lub ich zarządców i produkujących na rynek. Dochód z eksportu zboża przewyższał bowiem dochody, jakich szlachta mogła się spodziewać z czynszów. Jednak w miarę rozwoju badań okazywało się, że geneza gospodarki folwarczno-pańszczyźnianej w Rzeczypospolitej wydaje się o wiele bardziej złożona. Folwarki (w rozumieniu podanym powyżej) zaczęły bowiem być zakładane już w XIV, a na pewno w XV w., najwcześniej w majątkach kościelnych, czyli jeszcze przed nastaniem XVI-wiecznej europejskiej koniunktury na zboże. Piotr Guzowski nawiązując do dawniejszych badań Jerzego Topolskiego i Andrzeja Wyczańskiego, pokazał znacznie większy niż dotąd zakładano udział rynku lokalnego w handlu zbożem. Ukazał także obecność na tym rynku produktów z własnych gospodarstw chłopskich. Także pańszczyzna nie była wprowadzana automatycznie wraz z powstawaniem folwarków.''

- dodajmy na koniec, że sam Guzowski w innym fachowym artykule zwraca uwagę, iż ''ustawy zwiększające poddaństwo i ograniczające wychodźstwo chłopów ze wsi pojawiły się już w czasach Kazimierza Wielkiego'', a więc pierwociny systemu pańszczyźnianego sięgałyby aż XIV wieku jeszcze! O jakim więc ''dualizmie na Łabie'' i kolonialnym uzależnieniu od Zachodu można by tu mówić, które owszem zresztą groziło nam i to już w tak zwanym ''złotym wieku'', tyle że raczej z przyczyn natury politycznej - o tym jednak będzie traktował już inny wpis, gdzie rzecz postaramy się opisać powołując na zapoznanego, a bodaj najwybitniejszego myśliciela dawnej Rzeczpospolitej Andrzeja Maksymiliana Fredrę.


sobota, 22 maja 2021

Globalny ma[cz]oizm.

Dziś zajmiemy się innym, potencjalnie szkodliwym efektem polityki PiS-u, obok zaprowadzanego właśnie Nowego Ładu, ''polskiego'' jedynie z nazwy. Podkreślmy to bowiem jeszcze raz z naciskiem, że jego główne zło zasadza się na imitacji Zachodu, co już z fatalnym skutkiem przećwiczyliśmy za Baal-cerowicza i wystarczy. Nawet wtedy nie miało to sensu, gdy liberalny Okcydent wydawał się u szczytu swej potęgi, a co dopiero teraz, kiedy pogrąża w politycznej demencji ''wokeizmu'', bazującego na doprowadzonym do swych ostatecznych konsekwencji pato-indywidualizmie. Z pozoru przeczy temu towarzyszące mu założenie o zdeterminowaniu jednostki przez jej cechy biologiczne jak płeć, rasa czy takie lub inne ciągoty seksualne. Wszakże traktuje się je tu jako rzekomy ''konstrukt społeczno-kulturowy'', który jednostka może jakoby wedle swej woli zmieniać, oto więc libertariańskie ''ja uber alles!'' w czystej niemal postaci [ do tego brakuje jeszcze tylko oficjalnej intronizacji Człowieka w miejsce Boga, ale spokojnie - gadanina o ''antropocenie'' szykuje już pod to grunt ]. Dlatego właśnie Kaczyński brzmi tak nieprzekonująco dla mnie, stawiając za wzór do którego mamy dążyć dobrobyt Zachodu, aczkolwiek zdaję sobie sprawę z atrakcyjności wciąż niestety podobnych stereotypów wśród rzesz Polaków i Polek. Jest to nic innego, jak żerowanie na kompleksach post-narodowej biomasy zamieszkującej między Odrą a Bugiem, sytuując się na antypodach dotychczasowej polityki PiS przynajmniej z pierwszych lat rządów, gdzie dużo było o ''suwerenności'' i ''wstawaniu z kolan''. Być może inaczej się nie da, ale też trudno nie nazwać tego jawną kapitulacją ani też żądać od ludzi, jakim względna niechby państwowa niepodległość droga, byśmy się pod tym podpisywali. Formacja rządząca [ powiedzmy ] może jednak póki co raczej spać spokojnie, bo jak zwykle jest silna słabością pożal się opozycji. I tyczy to również Kucfederacji, która ustami Winnickiego przecwelonego liberalnie na modłę Bosaka, bredzi znowu o ''socjalistach'' z PiS. Tłumaczyć wam daremne wolnorynkowe tumany, że socjalizm to nie etatyzm, bo dla komuchów państwo nie znaczy nic, i lewicowość nie ma nic wspólnego z jakowymś ''rozdawnictwem'', lecz jego hasłem jest ''arbeit macht frei'', czyli to co właśnie proponujecie. Owszem, wygląda na to iż PiS kupił sobie jeśli nie następną kadencję, to na pewno miękkie lądowanie w ''nowej normalności'', tyle że kuce kompletnie nie ogarniają na czym polega sukces uprawianego przez rządzących rzekomo ''socjalistycznego'' rozdawnictwa. Kapitalną historię pod tym względem opowiedział mi ostatnio jeden znajomy, człowiek zaradny i ogarnięty życiowo, żaden tam ''przegryw'' jakimi tak gardzą bieda-libertarianie. Dotąd głosował na PiS, ale ponieważ nie godzi się na wyprzedawanie przez tę formację resztek suwerenności narodowej, deklaruje teraz poparcie dla Solidarnej Polski. Na pewno za to nie odda głosu na Kompromitację stojącą post-korwinowymi kucerzami i przecwelonymi wolnorynkowo niby-narodowcami, bo jak sam słusznie twierdzi przysłowiowego ch*ja znają się oni na realnej, a nie tylko czysto teoretycznej ekonomii. Otóż jego z kolei kumpel, człowiek obracający bywało w życiu sumami, że daj nam takowe kiedykolwiek obaczyć w ręku, oświadczył mu niedawno, iż po raz pierwszy poprze PiS, bowiem ten da mu dodatkowe parę stówek, a opozycja ni cholery. Najśmieszniejsze, że znajomy - ten od Solidarnej Polski - jest dlań ''korwinowcem'', co stanowi w jego ustach obelgę, a to dlatego, że oponuje przeciwko temu, aby tacy jak on dostali od UE de facto drobne w istocie sumy. Podkreślam, mowa tu nie o żadnych ''przegrywach'', biedakach i zdeprawowanej hołocie żerującej na socjalu, jaka wedle korwinozjebów stanowi rzekomo twardy elektorat PiS, ale jednostkach pracowitych, zamożnych i ogarniętych życiowo. Nade wszystko zaś pragmatycznych aż do bólu, stąd zdaje się wielu z nich formacja Kaczyńskiego właśnie kupiła sobie ''polskim'' jedynie z nazwy ładem, więc obejdzie się bez takich jak ja przywiązanych do idei zachowania choć resztek suwerenności państwowej i narodowej. Bowiem ludzie, którzy nauczyli się wartości pieniądza w życiu, nie pogardzą żadnym groszem, nawet drobniakami, ot i cała tajemnica ''socjalistycznego'' jakoby rozdawnictwa, uprawianego przez PiS. Kuc jednak w swej aroganckiej tępocie i chamstwie nigdy tego nie ogarnie, bo i skąd skoro zazwyczaj sam jest tylko bieda-libertarianinem gotowym toczyć pianę godzinami o ekonomii jako ''ludzkim działaniu'', zamiast samemu wziąć się wreszcie do jakiej roboty. Wygodniej jednak pieprzyć w kółko farmazony o ''biedakach'' jakoby tylko głosujących na PiS, kompensując sobie fakt bycia nędznym, godnym pogardy przegrywem życiowym, a do tego często gęsto psychopatą.

Tyle co do zagadnień bieżących, przejdźmyż więc do rozpatrywania bardziej długofalowych skutków polityki PiS, tym razem w dziedzinie migracji. Jak to wygadał się przed paru laty, i pożegnał za to z urzędem minister Chorąży, od początku nie chodziło o to czy w ogóle będziemy przyjmować migrantów, a jedynie skąd będą oni do nas masowo napływać. Nie chcieliśmy - i słusznie! - wciskanych nam wówczas przez UE nachodźców z Syrii, Afganistanu czy czarnej Afryki, ale nikt nie mówił przecie o tych z najbliższego nam wschodu... Jak i drugiego krańca Eurazji, bowiem coraz częściej mamy do czynienia w kraju z migrantami z Indii i Nepalu, a przebąkuje się nawet i o Filipinach. Tak się zaś składa, że we wszystkich tych państwach działają silne maoistowskie partyzantki terrorystyczne, z czego mało kto u nas zdaje sobie sprawę, bo i skąd. Wszakże jak tak dalej pójdzie, i liczba migrantów stamtąd będzie przyrastać w lawinowym tempie nad Wisłą, za niedługo ten ''egzotyczny'' dla nas dotąd problem stanie się wkrótce i naszym. Lepiej więc zawczasu przygotować się nań rozpatrując sprawę, aby uprzedzić ewentualny szok kulturowy stąd płynący. Bowiem rzecz nie istnieje kompletnie w dyskursie publicznym o ile  mi wiadomo, w przeciwieństwie do jakoś tam już oswojonego islamu, choć i tu niemałym zaskoczeniem zapewne dla większości Polaków byłoby uświadomienie im, że największe muzułmańskie państwo świata leży nie na Bliskim, lecz Dalekim Wschodzie i jest krajem niearabskim. Mowa rzecz jasna [ nie dla wszystkich ] o Indonezji, zaś druga po nim wspólnota wyznawców islamu także mieści się na drugim krańcu Eurazji - w Indiach szacowana na ok. 140 mln ludzi, nikt tak naprawdę nie wie ilu sobie faktycznie liczy. Dowodem jak bardzo nasze postrzeganie odklejone jest tu od realiów są Malediwy, kojarzone nad Wisłą zwykle jako tropikalny raj, skąd obecnie nadaje swe gorące apele o poszanowanie rzekomo zagrożonych w Polsce praw kobiet i pederastów Kinga Rusin. Atoli wpierw powinna zająć się ich losem na miejscu, gdzie przebywa bowiem panuje tam restrykcyjne pod tym względem prawo szariatu, z wszystkimi tegoż konsekwencjami. Kinia zamiast więc pierdolić KODziarskie farmazony, niechże na znak protestu przespaceruje się z flagą LGBT ulicami stolicy ''tropikalnego raju'' jaką jest Malé, sądzę że pozwoliłoby to rozwiązać kwestię tego żeńskiego tumana raz na zawsze. Bowiem nie żartują na Malediwach w owych sprawach, o czym przed paru laty przekonał się jakichś lokalny nieszczęśnik, co śmiał publicznie wyznać swą niewiarę w Allaha. Ledwo miejscowa policja odratowała go po tym od linczu rozjuszonego tłumu, ale najlepsze bodaj było potem - dzień później w dzienniku ichniej tv odszczekał wyraźnie przerażony swą deklarację, bo gliniarze na komisariacie wytłumaczyli mu dobitnie, że jeśli tego nie uczyni urwą mu łeb. Tak więc go Kinga, go - bierz ich dziewczyno! I niech no tylko nie przyjdzie któremu z polskich ambasadorów w owym rejonie świata odratowywać idiotkę, bo godzien przez to będzie jeno połamania mu kulasów.

