niedziela, 30 maja 2021

Rzeczpospolita to rzecz nie tylko panów, ale i chamów!

Niedawna dyskusja ''Nowej Konfederacji'' [ nie mylić z partią polityczną! ] o nie tyle upadku co zwyczajnie braku jakiejkolwiek sensownej ''polityki wschodniej'' III RP, potwierdziła z nawiązką me niedawne obserwacje na temat paradyplomatycznego cyrku Jaro Bratkiewicza, ślepo wpatrzonego w urojony przezeń Zachód radzieckiego okcydentalisty. Wypada też zgodzić się w tym akurat z Bartosiakiem, że to  objaw głębszej przypadłości jaką jest niesuwerenny status obecnej Rzeczpospolitej z nazwy jedynie, i to od jej zarania. Aczkolwiek nakreślony przezeń obraz ''podarowania'' teoretycznej zaledwie niepodległości dzisiejszej Polsce poprzez zwycięstwo Amerykanów w ''zimnej wojnie'', należy uzupełnić tym na cośmy wskazywali uprzednio: że nie dokonałoby się ono bez ''rozbijackiej'' polityki prowadzonej przez maoistowskie Chiny, wymierzonej w globalny obóz komunistyczny pod przewodem ZSRR. Niemniej co do zasady niestety ma tu akurat rację: wbrew sentymentalnym bajeczkom serwowanym nam po '89 to nie ''Solidarność'' ani tym bardziej pajac Bolęsa w pojedynkę ''obalili komunizm'' wyzwalając nas spod radzieckiej hegemonii, lecz to same komuchy dogadały się z kapitalistami na Zachodzie, uklepując dil paktem Rockefeller-Jaruzelski jeszcze w poł. lat 80-ych. Spotkanie jednego z czołowych przedstawicieli anglosaskiego establiszmętu polityczno-finansowego z jawnym sowieckim agentem i zapewne emisariuszem Moskwy, było tu decydujące a nie rozgowory marnych krajowych geszefciarzy prowadzone przy ''okrągłym stoliku'' czy nawet w Magdalence, gdzie co najwyżej pozwolono im dogadać szczegóły. Polska prawie już od stu lat niemalże odzwyczaiła się od jakiejkolwiek samodzielności, efektem zaś jest pokutująca nie tylko wśród rządzących, ale i powszechna w obecnym społeczeństwie mentalność niewolnicza, desperacko poszukująca oparcia w obcych protektorach jak nie na Wschodzie to Zachodzie. Wypada i w tym zgodzić się z Bartosiakiem, że to objaw zasadniczej niewiary we własne siły, tego iż jako post-naród właściwie nie wiemy czego będąc już chyba tylko z nazwy Polakami chcemy, i sami dajemy sobie srać na łeb wyzywając wzajem od ''polaczków'', histerycznie wręcz czepiając stąd pańskiej klamki, a to Brukseli czyt. Berlina, insi USA, jeszcze inni Chin, Izraela nawet czy tradycyjnie Moskwy. Insza inszość, że niemal wszystkie instytucje polityczne i społeczne wraz z towarzyszącymi im kategoriami, które pozwalały jakoś tam od biedy definiować naszą tożsamość, same znajdują się w głębokim kryzysie poniekąd na własne życzenie, by wymienić choćby ze szczętem niemal ''zszustakowiony'' Kościół. A co gorsza nie ma nijakiej zgody czym je zastąpić, ani na horyzoncie widać jakiej siły narodowej, która by temu procesowi rozpadu wspólnoty politycznej zaradziła, bo PiS okazał się tu niewypałem i namiastką jedynie wobec czego nie miałem specjalnych złudzeń, wspierając tę formację swym głosem jedynie na zasadzie ''na bezrybiu i rak ryba''. Tym bardziej jednak nie lekarstwem, lecz trucizną stanie się Obóz Wielkiej Polski Liberalnej skupiony w Kompromitacji - tylko skończony tuman może serio brać formację korwinowego pomiotu i przecwelonych wolnorynkowo post-narodowców z resortowym kandydatem Areoklubu PRL w tle, za realną ''antysystemową'' zmianę. Liberałowie są bowiem programowo niezdolni do naprawy państwa jako jego zadeklarowani wrogowie, tolerujący je co najwyżej jako ''zło konieczne'', a i to nawet nie w przypadku libertarian z kolei. Sanacja zaś jest w tej materii konieczna, gdyż jak trafnie wskazuje Marek Budzisz analizując obecną, coraz gorszą dla Polski koniunkturę dziejową:

''...wkraczamy w epokę polityki w stylu XIX wieku, twardej rywalizacji, w którym wygrywają państwa wewnętrznie spójne, świadome własnych interesów i dysponujące narzędziami jej uprawiania, w tym przede wszystkim siłą wojskową. Państwa nie wahające się w razie konieczności odwołać do argumentu siły. Turcja w tym wypadku, jak się wydaje, wcześniej, niźli elity Zachodu zrozumiała ewolucję światowego porządku i odpowiednio wcześnie była w stanie rozpocząć adekwatną do wyzwań, co nie znaczy, że zawsze skuteczną, politykę.''

Jest stąd oczywistym, że obecna Rzeczpospolita nie przetrwa w dotychczasowym kształcie ustrojowym wobec czekających ją wyzwań i to już w najbliższych latach, wszystkie jej dysfunkcje wylezą przeto ostro na jaw. Spowodowana dziejową koniunkturą ewolucja systemów politycznych w kierunku autorytarnym jest więc przesądzona, aczkolwiek nie musimy bynajmniej tu wzorować się na modelu rosyjskim lub tureckim - radykalne wzmocnienie egzekutywy i usprawnienie procesów decyzyjnych państwa jest jak najbardziej możliwe w ramach paradygmatu republikańskiego, poprzez odwołanie do stanowiącej jej integralny element instytucji dyktatury w jej pierwotnym sensie, zawłaszczonym przez komuchów i nazioli. Zanim jednak przejdziemy do wykazywania, że silna władza państwowa byle własna jest nie tylko do pogodzenia, ale wręcz niezbędna dla utrzymania osobistych wolności, przytaczając w tym celu rozliczne przykłady z historii starożytnej Republiki Rzymskiej jak i naszej dawnej Rzeczpospolitej, niezbędnym wpierw jest rozprawienie się z wysuwanym pod adresem tej ostatniej zarzutem, jakoby była ona tylko rzeczą ''panów'' a nie ''chamów'' jak niżej podpisany. Bowiem obce mi są wszelkie szlachecko-inteligenckie fumy i kompleksy np. ilekroć bywam w Krakowie, na szczęście rzadko zwykle raz na parę lat, wszędy gdzie tylko mogę z dumą podkreślam, że jestem chamem z Kielc:). Nie znoszę panującej tam pretensjonalności, którą uosabia ''piwnica pełna baranów'' - jedyny którego szanuję z tego towarzystwa to Grechuta, no ale był zeń wariat, więc to przypadek osobny [ raz nawet usłyszałem z tego tytułu, że ''Hun'' ze mnie co choć w zamyśle miało obrazić, nie kryję wzbiło w dumę mą skromną osobę jako zadeklarowanego polskiego ''eurazjatę'' ]. I właśnie dlatego wkurwia mnie do białości, że jakieś lewackie paniczyki dorabiają obecnie mym plebejskim przodkom gębę biernych ćwoków, co rzkomo brali pokornie w tyłek plagi od panów braci, a jedyną formą dochodzenia swych praw pozostawał im jakoby podszyty desperacją krwawy bunt. Tymczasem wystarczy sięgnąć do zachowanych akt tzw. Referendarii Koronnej czy sądów wiejskich w dawnej Rzeczpospolitej by przekonać się, że chłopi potrafili zaciekle walczyć o zakres świadczeń w ramach pańszczyzny, wytargowując sobie za to liczne ulgi i rozstrzygać spory we własnym kręgu wykazując przy tym wcale sporym zakresem samorządności. Rzecz jasna nie zmieniało to istoty panującego wówczas reżimu, ale też niech któryś z tych mądrali co to pomstują na ''pańską Polskę'' powielając prusko-ruskie bzdety, przytoczy w kontrze przykład jakiegoś europejskiego państwa owej doby, gdzie plebejusze cieszyli się pełną swobodą i wolnościami obywatelskimi. Nawet w burżuazyjnych republikach jak ówczesna Holandia czy de facto po-cromwellowska tytularna raczej monarchia brytyjska, prawa wyborcze oraz inne typu nietykalności cielesnej były przywilejem jedynie nielicznych, tak więc Rzeczpospolita z jej niewątpliwym prymatem szlachty nie stanowiła pod tym względem na tle Europy żadnego kuriozum.

