sobota, 8 października 2022

Rosyjska g**noza.

Motto:
 
''Pojąłem zagadkę rosyjskiego człowieka - Rosjanin nieustannie oskarża się o urojone winy, obracając je ku tym, którzy niczego złego mu nie uczynili.''
 
Gejdar Dżemal
 
Uprzedzam z góry, że będę obszernie nawet jak na mnie opisywał ludzi, którzy z chaosu zalegającego w ich głowach uczynili religię, otaczając go kultem. Nie sposób więc oddać tego prostolinijną narracją, siłą rzeczy będzie ona musiała zataczać spiralne kręgi, zasysając mózg niczym tytułowa g[ów]noza. Wszakże postępując wokół jednej osi tematycznej: wykazania, że to co zwie się ''tradycjonalizmem'' w Rosji, nie ma zgoła nic wspólnego z należycie pojętym konserwatyzmem. Dlatego wszyscy co traktują rzec serio, obojętnie wierząc weń czy krytykując ostro, robią za pożytecznych idiotów Kremla. Niepomni bowiem na równi, że gnostyk głosi jedno zaś wierzy w zupełnie co innego, radykalnie podmieniając znaczenie słów. Ponieważ gnoza to wiara, która udaje, że jest ''wiedzą'', cechuje ją fundamentalne pomieszanie porządków i pojęć, stąd i nasz opis tegoż fenomenu będzie z pozoru równie chaotyczny. Zestawiając swobodnie metafizykę z banalną ordynarnością, ukazując ''tajemne'' związki religii i polityki, sztuki etc. Na wstępie zaznaczę też gwoli jasności, że nigdy nie gardziłem Rosjanami ani samą Rosją. Kraj ten bowiem jest pełen od zawsze tylu wybitnie utalentowanych jednostek i o takim potencjale, że spokojnie mógłby robić za ''Stany Zjednoczone Eurazji''. Szczęśliwie dla nas Polaków, wśród Rosjan debili i to totalnych jest jeszcze więcej, inaczej gdyby tyle nie chlali ani kradli nie mielibyśmy z nimi szans [ jak trafnie zauważył przywoływany tu ostatnio często Marek Wróbel ]. Wszakże znana skłonność Moskali do używek stanowi ledwie objaw głębszego spierdolenia, autodestrukcyjnych ciągot tegoż narodu o monstrualnej wprost skali, dotycząc po równi ćwoków co i owych wybitnych jednostek. Nie jest to żadna ''niezgłębiona tajemnica rosyjskiej duszy'', gdyż stanowi ona jedynie wytwór XIX-wiecznej mitomanii literackiej, na szczęście kompletnie anachronicznej, bo kto dziś jeszcze czyta kurwa Tołstoja?! Tylko jakieś świry, albo literaturoznawcy, co w sumie wychodzi na jedno. Od dekady będzie też jak piszę, że Polska nie zmierza na żaden Zachód, ale prze nieubłaganie ku staniu się częścią [afro]Eurazji, co zwłaszcza po większych miastach jak Krak-off dosłownie już widać. Jednakże żadną miarą nie oznacza to opcji kursu na Rosję, bowiem jej obecną ''krucjatę'' przeciwko Zachodowi prowadzą ludzie skażeni nihilizmem tegoż Okcydentu, co niniejszym wykażemy. Tak bowiem zmistyfikowany do dziś nad Wisłą Zachód to nie tylko jasna ''ścieżka prawej ręki'' mówiąc metaforycznie, czyli dziedzictwo chrześcijaństwa, greckiej filozofii i rzymskiej jurysprudencji, jak chcieliby tego konserwatyści pokroju Roszkowskiego. Ani też co woleliby krytykujący go zaciekle lewicowi i liberalni progresywiści, oświeceniowy ''postęp'' w sferze obyczajów, stosunków społecznych i politycznych, wreszcie technologii. Jak nieodłączny cień towarzyszy im mroczna ''ścieżka lewej ręki'' - zachodnioeuropejskiego okultyzmu i magii, których istnienia obie skonfliktowane przy tym tradycje nie chcą uznać. Spychając w domenę ''szurowskich teorii spiskowych'', tudzież poza obręb cywilizacji Okcydentu, przypisując je ''turańskiej dziczy'' czy inszemu voodoo. Aczkolwiek w nowszej literaturze przedmiotu nie sposób już pominąć fundamentalnej roli, jaką w tworzeniu podwalin doktryny nazizmu odegrały ezoteryczne organizacje, o tak dziwacznych nazwach jak Związek Młota Rzeszy, osławione Thule czy Nordische Ring [ nie mylić z mniej istotnym tutaj Nordische Gesellschaft Rosenberga i Himmlera]. Dość powiedzieć, że ów ''Pierścień Nordycki'' dał początek karierze paru prominentnych nazistów, jak Hans F. K. Günther, naczelny bodaj teoretyk rasizmu w III Rzeszy, zwany przeto ''Rassenpapst'', czyli ''papieżem rasy'' - w domyśle białej i ''aryjskiej''. Terminował w tymże sekretnym stowarzyszeniu również Richard W. Darré, twórca hasła ''Blut und Boden'' [ krwi i ziemi ], pierwszy szef Urzędu Rasowego SS, który utracił w końcu wpływy poróżniwszy się z Himmlerem. Przypominam o tym, bowiem jak się przekonamy to właśnie ze źródeł zachodnioeuropejskiego okultyzmu czerpie Dugin i jemu podobni, wprawdzie on sam niewiele znaczy w Rosji, jednak stanowi tylko przypadek nader rozpowszechnionego w niej fenomenu. Gejdar Dżemal, ''islamotrockista'' o azerskich korzeniach i dość mroczna postać o której będzie jeszcze mowa, tak oto wspomina swe pierwsze spotkanie z nim na podmoskiewskiej daczy przyjaciół w 1980 roku. Obaczył czekającego nań ogolonego na łyso dość postawnego grubasa, bowiem w owym czasie Dugin miał w kręgach radzieckich ezoteryków ksywę ''spaślak''. Przyszły ''eurazjata'' wyglądał niczym kosmita zagubiony w siermiężnej soc-rzeczywistości, noszący wojskowe spodnie obwiązane sznurkami i nie pasujące do tego pantofle nałożone na gołe stopy. Widząc Dżemala młody Dugin poderwał się na równe nogi i podszedłszy doń wyznał z szacunkiem, acz bezceremonialnie:
 