Zostawmy jednak powiadam zagadnienie islamskie, jako dość już oswojone w rodzimym dyskursie publicznym, i zajmijmy całkiem dlań dziwacznym, jaki stanowi fenomen globalnego maoizmu poza Chinami. Za kanwę rozważań posłuży nam traktująca o tym praca Julii Lovell, której przekład niedawno akurat ukazał się w Polsce nakładem PIW. Mam wprawdzie do niej parę zastrzeżeń np. istotną wadą jest brak szerszego omówienia maoistowskiej partyzantki na Filipinach, o czym niemal kompletnie nie mówi się w naszych mediach, a jeśli już to o działających na południu owego kraju dżihadystach. Poza tym naprawdę trzeba ogromnej dozy zaślepienia, by porównywać nastawionego konfrontacyjnie do Chin Trumpa i jego zwolenników z hunwejbinami maoistowskiej ''rewolucji kulturalnej'', jak czyni to właśnie na wstępie autorka. Widać, że przemawia tu przez nią typowa przedstawicielka liberalnego establiszmętu, obsrana halucynacyjną wizją tłumu ''rednecków'' biorących takich jak ona za kark - niestety okazali się na to zbyt uładzeni i dali podpuścić nieudanym marszem na Kapitol. Niemniej poza paroma mankamentami, w tym dość licznymi literówkami polskiego wydania, rzecz godna polecenia także wizualnie, ze względu na ''tekturowo-brutalistyczną'' twardą okładkę, znakomicie odpowiadającą surowości a zarazem swoistej atrakcyjności maoizmu dla zmarginalizowanych grup w globalnej wiosce otaczającej metropolie, zgodnie z hasłem Przewodniczącego. Zaskoczyła mnie wszakże podana przez autorkę informacja, że inspiracja dla rebelii nepalskich maoistów wcale ponoć nie wyszła z Chin, lecz od ich ''towarzyszy'' z USA. Co przypomniało mi wielokrotnie już w tym miejscu omawianą sprawę prowokatora FBI Richarda Aoki, który zaraził był zdrożną fascynacją ideologią Mao murzyńską bolszewię z ''Czarnych Panter''. Sens takowej operacji z perspektywy amerykańskich władz jest wbrew pozorom dość oczywisty, powiększał on bowiem rozbicie w komunistycznym obozie, kanalizując bunt w bezpieczne w gruncie rzeczy dla systemu koryto. Współgrało to z ówczesną polityką Pekinu, mimo miotanych przezeń pod adresem Waszyngtonu obelg, gdyż jak wynika ze znakomitej pracy Lorenza M. Lüthiego traktującej o konflikcie między maoistowskimi Chinami a ZSRR, Mao rozpętał ''rewolucję [anty]kulturalną'' nie tylko dla rozprawy z wewnętrznymi przeciwnikami, lecz i aby storpedować zawiązanie globalnego komunistycznego sojuszu pod egidą Moskwy, skupionego na pomocy dla walczącego z USA Północnego Wietnamu. Julia Lovell także stawia sprawę jasno, pisząc wprost iż ''Mao celowo rozpoczął rewolucję kulturalną, aby wyplenić sowieckie wpływy w Chinach''. Dlatego mimo wściekłych ataków w owym czasie na przedstawicieli Zachodu, czerwonogwardziści najzacieklej zwalczali domniemanych ''Chruszczowów'' na miejscu. ''Zdejmiemy z was skórę, powyciągamy wam żyły, spalimy wasze zwłoki, a prochy rozrzucimy z wiatrem!'' - deklarował pisany ''wielkimi znakami'' tekst odezwy hunwejbinów naprzeciw radzieckiej ambasady w Pekinie. Do tego jak słusznie zwraca uwagę brytyjska autorka: ''gorące konflikty zimnej wojny - w Wietnamie, Afryce i na Bliskim Wschodzie - wynikały nie tylko z napięcia między ZSRR i USA, lecz także z chińsko-radzieckiej rywalizacji o wpływy''. W walce tej zwycięstwo odnieśli Sowieci, aczkolwiek okazało się ono iście dla nich pyrrusowe, ze względu na koszty jakie radzieccy komuniści musieli ponosić dla utrzymania ''bratnich'' tyranii jak choćby Mengystu w Etiopii - zwalczanego zresztą przez maoistowską partyzantkę w Erytrei, jaka dała początek panującemu dotąd w tymże kraju reżimowi: brak jej opisu stanowi kolejny już mankament pracy Lovell. Wydatnie przyczyniło się to więc do upadku ZSRR, a przy tym paradoksalnie pogarda Mao dla amerykańskiego imperializmu jako ''papierowego tygrysa'', skłoniła go w końcu do taktycznego z nim sojuszu, wymierzonego w ''bratnią'' agresję ze strony Moskwy, bezpośrednio zagrażającą stolicy kraju i peryferyjnym, lecz strategicznie ważnym z punktu widzenia Chin rejonom jak Mandżuria czy Sinciang. Miejmyż więc odwagę to przyznać: Mao i jego ''rewizjonistyczny'' następca Deng swą polityką nieświadomie przyczynili się w równym, a może nawet większym jeszcze stopniu do wyzwolenia Polski spod ucisku radzieckiej hegemonii, co Jan Paweł II, ''Solidarność'' i Reagan razem wzięci. Rzecz jasna nie twierdzę tym samym, że mamy wzorem Pitonia chińskim komuchom stawiać za to pomniki, bo gdybyśmy spróbowali montować antykomunistyczne związki zawodowe w ich strefie wpływów, zmasakrowaliby nas za to jak Tybetańczyków czy Ujgurów, albo rozjechali czołgami niczym demonstrantów na placu Tian'anmen. Dlatego wyraźnie zaznaczyłem, iż chińscy przywódcy uczynili to z naszego punktu widzenia mimochodem poniekąd, stąd nie mamy u nich żadnego długu wdzięczności z tego tytułu, niemniej fakty są jednoznaczne: maoistowskie Chiny odegrały kluczową rolę w obaleniu ZSRR, bez nich podobnie jak i wsparcia muzułmańskich dżihadystów nie sposób byłoby tego dokonać.

W każdym razie jeśli prawdą jest, że to sekta amerykańskich maoistów na czele z ich fuhrerem Bobem Avakianem wydatnie przyczyniła się do wywołania rewolty komunistycznej w Nepalu, każe to poważnie zastanowić się, czy ich bolszewiccy towarzysze z Indii bądź Filipin stanowiliby nad Wisłą akurat chińską ''V kolumnę''... Równie dobrze mogliby odgrywać rolę niechby nieświadomego narzędzia nacisku w rękach Waszyngtonu, który w ten przemyślny sposób perfidnie torpedowałby jakiekolwiek próby zbliżenia Warszawy z Pekinem. Wystarczyłoby aby np. jakiś inspirowany przez amerykański wywiad maoistowski terrorysta przybyły do Polski z Nepalu, zmasakrował kałachem tutejszą klientelę ''Lidla'' lub inszej ''Biedronki'', co zostałoby następnie nagłośnione w kontrolowanych przez Amerykanów miejscowym mediach typu TVN zwalając całą winę za to na Chiny, i po sprawie. Nie radziłbym z tego śmieszkować jako rzekomego ''szuryzmu'', gdyż rzeczywistość ostatnio kreśli jeszcze bardziej absurdalne wydawałoby się, i krwawe zarazem scenariusze. Tezie o jankeskiej inspiracji w maoistowskim terroryzmie, przeczy z pozoru czynne wsparcie ze strony USA dla zwalczających go władz jeszcze wtedy monarchicznego Nepalu. Jeden z czołowych przedstawicieli neokoszerwatywnego reżimu Colin Powell osobiście zawitał do królestwa położonego u stóp Himalajów w styczniu 2002 roku, wyrażając poparcie dla działań nepalskiej armii, bezlitośnie aczkolwiek bez większego skutku tępiącej miejscową komunistyczną partyzantkę. Pamiętajmy wszakże, że żadne z byłych jak i obecnych imperiów czy to Stany ''Zjednoczone'', Rosja, Chiny lub Niemcy nie są jednorodne, lecz stanowią zawsze konglomerat zaciekle nieraz zwalczających się potężnych grup interesu, prowadzących często zupełnie niezależną i konkurencyjną politykę, także zagraniczną. Tym bardziej, że maoistowska ''Revolutionary Communist Party USA'' Avakiana brała czynny udział w obaleniu Trumpa, a onże sam ''wódz rewolucji'' otwarcie nawoływał do głosowania w ostatnich wyborach prezydenckich na Bidena. Francuski reporter Roger Faligot w swej pracy traktującej o chińskich tajnych służbach wprost pisze, że holenderski kontrwywiad założył własną partię maoistowską, której przedstawiciele a jego agenci jeździli na bolszewickie kongresy do Pekinu, i brali od Chińczyków fundusze na działalność wywrotową w swym kraju, niby więc czemu podobny numer nie byłyby w stanie wykręcić FBI czy CIA? Tłumaczyłoby to również fenomen popularności maoizmu w kluczowym państwie NATO jakim jest Norwegia, gdzie osiągnął on bodaj największe rozmiary w całej Europie, stąd brak jego opisu stanowi kolejny obok nieobecności wątku filipińskiego mankament pracy Lovell [ powstała za to o tym całkiem niezła tragifarsa ''Towarzysz Pedersen'' ]. Z drugiej strony - stara miłość maoistowskich komuchów do kraju ich lidera, mimo pomstowań na ''zdrajców'' i ''rewizjonistów'' z Pekinu, jednak nie rdzewieje, stąd cholera wi komu mogą w końcu podlegać. Tak czy siak jeśli to bolszewickie ścierwo z drugiego krańca Eurazji zalezie do nas i rozwinie się w lokalnych warunkach, mamy przejebane.

