niedziela, 6 czerwca 2021

Pol Pot a sprawa polska.

Zapowiadałem nakreślenie scenariuszy sanacji państwa, koniecznych w zaistniałych okolicznościach dziejowych, bo jasnym powinno być, że obecna Rzeczpospolita nie sprosta im w takim kształcie ustrojowym jak dotąd. Należy się jednak stąd odnieść jakoś do obchodzonej właśnie rocznicy jej narodzin, bo szlag mnie wprost trafia od lejącego się z mediów pro- jak i antyrządowych bełkotu, znanych do urzygu frazesów o ''pierwszych wolnych [ rzekomo ] wyborach'', oraz jakoby ''antykomunistycznym premierze'' Mazowieckim - brakuje tylko czołobitnych peanów pod adresem Baal-cerowicza, posłusznego wykonawcy neokolonialnego programu gospodarczego ubezwłasnowolnienia Polski. Akurat jestem świeżo po lekturze biografii komunistycznego ludobójcy Pol Pota, autorstwa brytyjskiego reportera Philipa Shorta, i posłuży nam ona za świetne narzędzie zaorania powyższych okolicznościowych bredni. Po jej przeczytaniu, podobnie jak i pomienionych już tu prac Lorenza Lüthiego czy Julii Lovell, uznanych historyków i specjalistów od polityki krajów Dalekiego Wschodu, utwierdzam się w przekonaniu, że utrzymuje się nas tu nad Wisłą w stanie infantylnego ''upupienia'', gigantycznym oszustwie co do natury wydarzeń ostatnich dekad. Pisałem o tym, ale chciałbym aby wybrzmiało z całą mocą na jaką tylko mnie stać: to nie Bolęsa w pojedynkę, ani nawet masowy ruch ''Solidarności'' z całym należnym mu szacunkiem, tym bardziej nie liberalne frazesy o ''wolnym rynku'', ''demokracji'' i ''prawach człowieka'' wyzwoliły Polskę spod tyranii komunistów obalając ZSRR, ale zadecydowała o tym brutalna konkurencja ze strony innych politycznych gangsterów, nade wszystko chińskich komuchów oraz podległych im ludobójczych reżimów w typie ''Czerwonych Khmerów'', oraz islamskich rzeźników z afgańskimi mudżahedinami na czele, wpieranych obłudnie przez ''wolny świat'' Zachodu pod przywództwem USA. Bowiem bandytę i terrorystę, a takimi niewątpliwie byli Sowieci, mogła pokonać tylko inna podobna kanalia i zbrodniarz, taki jak choćby Pol Pot właśnie - dlatego powtórzę nic im nie zawdzięczamy, ani nie ma sensu wzorem Pitonia wychwalać politbiuro w Pekinie, bo za podobny numer z ''Solidarnością'' w ich strefie wpływów rozjechaliby nas czołgami niczym demonstrantów na placu Tian'anmen, zaś reżim ''Czerwonych Khmerów'' nad Wisłą oznaczałby w krótkim czasie wygubienie blisko 1/4 tutejszej populacji i regres cywilizacyjny, jak to miało miejsce pod ich rządami w Kampuczy. Natomiast afgańscy mudżahedini jako islamscy fanatycy pozarzynaliby nas jako ''kafirów'', lub co najmniej bezwzględnie łupili ''dżizją'' gwałcąc przy tym nie tylko ''niewierne'' kobiety ale i dzieci, osobliwie chłopców, gdyż homoseksualna pedofilia jest w ich kraju usankcjonowaną tradycyjnie patologią społeczną. Zresztą dżihadystów zwalczających radzieckie wojska okupacyjne w Afganistanie, wspierali nie tylko Amerykanie poprzez Saudów takich jak Usama Ibn Ladin [ bo tak w poprawnej polszczyźnie winno pisać się imię i nazwisko słynnego terrorysty ], ale i bezpośrednio sami Chińczycy, przeciwko swym komunistycznym ''towarzyszom''. Powyższe nie przeczy lokalnemu znaczeniu papieskich pielgrzymek i pierwszej ''Solidarności'' jako masowego ruchu protestu, które doprowadziły razem do utraty przez PRL-owski reżim resztek legitymizacji społecznej, wymuszając na Moskwie przejście na ręczne sterowanie za pomocą zsowietyzowanej armii. Obnażyło to militarystyczny, w istocie okupacyjny charakter władzy komunistów w Polsce, jednak aby do tego doszło, ZSRR wpierw musiała dostać łupnia od Chin i w Afganistanie, a to oznacza ni mniej ni więcej, że nowożytne losy Polski rozstrzygnęły się na drugim krańcu Eurazji, a nie w samej Europie i ogólnie na ubóstwianym tak przez Polaków Zachodzie. Innymi słowy polski eurazjatyzm nie jest więc żadną mrzonką, ni nawet jedynie modelem pożądanych zmian politycznych i kulturowych, ale faktem geopolitycznym i to od dobrych paru dekad co najmniej!