''Jestem faszystą, wierzę w ciebie mein führer. Prowadź wodzu, powywieszamy wszystkich.'' [ w oryg. ''— Я — фашист, я верю в вас. Верю в вас, фюрер. Я хочу следовать за вами. Мы будем всех вешать.'' ].

- następnie z pokorą zwrócił się do starszego o ponad dekadę Dżemala, by ten poradził mu co ma dalej czynić. ''Mistrz'' zaś polecił surowo czeladnikowi naukę języków obcych, szczególnie francuskiego a najlepszym ku temu sposobem była wedle niego lektura dzieł  René Guénona. Francuskiego masona i okultysty a w końcu konwertyty na islam, wszakże w wydaniu sufickim nie bez powodu oskarżanym przez muzułmańskich ortodoksów o skłonność do herezji. Dugin zabrał się do pracy z gorliwością neofity i wkrótce na tyle władał językami narodów Zachodu, że przetłumaczył ''Metafizykę seksu'' Juliusa Evoli, czołowego przedstawiciela ezoterycznego faszyzmu i teoretyka rasy, współpracującego z SS w czasie II wojny światowej. Co zastanawiające, książka wyszła w ''podziemnym obiegu'' wydawniczym ZSRR, gdy bezpieczeństwo kraju żelazną ręką dzierżył Andropow i jemu podobni kagiebiści. Najwidoczniej przyzwalający na kolportaż niechby w elitarnym kręgu czytelniczym ewidentnie naziolskiego mistycyzmu, do którego było im bliżej niż na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, o czym przyjdzie nam jeszcze się przekonać. Wielce wymowna jest także pogarda dla Orientu przyszłego ideologa rosyjskiego ''eurazjatyzmu'', okazywana przezeń podczas wypadu w góry Pamiru wraz z Dżemalem i paroma pokrewnymi im radzieckimi okultystami. Rzecz miała miejsce w 1981 roku na terenie pogranicznego wówczas dla ZSRR Tadżykistanu, kiedy kraj ten stał się jedną wielką strefą przyfrontową toczącej się tuż obok wojny w Afganistanie... Przypomnę tylko, że mniej więcej w tym samym czasie równie ''egzotycznym'' turystą po drugiej stronie był młody Obama, który wpadł do Pakistanu by ''odwiedzić kolegę'' w drodze do Stanów. Akurat kiedy na miejscu junta wojskowa i wspierani przez nią islamiści rozpętali terror wobec przeciwników politycznych, a za miedzą w sąsiednim państwie toczyły się walki. Przyszły ''pierwszy czarny prezydent'' USA wybrał się zaś z kumplem na pogranicze pakistańsko-afgańskie, oficjalnie by ''polować'', nie ma jednak co zaraz brnąć w jakieś ''teorie spiskowe'', chłopaki zwyczajnie lubiły przygodę:). Takową i to nieprzyjemną ledwo przeżył Dugin wraz z towarzyszami, gdy jadąc stopem po kraju natknęli się na grupę sowieckich lumpenproletariuszy, którzy postanowili zabawić się ich kosztem. Zrobiło się na tyle nieciekawie, że musieli salwować się przed nimi ucieczką, wyskakując z prującej na pełnym gazie ciężarówki. Poturbowany i wściekły Dugin w szoku jeszcze, jął miotać przekleństwa na górskiej pustynnej drodze pod adresem miejscowych: ''Oto Azja! Taki jest Tadżykistan!''