Tym bardziej, że burżujskie synalki tworzące ''Studencki Komitet Antyfaszystowski'' na UW, wychowankowie elitarnego stołecznego liceum, którego patronem jest żydowski komunista, stanowią grupę ''wannabe-RAF'' i aż przebierają nogami, aby pobawić się krwawo w rewolucję naszym kosztem. Póki co zakładają błazeńskie ''politbiuro'' urządzając czystki między sobą, ale z tow. Gonzalo i jego wychowanków ze ''Świetlistego Szlaku'' też pierwotnie robiono sobie jaja, a pamiętajmy że dzięki nim ''universitarios'' stały się w Peru synonimem ''terroristas''. U nas może być podobnie, o ile tylko wspomniane komusze spierdoliny na miejscu połączą siły z przybyłymi z drugiego krańca Eurazji, a nad wszystkim ochronny parasol roztoczą USA lub Chiny, i zrobi się naprawdę niewesoło. Nie mówię, że obejmą zaraz władzę nad Wisłą, ale doprawdy wystarczy setka, góra dwie dobrze wyszkolonych i nade wszystko zaprawionych już w boju  ludzi, mających wsparcie ze strony lokalnych komuchów jak i tajnych służb obcych państw, by ostro zamieszać na miejscu czy to zabijając stacjonujących w Polsce jankeskich żołnierzy, tudzież przeprowadzając spektakularne zamachy na infrastrukturę 5G dajmy na to, wznoszoną przez firmy należące do chińskich ''rewizjonistów'' typu Huawei. Oby niniejsze spekulacje okazały się jedynie mrzonką, niemniej lepiej dmuchać na zimne i zawczasu rozważyć wyżej zarysowaną ewentualność. Zanim stąd przejdziemy do szkicowego z konieczności omówienia choć paru wymienionych w pracy Lovell egzotycznych dla nas partyzantek maoistowskich, warto wpierw rozprawić się z popularnym wciąż mitem, jakoby Mao nie był marksistą. Głupoty jakie wygaduje się przy tym o nim, że był zeń taoista czy inszy konfucjanista, wołają wprost o pomstę. Brednie takowe są bowiem wygodne zarówno dla chińskich komuchów, serwujących obecnie swoją wersję sowieckiej dezinformacji o rzekomo ''miłującym pokój ZSRR'' i ''socjalizmie w jednym kraju'', co i utwierdzają liberalną bajkę ''upadku komunizmu'', pokonanego jakoby przez ''wolny MC-świat''. Tymczasem jak słusznie zwraca uwagę brytyjska badaczka ''jeśli ponownie wpiszemy maoizm na karty historii powszechnej XX wieku, wyłoni nam się zupełnie inny obraz niż standardowa historia, w której Związek Radziecki przegrywa zimną wojnę na rzecz [ triumfującego] neoliberalizmu''. Dokładnie, nagle z chwytliwych hasełek reklamowych o ''końcu historii'' i globalnym ''wolnym rynku'' nie zostaje nic, idą w drzazgi bowiem fenomen komunizmu okazuje się zaskakująco żywotny, nawet jeśli przybiera mocno zmutowaną postać pod wpływem niespotykanych w świecie szeroko pojętego, ''kolektywnego Zachodu'' okoliczności, zachowując wszakże nadal swą zbrodniczą i totalitarną istotę. Nikt nie przeczy osadzeniu z konieczności Mao w jego rodzimej kulturze, jednak podobnie jak z Leninem czy Stalinem narodowa była w jego wypadku tylko forma, treść zaś socjalistyczna jak najbardziej i marksistowska. Owszem, Marks rzeczywiście gardził chłopstwem jako ''klasą reakcyjną, pogrążoną w idiotyzmie życia wiejskiego'', co zdaje się sytuować na antypodach głoszonej przez Mao ''wojny ludowej'' opartej na rolniczych masach w tzw. ''III-im świecie'' [ skądinąd pojęcie jego autorstwa ponoć ]. Do tego twórca socjalizmu jakoby ''naukowego'' był zdeklarowanym okcydentalistą, gotowym usprawiedliwiać niewolnictwo Murzynów w USA jako ''kategorię konieczną ekonomicznie'', czy brytyjskie panowanie kolonialne w Indiach, mimo wszystkich towarzyszących mu okrucieństw stanowiące wedle niego narzędzie wyzwalania Hindusów z ichniego ''średniowiecza''. Wszakże ignoranci przytaczający z lubością w tym kontekście słowa Marksa o niemożności wywołania rewolucji poza uprzemysłowionymi krajami współczesnego mu Zachodu, pomijają fakt, że nie istnieje coś takiego jak ''ortodoksyjny marksizm''. Uniemożliwił to sam twórca owej doktryny swą XI tezą o Feuerbachu, mówiącą że filozofia od teraz ma nie opisywać rzeczywistość, lecz ją zmieniać rewolucjonizując, co nadało jego myśli z konieczności dziejowy, procesualny i przez to otwarty charakter. Wprawdzie Marks próbował później temu zaprzeczyć, zgodnie z duchem swej epoki dążąc do ''unaukowienia'' własnych tez, ubierając je w formę zamkniętego systemu, wszakże poległ na jego sprzecznościach nie kończąc dzieła życia jakim był ''Kapitał'', mimo że miał na to wystarczająco dużo czasu.

Dlatego odpada gadanie, że ktoś jest wierny lub nie doktrynie Marksa, można tu mówić jedynie o pewnych stałych tezach czy intuicjach, jakie towarzyszyły Karolowi w jego działalności publicystycznej, pisarskiej i politycznej od jej zarania po kres, mocno zresztą przy tym ewoluując w niektórych przynajmniej aspektach, ale i nic więcej. Nieadekwatność marksowskich kategorii opisu do nieznanej mu jeszcze ''imperialistycznej'' postaci kapitalizmu, konstatował już na pocz. XX-ego stulecia Lenin, bowiem system ten obejmując wtedy cały glob, wciągał w swe tryby nie tylko jak dotąd zindustrializowane kraje ówczesnego Zachodu, ale i kolonie tegoż w Afryce i Azji. Dało to Leninowi podstawy do uzasadnienia szczególnej pozycji jaką miała w tym układzie sił pełnić Rosja, kluczowy dla wywołania światowej rewolucji kraj, bowiem ''eurazjatycko'' i ''sworzniowo'' położony między centrami kapitału na Zachodzie a skolonizowanym jeszcze wtedy Wschodem. Należy stąd podkreślić jakoś mało raczej eksponowany fakt, iż Związek Sowiecki od początku ustanowiony został jako globalistyczna struktura parapaństwowa, mająca w zamierzeniu objąć swym panowaniem cały świat, a nie tylko samą Rosję i jej ''limitrofy''. Rozwinął owe tezy wierny uczeń Lenina Stalin w swych wykładach pod zbiorczym, i jakże adekwatnym tytułem ‘’O podstawach leninizmu’’ , wygłoszonych zresztą w tym samym mniej więcej czasie, gdy Hitler spisywał ‘’Mein Kampf’’, a Trocki z kolei opublikował przywoływany już tutaj tom ‘’Literatura i rewolucja’’, gdzie wprost oznajmiał istotny cel komunizmu, jakim wedle niego było ‘’naukowe’’ wyhodowanie nadczłowieka, bolszewickiego Hiper-robociarza – o 1924 roku ów! Józef Wissarionowicz wprowadził tamże podział na ruchy ‘’obiektywnie reakcyjne’’ nawet jeśli lewicowe, o ile tylko jak ówczesna brytyjska Partia Pracy wspierające imperializm w jego odmianie ‘’soft’’, oraz z tego samego powodu pełniące wywrotową rolę, choćby same miały kontrrewolucyjny charakter jak np. motywowany religijnie muzułmański ekstremizm polityczny czy partie bazujące na masach zrewoltowanego chłopstwa w koloniach państw europejskich. To zaś z kolei dało podwaliny dla maoizmu, z jego tezami o ‘’globalnej wsi’’ otaczającej ‘’miasto na wzgórzu’’ jakim jest w swym mniemaniu USA, jako podstawie światowej hegemonii Zachodu, oraz wizjonerskiemu przyznajmy dowartościowaniu pozycji marginalnych dotąd Azji, Afryki i Ameryki Południowej w nowym planetarnym układzie sił. I tak oto rolnicy i niewolnicy pogardzani wpierw przez Marksa niczym ‘’kolonialne bydło’’, awansowali w końcu do statusu kluczowej dla wywołania światowej rewolucji warstwy społecznej, a było to możliwe właśnie przez otwarty, dynamiczny charakter samego marksizmu. Skoro więc nie może on poniekąd z zasady posiadać raz na zawsze ujętej w stałe ramy postaci zamkniętego systemu, należy zadać fundamentalne pytanie, co w takim razie stanowi jego podstawę i określa istotę samej ‘’płynnej’’ doktryny? Otóż jak to ustaliliśmy, jest nim prometejska, tytaniczna wręcz wizja Człowieka-Boga, który mocą swej woli i rozumu kreuje świat. W tym sensie maoizm przez swój rewolucyjny woluntaryzm głoszący, że moc zawarta jakoby w zrewoltowanych masach władna jest dosłownie przenosić góry, posiada w o wiele większym stopniu marksistowski charakter, niż radziecka odmiana komunizmu czy tym bardziej zachodnioeuropejskie socjaldemokracje, z ich zgrywaniem się na rzekomą ‘’naukowość’’ i mieszczańskie ustatecznienie w skostniałych formach instytucjonalnej polityki. Nie jest więc prawdą jakoby chiński komunizm miał ‘’postawić marksizm na głowie’’, jak głoszą utytułowani ignoranci w świecie zachodnim i klepiące po nich bezmyślnie rodzime zakompleksione półgłówki, zapatrzone ślepo w Okcydent. Wręcz przeciwnie – Mao świadomie lub nie, nawet jeśli wypaczając ‘’literę’’ zachował jednakże wierność samemu ‘’duchowi’’, wybitnie skądinąd nieczystemu, przyświecającemu doktrynie Marksa a przygaszonemu wulgarnym pozytywizmem radzieckiego ‘’marksizmu-leninizmu’’, czy nieco bardziej wysublimowaną jego postacią jaką przybrał on w Europie Zachodniej.