Do rangi symbolu i to złowrogiego urasta, że nowym ambasadorem USA w Polsce ma zostać syn Brzezińskiego, który to brał czynną rolę w wykuwaniu się w owym czasie globalnego ładu, dobiegającego właśnie kresu na naszych oczach. Nie ma się czym radować, bowiem przypomnę com referował z ostatniej pracy kreatury globalistów jaką był niewątpliwie Big Zbig, a nosiło toto nazwę ''Strategiczna wizja''. Brzeziński wprost wykładał tam, iż projekt zjednoczonej Europy będzie niepełny bez dołączenia doń Rosji, oczywiście już pod w pełni liberalnym i przeto strawnym dla Ameryki przywództwem. Razem z USA i Kanadą twór ten ma stanowić ''rozszerzony Zachód'' wedle jego słów, rozciągający się ''od Vancouver po Władywostok'' czy raczej należałoby rzec ''globalną Północ'' z epicentrum w Arktyce. Takowe imperialne ponadnarodowe monstrum miałoby pełnić rolę ''rdzenia'' nowego geopolitycznego ładu, jaki wykluje się po upadku światowej hegemonii Ameryki. Targalski piekli się po jaką cholerę brać poważnie tego typu brednie, przypominam jednak, że Brzeziński niestety odgrywał ważną rolę w różnych globalistycznych a wpływowych gremiach, stąd nie sposób kreślonych przezeń wizji zbywać lekceważąco, bo najwidoczniej wyrażają punkt widzenia i zamiary tychże ustosunkowanych kreatur. A w przypadku ich realizacji Polska już nie tylko metaforycznie, lecz naprawdę stanie się ''strefą zgniotu'', no chyba że ktoś kupuje serio plewy serwowane przez Sykulskiego o jakowymś ''trójkącie kaliningradzkim''. Dajmy więc temu pokój, zajmując się lepiej opisem ciągu wydarzeń, który doprowadził do obalenia ZSRR i ustanowienia Polski w jej obecnym wciąż jeszcze kształcie. Przypomnijmy: Mao rozpętuje ''rewolucję [anty]kulturalną'' nie tylko dla rozprawy z wewnętrznymi przeciwnikami, ale i wyrugowania resztek wpływów sowieckich w Chinach. Torpeduje przy okazji możliwość zawiązania globalnego sojuszu państw komunistycznych pod egidą Moskwy, skupionego na wspieraniu Wietnamu Północnego walczącego w owym czasie z USA. Swoje robi tu uzasadniona obawa przed strategicznym okrążeniem, stąd Chińczycy czynią co w ich mocy, aby utrudnić powstanie dużego zgrupowania radzieckich wojsk u swych południowych granic. Znamienne, że inicjatywa porozumienia z amerykańskim ''papierowym tygrysem'' wychodzi od chińskiej armii, konkretnie tzw. ''marszałków weteranów'' czyli pierwszych komunistycznych ludobójców dowódców, którzy towarzyszyli Mao jeszcze podczas ''długiego marszu'' i ustanowienia ''baz przetrwania'' w Yan'anie. Pekin zawiązuje więc w poł. lat 70-ych sojusz wojskowy z Waszyngtonem, dla odparcia ''bratniego socjalimperializmu'' ZSRR, wiszącego niczym gradowa chmura tuż nad żywotnymi centrami kraju ze stolicą na czele. Jak wielki popłoch w chińskim kierownictwie wywoływała ta wizja dość rzec, iż gdy w okresie ''rewolucji kulturalnej'' wybuchły na granicy krótkotrwałe, mordercze za to walki z krasnoarmiejcami, sam Mao umknął chyżo do owianego dziś złą sławą Wuhanu pełniącego rolę zastępczej stolicy Chin, w obawie przed grożącym jak mniemał sowieckim atakiem atomowym. Po śmierci satrapy politykę tę wiernie kontynuowali jego ''rewizjonistyczni'' następcy, co nałożyło się na narastający już od dłuższego czasu konflikt między ''bratnimi'' partiami komunistycznymi Kambodży i Wietnamu. Khmerzy na czele z przyszłym tyranem Pol Potem jeszcze od pocz. lat 50-ych, gdy powstawała ich partyzantka bolszewicka pod ścisłą kontrolą Wietnamczyków, boleśnie odczuwali swe ubezwłasnowolnienie, dążąc za wszelką cenę do uzyskania pełnej niezależności. Typowo komusze gadki o ''internacjonalizmie'' i gorące zapewnienia ''braterskiej przyjaźni'' ledwo kryły zadawnioną nienawiść dzielącą oba narody na tle historycznych zaszłości, które długo by tu opisywać. Dlatego kiedy pojawiła się pierwsza okazja, Pol Pot wraz z towarzyszami wyzyskali ją do ogłoszenia ideologicznej suwerenności już na początku lat 60-ych. Siłą rzeczy jedni i drudzy poczęli oglądać się na mocniejszych protektorów w bratnim obozie komunistycznym - ''Czerwoni Khmerzy'' na maoistowskie Chiny, zaś Wietnam ZSRR. Po tym pobieżnym z konieczności przedstawieniu tła omawianego tu konfliktu, oddajmy wreszcie głos pomienionemu biografowi Saloth Sara, znanego pod przybranym przezeń mianem Pol Pota:

''W styczniu 1978 roku amerykański sekretarz obrony Harold Brown poleciał do Pekinu, aby zacząć tworzyć sieć kontaktów wojskowych między Stanami Zjednoczonymi a Chinami, która do końca roku miała rozwinąć się de facto w przymierze przeciwko Związkowi Radzieckiemu. W tym samym miesiącu doradca ds. bezpieczeństwa narodowego prezydenta Cartera, Zbigniew Brzeziński, opisał [...] konflikt kambodżańsko-wietnamski jako ''wojnę przez pośredników'' między Związkiem Radzieckim a Chinami. Żadne z zaangażowanych państw nie przyznało jednak - nawet przed samym sobą - że tworzą się dwie koalicje, które zmierzają w nieodwracalny sposób do rozleglejszej wojny: szczególnie Chińczycy zachowali powściągliwość. Jednak linie bitwy ustalone tej zimy - Czerwoni Khmerzy, Chiny i Stany Zjednoczone po jednej stronie, Wietnam i Związek Radziecki