. Nie sposób było mu wytłumaczyć, że wśród zmenelonych roboli, którzy omal go nie zabili, nie było tubylców za to najgorszy sort człowieka z całej niemal Rosji, powszechnie wówczas występujący na terenie radzieckiej Azji Środkowej. Zresztą od początku Dugin czuł się obco w tamtejszych warunkach a nad wyprawą zdawało się wręcz ciążyć jakieś fatum - jej uczestnicy natrafili bowiem na polodowcowe jezioro ukryte w niedostępnych górskich ostępach, gdzie poczęły ich nękać ''paranormalne zjawiska'' wedle słów samego Dżemala. Roiło im się, że ktoś nieustannie krąży nocą wokół obozowiska wydając budzące grozę odgłosy, rankiem zaś natrafiali na wydeptane tuż obok ich namiotów ścieżki, jakich jeszcze wieczorem nie było, mimo iż w tym pustkowiu nie miało prawa być oprócz nich żywego ducha [ za to być może nawiedzały ich martwe... ]. Dostali w końcu od tego potężnej schizy, aż Gejdara obudził krzyk Dugina i jego kompana, którzy w ciemnościach spanikowani kłuli nożami ziemię sądząc, że zabijają nękające ich zjawy. Za karę ''spaślak'' musiał dla nabrania odwagi spędzić noc na oddalonym o kilometr cmentarzysku dzikich zwierząt, gdzie przychodziły umrzeć. Wypełnionym ich szkieletami upiornym miejscu, nad którym kołowały czasem sępy, zupełnie jak w scenach z ''Rękopisu znalezionego w Saragossie'' [ Dżemal dosłownie użył w swych wspomnieniach takiego porównania! ]. Gówniarz spełnił pokornie rozkaz, jak przystało na początkującego adepta ''nauk tajemnych'', jednak wrócił stamtąd wkurwiony niczym diabli, nie chcąc opowiadać co przeżył śpiąc, jeśli w ogóle, na owym uroczysku. Tak więc rzekomemu ''eurazjacie'' Duginowi realny Orient ewidentnie nie podszedł i zresztą nie był w tym odosobniony za czasów swej młodości. Wprawdzie środkowoazjatyckie republiki przyciągały wtedy nie tylko najgorszą sowiecką swołocz, ale i wcale licznych przedstawicieli inteligencji, artystów, filozofów itd. złaknionych ''egzotyki'' zamiast radzieckiej siermięgi. W ostateczności jednak owi Rosjanie w większości, mimo swych niewątpliwych talentów okazywali się takimi samymi ignorantami, co ich znacznie mniej ''uduchowieni'' rodacy, prawdziwe ''dżiny bagienne'' wedle trafnego określenia Dżemala. Żyjąc bowiem w dawnych centrach starożytnej ''aryjskiej'' - bo perskiej! - kultury, otoczeni przez liczne wciąż jej pozostałości w zabytkach i nade wszystko obyczajowości Tadżyków, podniecali się buddyzmem, ''njuejdżową'' pop-gnozą, hinduskimi joginami a nawet żydowską kabałą, tylko nie islamem jaki mieli wokół siebie na co dzień. Żeby chociaż zainteresowali się bliskim im wydawałoby się sufickim mistycyzmem, ale nie - egzystując zamknięci w swej cywilizacyjnej ''bańce antydostępowej'', byli niemal kompletnie obcy miejscowym realiom. O ironio, fascynacja radzieckiej bohemy religiami Dalekiego Wschodu, stanowiła w istocie przejaw jej paradoksalnego okcydentalizmu, jako li tylko żenujące naśladownictwo mody panującej wówczas na Zachodzie. Niestety nie pojmują tego zaślepienia Rosjan autorzy skądinąd pożytecznego artykułu, demaskującego kłamstwa narosłe wokół zamachu na córkę Dugina. Kreśląc bowiem jej biogram piszą o niej, iż:
 