Cała ta gadanina o tym czy Mao był w ogóle komunistą, a może raczej czerpał jedynie z rodzimej tradycji, i płynące stąd jałowe spory pomijają jeden istotny fakt – że heglizm i wyrastająca zeń ‘’płynna’’ doktryna Marksa doskonale wpasowały się w charakterystyczny dla Chin ‘’dialektyczny’’ sposób rozpatrywania spraw, przedkładający je nad logiczne, oparte na binarnych opozycjach myślenie. Nie znaczy to wszakże, że ów swoisty holizm, całościowe poniekąd widzenie rzeczy wyklucza przeciwieństwa jak zwykle to mylnie się mniema, wręcz przeciwnie – harmonia jest tu efektem nieustannej walki jaka między nimi zachodzi, zupełnie jak u Heraklita, stąd posiada ona z konieczności względny jedynie, niestały charakter istnienia, czy raczej ciągłego stawania się. Dynamiczna wizja bytu jaka temu towarzyszy, wyśmienicie nadaje się do uzasadnienia rewolucjonizmu, i to nawet gdy z pozoru akcentuje ciągłość i szacunek dla antycznej tradycji, jak to zwykle choć nie zawsze bywało wśród chińskich myślicieli. Hołdując mitowi ''złotego wieku'', zaznaczali wszakże zazwyczaj, że powrót doń nie jest już możliwy, ani nawet potrzebny. Wedle Dawida Rogacza, autora pracy o starożytnej historiozofii Chin, kluczowym dla niej pojęciem jest ‘’shi’’ rozumiane tu jako zasadniczy dla danej epoki trend dziejów, nadający jej charakterystyczne tylko dla niej znamię, określające dalszy bieg wypadków. Polifoniczna wbrew pozorom chińska tradycja myśli, różniła się mocno w zależności od danej szkoły czy mędrca co do rozumienia wpływu człowieka na swój czas, byli tacy co upatrywali tu swoistego odpowiednika greckiego ‘’fatum’’, większość jednak opowiadała się za aktywną rolą rzesz ludzkich jak i poszczególnych jednostek. Jakże to więc dalekie od stereotypowej ‘’orientalnej bierności’’! Chińczycy stąd, podobnie zresztą jak inne nacje Dalekiego Wschodu, nie obruszyliby się zapewne wcale na to co wykłada Kojeve o Heglu, iż ten ‘’pojmuje i ogłasza, że to co nazywano ‘’Bogiem’’, jest w rzeczywistości ludzkością wziętą w domkniętej całości swej historycznej ewolucji’’, zaś ‘’teologia zawsze była nieświadomie antropologią’’. Z takich oto założeń począł się marksizm, ale też dlatego deklaracje programowe azjatyckich partii komunistycznych jak birmańska czy północnokoreańska, tak dobitnie podkreślają rolę czynnika ludzkiej woli w dziejach, głosząc iż ‘’człowiek jest panem wszystkiego, przywódcą historii i o wszystkim decyduje’’. Zarazem żadną miarą nie sposób nazwać Mao konfucjanistą, której to doktryny zresztą szczerze nie cierpiał, gdyż akcentowała moralne obowiązki synowskie i szacunek dla tradycji przodków, przeciwko którym zbuntował się w młodości. Wbrew jego własnym deklaracjom nie był też wcale współczesnym zwolennikiem szkoły legistów, bo ci nie upatrywali jak to się błędnie sądzi w prawie narzędzia li tylko kaprysów tyrana, lecz dążyli za jego pomocą do okiełznania także woli władcy, i poddania jej powszechnie obowiązującym normom. Robienie z Wielkiego Sternika wyznawcy schińszczonego buddyzmu w ogóle nie chce mi się komentować, bo to równie zasadne co bredzenie, że Hitler był ''katolikiem''. Wreszcie morderczy wprost rewolucjonizm Mao i jego bestialskie skłonności trudno uzgodnić z pierwotnym taoizmem, cechującym się pacyfistycznym raczej podejściem i towarzyszącą mu wizją spontanicznej jakoby, przedustawnej harmonii. Aczkolwiek z czasem tradycja ta wyrodziła się w swe przeciwieństwo, przyświecając krwawym ludowym rewoltom w jakie obfitowały dzieje Chin i stojącym za nimi tajnym stowarzyszeniom, więc tu od biedy można by dopatrywać się jakichś związków, ale tylko w sensie jakim za kontynuację pugaczowszczyzny traktowany jest bolszewizm, nie inaczej. 

Wszakże cechujący doktrynę Mao militaryzm - weźmy choć jego niesłynne rozważania jak to wojna nuklearna pochłaniając z połowę ludzkości, oznaczałaby jednak dla reszty szczęsny ''świt komunizmu'' - dochowywał nade wszystko wierności leżącej u podstaw rewolucyjnego marksizmu ''walce klas'', bez której to stawał się on tylko bezzębnym ''papierowym tygrysem''. Koncept ten zresztą Marks zaczerpnął od liberałów, bowiem nigdy dość powtarzania, że liberalizm jak i socjalizm są ideologiami terrorystycznymi i na równi niemal ludobójczymi, przynajmniej w założeniach. Dlatego właśnie arcyliberalna przecież doktryna ''praw człowieka'' odpowiada za miliony ofiar ludzkich, no bo jeśli ktoś ich nie respektuje przestaje tym samym być człowiekiem, stąd i jest się w mocy w nieludzki sposób traktować go bombami z białym fosforem itp., toż samo rzec można o komunistycznym ''ubóstwieniu'' ludzkości. Z tych samych powodów nic nie można zarzucić z pozycji ''marksistowskiej ortodoksji'', pojmowanej jako ''duch'' podkreślmy, a nie ''litera'', takim oto sformułowaniom z programowego manifestu pt. ''Niech żyje leninizm'' sprokurowanego z inicjatywy Mao w 1960 roku, by dać odpór ''chruszczowiźnie'' stanowiącej faktyczny wyłom, nawet jeśli wbrew intencjom jego sprawcy, w światowym komunizmie. Głosił on - cytuję za opracowaniem Lovell - ''współcześni rewizjoniści, trzymający się swych absurdalnych argumentów odnośnie do aktualnej sytuacji na świecie oraz absurdalnych argumentów jakoby marksistowsko-leninowska teoria walki klas była przestarzała, usiłują całkowicie obalić fundamentalne założenia marksizmu-leninizmu co do kwestii takich jak przemoc, wojna, pokojowe współistnienie itd.''. Dokładnie, wszakże rzeczony manifest przez swoje uniwersalistyczne nastawienie, mające uzasadnić dążenie Chin do ''przywództwa światowej rewolucji'' w miejsce ''rewizjonistycznego'' jakoby ZSRR, zawierał istotne novum w porównaniu z wcześniejszą chińską tradycją myśli politycznej. Odwołam się tu do wspomnianego już Dawida Rogacza, który zwraca w swej pracy uwagę na silny ''sinocentryzm'' charakteryzujący dotychczasowy światoogląd Chińczyków. Interesowali się oni jak najbardziej dziejami innych państw i narodów, w tym mieli świadomość istnienia na drugim krańcu Eurazji analogicznego Imperium Rzymskiego, wszakże wszystko to jedynie w odniesieniu do siebie samych, tylko ich wspólnota we własnym mniemaniu zasługiwała na miano rzeczywiście historycznej. Więcej: patologia trawiącego obecnie Zachód ''wokeizmu'', nienawiści do korzeni rodzimej kultury stwarza fałszywe wrażenie, jakoby rasizm i szowinizm były jedynie cechami Okcydentu i ogólnie białego człowieka. Faktycznie taki oświeceniowy pruski rasista jak Johann Gottfried Herder, raczył był w swych ''Myślach o filozofii dziejów'' paskudnie wyrażać się o Chińczykach, nazywając ich tam ''prostackim ludem'' wywodzącym się od Mongołów, którego przedstawiciele są wedle niego ''brzydcy'' i ''głupi'', co wprost uzasadniał ich ''biologiczną konstytucją, od której nie sposób uciec'' [ cyt. za Rogaczem ]. Tyle że podobnie rasistowskim opiniom, o jedynie odwrotnym znaku, hołdowali także znakomici chińscy uczeni, jak choćby żyjący dobrych parę wieków wcześniej, konkretnie w XII stuleciu wedle rachuby chrześcijańskiej Chen Liang. Uznawał on różnicę między Chińczykami a ''barbarzyńcami'' za bezwzględną, twierdząc otwarcie, że ci drudzy składają się z pośledniejszego gatunku materii, będąc czymś pomiędzy człowiekiem a zwierzętami na wzór ''gojów'' w żydowskim z kolei rasizmie. Podobnie uważał ulubiony ponoć myśliciel Mao Wang Fuzhi, w ogóle dość typowe dla tradycji chińskiej było przeświadczenie, że na miano człowieka zasługiwali w pełni jedynie sami Hanowie, cała reszta zaś ludzkości to w mniejszym bądź większym stopniu zwykłe ''dzikusy'', przy czym za takowych uznawali nawet bliskich wydawałoby się przecież rasowo i cywilizacyjnie Koreańczyków czy Japończyków.