Nade wszystko zaś cała ta lewacka swołocz ''stawia marksizm na głowie'', choć należy przyznać, że przez swą fundamentalną niekoherencję umożliwia on podobne doktrynalne hołubce, co uprzednio wykazaliśmy. Rzecz nie tyle więc w ''chłopomanii'' obmierzłej całkiem Marksowi, gotowemu usprawiedliwiać najdrastyczniejsze formy opresji wobec plebejów, byle służyły kładzeniu podwalin pod rzeczywiście kapitalistyczną gospodarkę i ogólnie ''postępowi cywilizacyjnemu''. Natomiast idzie o to, że ta banda durniów bezmyślnie powielająca ''ustalenia'' stalinowskiej ''szkoły historycznej'', usiłując jak tamta realia społeczne Rzeczpospolitej na siłę wtłoczyć w prokrustowe łoże liberalno-socjalistycznej ''walki klas'', i konstatując stąd dziwną ''bierność'' na tym tle polskiego chłopstwa, które poza nielicznymi na szczęście wyjątkami nie wykazywało raczej chęci rezania swych panów, plebanów co i żydowskich arendarzy [ w przeciwieństwie do rusińskiego dajmy na to ], zwala ''winę'' za to zwykle na ich katolicyzm. Przyznaje więc tym samym prymat kulturowej i cywilizacyjnej ''nadbudowie'' kosztem ekonomicznej ''bazy'', dokładnie to samo czyni określający się mianem liberała Andrzej Leder, bełkoczący o jakoby ''prześnionej rewolucji'', jaką sprokurować nam mieli Hitler pospołu ze Stalinem. Skoro jednak tak, i jesteśmy już zupełnie innym społeczeństwem jak te dawnej Rzeczpospolitej, co akurat jest prawdą, a mimo to wedle niego nadal ciąży nam jak zmora ''szlachecko-dworkowa'' mentalność zaścianka, znaczyłoby to jedynie, że pomienionym ''upiorom'' mającym tak wielki wpływ na rzeczywistość, przysługuje przez to bynajmniej ''widmowy'', lecz całkiem realny byt a to już pachnie wyklętym dla postępackiej kołtunerii ''szurowskim'' spirytualizmem, czy wręcz romantycznym mesjanizmem. Tymczasem dla wytłumaczenia uporczywej trwałości republikanckich ''przesądów'' wśród polskiej nacji, nie trzeba uciekać się do podobnych paramistycznych objaśnień, wystarczy uświadomić sobie ten oto historyczny fakt, że w dawnej Rzeczpospolitej mimo uprzywilejowania szlachetczyzny, również chłopi mieli swą dumę, honor czy jak w owych czasach zwano to ''cześć'', której nieraz potrafili dochodzić prawem, a jak trzeba to i lewem. W gruncie rzeczy chłopomani obecnej doby powielają ślepo toporne schematy zachodniej ''cancel culture'' wraz z wszystkimi jej fundamentalnymi błędami, ''upupiając'' polskich plebejów jak tamci Murzynów, pederastów czy kobiety, robiąc z nich wszystkich bierną masę ''wiecznych ofiar'' i żebraków agresywnie dopominających się zadośćuczynienia za doznane w przeszłości zniewagi przodków. Tymczasem polski chłop nikim takim nigdy nie był, i to przy całym swym nierównym w porównaniu z ''pańskim'' statusie obywatelskim i majątkowym, choć z tym ostatnim różnie bywało, i niejeden przedstawiciel szlacheckiej ''gołoty'' miał wówczas pod tym względem odeń gorzej. Nie potrzebuje więc arystokratycznej w istocie litości żywionej przez burżujskich synalków i niegrzeczne panienki z dworku fantazjujące o gwałceniu ich przez jurnych chamów, rzkomo w słusznej pomście. Tak o chłopskiej dumie w dawnej Rzeczpospolitej pisze Jaśmina Korczak-Siedlecka, historyk [ bo przecie nie ''historyczka''! ] młodego pokolenia na przykładzie pewnej specyficznej grupy plebejów pędzącej żywot w XVI-XVII stuleciu na Mierzei Wiślanej:

''W polskiej historiografii honor, jeśli w ogóle staje się przedmiotem rozważań, to przedstawiany jest niemal wyłącznie jako przymiot elitarnych grup społecznych. W dosłownie kilku publikacjach zauważono rangę honoru również w społecznościach wiejskich, nie podjęto się jednak rozwinięcia tego tematu. W nielicznych pracach poświęconych staropolskiej mentalności pojawiają się twierdzenia o wysokiej pozycji honoru w ówczesnej hierarchii wartości, nie pokuszono się jednak o pogłębioną refleksję na temat tego zjawiska, także w szerszej, międzystanowej, perspektywie. Wydaje się, że wynika to w dużej mierze z przejmowania wyłącznie szlacheckiego punktu widzenia, a w konsekwencji z przypisywania kategorii honoru tylko stanowi szlacheckiemu. Nie ma ku temu jednak wystarczających podstaw. Powtórzmy raz jeszcze, że koncepcja honoru występowała we wszystkich grupach społecznych, także wśród ludzi marginesu — przecież kaci, złodzieje, prostytutki także mieli swoje kodeksy honorowe. [...] Wątpliwości co do obowiązywania kategorii honoru wśród wszystkich stanów z pewnością nie miał Antoni Sebastian Dembowski, biskup płocki i kujawski, który napisał satyrę pod znamiennym tytułem ''Punkt Honoru'' wydaną drukiem w 1749 r. Honor jest w oczach Dembowskiego demonem, który opanował całe społeczeństwo, bez różnicy: kobiety i mężczyzn, młodych i starych, prostych i wykształconych, czeladników i patrycjuszy, chłopów, szlachciców i zakonników. Wszystkie te grupy łączy właśnie honor, a właściwie wrażliwość na jego punkcie, co prowadzi do ciągłych awantur i eskalacji przemocy, a w konsekwencji do społecznej dezintegracji. Narrator napotyka na swojej drodze kolejne sytuacje, w których honor jest główną motywacją ludzkiego działania. Pierwszą zresztą opisaną grupą są właśnie chłopi, którzy z powodu nadszarpniętego honoru pobili się w karczmie. Powyższe rozważania teoretyczne warto uzupełnić przykładową analizą tekstów źródłowych, dowodzącą roli honoru w życiu społecznym wsi XVI–XVII w. Wybrany teren obejmuje osady Pomorza Gdańskiego, a dokładniej Mierzei Wiślanej i rozlewisk rzeki Szkarpawy (Wisły Elbląskiej), znajdujące się pod jurysdykcją gdańskiej rady miejskiej. Sytuacja prawna tamtejszych chłopów była lepsza od tej obowiązującej zazwyczaj na pozostałych ziemiach Rzeczypospolitej, dość powiedzieć, że nie obejmowała ich pańszczyzna, a jedynie czynsz i prace szarwarkowe (w tym wymagające dużego wysiłku roboty przy wałach przeciwpowodziowych). [...] Omawiany obszar był pod wieloma względami odmienny od pozostałych ziem Rzeczypospolitej, są jednak podstawy, by twierdzić, że analizowane zjawisko miało charakter powszechny, oczywiście z uwzględnieniem lokalnych uwarunkowań. Znawca polskiej wsi nowożytnej, Tomasz Wiślicz, zasygnalizował problem honoru w kontekście wyboru wiejskich władz samorządowych. Kandydat na wójta „na swej sławie naruszony” musiał zostać publicznie oczyszczony z zarzutów, aby móc sprawować ten urząd. Szczególnie intrygujące jest podobieństwo formuły zwracającej honor do tej występującej w omawianych wcześniej księgach Mierzei i Szkarpawy: „jako żyw nic nie wie, jedno wszystko dobre, a jeśli kiedy co mówił z głupstwa, tedy to wyznawa, iż niesłusznie mówił”.''

- dokładnie: wszyscy ci tak zaciekli niby krytycy szlachetczyzny obecnej doby, w istocie podzielają jej przesądy stanowe tyle że obdarzając je znakiem ujemnym, nadal jednak upatrują w chamach jak niżej podpisany oraz ich przodkach bandy biernych, godnych pogardy ćwoków, a nie aktywny podmiot historii. Wypada mi więc tylko rzec im, by s...obie poszli, i to jak najprędzej pókim dobry, bo jak nie poszczuję psem i obiję mordę kłonicą, takich ''dobrodziejów'' mi nie potrzeba, won! Podobni są w tym wymuskanym a durnym paniusiom jak Tokarczukowa, bredzącym o strasznej rzekomo kolonizacji Indian przez białych konkwistadorów z Hiszpanii. Tyle że głupia baba w swej tępocie nie dostrzega, iż powiela wersję historii tych ostatnich jedynie na odwrót, obrażając tym samym rdzennych mieszkańców Ameryki w obronie których jakoby staje. Bowiem w tej wizji są oni zabobonną hołotą, pokonaną przez garstkę zaledwie europejskich najeźdźców za pomocą li tylko nieznanych im wcześniej szpady, konia i broni palnej, słabej jeszcze wtedy skądinąd. Tymczasem prawda wygląda tak, że konkwistadorzy przysłowiowe gie by zdziałali, gdyby tubylcy nie obaczyli w nich wybawienia spod tyranii rodzimych despotów, dosłownie pijących ich krew i żywiących się ludzkim mięsem zjadanym podczas rytualnych ceremonii masowego uboju. Na tym tle byle rabuś z drugiej strony oceanu jawił się niczym świetlana postać niemalże, niezainteresowany kanibalizowaniem wprost, lecz ''tylko'' ograbianiem miejscowych społeczności, zresztą w porozumieniu z częścią indiańskich elit, bez których to proceder kolonialnej eksploatacji byłby niemożliwy. Nie mówię stąd, iż pod rządami Europejczyków wiodło się rdzennej ludności sielankowo, ale na pewno lepiej od bestialskiej tyranii jaką cierpiała od Azteków czy Inków, odgrywając w ich obaleniu aktywną, by nie rzec decydującą niemalże rolę. Wracając do chłopów dawnej RzPlitej - pomieniony historyk Tomasz Wiślicz, czołowy bodaj dziś obok Piotra Guzowskiego badacz dziejów polskiej wsi, w swym wyśmienitym merytorycznie zaoraniu neostalinowców wychwalających Szelę i tego typu kreatury, wskazuje na parę istotnych aspektów kondycji warstw plebejskich a pomijanych przez ślepych entuzjastów ''wojny ludowej'' nad Wisłą. Konkretnie zwraca uwagę min. na zaskakująco dużą świadomość swych praw wśród pańszczyźnianego chłopstwa w świetle dokumentów z epoki:

''Dotychczasowe badania wykazały - ku zdziwieniu badaczy - znaczny legalizm gromad chłopskich w czasie trwania konfliktu, a nawet kiedy dochodziło w końcu do wybuchu przemocy. Okazało się, że wiele chłopskich rebelii można nawet określić jako efekt uboczny długotrwałych procesów sądowych. Kwestią do zbadania jest świadomość prawna chłopów, ich umiejętność wykorzystania prawa w prowadzeniu konfliktu, jak i stosowanie wiejskiego prawa zwyczajowego w stosunkach wewnątrzgromadzkich podczas trwania buntu. Badania nad świadomością prawną mogą przyczynić się nie tylko do zrozumienia celów i charakteru rebelii chłopskich w Polsce, ale również do analizy postrzegania przez chłopów swojego miejsca w systemie prawnym i politycznym Rzeczpospolitej. [...] W marksistowskiej wizji konfliktu klasowego nie było w ogóle miejsca na ''świat duchowy'' buntowników zapewne dlatego, że musiał on być ustrukturowany przez religię i wierzenia ludowe jako zasadnicze filary ówczesnego światopoglądu chłopskiego. Na gruntowne przebadanie oczekuje zatem miejsce wyobrażeń i obrzędów religijnych w chłopskich rebeliach, a także miejsce wiejskich duchownych w tym zjawisku nie tylko jako potencjalnych wyzyskiwaczy, jak chciał Marian Zgórniak. Ponadto prześledzenia wymagają zachowania rytualne i zabobonne chłopów w czasie buntów, a także ich działania twórcze i ludyczne, wzmiankowane nieraz w przekazach źródłowych. [...] Problemem na razie ostatnim, ale bardzo istotnym jest kwestia stosowania przemocy w buntach chłopskich. Z jednej strony wyobrażenia kształtuje tutaj rabacja galicyjska, która – między innymi ze względu na liczbę artystycznych jej opisów – staje się często archetypicznym powstaniem chłopskim cechującym się bezprzykładnym i nieuzasadnionym, „dzikim” okrucieństwem, oraz ukraińskie bunty chłopskie, wliczywszy w to powstanie Chmielnickiego (zwłaszcza w opisach Sienkiewicza). Z drugiej strony marksistowscy badacze oczekiwali po chłopskich rebeliach krwawego odwetu jak z rewolucyjnych pieśni, czy chociaż zażartych walk wojny chłopskiej w Niemczech. Pewnym zaskoczeniem był zatem stosunkowo łagodny przebieg rebelii chłopskich w Polsce, gdzie niejednokrotnie represje po upadku powstań były krwawsze niż same chłopskie wystąpienia. Nie znaczy to jednak, że przemocy nie było. Stosowały ją zresztą obie strony konfliktu, przy czym przemoc chłopska często dotykała po prostu innych chłopów, tych określanych jako poplecznicy dworu. Swego rodzaju majstersztykiem było stłumienie przez Joannę Lubomirską rebelii w starostwie libuskim w 1758 roku, przeprowadzone rękami chłopów sprowadzonych z innych dóbr, czego wcześniej nie było w stanie dokonać regularne wojsko. Analiza wykorzystania przemocy podczas rebelii musi zatem odejść od z góry przyjętych założeń o (usprawiedliwionym lub nie) okrucieństwie chłopów, a raczej odnosić się do użycia przemocy w warunkach chłopskiej codzienności, jak również brać pod uwagę zasadnicze warunki organizacji buntu, jego celów i obranych środków chłopskiego działania. Nie można również w tym wypadku uciec od pomocy metod antropologii kulturowej oraz studiów porównawczych.''