''...pracując w kontrolowanych przez Kreml mediach zaczęła używać pseudonimu Daria Platonova, jak sama wskazywała na cześć Platona. Co ciekawe i bardzo znamienne dla rodziny Duginów cechował ją taki sam jak jej ojca ideowy – pragmatyzm i konformizm. Rzekoma fascynacja Darii do Platona wywodziła się z jej stażu na Uniwersytecie Bordeaux Montaigne, gdzie specjalizowała się w filozofii starożytnej Grecji. Napisała nawet pracę dyplomową na temat filozofii politycznej późnego neoplatonizmu. Jak bardzo przedmiotowo traktowała swój przydomek i jak bardzo odeszła od studiowanych ideałów dla kariery propagandzisty świadczy sama postać Platona i jego nauki. Wszak Platon po dziś dzień uważany jest za jednego z najważniejszych myślicieli w całej zachodniej tradycji intelektualnej oraz jest uznawany za fundatora zachodniej myśli politycznej.''
 
- to podkreślenie rzekomo wyłącznie okcydentalnego charakteru myśli Platona [ tak jakby nie czerpali zeń także muzułmanie i żydzi ], ma tu sugerować sprzeniewierzenie się przez Duginą ''wolnościowym'' korzeniom Europy. Tymczasem dla niej bodaj ważniejsza formatywnie była neoplatońska gnoza, system Plotyna stanowiący właściwie zupełnie nową doktrynę czerpiącą jedynie inspiracje z filozofii Platona, w tym raczej należy upatrywać źródeł obranego przez nią przydomku. Studiując równolegle występowała jako DJ'ka, grająca jakieś pojebane avant-electro pod heideggerowskim z kolei pseudonimem ''Dasein May Refuse'', jak przystało na pomiot pretensjonalnego myśliciela. Onże tatuś, jak wyznaje w jednym z wywiadów, polecił jej do nauki francuskiego lekturę dzieł Guénona, idąc co widać śladem swego dawnego mistrza. Dobra znajomość prac fundatora wespół z Evolą szkoły ''integralnego tradycjonalizmu'', pozwoliła jej nawiązać żywe kontakty z przedstawicielami francuskiej ''nowej prawicy'', z których wielu wyznaje neopogański ''druidyzm'' o jawnie antychrześcijańskim charakterze. Co się tyczy samego Platona, wprawdzie Karl Popper pierdolił smuty oskarżając greckiego filozofa o ''totalitarne'' i niemalże ''prahitlerowskie'' ciągoty, bowiem żydowski libek g**no znał się na jego filozofii, a i Hegla nie za bardzo kumał oględnie zowiąc, osobny temat. Natomiast jeśli idzie o neoplatonizm, czy raczej należało by rzec plotynizm, sprawy mają się zgoła inaczej - przypomnę com tu już opisywał na kanwie ideowych źródeł caratu, że ostatni z przedstawicieli bizantyjskiej gnozy Plethon, postać niesłychanie ważna również dla zachodnioeuropejskiego ''Renesansu'', kreślił wizję zmilitaryzowanego społeczeństwa, podzielonego na kastę plebejuszy i żyjących z ich danin wojowników. Wyłączając zeń wszakże mnichów, wobec których przejawiał jadowitą nienawiść jako ''pasożytów'' i ''wewnętrznych wrogów'', nieomal równych osmańskim najeźdźcom. Pleton bowiem żywił przekonanie, że chrześcijaństwo jest skazane na zagładę już za jego życia, czyli jakieś dobre pięć wieków nazad, stąd wybawieniem dla Hellenów miał być wedle niego powrót do pogańskiej wiary przodków. Przy czym bogowie pojmowani byli przezeń na modłę neoplatońską, jako upostaciowienie żywiołów natury i zasad władających rzeczywistością, ''świętych liczb'' myślanych po pitagorejsku. Jeśli dodamy do tego otwarcie głoszony w jego programie szowinizm ''antycznej rasy helleńskiej'', jednako wrogi Azjatom co łacinnikom, oraz