Implikowało to rzecz jasna mocny izolacjonizm, wsobność przysłowiowego ''państwa środka'' stanowiącego prawdziwe uniwersum, świat sam w sobie, nastawienie charakterystyczne dla starożytnych Chin, które legło w gruzy dopiero pod naciskiem ekspansji Europejczyków, a i to nie bez potwornych wstrząsów społecznych trwających przeszło całe XIX stulecie. Kraj jaki się wskutek tego wyłonił z dziejowej pożogi i rzeczywistość polityczna nie miały już wiele zgoła wspólnego z rodzimą tradycją, czego symbolicznym i widomym przypieczętowaniem był ostateczny upadek instytucji cesarstwa, dotąd zwycięsko odradzającej się po periodycznie nawracających w historii Chin ludowych rewoltach, wojnach domowych i najazdach ''barbarzyńców''. Tym razem miało być inaczej, dalekowschodnie mocarstwo otwarło się na świat uświadamiając sobie swe globalne znaczenie i w zamiarach sięgając po planetarne przywództwo, jakie dobitnie zaczął szerzyć maoizm. Mimo iż przegrał na tym polu rywalizację z sowiecką odmianą komunizmu, nie pozostało to całkiem bez wpływu na resztę państw świata, szczególnie w peryferyjnych w czasach panowania Mao rejonach Afro-Eurazji, oraz Ameryki Południowej, i o tym właśnie traktuje rzeczona praca Julii Lovell. Ponieważ konieczne w tym kontekście zdementowanie bzdur krążących do dziś na temat maoizmu zajęło nam nadto już miejsca, skupimy się tylko na jednym aspekcie jego globalnego oddziaływania, jaki dał poniekąd nazwę temuż wpisowi. Idzie o ''kwestię kobiecą'' - sam Mao jak przystało na rasowego ''feministę'' traktował podle swe baby, zdradzając je jak popadnie i regularnie urządzając orgie z paroma ''towarzyszkami-dziwkami'' na raz. Przy czym, to uwaga dla zakompleksionych kucerzy i inceli, nie był zeń żaden ''Chad'', lecz obleśny gruby i śmierdzący cap, któremu cuchnęło z gęby, nie mył rąk po sraniu [ ''fakt potwierdzony naukowo'' ], zaś obmywał się wedle własnych słów ciałami młodych dziewcząt. Niemniej rzucone przezeń hasło, iż jakoby ''kobiety mogą podźwignąć połowę nieba'' padło na podatny grunt, przyjęte z prawdziwym entuzjazmem zwłaszcza tam, gdzie faktycznie żeńska część ludzkości [ że posłużę się wyklętą obecnie ''cis-płciową'' kategoryzacją ] cierpiała realną, a nie wydumaną jak niedojebane Julki dyskryminację. Na czoło wybija się tu zawarty w pracy Lovell barwny opis fenomenu peruwiańskiego ''Sendero Luminoso'', czyli maoistowskich terrorystów ze ''Świetlistego Szlaku''. Jak podaje autorka, udział kobiet w nim szacuje się na jakieś 40% aż, siały one popłoch swym okrucieństwem i determinacją w walce, wśród maczystowsko zwykle nastawionych funkcjonariuszy miejscowego reżimu. Nie ustępowały również mężczyznom jeśli idzie o wykorzystywanie swej władczej pozycji w oddziale zbrojnym, do uzyskiwania ''świadczeń seksualnych'' ze strony podwładnych obu płci. Zarazem jak przystało na typowe samice otaczały czułą opieką swego samca alfa za jakiego robił ich ''czerwony fuhrer'', czyli Abimael Guzman zwany przez nie ''towarzyszem Gonzalo''. Wedle Lovell do dziś gotują mu specjalne potrawy w więzieniu i posyłają do celi wraz z wyrazami swego oddania - skądinąd znowuż żaden zeń przystojniak, lecz oblech z zaawansowaną łuszczycą i takąż nadwagą: wpadł przez to, że policja znalazła w śmietniku domu robiącego dlań za kryjówkę wielkie gacie na jego grube dupsko, zdecydowanie za duże jak na małżonka kobity na którą oficjalnie zarejestrowany był konspiracyjny lokal.

Motyw ''emancypacyjny'' odgrywał tu dla wielu kobiet zasadniczą rolę, decydując o ich zaangażowaniu w zbrojną walkę o swe prawa - brytyjska autorka jako przykład podaje historię pewnej peruwiańskiej Indianki, która marzyła by zostać tłumaczką dla lokalnego oddziału amerykańskiego konsorcjum. Jednak gdy odrzucono jej kandydaturę z powodów rasowych i płciowych, przystąpiła do ''Sendero Luminoso'', gdzie błyskawicznie zrobiła karierę jako terrorystka, szybko awansując dzięki swej bitności i umiejętnościom przywódczym w partyzanckiej hierarchii. Toż samo tyczy innej zawartej tam opowieści maoistki z Nepalu, która jako kobieta i to z niższych kast musiała pokornie schylać kark przed miejscowymi braminami. Matka połamała na jej grzbiecie niejeden kij, bo krnąbrna dziewucha nie chciała przystać na zaaranżowane przez nią małżeństwo. Dopiero po śmierci żeńskiego domowego tyrana, ojciec ''kukold'' zgodził się na spełnienie marzeń córki jakim było przystąpienie do maoistowskich powstańców przeciwko lokalnemu rządowi, dzięki którym mogła wziąć pomstę na upokarzających ją w dzieciństwie przedstawicielach ''wyższych kast'', pierzchających teraz przed nią w popłochu, kiedy wkraczała z kałachem w ręku do rodzinnej wsi. W ogóle zasada ''władzy kobiet wyrastającej z lufy karabinu'' stanowi fundament zbrojnego mao-feminizmu, podobnie jak i innych neobolszewickich ruchów partyzanckich w dawnym ''III świecie'', choćby nacjonalistycznego anarchokomunizmu kurdyjskiej Rożawy. Zarazem paradoksalnie obalają one przez to bzdety właściwe ''burżuazyjnemu'' okcydentalnemu feminizmowi, jakoby skłonność do dominacji i okrucieństwa zarezerwowana była jedynie dla mężczyzn i ''systemowego patriarchatu''. O bezwzględności i zdeprawowaniu władzą terrorystek ze ''Świetlistego Szlaku'' już wspominaliśmy, ale Julia Lovell przytacza także inną, wstrząsającą dość historię pewnej nepalskiej partyzantki, stanowiącą również dowód w sprawie. Dziewczyna została przymusem wcielona przez miejscowych maoistów do ich oddziału, gdzie naoglądała się okrutnych scen tortur przeciwników politycznych, polegających min. na zadawaniu nożami głębokich ran i wcieraniu w nie piekących papryczek, tak aby powiększyć i tak już straszne cierpienia ofiary. Zryło jej to łeb i zaraziło fascynacją przemocą w tym stopniu, że nie była już w stanie powrócić do normalnego życia. Kiedy więc rodzice niemałym trudem wyzwolili ją z niewoli maoistów, ukradła im biżuterię aby sfinansować ucieczkę i powrót do swych oprawców, bowiem sama możliwość walki i płynącego stąd poczucia władzy oraz poniżania innych, a w końcu zabijania, zwyczajnie zaczęły ją podniecać. Do dziś jak opisuje Lovell, która ją osobiście poznała, nosi ona na szyi łuskę od karabinu niczym magiczny talizman, i z rozrzewnieniem wspomina zapach żelatyny, służącej jej za materiał do prokurowania granatów i min. Bowiem nigdy dość powtarzania, że jesteśmy siebie czyli gówno warci, a kobieta nader często bywa nie ustępuje w bestialstwie mężczyźnie, o ile jej tylko na to pozwolić. Jak widać nie jest to żadne stulejarstwo ni mizoginia, a jeno trzeźwy ogląd spraw na który nie ma co się obrażać, świadectwo bab najlepszym tegoż dowodem.

Oczywiście jak już wspominaliśmy przy okazji samego Mao, z tą ''władzą kobiet'' i ogólnie ''wykluczonych'' rzecz ma się tylko z pozoru jak chcą tego egzotyczni wciąż dla nas [ jeszcze ] bolszewicy. W Nepalu maoistowska partyzantka bazowała wprawdzie na przedstawicielach ''kast niższych'' obojga płci, ale wśród jej przywódców zdecydowanie dominowali po staremu mężczyźni, wywodzący swój ród głównie spośród braminów. Toż samo rzec można o peruwiańskim ''Sendero Luminoso'', gdzie za szeregowców robili Indianie z warstw plebejskich, zazwyczaj przy tym analfabeci, natomiast zaczyn rebelii i jej kierownictwo stanowili Kreole, biali wykształceni Latynosi jak tow. Gonzalo, profesor filozofii na lokalnym uniwersytecie w Ayacucho, który przekształcił w matecznik terroryzmu. ''Indyjski Mao'' za jakiego chciał uchodzić Charu Majumdar, nawołujący w swych ociekających krwią manifestach do masakrowania tamtejszych właścicieli ziemskich, sam był jednym z nich, utrzymywanym przez ciężko harującą na całą rodzinę a zarazem równie fanatycznie oddaną sprawie wywołania komunistycznej rewolty żonę. Skądinąd dał on rzeczywiście podwaliny dla istniejącego do dziś w Indiach ruchu naxalitów, maoistowskiej partyzantki terrorystycznej - jak wielki stanowi ona tam problem dość rzec, iż wedle być może przesadzonych szacunków teren jej oddziaływania obejmuje nawet czwartą część subkontynentu [ oczywiście głównie tereny wiejskie, niemniej ]. Kolejny już raz potwierdza się więc maksyma Donoso Cortesa, że rewolucja to rzecz spasionych burżujów i arystokratów, przedstawicieli warstw wyższych, którzy za pomocą niczego nieświadomych plebejuszy załatwiają swe wewnątrzkastowe porachunki. Cytowany przez Lovell Nepalczyk znający z autopsji środowisko miejscowych bolszewickich braminów, znakomicie ich podsumował: 

''Prawie każdy początkowo związany w połowie lat 90. z ruchem maoistowskim był wywodzącym się z klasy średniej, wykształconym profesjonalistą z uniwersyteckim dyplomem. Prachanda, który kształcił się w naukach rolniczych i był nauczycielem, a przez pewien czas pracował jako konsultant w sponsorowanym przez USA projekcie. Baburam Bhattarai, wykształcony planista miejski i ekonomista polityczny z doktoratem. Badal, który prowadził ich militarne skrzydło, zaczynał od studiowania inżynierii rolniczej w Rosji. Kirian, krytyk literacki z wysokim sanskryckim wykształceniem. Wielu innych było nauczycielami: głównie z klasy średniej, zawodowcy z dyplomami uniwersyteckimi, którzy uważali, że [nepalski] plebs powinien być prowadzony przez awangardę. Innymi słowy, klasyczny marksistowski układ. Być może - zastanawiał się sceptycznie - było to zawsze przedsięwzięcie tylko dla wykształconej klasy średniej, droga na skróty do władzy, a nie prawdziwa rewolucja [...] to są bardzo sprytni przedsiębiorcy polityczni, którzy przykleili sobie wielką etykietkę maoistów''. Przywódcy maoistowscy w przeważającej mierze byli braminami - ''bogami na ziemi'', według niektórych hinduistycznych tekstów - i świadomie starali siebie kreować na ''maoistowskich braminów, królów-wojowników''. Natomiast przedstawiciele niższych kast byli szeregowymi działaczami i żołnierzami. To oni znajdowali się na linii ognia, podczas gdy przywódcy jak Prachanda, Bhattarai i Yami, przetrwali większą część wojny nie walcząc, lecz ukrywając się pośród społeczności nepalskich w Indiach.''