Jak widać z powyższego Szajkowski i reszta neostalinowskich ludomanów są niemożebnie anachroniczni w swym postępactwie. Rzetelna bowiem analiza ''ludowej historii Polski'' wywraca na nice stosowane doń marksistowskie sofizmaty, które bezmyślnie powielają. Weźmy choćby wspomnianą rolę duchownych w chłopskich rebeliach - jak już wspominaliśmy onegdaj, podczas szwedzkiego ''potopu'' na Żywiecczyznie operowała grupa chłopskich powstańców, masakrująca przy tym lokalną szlachtę. Zanim jakiś współczesny bolszewik dostanie od tego orgazmu warto rzucić mu więc na ryj, iż na czele pomienionej ''bandy'' stał ksiądz katolicki Stanisław Kaszkowic zwany ''Kądziołką'', ofiarami zaś padali innowierczy, ariańscy przeważnie ''wyzyskiwacze'' posądzani przez polskie chłopstwo i krewkiego klechę, nie bez podstaw, o zdradę Rzeczpospolitej i wysługiwanie się protestanckiemu najeźdźcy. Srogi mózgojeb dla lewackiego łba - z jednej dobrze niby rezać ślachtę, ależ zarazem to przecie jawny dowód ''polskiej nietolerancji'' i to w wykonaniu ''warstw ludowych''! [ niby można uznać, iż dały się w tym zwieść ''jezuityzmowi'', ale niesmak pozostaje ]. Podobnie z nadmienioną przez Wiślicza sprawą stłumienia rebelii chłopskiej w starostwie libuskim, lekturę jej szczegółowego opisu autorstwa rzeczonego historyka serdecznie rekomenduję. Bowiem dopowiada on, iż buntowi polskich plebejuszy, któremu nie dał rady oddział rodzimego wojska, sprawili pogrom dopiero rusińscy chłopi i zwykłe męty terroryzując niepokorne wsie uprawianym ich kosztem w biały dzień bandytyzmem, napuszczeni przez zachłannego dzierżawcę dóbr, jakiego polityka drastycznego zwiększenia obciążeń pańszczyźnianych doprowadziła do wybuchu gwałtownego sporu. Zanim jednak do tego doszło, miejscowe chłopstwo wykazało się sporą determinacją i zmysłem prawnym w obronie swych interesów, co na uwagę zasługuje posiadając w tym również wsparcie ze strony drobnej szlachty w regionie, także mającej zatarg z pazernym arendarzem folwarku. Aczkolwiek surowe wyroki jakie w tej sprawie spadły w końcu na głowy przywódców rebelii świadczą o ich ''klasistowskim'' charakterze, tyle że nadmieńmy jeszcze raz nie jest to żadna osobliwość stosunków panujących w Rzeczpospolitej na tle innych państw Europy owej doby - odsyłam choćby do opisów represji stosowanych wonczas wobec katolickich chłopów przez protestancką szlachtę w Irlandii, których skala i drastyczność dorównuje tylko podobnemu bestialstwu w carskiej Rosji czy pod rządami Osmanów. Sam fakt, że chamstwo mogło się tak ''rozzuchwalić'' możliwością sądzenia się przed obliczem królewskiego urzędnika ze swymi panami, stosującymi wobec niego niesprawiedliwe praktyki, już świadczył o zakresie należnych mu w dawnej Rzeczpospolitej praw. Wszakże nie zamierzam kreślić tu sielankowej wizji stosunków panujących za I RP, ani też przeczyć pośledniemu statusowi prawnemu i społecznemu pańszczyźnianego chłopstwa. Mimo iż jako się rzekło jego członkowie dysponowali wcale sporym zakresem samorządności, był on jednak mocno rozproszony, ograniczony praktycznie do lokalnej gromady nie sprzyjając tym samym zdaje się wykształceniu wewnątrzstanowej solidarności i silnej więzi z państwem, tak by w końcu doprowadzić do ukonstytuowania jakowegoś ''chłopskiego Sejmu''. Stanowiło to istotny mankament ustroju dawnej Rzeczpospolitej, aczkolwiek popełniamy przy tym pewien anachronizm, rzutując w ową epokę realia, jakie miały dopiero po niej nadejść. W każdym razie tak o tym pisze inna znakomita badacz tegoż okresu rodzimych dziejów Anna Grześkowiak-Krwawicz:

„Cóż to jest Rzplta?” — pytał autor anonimowego pisemka z r. 1661 i odpowiadał: „są szlachta wszyscy zebrani do kupy, czyniący z siebie stan senatorski i rycerski pod dyrekcyją króla podani”. Rzeczpospolita wybierała króla i zawierała z nim umowę, Rzeczpospolita zawiązywała konfederacje, Rzeczpospolita wreszcie „pochylała się z troską” nad losem tych, którzy jej nie tworzyli. Te (rzadkie) wypowiedzi, których autorzy upominali się o poprawę losu chłopów, często pokazują, jak bardzo byli oni wyłączeni ze wspólnoty. „Wielka jest tego potrzeba, aby Rzeczpospolita w to wejrzała, przykładem inszych narodów, aby panowie poddanych swoich podług swej woli nie łupili” — napominał Szymon Starowolski, uznając, „że to do Rzeczypospolitej należy”, a Konarski starał się przekonać młodzież, że Rzeczpospolita powinna „od tak grubego i nieludzkiego poddaństwa oswobodzić oracza”. Kiedy pod koniec w. XVIII pojawiły się wystąpienia, w których dostrzegano inne stany i chciano włączyć je w narodową wspólnotę, ich autorzy operowali już innymi pojęciami: naród, lud, towarzystwo [sc. społeczeństwo], ewentualnie — wspólna ojczyzna. [...] Trzeba tu zrobić jedno istotne zastrzeżenie: to zawłaszczenie Rzeczypospolitej przez szlachtę nigdy właściwie nie było w dyskursie politycznym całkowite, „wszystka Rzeczpospolita”, nie tylko w XVI w. i nie tylko w rozważaniach teoretyków, mogła oznaczać wszystkich mieszkańców państwa polsko–litewskiego, mogło się w niej znaleźć miejsce dla mieszczan, Kozaków, a nawet chłopów, bo tak chyba należy interpretować, na przykład, słowa księdza Chądzyńskiego:[...] ''trzeba by to piekło zburzyć panom Polakom, a Rzeczpospolitą polską po ludzku postanowić, żeby i kmiotkowie nie byli w opresyjej nie tylko od obcych, ale i od panów własnych''. Czasem, jak w przypadku Chądzyńskiego, łączyło się to z krytyką istniejącej rzeczywistości lub z polemiką (niekoniecznie świadomą) z obowiązującym dyskursem, czasem zaś wynikało z okoliczności — szczególnie nieszczęść, które dotykały państwa i całej zamieszkującej je wspólnoty, a nie tylko szlacheckich obywateli. Jednak takie wypowiedzi przez cały w. XVII i znaczną część XVIII stanowią margines — i to raczej wąski — dyskursu politycznego, z którego chłop i mieszczanin praktycznie zniknęli. Z pewnością usunięto ich poza Rzeczpospolitą, a tym samym poniekąd poza horyzont postrzegania uczestników życia politycznego. Słowa: „my, my sami” szesnastowiecznego autora słychać niemal do końca istnienia Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Jeszcze zaproponowany na sejmie 1789 r. projekt reform politycznych Zasady do formy rządu nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości, że mowa w nim o Rzeczypospolitej szlacheckiej.''