po drugiej - miały pozostać niezmienione przez następną dekadę i jeszcze dłużej. Pod koniec stycznia i w pierwszej połowie lutego wietnamskie Biuro Polityczne odbyło serię posiedzeń w Ho Chi Minhie. Dopingowane przez Le Duana i innych członków kierownictwa z proradzieckiego skrzydła wyciągnęło dwa złowróżbne wnioski. Pierwszy był taki, że Wietnam nie może dalej koegzystować z wrogim rządem w Phnom Penh. Należy zatem poczynić kroki w celu obalenia reżimu Pola - czy to przez wzniecenie powstania, czy to przez stworzenie ruchu na wychodźstwie, by stworzył fasadę dla armii wietnamskiej przeprowadzającej inwazję na pełną skalę - i trzeba zrobić to szybko, zanim Czerwoni Khmerzy wzmocnią się militarnie i będą w stanie rozszerzyć międzynarodowe poparcie dla siebie. Drugim było to, że od Pekinu nie można spodziewać się niczego dobrego. Chiny, zdecydowało Politbiuro, zamierzają wykorzystać Kambodżę do wywarcia presji na Wietnam, by powrócił na łono Chin. [...] Program chińskiej pomocy wojskowej dla Kambodży zainicjowany dwa lata wcześniej jawił się teraz w Hanoi w nowym i złowieszczym świetle. Wietnamscy stratedzy odnotowali z niepokojem, że nowe lotnisko wojskowe budowane w Kompong Chhang z zakamuflowanymi hangarami i składami amunicji ukrytymi we wzgórzach oddalone jest o mniej niż pół godziny lotu od Ho Chi Minha. Starcia graniczne stawały się coraz częstsze, nie tylko z Kambodżą, ale również na granicy Wietnamu z Chinami. W marcu wybuchł spór o status liczącej ponad milion osób diaspory chińskiej w południowym Wietnamie. Hanoi postrzegało ich jako potencjalną piątą kolumnę i by złamać ich siłę ekonomiczną, ogłosiło nacjonalizację wszystkich firm prywatnych. Chiny odpowiedziały zawieszeniem pomocy gospodarczej dla Hanoi i wycofaniem chińskich techników. Do czerwca 130 tysięcy uchodźców uciekło przez granicę chińską. Przygotowano grunt pod jedną z najbardziej skandalicznych tragedii drugiej połowy XX wieku – exodusu boat people. Ćwierć miliona emigrantów odartych z własności przez wietnamską milicję wyruszyło w pływających trumnach, by szukać nowego życia za granicą. Dziesiątki tysięcy utonęło albo zostało zamordowanych przez tajskich i malajskich piratów. Operacja została zaaprobowana przez samego Le Duana. Do czasu jej zakończenia moralna wyższość, jaką Wietnam zyskał w czasie długich lat walki przeciwko Stanom Zjednoczonym, definitywnie przepadła.

Na początku lata 1978 roku dwie główne postacie w dramacie, który zaczynał się rozwijać – Wietnam i Chiny – odrzuciły wątpliwości i zaczęły przygotowywać się na serio do nieuniknionego rozwiązania. [...] Trzy miesiące później w Pekinie chińskie Biuro Polityczne przyjęło plan awaryjny, by „dać Wietnamowi nauczkę” za złe traktowanie diaspory chińskiej. Nakazano dyskretne rozbudowanie chińskich sił wzdłuż północnej granicy Wietnamu. Le Duan pojechał do Moskwy, żeby wzmocnić więzi z Rosjanami. W dowód dobrej wiary Wietnam przystąpił do zgrupowania gospodarczego bloku sowieckiego, Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej, którego to kroku unikał dotychczas z obawy przed niepotrzebnym antagonizowaniem Chin i Stanów Zjednoczonych. Do północnego Wietnamu zaczęli napływać radziecka broń i doradcy wojskowi, żeby wzmocnić obronę Hanoi przeciwko, jak to teraz określano, hegemonicznym zakusom Pekinu. Chińska broń, w tym artyleria kalibru 130 mm, broń przeciwpancerna, samochody opancerzone i kompletne zestawy wyposażenia żołnierzy piechoty dla dodatkowych 60 tysięcy ludzi, została wysłana do portu w Kompong Som, gdy chińscy inżynierowie śpieszyli się, by ukończyć nową, bezpieczniejszą linię kolejową budowaną z wybrzeża do Phnom Penh. Uznawszy z opóźnieniem głoszone od dawna przez Czerwonych Khmerów tezy, Chiny oskarżyły Wietnam o dążenie do rozszerzenia swojego zwierzchnictwa nie tylko na całe Indochiny, ale też na całą Azję Południowo-Wschodnią. „Wojna przez pośredników”, o której mówił Brzeziński, znalazła oddźwięk w Pekinie. Wietnam był „Kubą Wschodu”, zasłoną dymną dla ambicji Związku Radzieckiego, przyjmując w Azji taką samą rolę, jaką siły Castro odgrywały w Afryce i Ameryce Łacińskiej. Za konfliktem kambodżańsko-wietnamskim kryła się kremlowska intryga mająca na celu zdominowanie całego regionu. Nie był to już lokalny spór. Wynik miał wpłynąć na globalną równowagę sił. [...] We wrześniu 1978 roku [ Pol Pot ] nie mógł już dłużej czekać. Przez miesiące Chińczycy naciskali na niego, żeby przyśpieszył przygotowania do odparcia, jak to teraz postrzegali, nieuniknionej wietnamskiej inwazji. Był to główny temat lipcowej wizyty Son Sena w Pekinie i został podjęty znów, gdy Nuon Chea pojechał tam w sierpniu. Jednak najważniejsze dyskusje odbyły się w ostatnich dziesięciu dniach września, kiedy sam Pol poleciał w sekrecie do Chin, żeby spotkać się z Deng Xiaopingiem. Według ambasadora Czerwonych Khmerów Picha Chheanga, który był obecny przy niektórych, choć nie przy wszystkich, rozmowach, Deng przyjemnie zaskoczył swojego gościa surowością, z jaką potępił Wietnam. Le Duan, powiedział, jest niewdzięcznikiem – krokodylem, jak mówi się w