Celowo podkreśliłem wątek ziemskich ''bogów wojny'' rewolucyjnej i ''ludowej'' jedynie z nazwy, bowiem nasuwa on skojarzenia z morderczym kultem i doktryną, której istotny sens dostępny jest tylko ''wtajemniczonym''. Nie byłbym sobą, gdybym za Julią Lovell nie przytoczył fragmenty gnostycznych wprost manifestów fuhrera ''Świetlistego Szlaku'', pełne manichejskiej symboliki. Nawet jeśli czerpała ona z inkaskich wierzeń i przesądów, żywych wciąż wśród miejscowym Indian w Peru, ''iluminackie'' konotacje są tu ewidentne:

''Przewodniczący Mao powiedział: ''nadchodzi burza, wiatr dmie w wieży.'' [...] niezwyciężone płomienie rewolucji będą rosły aż zamienią się w ołów, w stal, a z bitewnego zgiełku i nieugaszonego ognia walki wyłoni się światło, w ciemności rozbłyśnie jasność i nastanie nowy świat [...] Ludzie stają na nogi, zbroją się i powstają w rewolucji, aby nałożyć pętlę na szyje imperializmu i reakcjonistów, chwytając ich za gardło i dusząc ich [...] Ciała reakcjonistów zgniją, zamienione w postrzępione nici, po czym to czarne plugastwo utonie w błocie, zaś to co pozostanie, zostanie spalone na popiół rozrzucony przez wiatry ziemi [...] Zamienimy czarny ogień w czerwony, a czerwony w światło [...] Towarzysze, odrodziliśmy się! Nauczyliśmy się manipulować historią, prawem, sprzecznościami [...] Nasz lud został oświecony mocniejszym światłem - myślą marksizmu-leninizmu Mao Zedonda. Najpierw zostaliśmy oślepieni tym pierwszym przebiciem się nieskończonego światła, światła i niczego poza nim... Komuniści powstali i ziemia się zatrzęsła, a gdy ziemia zadrżała towarzysze natarli [...] I wówczas cienie zaczęły uciekać na zawsze, mury zadrżały i popękały. Wraz z ich pięściami otworzył się świt, ciemność stała się światłem [...] Ich dusze wypełniała radość, a ich oczy rozbłysły światłem. [...] Rozdział powie: potrzebny był wielki wysiłek, przelaliśmy nasz przydział krwi, a w trudnych chwilach pogrzebaliśmy naszych zmarłych, osuszyliśmy łzy i kontynuowaliśmy walkę [...] Taka będzie historia: w tym sensie znajdujemy się na nieuniknionej ścieżce do komunizmu, aby dotrzeć do pełnego i absolutnego światła. Krew tych co polegli krzyczy: światło, światło, dochodzimy do komunizmu!''

- można by się z tego popisu opętanego retora śmiać, jako grafomanii jakiegoś niewyżytego pojeba, gdyby te ''oświecone'' brednie nie dały początek okrutnej wojnie domowej, która pochłonęła dziesiątki tysięcy ofiar, pomordowanych z niesłychanym często bestialstwem. Po szczegóły odsyłam do omawianej pracy, niestety autorka całkiem mylnie tłumaczy powyższe ustępy z dzieł tow. Gonzalo, pieprząc coś o jego rzekomym biblijnym mesjanizmie. Tymczasem mamy tu do czynienia z ordynarnie wprost podaną gnozą polityczną, mrocznym i ociekającym posoką rewolucyjnym kultem śmierci, tak że jaśniej już nie można. Z drugiej retoryczne rozpasanie wodza ''Sendero [i]Luminoso'' daje pojęcie o uwodzicielskim uroku, jaki rzucał na kobiety gotowe dlań szlachtować ludzi niczym ''aniołki'' Charliego Mansona. Bowiem wiele bab nie jest w stanie oprzeć się emfatycznym i pełnym pustych emocji bzdurom, wypowiadanym jeszcze przy tym przez pewnych swego psychopatów jak Guzman.

Podsumowując: w Indiach jako się rzekło najpoważniejszym bodaj zagrożeniem dla bezpieczeństwa wewnętrznego tego kraju nie są wcale jak mogłoby się wydawać tamtejsi muzułmanie, lub separatyzmy w Kaszmirze czy Tamilnadu dajmy na to, ale miejscowa maoistowska partyzantka tzw. naxalici. W sąsiednim Nepalu ich towarzysze obalili w końcu wielowiekową monarchię, przez pewien czas dzierżyli władzę i do dziś są istotną siłą polityczną w tym położonym u stóp Himalajów, strategicznie ważnym państwie. Wreszcie na archipelagu wysp tworzących Filipiny, obok działających na południu kraju dżihadystów, w jego środkowych rejonach operują maoistowscy terroryści z tzw. ''Nowej Armii Ludowej''. Z wszystkich tych państw rzekomo ''prawicowy'' i ''antyimigrancki'' rząd PiS chce masowo sprowadzać do Polski nachodźców, w obliczu wyczerpywana się z wolna ich rezerw na Ukrainie czy Białorusi, czemu ochoczo przytakują tutejsi liberałowie tak z Kucfederacji, jak i pokroju wolnorynkowego ZUS-wca Gwiazdorskiego, któremu marzy się zalanie naszego państwa milionami tanich pracowników z drugiego krańca Eurazji. Cwaniak ma wyrąbane na fakt, że oznacza to w praktyce narodowy holocaust w i tak gwałtownie wymierającym kraju, ale przecież dla takich jak on czy jego kumpel Cezary Kaźmierczak ''suwerenność'' czy ''niepodległość'' to jakieś pierdoły rodem  z XIX wieku. Bądźmy uczciwi, nie wszyscy rozwolnościowcy zdurnieli aż tak całkiem do reszty np. krytycznie do sprowadzania wszystkich jak leci ustosunkował się w swoim czasie ''ryt mieszany niewstrząśnięty'' masona i przy tym resortowego LGBTarianina Sokały [ być może tylko dlatego, że drży o własny tyłek i sobie podobnych, niemniej ]. Maczał on palce wraz z ogarniętym wcale jak na liberała Tomaszem Wróblewskim, w sprokurowaniu raportu ''Nowej Konfederacji'' - nie mylić z partią! - traktującego o perspektywach imigracji w Polsce. Padają w nim trzeźwe uwagi na temat zagrożeń związanych z nachodźcami, z których parę aż prosi się, by je przytoczyć:

''Dodatkowo w ciągu najbliższych kilku lat należy się spodziewać napływu migrantów z Afryki Subsaharyjskiej i choć nie będą to migranci zainteresowani Polską jako miejscem docelowym osiedlania się, nie jest wykluczone, że presja innych państw UE wymusi na Polsce przyjęcie części tych osób. Niestety nie ma żadnej gwarancji, że osoby te w jakikolwiek sposób zasilą faktycznie polski rynek pracy, gdyż większość z nich będą stanowić osoby młode, bez żadnych kwalifikacji zawodowych oraz znajomości języka polskiego, a prawdopodobnie obciążone też wzorcami kulturowymi, utrudniającymi lub uniemożliwiającymi ich integrację.''

W ''szczegółowych rekomendacjach'' napisali jak jest, potwierdzając przy okazji moje podejrzenia, że polskie służby kompletnie nie są przygotowane na zwalczanie zagrożeń związanych z  migracją [ Sokała nie ukrywający nawet specjalnie swych powiązań z nimi, chyba wie o czy mowa ] :

''Podstawowym kryterium powinna być przede wszystkim bliskość kulturowa, językowa i religijna imigrantów oraz podobieństwo porządku prawnego państwa, z którego przybywają. To nakazuje w sposób dość zasadniczy limitować imigrację z państw Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej oraz Afryki Subsaharyjskiej (w szczególności osób wyznających islam). Nawet deklarowana chęć poszanowania prawa państw UE nie wytrzymuje konfrontacji z rzeczywistością i w wielu z nich (np. w Szwecji i Niemczech) dochodzi do egzekwowania lokalnych praw i zwyczajów, szczególnie w stosunku do kobiet (obrzezanie, kara chłosty, morderstwa honorowe itp.). Ponadto imigranci z tych państw zwyczajowo nie integrują się ze wspólnotą przyjmującą i w miarę rozrastania się tworzą swoiste „państwa w państwie”. Dodatkowo imigranci z tych państw często przenoszą na terytorium nowych państw konflikty plemienne, klanowe, rodzinne, które w miarę rozrastania się tych wspólnot mogą zagrozić bezpieczeństwu kraju przyjmującego. W chwili obecnej Polska nie dysponuje tak rozbudowanym aparatem służb wewnętrznych, by monitorować te zagrożenia. Z dużą ostrożnością należy stwarzać zachęty do osiedlania się na terenie Polski także obywateli Chin. Oprócz szpiegostwa gospodarczego na szeroką skalę praktykują oni pracę niewolniczą w swoich firmach, co może narazić Polskę na oskarżenia podobne do tych, jakie pojawiły się w związku z pracą w Polsce obywateli Korei Północnej.''

Cóż z tego jednak, skoro ślepi są na inne, opisywane tu niebezpieczeństwa jakie niesie masowa migracja z Indii czy Nepalu:

''Racjonalne wybieranie imigrantów powinno polegać przede wszystkim na weryfikacji rzeczywistych motywów przybycia na teren Polski. Pod tym względem pierwszeństwo powinni mieć repatrianci (z Kazachstanu) i inne osoby polskiego pochodzenia, które zamierzają powrócić do kraju. Z oczywistych względów pożądani są również wysoko wykwalifikowani specjaliści (zwłaszcza w sektorze IT i tu pożądane jest pozyskiwanie specjalistów z Indii), choć nie wolno wpaść w pułapkę „wyższego wykształcenia”. Na polskim rynku brakuje nisko kwalifikowanych pracowników (opieka nad dziećmi, nad osobami starszymi, prace rolne, obsługa gastronomii, usługi dowozu itp.) i to przede wszystkim migranci obecnie wypełniają tę lukę. Przykładem, oprócz Ukraińców, są np. Nepalczycy, którzy stali się bardzo pożądanymi pracownikami na polskim rynku.''