zawarty w nim ideał maksymalnie scentralizowanej władzy, mamy niemal gotowy wzorzec putinizmu. Za wyjątkiem istnienia Cerkwi, ale grecki filozof pewnie przystałby ze względów pragmatycznych na zachowanie jej fasadowego charakteru, przy podmianie nauczania o zgoła innej niż chrześcijańska treści, a to przecież dokonało się obecnie w Rosji [ czy raczej: NA Rosji ]. Z kolei jak wspomnieliśmy w poprzednim tekście na stronie, daleki epigon doktryny Plotyna, żyjący na przełomie XIX/XX wieku rosyjski filozof Włodzimierz Sołowjow, postulował w swych pracach ustanowienie teokracji pod duchowym zwierzchnictwem papieża wprawdzie, za to polityczną władzą cara, na szczęście plan całkiem utopijny. Niepoślednią rolę w fascynacji Dugina i jego ''bywszej'' już córeczki neoplatonizmem, odgrywała zapewne gnostycka skłonność do tworzenia mitów politycznych. Jak u Pletona kreującego niczym ''homo magus'' zmagania Bizancjum z Turkami na nową odsłonę starożytnego konfliktu, upatrując w nich potomków dzikich plemion pokonanych jeszcze przez Aleksandra Macedońskiego na dalekowschodnich rubieżach jego imperium. Sprzyja temu typowa dla okultyzmu zabobonność, w jakiej pogrążona jest zbiorowa psyche współczesnych Rosjan, ale i ''wolnego świata'' Zachodu także, należy uczciwie to przyznać i w tym kryje się fundamentalny dla naszych rozważań łącznik pomiędzy nimi. Duginowa córka we wspomnianym już wywiadzie tłumaczyła swą decyzję podjęcia studiów we Francji obecnością silnej w tym kraju szkoły badaczy neoplatonizmu. Sama też napisała istną apologię jednego z najwybitniejszych przedstawicieli doktryny, usiłującego wcielić ezoteryczne zasady w praktykę polityczną, cesarza Juliana zwanego Apostatą. Prześladowcy wyznawców Chrystusa dodajmy, aczkolwiek dość umiarkowanego na tle bestialskich represji poprzedników. Co jednak wynikało nie tyle z dobrych chęci samego władcy, ile z siły jaką posiadało już chrześcijaństwo za jego panowania w poł. IV w. n.e., nawet w obliczu trawiących je w owym czasie ostrych sporów dogmatycznych, nade wszystko herezji arianizmu. Rozważania Duginej o politycznej filozofii neoplatonizmu kończy znamienny passus, że parafrazując tak jak imperia zagarniają pod swą władzę różne ludy nadając im jednolitą formę polityczną, tak i sakralna imperialność sprowadza dzielące je wyznania do ich duchowych praźródeł w neoplatońskiej Jedni, boć przecież ''koniec końców krzyż to również symbol solarny''... [ w oryg. ''В конце концов, крест это тоже солярный символ'' ]. Najlepszą ilustracją owej tezy jaką znam, jest wizerunek ukrzyżowanego Odyna umieszczony na fasadzie Haus Atlantis w Bremie - jego twórcą, podobnie jak i całego budynku utrzymanego w stylu niemieckiego ekspresjonizmu był rzeźbiarz, architekt i malarz zarazem Bernhard Hoetger. Wzniósł go na zlecenie Ludwiga Roseliusa, ekscentrycznego milionera zafascynowanego ezoteryką i okultyzmem, który zbił fortunę na handlu bezkofeinową kawą. Obaj, artysta i jego mecenas byli gorącymi zwolennikami NSDAP, odrzuconymi wszakże z woli samego Hitlera za uprawianą przez nich ''zdegenerowaną sztukę''. ''Dom Atlantydy'' miał w zamiarze jego twórców stanowić hołd dla idei Hermana Wirtha, nazistowskiego feministy i etnografa, o którym tak oto pisze A. Wlazłowska w artykule porównującym doktryny Guénona i Evoli z teozofią Bławatskiej:
 