Kambodży – którego należy ukarać za jego zdradę. Zasugerował jednak również, że z punktu widzenia Chin Czerwoni Khmerzy ponosili częściowo odpowiedzialność za ściągnięcie na siebie tych kłopotów przez swój przesadny radykalizm, brak dyscypliny i „puczystowskie, anarchistyczne zachowanie” ich oddziałów na granicy z Wietnamem oraz niepowodzenie w uzyskaniu poparcia w kraju. Kiedy Deng czynił te uwagi, wspominał Pich Chheang, Pol uśmiechnął się i nic nie powiedział. Zgodzili się jednak co do doniosłości roli Sihanouka, potrzeby zastosowania taktyki zjednoczonego frontu i konieczności przygotowania się do przedłużającej się walki partyzanckiej, kiedy wietnamski atak w końcu nadejdzie. Deng dał również jasno do zrozumienia, jak to zrobił wcześniej z Son Senem i Nuon Cheą, że choć Chiny udzielą Kambodżanom wszelkiej pomocy wojskowej, jakiej będą mogły, odpowiedzialność za prowadzenie wojny ostatecznie spadnie na Kambodżę. [...]

Gdy Pol rozmawiał z Deng Xiaopingiem w Pekinie, Le Duc Tho spotykał się z Heng Samrinem, Pen Sovannem i innymi khmerskimi uchodźcami w Thu Duc, dawnym amerykańskim obozie policyjnym na przedmieściach Ho Chi Minha. Powiedział im, że Wietnam planuje inwazję na Kambodżę na pełną skalę na początku nadchodzącej pory suchej i że nowo utworzony khmerski ruch oporu będzie walczył obok swoich wietnamskich „towarzyszy broni”. W międzyczasie uchodźcy mieli stworzyć organizację parasol, Zjednoczony Front Ocalenia Narodowego Kampuczy (ZFONK), zdolny przejąć władzę, gdy reżim Pola upadnie. Historia się powtarzała. Po raz trzeci w ciągu tyluż dekad przywódcy w Hanoi tworzyli tajny kambodżański ruch oporu, by służył wietnamskim interesom. W tym samym miesiącu, wrześniu 1978 roku, premier Wietnamu Pham Van Dong wybrał się w pośpiesznie zorganizowaną podróż po państwach regionu, by spróbować stworzyć dyplomatyczną przykrywkę dla nadciągającego ataku na Kambodżę. Zaproponował podpisanie traktatu o przyjaźni i współpracy z niekomunistycznymi państwami Azji Południowo-Wschodniej i solennie zapewniał każdego ze swoich rozmówców, że Hanoi nie ma żadnych ekspansjonistycznych ambicji. W Kuala Lumpur złożył nawet wieniec na grobie malajskich żołnierzy, którzy zginęli w walce z komunistycznym powstaniem. Jednak propozycja traktatu została uprzejmie odrzucona. To było za dużo, zbyt nagle, za późno. Nie lepsze skutki przyniosły próby zalecania się do Stanów Zjednoczonych. W październiku prezydent Carter zdecydował, że stosunki z Chinami są priorytetem, a normalizacja stosunków z Wietnamem została odłożona na później. Trzy tygodnie później Le Duan w towarzystwie Phama Van Donga i falang członków Biura Politycznego KPW poleciał do Moskwy, gdzie zostali przyjęci wyjątkowo serdecznie przez kierownictwo radzieckie. Duan i Leonid Breżniew podpisali traktat o przyjaźni, który przewidywał między innymi, że oba kraje poczynią „odpowiednie i skuteczne kroki, by zapewnić [im] bezpieczeństwo”, gdyby któryś z nich został zaatakowany. Bezpośrednim celem było zniechęcenie Chin do eskalacji konfliktu z Wietnamem. „Międzynarodowa reakcja” – tryumfowała gazeta partii wietnamskiej „Tap Chi Cong San” – stanęła teraz w obliczu „poważnych środków odwetowych”, gdyby lekkomyślnie zaatakowała radzieckiego sojusznika. O Kambodży nie dyskutowano. Wietnamscy przywódcy powiedzieli po prostu swoim radzieckim odpowiednikom, że spodziewają się oporu Khmerów wobec „wykorzystania nadchodzącej pory suchej do przypuszczenia potężnych ataków na reżim w Phnom Penh” i że nie wierzą, żeby Chiny były w stanie wysłać swoje oddziały na pomoc. Dwa dni po podpisaniu traktatu w Moskwie Deng Xiaoping udał się w ślad za Phamem Van Dongiem z wizytą do Tajlandii, Malezji i Singapuru. Przekonał się, że gospodarze byli już na wpół przekonani, że Wietnam, który stanowił teraz nieodłączną część bloku radzieckiego, stanowił potencjalne zagrożenie dla całego regionu. Bitwa o okiełznanie Hanoi, powiedział im Deng, będzie toczyć się w Kambodży. „Istnieje możliwość, że Phnom Penh upadnie – dodał. – Nie będzie to koniec tej wojny, tylko jej początek”. Wietnamczycy najadą Kambodżę siłą, ale nie będą w stanie skonsolidować swoich zdobyczy i nastąpi długa walka z ruchem oporu. Kiedy się to stanie, kontynuował, Chiny „nie będą stały bezczynnie. Podejmiemy odpowiednie środki”. Lee Kwan Yewa w Singapurze i premiera Malezji Mahathira przekonały analizy Denga. Tajski premier generał Kriangsak zachowywał większą nieufność. Gdyby w Kambodży wybuchł konflikt, Tajlandia znalazłaby się na linii frontu. Wsparłaby Czerwonych Khmerów, tylko jeśli byłaby pewna, że ma poparcie Chin. Deng zapewnił go, że tak właśnie jest, i na zachętę wskazał, że Chiny zmniejszą swoje wsparcie dla Tajskiej Partii Komunistycznej i przekonają Czerwonych Khmerów, by postąpili tak samo.Gdy Deng przebywał w Azji Południowo-Wschodniej, inny wysoki przywódca chiński, szef służby bezpieczeństwa reżimu Wang Dongxing, poleciał do Phnom Penh. Poza zademonstrowaniem wsparcia ze strony Chin miał ocenić plany oporu przygotowane przez Pola i udzielić wszelkich rad, jakie wydawały się konieczne. [...]