Winę za to ponosi liberalne spierdolenie autorów raportu, o czym świadczy takowy passus zawarty jako ''podstawowe zalecenia'' dla polskiego [ jeszcze ] rządu:

''Przewagę pozytywnych skutków migracji nad negatywnymi obserwuje się zazwyczaj w krajach, w których wzrost ekonomiczny oparty jest na bardziej liberalnym modelu państwa i gospodarki – należy wobec tego przyjąć, że także w Polsce jednym z kluczowych warunków optymalnego wykorzystania trendów migracyjnych jest deregulacja i oparcie asymilacji/integracji migrantów na naturalnych procesach społeczno-gospodarczych, nie zaś na biurokratycznym przymusie. Państwo powinno przede wszystkim tworzyć ramy i warunki instytucjonalne do skutecznego prowadzenia biznesu przez podmioty prywatne. Wtedy nie tylko powstają lepsze warunki do optymalnego wykorzystania potencjału Polaków, możemy też liczyć na przyciągnięcie najbardziej innowacyjnych i kreatywnych zawodowo imigrantów, zamiast osób zorientowanych na bierne wykorzystywanie pomocy socjalnej. Oznacza to automatyczny mechanizm kontroli migracji nie tylko pod względem ilościowym, ale przede wszystkim jakościowym, który co najwyżej uzupełniać mogą odpowiednie procedury biurokratyczne. Tworzenie warunków do wzrostu inwestycji minimalizuje też potencjalne negatywne skutki migracji związane ze zwiększoną podażą pracy.''

Tym samym przeczą temu, co napisali we wspomnianych rekomendacjach:

''Nie mogą być akceptowane postulaty skrajne, takie jak domaganie się, by społeczność imigrancka mogła postępować według własnych praw i obyczajów, np. wedle prawa szariatu czy innych lokalnych zwyczajów, które stoją w rażącej sprzeczności z polskim porządkiem prawnym i kulturą (np. zakrywanie twarzy, zakaz edukacji kobiet). Takie sytuacje mają już miejsce w Europie, gdzie instytucje państwa zrezygnowały z ich monitorowania, nie angażując się tym samym w lokalne spory.''

- być może odpowiedzialność za pomienione sprzeczności ponosi polifoniczność głosów wielu autorów tego zbiorowego raportu, a wiadomo, że ''tam gdzie kucharek sześć'' itd. Niemniej powyższe absurdy dobrze niestety odzwierciedlają chaos i nieprzygotowanie słabego państwa jakim jest III RP na wyzwania związane z masową migracją, przekształcającego się na naszych oczach w kraj eurazjatycki. Wszakże ktoś może zarzucić mi związaną z tym niekonsekwencję, boć przecież trąbię o tym od dekady już będzie, więc o cóż mi niby teraz chodzi, czy nie powinienem w takim razie piać z tego tytułu peanów? Bynajmniej, gdyż rozumiem przez to maksymalną jak się da suwerenność tak od Wschodu jak i Zachodu, co w obliczu nie tylko braku woli zachowania takowej u większości klasy rządzącej, ale i może nade wszystko samego społeczeństwa tworzącego zdaje się już w swej masie post-naród, nie ma na to obecnie szans. Inaczej silne państwo jakie mi się marzy, kierując długofalową doktryną ostro przesiewałoby wszelkich migrantów przybywających do naszego kraju, dbawszy aby nie stanowili oni zagrożenia dla bezpieczeństwa rodzimych obywateli i ładu publicznego. Na to zaś konieczne są tajne służby świadome gróźb i ryzyka takich jak tutaj opisane, a nie trawiące czas na uganianie się za domniemanymi ''faszystami'' na miejscu! W każdym razie z zacytowanego raportu jednoznacznie wynika, że wbrew temu co bredzą propagandyści rzekomo ''socjalistycznego'' rządu PiS, jak i kuc-liberałowie, masowe sprowadzanie migrantów jest bezsensowne nawet z czysto ekonomicznego punktu widzenia. Czarno na białym stwierdzono bowiem, że ludzie ci nie zaradzą brakom na lokalnym rynku pracy, stanowiąc jedynie niepotrzebne obciążenie i tak trzeszczącego w szwach socjalu, a do tego szerząc terror i zwykły bandytyzm, gwałcić dosłownie przy tym będą rodzime normy kulturowe swymi dzikimi często z naszej perspektywy obyczajami. Poza tym nawet nieliczni z nich, którzy podjęliby w ogóle jakąś robotę utwierdzaliby tym samym patologiczny neokolonialny bieda-kapitalizm oparty na tanim pracowniku, który jak zmora ciąży nad nami od czasu balcerowiczowskiej ''terapii szokowej'', wprowadzonej na zlecenie Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Pozbawia to motywacji rodzimy biznes do wynajdywania rzeczywiście innowacyjnych form zastępowania na ile to możliwe żywej pracy jej automatyzacją, jak czynią to prawidłowo nastawione szowinistycznie narody Dalekiego Wschodu. Przy wszystkich związanych z tym zagrożeniach wolę już to, niżby znowu jakiś ''kolorowy'' tym razem naziol poniżał mnie i mordował we własnym kraju, jak z moimi słowiańskimi przodkami poczynali sobie germańscy okupanci. Lepiej niech już kraj zwija się demograficznie, a choćby i gospodarczo, skoro w zamian mamy tu mieć prawdziwe piekło na ziemi urządzane przez hordy nachodźców, narzucających nam brutalnie swe dzikie nieraz zwyczaje. Poraża mnie ignorancja panująca pod tym względem w naszej przestrzeni publicznej, gdzie nikt bodaj nie podnosi kwestii fundamentalnych różnic cywilizacyjnych, kulturowych i nie bójmy się tego rzec - rasowych, za to wszyscy niemal ciągle pieprzą o ekonomii, czy będzie nam się opłacać sprowadzanie masowo nachodźców czy też nie [ jak widać wcale, czego świadomość mają nawet ogarnięci nieco bardziej od tępych zazwyczaj kucerzy nieliczni liberałowie w kraju ]. 

Nade wszystko zaś na skandal zakrawa brak dyskusji o realnym zagrożeniu inwazją niespotykanych dotąd pod naszą szerokością geograficzną konfliktów o charakterze religijnym lub politycznym, jak tutaj właśnie sygnalizowane. Globalizacja bowiem, nigdy dość tego powtarzać, nie oznacza wcale totalnego zglajszlachtowania ludzkości jak roili sobie psychopaci pokroju Kalergiego, lecz nadanie dzielącym nas różnicom planetarnego już charakteru. W ten sposób wraz z masowym napływem migrantów z egzotycznych dotąd dla nas rejonów świata, przybędą także nad Wisłę przyniesione przez nich w bagażu nieuniknione zaszłości z krajów swego pochodzenia, wciągając nas tym samym w ich wir czy to się komu podoba lub nie. Niemcy na ten przykład nie mogą już rzec, iż mają gdzieś konflikt etniczny i polityczny między Turkami a Kurdami, bo ci są tuż za polską zachodnią granicą na tyle liczni, że demolują im regularnie centra miast swymi ulicznymi walkami. Analogicznie będziemy przeżywać to samo, jeśli doprowadzimy do ustanowienia na naszej ziemi dużych społeczności odmiennych pod każdym niemal względem nachodźców. Nie zaradzi temu histeryczne zakrzykiwanie rzeczywistości ''słusznymi'' frazesami o ''jednej, ludzkiej rasie'' - jasne, wszyscy jesteśmy ludźmi i nikt tu nie zamierza nikogo odczłowieczać, ale też właśnie dlatego tak bardzo i co najważniejsze nieodwołalnie różnimy się między sobą, a to zawsze i wszędzie będzie potencjalnym zarzewiem konfliktów. Jedynie więc uczciwe postawienie sprawy może choć trochę zniwelować ryzyko i tak nieuchronnych waśni na tle etnicznym, politycznym czy rasowym, i to nie tylko w zderzeniu z autochtonami, ale i pomiędzy grupami napływowej ludności. Bowiem faktycznie polski eurazjatyzm urzeczywistni się paradoksalnie dopiero wtedy, gdy na porządku dziennym stanie kwestia fundamentalnych sprzeczności dzielących nieodwołalnie ludzkość jaką ona jest, a nie funkcjonuje tylko w demoliberalnych czy anarchistycznych utopiach. Tym bardziej, że liberałowie jak i socjaliści bredzący, iż wszystko załatwi ''wolny rynek'' albo ''demokracja pracownicza'', sami zastępują wspomniane podziały sporem klasowym dzieląc ludzi na przedsiębiorców czy proletariuszy [ kobiety, pederastów, Murzynów etc. ] i całą resztę, traktowaną przez nich w podły sposób, więc co to niby za różnica? Póki co nie widzę środowiska, które na miejscu mogłoby takowy program wcielić w życie, ani nawet w ogóle przebić się z nim do opinii publicznej w kraju. Co do mnie mogę jedynie sygnalizować potrzebę zaistnienia podobnego ruchu w najbliższej przyszłości, tak aby przynajmniej w programie minimum przygotował nas on na czekające Polskę wyzwania, związane z napływem nachodźców. Bo o jakiejkolwiek głębszej integracji nie ma co tutaj raczej marzyć, skoro nie dały rady przeprowadzić jej mocniejsze jeszcze do niedawna pod każdym niemal względem od naszego organizmy państwowe Europy Zachodniej. 