''Herman Wirth, którego Aleksandr Dugin, rosyjski tradycjonalista integralny uważał za pierwszego, aktywnego restauratora Tradycji, poszukiwał pozostałości po cywilizacji hiperboreańskiej w kulturach nordyckich. Badał znaczenie pierwszego, starożytnego kręgu runicznego, z którego miały wynikać wszystkie, następne alfabety świata. Według niemieckiego badacza, strażnikami wiedzy o dawnym piśmie byli nie mężczyźni, lecz kobiety, kapłanki, nazywane przez niego Białymi Damami. Jak zaznaczał, wyrazy „biały”, „wiedza” oraz „kobieta”, pojawiają się prawie że synonimicznie w różnych językach na przestrzeni wieków. Rosyjski odpowiednik słowa „wiedza”, podobny jest do niemieckiego określenia na damę, z czego wynikać mogą starożytne, rzymskie kulty dziewic, a także kapłaństwo kobiet we wczesnym chrześcijaństwie. Podkreślał, że kultura Hiperborejczyków oparta była w znacznej części na matriarchacie, a Tradycja Pierwotna zawiera w sobie wyraźnie zauważalny pierwiastek kobiecy. Wirth, jako współzałożyciel ezoterycznej jednostki SS-Ahnenerbe organizował wyprawy w okolice Morza Północnego, ponieważ tam, jak uważał, można było odnaleźć ślady po zaginionej cywilizacji pierwotnego kontynentu.'' 
 
- biała kobieta jako kapłanka starożytnej ''wiedzy tajemnej'' ludów Północy, jakiej oznaki wyczytuje z run pozostałych po zaginionej cywilizacji Hiperborei: to mogło kręcić Darię Duginę... Na pewno zaś jej ojca, czy wszakże znaczy to, iż poświęcił ją dla rosyjskich specsłużb na ołtarzu wyznawanej przezeń neoplatońskiej gnozy, nie mnie już rozstrzygać. W każdym razie trudno o lepszy wizerunek Antychrysta mym zdaniem, co wspomniana upiorna wprost rzeźba ''Zbawcy Atlantydy''. Rozpiętego na ''Drzewie Życia'', czy raczej jego kołowrocie wprawianym w ruch przez runiczne symbole, niczym pitagorejskie ''magiczne liczby'':
 