Powtórzmy jednak: każdy kto poddaje słusznej skądinąd krytyce sam fakt zawężenia pojęcia Rzeczpospolitej li tylko do polskiej i katolickiej w większości szlachty, popełnia anachronizm jeśli upatruje w tym jakowejś rodzimej specyfiki, gdy w czasach istnienia I RP obywatelstwo i pełnia praw przysługiwały, o ile w ogóle, jedynie wąskim grupom obejmującym często dosłownie promil danej społeczności. Wyjściem nie były tu zabory jak pieprzy głupi Jaś Sowa, gdyż skazywały nas na kolonialną w istocie pseudomodernizację, a więc w interesie obcych metropolii a nie rodzimej ludności o poślednim dotąd statusie. Widać to dobrze na opisanym przez Wiślicza przykładzie ziem zajętych przez Austrię, gdzie śmiałe reformy społeczne szły w parze z gwałtownym wzrostem obciążeń fiskalnych dla chłopstwa, oraz przymusem dożywotniej wtedy służby wojskowej, co wywoływało wśród niego zrozumiały opór. Niemniej gdyby nie poniechanie przez władze zaborcze całkowitego zniesienia pańszczyzny, nie wiadomo jak wyglądałyby perspektywy zachowania polskości w Galicji - o niejakiej desperacji i ówczesnym pesymizmie w tym względzie świadczy pismo anonimowego autora z czasów Sejmu Wielkiego, który już tylko w obawie przed tureckim najazdem upatrywał szans skłonienia tamtejszego chłopstwa do ponownego przyjęcia władzy Rzeczpospolitej, nie bez podstaw kojarzącej mu się z poddaństwem wobec szlachty. Dlatego wyjściem z tej matni było uobywatelnienie wykluczonych dotąd ze wspólnoty politycznej chłopów i mieszczan, oraz modernizacja na własnych, polskich warunkach, czego próbą była Insurekcja Kościuszkowska i wcześniejsze reformy podjęte przez Sejm, na ile udane to osobna sprawa. Sporo można by tu wytknąć np. kompletnie niepotrzebne zaprowadzenie dziedziczności tronu czy odebranie praw szlacheckiej ''gołocie'', które tak rozsierdziło wielu ''panów braci'' pchając ich ku poparciu Targowicy, czemu niespecjalnie można się dziwić. Nie mnie rozstrzygać ile należy zrzucić tu na karb gorączkowego pośpiechu, a ile w tym złej woli czy zwykłego niedołęstwa reformatorów, niemniej generalnie wykonano krok w dobrą stronę podjęty później już w warunkach narodowej niewoli przez działaczy niepodległościowych następnych pokoleń. Nie było zresztą innego wyjścia, bowiem wszelkie nawet jeśli z pozoru pożyteczne reformy w wykonaniu zaborców, godziły w polski interes narodowy jako powzięte z obcej łaski i takimże celom służące. Trafnie ujął to Grzegorz Kucharczyk:

''Zabory pozbawiły nas państwa, podstawowego narzędzia inicjowania i przeprowadzania procesów modernizacyjnych w XIX-wiecznej Europie. W tym sensie można powiedzieć, że „długi” wiek XIX był w naszej historii epoką modernizacji zależnej/rozwoju zależnego; modernizacji, której cele, motywy i tempo wytyczała władza zaborcza, realizując w ten sposób własne cele. Powtarzając to, o czym już była mowa – chodziło o doprowadzenie za pomocą tej zależnej modernizacji do zupełnej integracji ziem polskich z organizmem państwa zaborczego. W ostatniej ćwierci XIX wieku zarysował się i inny scenariusz, który można opisać trzema słowami: modernizacja – dezintegracja – integracja. Kluczowy miał być ten środkowy etap, tj. doprowadzenia do trwałej dezintegracji polskiej wspólnoty narodowej za pomocą takich zabiegów modernizacyjnych, jak uwłaszczenie chłopów. Ci ostatni mieli tworzyć „naród lojalny” w opozycji do „wiecznych wichrzycieli”, czyli polskichelit (szlacheckich i duchownych). Takie były zabiegi władz pruskich, które już w połowie XIX wieku w wydawanej przez siebie polskojęzycznej gadzinówce przekonywały polskich włościan, że „król Prus to nowy Kazimierz Wielki, król chłopów” chroniący ich przed samowolą polskich dziedziców, którzy wraz z „rozuzdanymi księżmi Polskę zgubili”, a poddanych traktowali „jak inwentarz”. Do tego programu nawiązywał potem Bismarck. Własną wersję polityki stworzenia w oparciu o modernizację (uwłaszczenie na wsi) dwóch polskojęzycznych narodów uprawiali po 1864 roku Rosjanie. Dokładnie odwrotnemu celowi służył program polskiej samomodernizacji (ruch organicznikowski zapoczątkowany w zaborze pruskim po powstaniu listopadowym), którego twórca (Karol Marcinkowski) jako swój najważniejszy cel widział odbudowanie wśród Polaków zanikającej „towarzyskości społecznej” i upadającego „wzajemnego kredytu [tj. zaufania – G. K.]”. Słowem, chodziło o konsolidację polskiej wspólnoty narodowej w oparciu o własną suwerenność kulturową. Celem było, jak pisano w polskiej prasie, „unarodowienie postępu cudzoziemskiego”. Tak, abyśmy nie stali się „Irokezami nad Wisłą”, jak pisał w 1849 roku Hipolit Cegielski.''