Przez następnych kilka tygodni reżim istniał w stanie zawieszenia. Pod koniec listopada Komitet Centralny partii chińskiej potwierdził decyzję Denga o niewysyłaniu oddziałów do Kambodży, ale postanowił powierzyć Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej przeprowadzenie operacji karnej za północną granicą Wietnamu. Rosjanie, dowodził Deng, nie będą ryzykować wojny światowej, by bronić swojego wietnamskiego sojusznika, niezależnie od klauzuli bezpieczeństwa w nowym traktacie o przyjaźni. Jednak istniała możliwość, że mogą przeprowadzić atak na zasadzie wet za wet na Sinciang. Trzysta tysięcy ludzi ewakuowano w związku z tym z Kaszgaru i innych wrażliwych obszarów na granicy Związku Radzieckiego z chińską Azją Środkową. [...] 15 stycznia, awangarda wietnamskich sił inwazyjnych dotarła do Sisophon. Zostały zatrzymane nie, jak byli przekonani Chińczycy, przez kambodżańską obronę, ale dlatego, że posuwały znacznie szybciej niż oczekiwano i ich kolumnom pancernym skończyło się paliwo. Poza Siem Reap, gdzie napotkały poważne siły partyzanckie, armia Czerwonych Khmerów nawiązała jeszcze słabszą walkę po upadku Phnom Penh, niż to się wydarzyło na wschodzie kraju. Postępy oddziałów inwazyjnych były w pewnym sensie zwodnicze: Wietnam zajął jedynie zurbanizowany szkielet Kambodży – główne drogi i miasta – ale nie obszary wiejskie między nimi. Niemniej pojawienie się pierwszych żołnierzy wietnamskiej piechoty przy granicy tajskiej skupiło na sobie uwagę w Bangkoku. 21 stycznia Ministerstwo Spraw Zagranicznych ogłosiło, że Tajlandia nadal będzie uznawać „Demokratyczną Kampuczę”, stawiając się tym samym obok Chin i Stanów Zjednoczonych bezpośrednio w obozie antywietnamskim. Inne niekomunistyczne państwa Azji Południowo-Wschodniej poszły za jej przykładem. [...] Jednak niezależnie od swoich wad Czerwoni Khmerzy byli jedynym kambodżańskim aktywem, jaki posiadali Chińczycy, mającym znaczącą zdolność do prowadzenia wojny z Wietnamem, a Pekin był zdeterminowany, żeby wycisnąć z nich jak najwięcej. [...] Większość wiadomości w tym miesiącu dotyczyła „odpowiedniej, ograniczonej lekcji”, którą Deng Xiaoping obiecał dać Wietnamowi. Zaczęła się ona 17 lutego od długotrwałego ostrzału artyleryjskiego. Przed świtem posłano przez chińsko-wietnamską granicę grad pocisków kalibru 130 mm i rakiet w tempie jednej na sekundę. Po ostrzale osiemdziesięciopięciotysięczne oddziały chińskie skierowały się do pięciu stolic pogranicznych prowincji. W ciągu następnych dwóch tygodni wdarły się do Wietnamu na głębokość około 25 kilometrów. Do czasu gdy ostatni żołnierz chiński wycofał się miesiąc później, Wietnamczycy stracili 10 tysięcy zabitych, ich infrastruktura wojskowa wzdłuż granicy uległa zniszczeniu, a ich już słaba gospodarka została sparaliżowana. Politycznie inwazja zdyskredytowała Związek Radziecki, który z rozmysłem nie przyszedł z pomocą swojemu sojusznikowi; scementowała chińsko-amerykańskie przymierze wojskowe i nadała istotną wagę śmiałemu stwierdzeniu Denga, które poczynił w czasie wizyty w Stanach Zjednoczonych, że „my, Chińczycy, myślimy to, co mówimy”. Co ważniejsze, w długiej perspektywie wzmocniła ona pozycję Denga w walce o władzę z Hua Guofengiem i innymi przywódcami, którzy chcieli trzymać się ściślej ideologicznego dziedzictwa Mao. Niezadowalające osiągnięcia armii chińskiej, która straciła 20 tysięcy zabitych i rannych, umożliwiły mu usunięcie setek lewicowych oficerów i przeprowadzenie pierwszej zasadniczej reformy polityki wojskowej od lat czterdziestych. Jednak bezpośredni cel ataku – zmuszenie Wietnamu do wycofania regularnych oddziałów z Kambodży w celu wzmocnienia granicy z Chinami, a tym samym osłabienie presji na Czerwonych Khmerów i umożliwienie im utworzenia „strefy wyzwolonej”, gdzie mogłaby zostać ulokowana nowa ambasada chińska, co wzmacniałoby ich roszczenia do pozycji legalnego rządu – nie został osiągnięty. [...]