Raczej my sami powinniśmy więc przyswoić sobie zawczasu część ''dzikich'' zwyczajów ''barbarzyńców'', jako uodparniającą cywilizacyjnie szczepionkę na ich inwazję, co właśnie leży u podstaw postulowanego przeze mnie, rodzimego eurazjatyzmu i w epoce dominacji biopolityki jawi się wręcz jako życiowa konieczność. Bynajmniej nie mam tu na myśli egzotycznych mutacji bolszewizmu, a na ten przykład ich bitność oraz zdrowy szowinizm, na to zaś trzeba mieć świadomość zaistnienia niespotykanych, cudacznych wręcz z tutejszej perspektywy zagrożeń, takich jak wyżej opisane. Przy czym wcale nie powinniśmy bezkrytycznie hołdować cudzym wzorcom jak dotąd, tylko o innym znaku, lecz raczej sięgnąć w tym celu do pierwocin własnej cywilizacji, by wymienić choćby osadzoną mocno w łacińskiej tradycji Europy, a zapoznaną niestety instytucję republikańskiej dyktatury, zawłaszczoną tak paskudnie przez komuchów i nazioli. W każdym razie nikt nie zobaczy mnie w roli kucerza umierającego na szańcach upadłego na własne życzenie, liberalnego Okcydentu pogrążającego się w demencji ''wokeizmu''' i ''cancel culture'', nie ma mowy. Tym bardziej, gdy wiele wskazuje, że jest on integralną częścią tej samej globalnej hydry, co panświatowy maoizm jakiemu poświęciliśmy niniejsze rozważania, po szczegóły odsyłając do traktującej o tym fenomenie pracy Julii Lovell, która posłużyła nam za ich kanwę. Ostatecznie w jednym i drugim wypadku mamy do czynienia z prawdziwą rewolucją [anty]kulturalną, ale o ile ta chińska wbrew swym intencjom poniekąd okazała się dla nas w Polsce użyteczna, to już trawiąca obecnie Zachód niekoniecznie a wręcz wcale. Do tego jeśli zmutuje z przybyłym z drugiego krańca Eurazji nad Wisłę politycznym wirusem pogrobowców maoizmu, może dać naprawdę wyjątkowo jadowitą zarazę, ku przestrodze przed czym służył ten ''higieniczny'' wpis. A tym razem może nie skończyć się jak z groteskowym falstartem próby przeszczepienia ''trzecioświatowego maoizmu'' nad Wisłę, jaką podjęła będzie już ponad dekadę temu grupa bolszewickich sekciarzy, skupiona wokół niejakiego Raska Hetmańskiego. Skądinąd znamienne, że większość spierdolin tworzących to mikro-środowisko ponoć miała podążyć później w równie egzotyczne politycznie rejony, mówiąc wprost została naziolami... Co nie powinno dziwić, biorąc pod uwagę fakt, że w realiach byłych kolonii europejskich w Azji i Afryce, ''walka klasowa'' przybierała nader często postać otwartej wojny rasowej. Dlatego w potencjalnym polu oddziaływania nowej, tym razem mającej oparcie w dużych grupach nachodźczych postaci miejscowego maoizmu, mogą znaleźć się nie tylko lewicujące paniczyki z SKA, ale i konkretne łysole z lumpenproletariatu nawet, czy środowiska ''trzecionurtowe'' z NOP, ONR lub wspomnianego uprzednio ''Szturmu''. Nie kto inny jak sam Mao stwierdził przecież dobitnie, że każda ''walka narodowa jest w ostatecznym rachunku walką klasową'', rasowa również. Dlatego takowe z pozoru nieprawdopodobne mariaże ideologiczne są jak najbardziej możliwe, również pod naszą szerokością geograficzną, zresztą o fenomenie europejskiego ''nazi-maoizmu'' wspomnieliśmy nieco przy okazji omawiania ''germanofilii'' Dugina. To tak dla namysłu tym, co próbują żenić nacjonalizm z lewicowością, myląc słuszny sprzeciw wobec liberalizmu ze zwalczaniem kapitalizmu jako takiego, tak jakby miał on kiedykolwiek coś wspólnego z ''wolnym rynkiem''!

ps. 

Poniewczasie zdecydowałem się dołączyć do tego zdaję sobie sprawę i tak niepomiernie rozbudowanego wpisu, parę istotnych jeszcze informacji co do Indii, tak aby rozprawić się z do dziś pokutującymi stereotypami na temat tegoż kraju w Polsce, upatrującymi w nich krainy ''kwietystycznej, łagodnej duchowości'' a la Gandhi i jego ''ahimsa'' [ skądinąd całkiem zakłamany koncept, ale to rzecz godna osobnego omówienia ]. A to po to, by uzmysłowić co nam grozi, jeśli doprowadzimy do ustanowienia w Polsce licznych - minister Chorąży mówił o sprowadzeniu na stałe od miliona do nawet trzech migrantów z drugiego krańca Eurazji - wspólnot wywodzących się z obcych nam kręgów kulturowych. Na początek tragiczna historia ilustrująca ścisłe zblatowanie indyjskich komuchów opcji poradzieckiej [ istotne rozróżnienie, o czym za moment ] z tamtejszymi kapitalistami, czego ofiarą padła pewna miejscowa aktywistka broniąca praw lokalnej społeczności:

''Polityk w Bengalu to zawód wysokiego ryzyka. Zastraszanie, pobicia, zabójstwa, zamachy z użyciem bomb domowej roboty - są naturalnym elementem rywalizacji wyborczej. 17 marca 1970 roku mężczyźni nasłani przez komunistów wtargnęli do domu braci Sainów z Partii Kongresowej. Starszemu najpierw wyłupiono oczy, młodszego rozerwano hakami, a trzeciego zarżnięto maczetami. Po roku najstarszego z Sainów, oślepionego rok wcześniej, zabito na ulicy. W najgorszym okresie, między 1968 a 1971 rokiem, w Bengalu zanotowano 1771 politycznych morderstw. Gdy władzę na krótko przejął Kongres, tylko w samych więzieniach zginęło 920 komunistów. Następne 30 lat rządów Partii Komunistycznej ugruntowało tę krwawą praktykę. [...] W sierpniu 1990 roku szła na czele demonstracji w dzielnicy Hazra, w południowej Kalkucie. Protestującym drogę zagrodzili czerwoni bojówkarze uzbrojeni w bambusowe drągi, łańcuchy i żelazne pręty. Mamata otrzymała potężny cios w głowę, ale uszła z życiem. Słynne czarno-białe zdjęcie lekarzy opatrujących nieprzytomną liderkę dało jej sławę, przydomek "Didi", starszej siostry, i awans na szefową młodzieżówki. Miała wtedy 34 lata. Demonstracje przeciw brutalności policji i komunistycznych władz Bengalu Zachodniego powtarzały się regularnie. Ale dopiero sprawa Tapasi Malik w 2006 roku wyniosła Mamatę na szczyty władzy. 16-latka brała udział w protestach przeciw budowie fabryki samochodów Nano, pod którą komuniści siłą wywłaszczyli okolicznych rolników. Spalone ciało Malik znaleziono na terenie planowanej fabryki. Okazało się, że została zgwałcona i zamordowana. Cień podejrzenia padł na lokalnych działaczy Partii Komunistycznej walczącej z niepokornymi chłopami. Władze najpierw próbowały zamieść sprawę pod dywan, rozpuszczając plotki o wątpliwym prowadzeniu się nastolatki (o morderstwo oskarżono jej rzekomego kochanka), a później ogłosiły, że sprawa została sfabrykowana po to, żeby zaszkodzić rządzącym. Tymczasem komuniści działający ręka w rękę z kapitalistycznym koncernem Tata przeciw własnym wyborcom, drobnym rolnikom - sami sobie wiązali sznur na szyję. Na reakcję Mamaty nie trzeba było długo czekać - stanęła na czele brutalnie spacyfikowanej demonstracji, a następnie ogłosiła 25-dniową głodówkę. Wkrótce, w 2011 roku, Mamata Banerjee i jej partia głosami rolników, ale również bengalskich intelektualistów zmęczonych trzema dekadami rządów komunistów, wygrała wybory stanowe. Komuniści, śmiertelny rywal "Didi", po ponad 30 latach stracili władzę. W rozpolitykowanym Bengalu, gdzie ruchy robotnicze i związki zawodowe zawsze miały wielką władzę, był to przewrót kopernikański.''

- niestety powyższy materiał pochodzi z ''wysokich obcasów'', ale dla mających z tego tytułu uzasadniony odruch wymiotny jest też link po angielsku z innej gazeciny na rzeczony temat. No i prawdziwy hardkor już na sam koniec - materiał ilustrujący wewnątrzkomusze porachunki w Indiach, pomiędzy zwolennikami wspomnianej opcji postradzieckiej nastawionej ''legalistycznie'', a masakrującymi ich często gęsto maoistowskimi radykałami z opisanego wyżej ruchu ''naxalitów''. Ostrzegam jednak na własną odpowiedzialność, bo obrazy naprawdę brutalne - twarze nieszczęśników zmasakrowane, wykrzywione w upiornym przedagonalnym przerażeniu, bywa rozpołowione maczetami głowy itd. ale jeśli ktoś się nie brzydzi... W mej recenzji pominąłem też zasygnalizowany w uprzednim wpisie o roli partii komunistycznej w obecnych Chinach, istotny wątek odradzania się tamże maoizmu o którym to traktuje ostatni rozdział pracy Julii Lovell. Wspomina ona o masowych protestach chińskich robotników przeciwko likwidacji ciężkiego przemysłu, rodem jeszcze z czasów industrializacji na sowiecką modłę, jakie miały miejsce wiosną 2002 roku w Liaoyangu. Dziesiątki tysięcy demonstrantów niosły wówczas portrety Mao, w desperacji wzywając jego powrotu, jak pewna chińska robotnica płacząca: ''Przewodniczący Mao nie powinien był umrzeć tak wcześnie!''. Nie specjalnie jakoś to pasuje do serwowanej nam przez liberalne media wersji tamtejszych protestów przeciwko władzy chińskich komunistów, w której opozycjoniści domagają się ''wolności słowa'' i takiegoż rynku, oraz generalnie aby ''było jak na Zachodzie''. No i będzie, tylko że jak na obecnym, bowiem nader często rebelie te mają charakter neomaoistowskiej reakcji, atakując partię rządzącą ze skrajnie lewicowych pozycji. Znamienne że, jak referuje Lovell, w opinii jej przedstawicieli obecne Chiny, tak cenione wśród wielu obserwatorów na Zachodzie, w tym również Polsce za swą ''suwerenną'' politykę, są postrzegane na miejscu przez tamtejszych ultrabolszewickich i zarazem nacjonalistycznych krytyków jako rządzone przez ''bandę kompradorów trzymających za władzę'', pomawianych przez nich o hołdowanie przeświadczeniu, iż własny kraj ''miałby się lepiej, gdyby przez ostatnie dwa stulecia był kolonią''. Dla współczesnych ortodoksów maoizmu gospodarka, kultura i polityka Chin roją się od ''kapitalistycznych psów'', którzy uczynili z ich państwa ''konkubinę'' Zachodu, co postrzegają jako prawdziwe egzystencjalne zagrożenie. Być może więc ChinAmeryka stanie się jednak faktem, wszakże w znaczeniu powrotu do władzy w Pekinie, a zarazem zdobyciu rządów pod drugiej stronie Pacyfiku przez autentycznych komuchów, co wcale nie przeczy ich zblatowaniu z wielkim kapitałem, jak widać to na przykładzie lokalnej współpracy między nimi w Indiach. Takowa ''konwergencja systemowa'' nie przeczy jednakże, a rzekłbym wręcz wymusza zaciekłą rywalizację o prymat w tym samym ''nazi-maoistowskim'' obozie politycznym, dokładnie jak miało to miejsce z po równi bolszewickimi ZSRR i Chinami w swoim czasie. Obym okazał się tu fałszywym prorokiem, bo nie uśmiecha mi się wizja podłej egzystencji w tak zarysowanej rzeczywistości, ale też nikt nie mówi, iż podobni mi mogliby w niej w ogóle funkcjonować...