Nie tyle naiwnością, co wprost skrajną głupotą jest więc sądzić, że jakikolwiek kolonializm może nieść ze sobą pożyteczne skutki dla podbitej ludności - jestem pewien, że gdyby którykolwiek działacz niepodległościowy w Azji, Afryce czy Ameryce Południowej z aprobatą powoływał się na kocopoły Marksa o ''postępowym'' charakterze panowania Brytyjczyków w Indiach, zostałby za to rychło zlinczowany przez współtowarzyszy, i w sumie słusznie. Tylko patologicznie zakompleksione ''polactwo'' daje sobie srać na łeb takim jak głupi Jaś Sowa czy Leder albo insza neobolszewicka szczujnia, wmawiająca nam żeśmy byli jedynie mierzwą dziejów, zamiast wskazywać na fakt, iż jednak aktywnym podmiotem historii nawet jeśli tylko na jej obrzeżach, rzeczywiście podnosząc tym kwestię naszej emancypacji. Wynarodowionym skurwysynom nie pozwala jednak na to nienawiść do polskości, utożsamianej przez nich ze szlachetczyzną i to wbrew konstatowanym przez nich samych fundamentalnym zmianom społecznym, jakie zaszły w międzyczasie od upadku I Rzeczpospolitej, co za durnie! Niechże zdecydują się w końcu, czy ''baza'' ekonomiczna kształtuje ''nadbudowę'' kulturową i polityczną, wtedy zaś całe ich narzekanctwo na rzekomo tkwiącą nadal w przebrzmiałej dworkowej zaściankowości i katolicyzmie polskość idzie w diabły, a skoro jednak rzeczy mają się na odwrót znaczy, iż marksistowskie jak i liberalne fantazmaty nijak się mają do opisu rodzimej rzeczywistości - albo albo. Na to jednak musieliby porzucić typowe dla kolonialnej w istocie patointeligencji lenistwo umysłowe, gnuśność pozwalającą jej robić jedynie za pas transmisyjny idei zaczerpniętych z metropolii, i zdobyć się wreszcie na próbę choć samodzielnego ogarnięcia polskiego doświadczenia dziejowego, a to niestety z racji niereformowalności tejże pasożytniczej grupy może się odbyć tylko po trupie jej co bardziej obmierzłych członków. Znamienne, iż wspomniany Leder na poparcie swych tez odwołuje się przy tym otwarcie do czołowego przedstawiciela, fundatora właściwie endecji jakim był sam Dmowski! Jak relacjonuje jego przekaz Filip Memches:

''Jest wreszcie Andrzej Leder, autor głośnej „Prześnionej rewolucji. Ćwiczeń z logiki historycznej” (2014). W książce tej stawia on tezę, że nowoczesność Polakom zaserwowali najeźdźcy z III Rzeszy i Związku Sowieckiego. Doprowadzili oni do zniknięcia szlachty i Żydów. Społeczeństwo polskie zostało zatem przeorane, lecz nie przepracowało tego, co się z nim stało (radykalną zmianę „prześniło”). Znamienne, że Leder w wywiadach wprost powołuje się na myśl lidera endecji. Aż się prosi przywołać dwa cytaty z wypowiedzi filozofa. W roku 2013, w rozmowie z portalem „Krytyki Politycznej” mówił: „W Polsce kulturową stawką jest to, czy 70 procent byłych chłopów będzie udawać, że jest szlachtą, co jest aktualnie realizowanym scenariuszem, czy przynajmniej część z tych ludzi powie sobie, że ich tożsamość jest przeciwko szlachcie, że szlachta to jest jednak popaprana tożsamość. W tym sensie jestem sojusznikiem Dmowskiego, nie ma lepszego krytyka szlachetczyzny”. Rok później na łamach „Gazety Wyborczej” kontynuował tę myśl: „Dmowski nienawidził kultury dworkowej. Pisał, że polski inteligent ze szlacheckim rodowodem jest niezwykle wyrafinowany, bo przyjął z Zachodu całą kulturę i edukację, ale jest barbarzyńcą w sensie społecznym. Nie umie pracować, nie umie realizować żadnych celów społecznych. Żyje z pracy innych w sposób całkowicie bierny i gnuśny. Trafił w sedno. Szlachecka tożsamość zwalnia całkowicie z odpowiedzialności. Gnuśność społeczna”.''

Nawet co poniektórzy lewacy zdają sobie sprawę z pułapek takowego ''mentalno-kulturowego'' podejścia, gdzie kategorie ''chama'' i ''pana'' oraz ich wzajemnych relacji nabierają niemalże ''metepsychicznego'' zabarwienia, by wymienić krytykę autorów ''Praktyki Teoretycznej'' świeżego wysrywu sławiącego zbrodniarza i zdrajcę jakim był Jakub Szela:

''Nie chodzi o to by w zabiegach uniejednoznaczniających obraz dobrych chłopów i złej szlachty dostrzegać wadę tekstu. Problem polega jednak na tym, że fundacyjny zabieg formalny wykorzystany przez autora ma niebagatelny wpływ na portrety psychologiczne jego bohaterów, a tym samym – na całą wizję historii i sprawczości politycznej, jaką da się wyczytać z powieści Raka. Pod koniec utworu wydarza się przecież rzecz niby przewrotna, ale jednak będąca logiczną konsekwencją wcześniejszych zwrotów akcji: Bogusz w ciele Szeli wywołuje chłopski bunt i można odnieść wrażenie, że jest to możliwe jedynie dzięki jego w gruncie rzeczy szlacheckiemu wnętrzu. W końcu „pan nigdy naprawdę nie schamieje, a cham nie będzie panem”. Paradoksalnie, to szlachecka buta i pańska pewność siebie umożliwiają materializację chłopskiego gniewu. To odwrócenie nie stanowi jedynie zwykłej niekonsekwencji fabularnej – jest potwierdzeniem wizji historii, w której sprawczość może znajdować się jedynie w ręku klas posiadających. I to nie tylko ze względu na ich strukturalne i ekonomiczne możliwości, lecz dzięki dyspozycjom psychicznym. Gdyby diagnozę tę pociągnąć do końca, konflikt klasowy stałby się kategorią metafizyczną, moglibyśmy bez poczucia żenady rozmawiać o chłopskiej mentalności. Radosław Rak w Baśni o wężowym sercu odpodmiotawia chłopów, odbierając im polityczną sprawczość. Historia rabacji jest po prostu historią wyjątkowej jednostki, która prowadzi za sobą tłum. Co gorsze – jednostki, która posiada moc sprawczą tylko dlatego, że przywykła do niej w czasie swojego szlacheckiego życia.''