Dla przytłaczającej większości Kambodżan w styczniu 1979 roku Wietnamczycy okazali się wybawicielami. Niezależnie od tego, czy byli odwiecznymi wrogami, czy nie, rządy Czerwonych Khmerów niosły ze sobą tak niewypowiedzianie okropności, że wszystko inne musiało być lepsze. Wietnamscy propagandziści w pełni to wyzyskali. Armia wietnamska, twierdzili, wkroczyła do Kambodży nie po to, żeby okupować, ale żeby uwolnić ludność od zniewolenia przez faszystowski, tyrański reżim, który realizował ludobójczą politykę za pomocą masakr i głodu. To było oczywiście nieprawdą. Wietnamscy przywódcy w najmniejszym stopniu nie zawracali sobie głowy okrucieństwami Czerwonych Khmerów, dopóki nie uznali, że reżim Pola stanowi zagrożenie dla ich własnych interesów narodowych. Jednak pojęcie „interwencji humanitarnej” wywierało wpływ na opinię zagraniczną i przez pewien czas kształtowało również postawy w samej Kambodży. Jednak ludzka wdzięczność jest ulotna. W ciągu kilku miesięcy Wietnamczycy zaczęli nadużywać gościnności. W pewnym sensie było to nieuniknione: obce armie stacjonujące w krajach innych narodów podlegają prawu malejącej stopy zwrotu. W Kambodży obcość Wietnamczyków tym bardziej kłuła w oczy, że khmerski listek figowy, ZFONK, był tak mały. Nominalnie kambodżański rząd został utworzony w styczniu – na jego czele stanął dawny dowódca wojskowy Czerwonych Khmerów Heng Samrin, z eksczłonkiem Issarak z Hanoi, Pen Sovannem, sekretarzem generalnym reaktywowanej Ludowo Rewolucyjnej Partii Kampuczy (LRPK) jako zastępcą – i rządził krajem, który nazywał się teraz Ludową Republiką Kampuczy (LRK). Jednak kierunek polityki ustalał Wietnam i przekazywał przez grupę łącznikową Komitetu Centralnego WPK nazywaną A-40. Wprowadzali go w życie wietnamscy „doradcy”, którzy sprawowali kierownictwo w każdym ministerstwie i administracji prowincji. Taki sam system Wietnamczycy wykorzystywali w Laosie od początku lat pięćdziesiątych. Wrażenie, że kraj znajduje się pod okupacją, wzmacniało zachowanie się armii. Wiosną 1979 roku Phnom Penh było systematycznie plądrowane. [...] Fabryki rozmontowywano, a wyposażenie wysyłano do Wietnamu. Gdy wybuchł głód, ryż ze składów Czerwonych Khmerów podążył tą samą drogą – a przynajmniej wielu Khmerów tak myślało. Kiedy organizacje międzynarodowe w końcu zaczęły wysyłać pomoc żywnościową, jej część również trafiła do Wietnamu. Na wjazd do miast, które z wyjątkiem Phnom Penh zostały otwarte w pierwszych miesiącach po inwazji, nałożono ograniczenia. Dawnym mieszkańcom, którym udało się wrócić – często by się przekonać, że ich dawny dom został zarekwirowany przez wietnamskiego oficera albo działacza nowego reżimu – grożono wysłaniem z powrotem na wieś, do pracy w polu. Pomimo obietnic rządu, że podstawowe wolności zostaną przywrócone, nie nastąpił powrót rolnictwa indywidualnego. Dawni urzędnicy państwowi i specjaliści, którzy przetrwali lata rządów Czerwonych Khmerów, a teraz byli rekrutowani do budowania nowej administracji, znaleźli się pod kuratelą Wietnamczyków. Podczas obowiązkowych sesji indoktrynacji dawano im jasno do zrozumienia, że ich przyszłość zależy od zachowania „właściwej postawy” wobec wietnamskich towarzyszy. Ci, którzy odmawiali współpracy albo których podejrzewano o sprzeciw wobec nowego reżimu, ryzykowali uwięzienie w bardzo ciężkich warunkach. [...] Latem 1979 roku Czerwoni Khmerzy złapali po raz drugi wiatr w żagle. Gdy z nieba lały się strumieniem monsunowe deszcze, zamieniając drogi w rzeki błota, a Wietnamczycy tkwili w koszarach, partyzanci i kontrolowana przez nich ludność ruszyli potajemnie z powrotem przez granicę. Mieli cztery miesiące na zreorganizowanie się przed rozpoczęciem następnej ofensywy podczas pory suchej. [...] 