- rzecz jasna powyższe dość trzeźwe jak na lewaków spostrzeżenia nie przeszkadzają im nadal ślepo hołdować socjal-liberalnej w istocie teorii ''walki klas'', jakiej nijak nie sposób zastosować do polskich realiów dziejowych, z podanych wyżej przyczyn. Również dlatego, że co w takim razie z ostrymi nieraz konfliktami wewnątrzklasowymi, i to nie tylko jeśli idzie o poróżnione mocno na tle etnicznym, religijnym i majątkowym chłopstwo, ale w jeszcze większym stopniu tyczy to sprawujących nad nimi rzekomo ''klasową hegemonię'' ich panów. Tymczasem szlachta nigdy nie była monolitem pod względem wymienionych przed chwilą kategorii, zwłaszcza różnice zamożności decydujące o faktycznej hierarchii władzy i sprawczości politycznej z braku oficjalnej tytulatury arystokratycznej, wytwarzały silne napięcia i konflikty w kontraście z formalnie zadekretowaną równością wśród ''panów braci''. Jeśli ktoś nie pojmie faktu istnienia od zarania Rzeczpospolitej właściwie czegoś w rodzaju ''proletariatu szlacheckiego'' i jakie niosło to konsekwencje dla stabilności porządku ustrojowego państwa, ten nigdy nie zrozumie dlaczego pierwsi lewicowi radykałowie na ziemiach polskich wywodzili się przeważnie z tak pogardzanych przez Ledera czy Sowę herbowych chudopachołków. Nie mój cyrk nie moje małpy, niemniej wypada z satysfakcją w sumie skonstatować, że skurwiała mentalnie obecna lewica antypolska wyrzekając się takowych, sra tym samym sobie koncertowo na łeb - przecie do dziś różne monarchistyczne spierdoliny tęskniące za Francą Josefa i kąserwatyści osobliwie krakoscy, gromy miotają na tradycję powstańczą obwiniając za nią ''spiski socjalistów'' na czele z Piłsudskim. Tymczasem to co mieni się dziś być lewą stroną sceny politycznej nad Wisłą, przedkłada zdecydowanie nad XIX-wiecznych insurekcjonistów cuchnących im obmierzłym dla nich patriotyzmem, ludzkiego gada jakim był Szela i tego typu zdradzieckie, parchate kurewstwo. Toż samo tyczy ich pozornych jedynie liberalnych adwersarzy, którym obecnie imponuje psychopata i ordynarny socjaldarwinista Kurwin i jego pomiot, a nie ktoś w typie pomienionego już Karola Marcinkowskiego - liberała ale i przy tym społecznika leczącego gdy trzeba ubogich bezpłatnie, polskiego patriotę i działacza niepodległościowego.

Innym czynnikiem z dziejów Rzeczpospolitej Obojga [ a tak naprawdę wielu ] Narodów rozbijającym prostacki schemat ''walki klasowej'', jest zaciekła nienawiść między zamieszkującymi ją niepolskimi mniejszościami, by wymienić morderczy wprost konflikt między Kozakami i rusińską ''czernią'' chłopską a Żydami. Nawet jeśli opis bestialskich pogromów zawarty w kronice Natana Hanowera jest przesadzony w typowej dla epoki manierze, nie sposób zaprzeczyć iż takowe miały miejsce na bezprecedensową w owych czasach skalę, ani zwalić za to winę na rzekomy ''polski imperializm''. Bowiem jak wykazali to przywoływani już w tym miejscu onegdaj historycy Zdzisław Anusik i Henryk Litwin, przed wybuchem powstania Chmielnickiego na Kijowszczyźnie, obszarze rdzeniowym obecnej Ukrainy, polski szlachcic był co najwyżej klientem ruskiego magnata i wśród miejscowych ''panów'' Lachy stanowiły zdecydowaną mniejszość, taki to ''kolonializm'' odchodził w dawnej RzPlitej:). Dlatego nie zamierzam jak mówię kreślić jej sielankowych wizji, gdzie jakoby zgodnie współżyły różne nacje, religie i warstwy społeczne, lecz postrzegam szlachecką republikę raczej jako polityczny tygiel, w którym ścierały się nieustannie racje różnych stron w ostrej nieraz debacie publicznej. Jest wszakże fundamentalna różnica między doktryną uznającą naturalność konfliktów społecznych, jednak dążącą do uzgodnienia argumentów przeciwników, by uzyskać niechby chwiejny ład publiczny w imię dobra wspólnego, a programowymi terrorystami jakimi w istocie są socjaliści jak i liberałowie, odrzucającymi powyższe bowiem ślepo hołdują ''walce klas'' zamieniającej każdą społeczność w pole bitwy, rozrywane nieustanną przemocą polityczną. Komu więc Rzeczpospolita miła i jest republikańskim wolnościowcem przywiązanym do idei państwa jako dobra wspólnego, a nie zła koniecznego lub i to nawet nie jak w przypadku liberałów i libertarian, albo narzędzia ''dyktatury klasowej'' czyli w praktyce tyranii samych komunistów jak socjaliści, ten powinien jednych co i drugich srogo napierdalać po równi. Na tym tle powtarzam autentycznym mankamentem było wykluczenie ze wspólnoty politycznej rodzimego chłopstwa, aczkolwiek jak wskazywaliśmy już anachronizmem jest wymaganie, by w owych czasach plebejusze cieszyli się w stojącej szlachtą Rzeczpospolitej przywilejami, na jakie nie mogli liczyć w żadnym innym z ówczesnych państw Europy. O tym należy koniecznie pamiętać zanim pocznie się stawiać gromkie zarzuty dziejom Polski, bolejąc obłudnie nad ''wykluczeniem klasowym'' chłopstwa w dawnej RzPlitej, samemu przy tym stosując je zwykle wobec ''hołoty od pińcset'' a znam sporo takowych przypadków. Nie przeczę przy tym zasadności badań nad ''innym'' szlacheckiej republiki - chłopem polskim czy rusińskim, wyznawcą prawosławia, islamu, protestantem czy Żydem, kobietą z gminu jak i szlachcianką oraz ich statusem etc., bowiem o ile tylko podejdzie się do nich bez zbędnych ideologicznych uroszczeń, jestem pewien przyniosą obfity i wartościowo merytoryczny plon badawczy. Na to jednak należy położyć wreszcie kres nieznośnej manierze powielania stalinowsko-hitlerowskich fantazmatów, sięgającej nawet po ordynarne schematy antypolskiej propagandy zaborców jeszcze, tyle że na postmodernistyczną modłę jak czynią to obecnie neomarksistowskie spierdoliny dokonujące inwazji na rodzimą historiografię. Mając gęby wypełnione frazesami o zwalczaniu widmowego ''polskiego kolonializmu'' sami dowodzą tym swego zniewolenia płynącymi z Zachodu miazmatami ''wokeizmu'' i ''cancel culture'' - nienawiści do własnych korzeni, usiłując nieudolnie dostosować je do lokalnych uwarunkowań, wzorem przedstawicieli stalinowskiej ''szkoły historycznej'' na których ''dokonania badawcze'' bezmyślnie się powołują. 