W sferze politycznej nastąpiły dwa wydarzenia, które wzmocniły pozycję Czerwonych Khmerów. W listopadzie 1979 roku Zgromadzenie Ogólne Organizacji Narodów Zjednoczonych przegłosowało przyznanie miejsca delegacji Czerwonej Kampuczy i wykluczenie wspieranego przez Wietnam reżimu w Phnom Penh. W następnym miesiącu oddziały radzieckie najechały Afganistan. Dla Zachodu był to ostateczny dowód, że rządzący na Kremlu kontynuują politykę globalnego ekspansjonizmu. Zdwoiło to poparcie niekomunistycznych państw Azji Południowo Wschodniej dla Tajlandii, którą postrzegano jako następny cel nowej rundy rosyjskiej ruletki, i przypieczętowało faustowski pakt między Stanami Zjednoczonymi, Chinami i Czerwonymi Khmerami, by zrobić wszystko co konieczne dla zrzucenia wietnamskiego jarzma. [...] W grudniu 1981 roku Komunistyczna Partia Kampuczy ogłosiła swoje rozwiązanie. Nie był to, jak powszechnie zakładano, chwyt pod publiczkę. W takim przypadku ruch nadal działałby w tajemnicy, jak w innych krajach w podobnych okolicznościach. Tak nie było. KPK stała się pierwszą i jedyną partią w historii międzynarodowego komunizmu, która zakończyła swoje istnienie [ a PZPR? - przyp. mój ]. [...] Był również drugi powód rozwiązania partii. Większość poparcia dyplomatycznego dla Demokratycznej Kampuczy w Organizacji Narodów Zjednoczonych i gdzie indziej zapewniały kraje kapitalistyczne – zwłaszcza Stany Zjednoczone i ich sprzymierzeńcy – podczas gdy linie dostaw, które utrzymywały Czerwonych Khmerów przy życiu, przechodziły przez prozachodnią Tajlandię. Większość świata komunistycznego z wyjątkiem Chin była wrogo nastawiona do sprawy Czerwonych Khmerów. A nawet Chiny, zdaniem Pola, posunęły się już w 1981 roku daleko na drodze do kapitalizmu. „Pewnego dnia Chiny będą miały system kapitalistyczny – oznajmił In Sopheapowi. „To nie jest krytyka. Ale musimy wziąć to pod uwagę. Nie jest dobrze próbować dodawać sobie otuchy, ponieważ ich system wciąż zawiera okruchy socjalizmu”. Chciał przez to powiedzieć, doszedł do wniosku Sopheap, że „musimy dostosować naszą politykę do dominującego trendu w świecie”. Jeśli Demokratyczna Kampucza zachowałaby system komunistyczny, nie dotrzymywałaby kroku swoim głównym sprzymierzeńcom. Kilka lat później Pol ujął to zwięźle: „Wybraliśmy komunizm, ponieważ chcieliśmy odtworzyć nasz naród. Pomagaliśmy Wietnamczykom, którzy byli komunistami. Ale teraz komuniści walczą z nami. Musimy więc zwrócić się ku Zachodowi i podążać jego drogą”. [...] Co więcej, na tym etapie Chiny nie chciały pokoju. Podobnie jak Stany Zjednoczone. Celem było nie zakończenie wojny z Wietnamem, lecz jej przeciąganie. Deng powiedział na początku tego konfliktu japońskiemu premierowi Masayoshi Ohirze: „Dla Chin mądrym rozwiązaniem jest zmuszenie Wietnamczyków do pozostania w Kambodży, ponieważ w ten sposób będą cierpieć coraz bardziej”. Jego wiceminister spraw zagranicznych Han Nianlong naciskał, żeby nic nie robić „dla zmniejszenia ciężaru [dla Rosjan]”. Dopiero gdy ciężar ten stanie się nie do zniesienia, a Moskwa nie będzie mogła już dłużej ponosić kosztów wspierania Wietnamu, stwierdził, możliwe stanie się rozwiązanie polityczne. Chińczycy nie mieli również żadnych złudzeń co do tego, jak długo to potrwa. Latem 1983 roku powiedzieli Sihanoukowi, że partyzanci będą musieli walczyć „przez kolejne cztery albo pięć lat”. Te przewidywania – że w konsekwencji rozmowy pokojowe będą mogły rozpocząć się w 1987 albo 1988 roku – okazały się wyjątkowo trafne. Administracja amerykańska była mniej szczera i jeszcze mniej bezpośrednia. Zbigniew Brzeziński, doradca prezydenta Cartera do spraw bezpieczeństwa narodowego, przyznał: „Zachęcałem Chiny do poparcia Pol Pota [...] Pol Pot był ohydą. My nigdy nie moglibyśmy go poprzeć, ale Chiny mogły”. Trudno to uznać za odważne. 

Na Zgromadzeniu Ogólnym Organizacji Narodów Zjednoczonych sekretarz stanu Alexander Haig i jego doradcy ostentacyjnie wyszli, gdy mieli przemawiać delegaci Czerwonych Khmerów. Ale choć publicznie zatykali nosy, nieoficjalnie pracowali po godzinach, żeby zdobyć poparcie dyplomatyczne umożliwiające Czerwonym Khmerom zachowanie miejsca w ONZ. Chiny nigdy nie mogłyby przekonać prawicowych państw afrykańskich, takich jak Kenia albo Malawi, by głosowały na Pol Pota, a tym bardziej by przyjęły ambasadora Czerwonych Khmerów. Stany Zjednoczone mogły to zrobić i zrobiły. „Jedynym, co wy [Amerykanie] musieliście zrobić, było pozwolić Pol Potowi umrzeć – powiedział później książę Sihanouk. – [W 1979 roku] Pol Pot umierał, ale wy przywróciliście go do życia [...] i wysłaliście go w bój, żeby zabijał, zabijał i zabijał [...] Ale teraz mówicie, że Czerwoni Khmerzy są nie do zaakceptowania. Co za hipokryzja! Co za hipokryzja!” Dla Ameryki, podobnie jak dla Chin, celem było wykrwawienie Wietnamu, a przez straty Wietnamu osłabienie jego patrona, Związku Radzieckiego. „Wojna przez pośredników”, o której mówił Brzeziński, w końcu stała się rzeczywistością, i to po części za sprawą Amerykanów. Istniał jasny, nawet jeśli nieoficjalny, podział pracy. Chiny zapewniły wartą miliard dolarów pomoc wojskową dla Czerwonych Khmerów w ciągu dekady. Stany Zjednoczone utrzymywały politycznie koalicję na powierzchni, a wraz z Malezją, Singapurem i Tajlandią udzieliły bardziej ograniczonej pomocy, wartej w sumie około 215 milionów dolarów, dwóm niekomunistycznym siłom wojskowym – pięciotysięcznej Armii Narodowej zwolenników Sihanouka i dziewięciotysięcznym siłom Narodowego Frontu Wyzwolenia Khmerów Son Sanna. Żadna z nich nie była bardzo skuteczna, ale tworzyły iluzję, że to nie tylko Czerwoni Khmerzy prowadzą walkę. [...] W połowie lat osiemdziesiątych strategia Pekinu i Waszyngtonu – zaszkodzić Wietnamowi, żeby zaszkodzić Moskwie – zaczęła przynosić wyniki. Koszt strategicznej rywalizacji z NATO, napięcie militarne z Chinami i niekończąca się wojna w Afganistanie to więcej, niż słabnąca gospodarka radziecka mogła znieść. Kiedy w marcu 1985 roku do władzy doszedł Michaił Gorbaczow, jednym z jego podstawowych priorytetów stało się wycofanie Moskwy z zaangażowania w konflikty zagraniczne. Wietnam był jednym z nich. Hanoi mogło nadal twierdzić, że sytuacja w Kambodży jest „nieodwracalna”, ale te przechwałki brzmiały coraz bardziej fałszywie. Pytanie nie brzmiało, czy negocjacje pokojowe się rozpoczną, tylko kiedy się to stanie. Gorbaczow nie był jedynym czy nawet – dla Kambodżan – najważniejszym nowym przywódcą, który pojawił się tej zimy. W Phnom Penh Wietnamczycy wyznaczyli Hun Sena, dawnego zastępcę dowódcy pułku Czerwonych Khmerów, który pełnił funkcję ministra spraw zagranicznych Heng Samrina, do przejęcia stanowiska premiera. Hun Sen miał wówczas trzydzieści cztery lata. Miał szklane oko, pozostałość po ranie poniesionej w czasie ofensywy Czerwonych Khmerów na Phnom Penh w kwietniu 1975 roku. Był ambitny, zdolny, przebiegły i – jak miał pokazać bieg wydarzeń – niezmiernie bezlitosny. Dla Wietnamu stał pośrodku w reżimie rozdartym przez podział frakcyjny między dawnymi przywódcami Czerwonych Khmerów, takimi jak Heng Samrin, i dawnymi Issarak, takimi jak Pen Sovann, z których żaden nie sprawował się tak, by Hanoi czuło się zadowolone. W praktyce większość władzy Samrina przeszła teraz na jego młodszego rywala. [...] Po kilku akcjach pozorowanego wycofywania oddziałów z Kambodży na początku lat osiemdziesiątych Wietnam w końcu we wrześniu 1989 roku wycofał większość, jeśli nie wszystkie siły. Dwa miesiące później upadł mur berliński, imperium radzieckie się rozpadało, a relacje między Rosją i Chinami uległy normalizacji. Pojawiły się również początki odwilży między Chinami a Wietnamem. Krótko mówiąc, zimna wojna dobiegła końca, a wraz z nią znikał powód, dla którego Związek Radziecki i jego sprzymierzeńcy wspierali przeciwników Czerwonych Khmerów.''

- i tak oto grunt dla obalenia sowieckiej hegemonii w Europie Wschodniej został uszykowany... Reszta jest historią lokalną, czyli ''pierwsze wolne wybory'' latem '89 rocznicę jakich dopiero co obchodziliśmy, w których to kontrkandydatem przedstawicieli ''Solidarności'' był min. reprezentant wtedy Aeroklubu PRL Włodzimierz Skalik, obecnie towarzyszący niczym jakowyś ''oficer prowadzący'' Grzegorzowi Braunowi, wylansowanemu skądinąd przez skonfliktowane z nim teraz kluby ''Gazety Polskiej''. Skalik robi także za ''szarą eminencję'' Konfederacji jako dyrektor jej biura organizacyjnego, czyli trzyma wszystko za twarz aby Kurwin swoim zwyczajem niczego nie rozpieprzył, i należy przyznać iż póki co niestety świetnie mu idzie. Tak wiem, że podobnych resortowych antykomunistów pełno jest też wśród głównonurtowych formacji tworzących ''bandę czworga'', zresztą Skalik w swoim czasie zasiadał z ramienia PiS w śląskim sejmiku, ale niech nikt nie bredzi mi, że to jakaś ''antysystemowa alternatywa'', był czas bowiem nauczyć się na przykładzie Kukiza jak się rzeczy pod tym względem mają.