Wypada zaś przystać na to, iż jesteśmy już innym całkiem społeczeństwem a czas II wojny światowej stanowi pod tym względem dla nas radykalną cezurę, i wyciągnąć stąd należyte konsekwencje. Nie ma więc sensu pierdolenie o mentalności szlacheckiego zaścianka i kruchty, które jakoby do dziś nam ciążą, bowiem przeczy to nie tylko marksistowskiemu przeświadczeniu o decydującej roli przemian ekonomicznych i społecznych dla kulturowej i politycznej ''nadbudowy'', co nade wszystko zwyczajnie neguje wspomniane dziejowe okoliczności jakie od tamtego czasu zaszły, oraz ich wpływ na obecną sytuację Polski. Absurdalnym stąd jawi się teraz ubieranie w szlacheckie kontusze czy rzymskie togi, ale i chłopskie sukmany albo robocze drelichy zeszłowiecznych proletariuszy jak co poniektórzy - no chyba, że kupimy PR-owskie sztuczki korposzczurów wmawiających sobie, iż stanowią ''kognitariat'', kiedyś było na to lepsze określenie: ''Rousseau z rynsztoka''. Zarazem jednak prawidła rządzące ludzkimi wspólnotami nie zmieniły się właściwie ani trochę od starożytności czy pogardzanego tak dziś niesłusznie ''średniowiecza'', wystarczy pobieżna choć lektura Tukidydesa by się o tym przekonać, więc studiowanie pism politycznych z zamierzchłych epok jak i odwoływanie się do przykładów historycznych ma wciąż jak najbardziej sens, aby znaleźć w nich jeśli nie zaraz gotowe rozwiązania ustrojowe, to choć inspirację dla takowych w obecnym czasie. Poszukiwaniem ich jednak zajmiemy się już inną porą jako się rzekło na wstępie, a ponieważ zaczęliśmy od Bartosiaka i to w nader aprobatywnym tonie, stąd aby kto nam nie zarzucił, iż należymy do czeredy jego bezkrytycznych fanów nadmienimy tylko, że za kompromitujące nieco dlań uznać należy powoływanie się w swych wystąpieniach na parahistoryczne brednie głupiego Jasia Sowy. Rozbiorem serwowanych przez tego nadętego durnia bzdur zajmowaliśmy się już tu onegdaj, a i tak nie sposób dorównać w tym parze znakomitych badaczy, jakimi niewątpliwie są Jacek Matuszewski i Wacław Uruszczak, którzy dokonali na nich wprost ''mordu rytualnego'' za pomocą merytorycznej argumentacji, tak że obsranemu Jasiowi pozostało po tym jedynie żałośnie wyskomleć, iż nie miał nawet zamiaru pisać dzieła historycznego. Dodam więc tylko, że główna bodaj teza lansowana przez tumana brzmi, iż dawna Rzeczpospolita od czasu pierwszego bezkrólewia i obioru monarchy praktycznie przestała być państwem, stając się przeto jakoby ''fantomowym ciałem króla''. Tyle że dureń nie pojmuje najwidoczniej, iż pierwszym elekcyjnym królem polskim był nie kto inny jak Władysław Jagiełło... i to dlatego szlachta wywodząca się z rycerstwa zyskiwała przez cały XV i pocz. XVI-ego stulecia kolejne przywileje od Jagiellonów, które zmuszeni byli jej udzielać aby ich obrała swymi władcami. Mam więc rozumieć, że to ''widmowe państwo'' stoczyło dwie zwycięskie wojny z Zakonem Krzyżackim o dostęp do morza, zawiązało unię wraz Litwą oraz pokojowo za zgodą miejscowych elit inkorporowało rusińskie ziemie dzisiejszej Ukrainy do Korony, odpierając w międzyczasie inwazje ze strony wrogich jej Moskwy, Habsburgów co i osmańskiej Turcji? Kurwa, nie mam słów... i to bezczelne gówno obnosi się jeszcze ze swymi kłamstwami po mediach, bredząc coś o rzekomo zbawiennym charakterze rozbiorów Rzeczpospolitej, a masy zakompleksionego polactwa na miejscu zwące się ''Europejczykami'' klepią po nim bezmyślnie, i co gorsza ma on swych następców, jeszcze bardziej jadowitych w swej głupocie. Nie dziwota stąd, iż powołuje się nań również taki szmaciarz jak Piskorski, jawnie prorosyjski naziol i podobne mu spierdoliny z ''Bezmyśli Antypolskiej'', stąd rozprawie z takowymi poświęcone były niniejsze rozważania. 

Poza tym złotousty pan Jacek powiela często w swych wystąpieniach za Sową tezę o ''dualizmie na Łabie'', przebrzmiałą całkiem i nie odpowiadającą stanowi badań historii gospodarczej od co najmniej trzech dekad już będzie. Wspomniany znawca dziejów polskiego chłopstwa Piotr Guzowski trafnie skonstatował w jednym z wywiadów, że ''pozwala ona niehistorykom (filozofom, socjologom, politologom czy ekonomistom) posługiwać się argumentami (pseudo) historycznymi'', pozostając na bezpiecznym dla nich gruncie utrwalonych stereotypów. Po co się bowiem wysilać, skoro można dla uzyskania popularności jechać znanymi do urzygu prostackimi uproszczeniami, ludzie przecież są jak inżynier Mamoń i lubią zwykle jedynie to, co już znają i zapewnia im przeto złudny komfort bezmyśli. Tymczasem sprawa z ''dualizmem połabskim'' nie klaruje się tak jasno jak Bartosiak za Sową bezkrytycznie przyjmuje - dla wykazania tego przywołajmy na koniec fragment artykułu historyka Krzysztofa Kowalewskiego, relacjonującego obecny stan badań dziejów gospodarczych ziem dawnej Rzeczpospolitej:

''Także w polskiej historiografii pojawiły się próby rewizji utrwalonego modelu gospodarki folwarczno-pańszczyźnianej. Ów „klasyczny” model jest jednym z najwybitniejszych osiągnięć XX-wiecznej historiografii polskiej; stworzyło go wielu badaczy, wśród których najważniejszą zapewne rolę odegrali w okresie międzywojennym Jan Rutkowski, a w okresie powojennym nawiązujący do jego badań Witold Kula i Marian Małowist. W modelu tym nowożytna Rzeczpospolita jest traktowana jako klasyczny przykład oddziaływania koniunktury w dalekosiężnym handlu zbożem. Popyt na zboże na Zachodzie Europy zachęcał polskich właścicieli ziemskich do tworzenia folwarków, czyli własnych gospodarstw rolnych prowadzonych przez właścicieli ziemskich lub ich zarządców i produkujących na rynek. Dochód z eksportu zboża przewyższał bowiem dochody, jakich szlachta mogła się spodziewać z czynszów. Jednak w miarę rozwoju badań okazywało się, że geneza gospodarki folwarczno-pańszczyźnianej w Rzeczypospolitej wydaje się o wiele bardziej złożona. Folwarki (w rozumieniu podanym powyżej) zaczęły bowiem być zakładane już w XIV, a na pewno w XV w., najwcześniej w majątkach kościelnych, czyli jeszcze przed nastaniem XVI-wiecznej europejskiej koniunktury na zboże. Piotr Guzowski nawiązując do dawniejszych badań Jerzego Topolskiego i Andrzeja Wyczańskiego, pokazał znacznie większy niż dotąd zakładano udział rynku lokalnego w handlu zbożem. Ukazał także obecność na tym rynku produktów z własnych gospodarstw chłopskich. Także pańszczyzna nie była wprowadzana automatycznie wraz z powstawaniem folwarków.''

- dodajmy na koniec, że sam Guzowski w innym fachowym artykule zwraca uwagę, iż ''ustawy zwiększające poddaństwo i ograniczające wychodźstwo chłopów ze wsi pojawiły się już w czasach Kazimierza Wielkiego'', a więc pierwociny systemu pańszczyźnianego sięgałyby aż XIV wieku jeszcze! O jakim więc ''dualizmie na Łabie'' i kolonialnym uzależnieniu od Zachodu można by tu mówić, które owszem zresztą groziło nam i to już w tak zwanym ''złotym wieku'', tyle że raczej z przyczyn natury politycznej - o tym jednak będzie traktował już inny wpis, gdzie rzecz postaramy się opisać powołując na zapoznanego, a bodaj najwybitniejszego myśliciela dawnej Rzeczpospolitej Andrzeja Maksymiliana Fredrę.