- znamienne, iż mimo swego potępienia dla ''sztuki zdegenerowanej'' naziści nie zdecydowali się zniszczyć tegoż ohydztwa, uczyniły to dopiero alianckie bombardowania w 1944 r. Powojenna restauracja ze zgliszcz zabytkowego już budynku, nie objęła wszakże odtworzenia owego symbolu Jezusa-Odyna, co również daje do myślenia. Czy zaś mógłby on posłużyć także za ilustrację ''lucyferianizmu chrystusowego'', o jakim prawił nasz Miciński, temu trzeba by poświęcić osobny wątek. A teraz porównajmy to z nie tyle klipem, co paradokumentalną etiudą filmową niesłychanie popularnego w Rosji [ miliony odtworzeń na YT ] rapera Xаски [ Husky ]. Nosi ona wymowny tytuł ''Lucyfer'' i opowiada min. o epizodzie jego udziału w walkach w Donbasie, gdzie pojechał na zaproszenie swego przyjaciela Zachara Prilepina: byłego towarzysza partyjnego Dugina z organizacji nazi-bolszewickiej pod wodzą Limonowa, również jak on nastawionego wielkorusko i szowinistycznie pisarza. Raper robił tam ponoć za osobistego fotografa donbaskiego watażki o pseudonimie ''Motorola'', raszystowskiego zbrodniarza wojennego, psychopaty i skończonego zjeba, którego dość mieli nawet jego mocodawcy i stąd pozbyli się wreszcie w zorganizowanym jakoby przez ''ukrów'' zamachu bombowym. Sam blisko półgodzinny paradokument osnuty jest wokół prowokacji Husky'ego, który zainscenizował własną śmierć, ''wywieszając się'' z okna balkonu w biały dzień przy ruchliwej moskiewskiej ulicy. Permormens ów wywołał skandal, gwiazdor został na krótko zatrzymany przez policję, groziły mu wszakże mocniejsze konsekwencje za promowanie ''moralnej zgnilizny'' wśród młodzieży, musiał stąd wstawiać się zań min. Prilepin. Rzecz kończy scena przedstawiająca Xаскиego, jak kroczy niczym żywy płonący krzyż, czemu towarzyszy zza offu wyznanie iście prometejskiego lucyferianizmu, wizji człowieka-boga władnego dokonywać wszystko czego tylko zapragnie, choćby i podróżować swym ''ciałem astralnym'' po kosmosie. Oto więc rzeczony Люцифер - ponieważ niestety wyszukiwarka YT na blogspocie jest do dupy, umieszczam jedynie link zamiast całego obrazu:
 
 
...okazuje się więc, że można tworzyć niebanalny hip-hop w takiejż oprawie graficznej i być zarazem politycznie nihilistycznym skurwielem. Cóż się jednak spodziewać po człowieku, który w swym bodaj największym przeboju rapował, że ''nie chce być bogaty ani przystojny, tylko zostać karabinem strzelającym ludziom w twarz''. Zapewne tym należy tłumaczyć jego wypad do ogarniętego wojną Donbasu, aby spełnić swe marzenia... Przekonamy się zresztą w toku naszych wywodów jeszcze nieraz, że talent i wybitne umiejętności artystyczne nie stanowią żadnego wytłumaczenia dla ideologicznego zajoba - to również a propos tych wszystkich, co ''wieliką rosyjską sztuką'' usprawiedliwiają zbrodnie Moskali, teraz i w przeszłości. Zatem powróćmy do ideologicznych korzeni Dugina, tkwiących w mistyczno-pijackim kręgu moskiewskich ezoteryków późnego ZSRR, skupionych w ''czornyj order SS'' wokół filologa i erudyty Jewgienija Gołowina. Ponoć w ramach ''alchemicznej inicjacji'' szczał on swym adeptom do ryja, tudzież zachęcał do innych ekscesów obyczajowych z homoseksualizmem włącznie. Tłumaczyłoby to czemuż pierwsza żona Dugina ostała się w końcu lesbą i prekursorką ruchu LGBT w poradzieckiej już Rosji:). Jak tam było naprawdę z tym KGB jedno pewnie wie, w sumie to jednak zastanawiające, że Gołowin mógł hajlować na ulicy w biały dzień pod rządami Breżniewa, tudzież wyć po nocach wraz z kamratami skomponowane przez się pijackie pieśni sławiące marsz Waffen SS-? Do tego porównując go w nich bluźnierczo do męczeńskiej drogi Chrystusa na Golgotę - na zdjęciu pierwszy z lewej, krocząc w stronę Sol Invictus i z takimże ''słonecznym'' pozdrowieniem obu rąk:
 

- wiele by też wyjaśniało, gdyby prawdą okazała się informacja jaką napotkałem w jednym ze wspomnieniowych o nim tekstów, a której w oficjalnym biogramie faceta nie uświadczysz, o jego żydowskich korzeniach. Bowiem nie przeszkadzały one takiemu Walterowi Rathenau, ministrowi spraw zagranicznych za wczesnej Republiki Weimarskiej, być wielkogermańskim szowinistą snującym fantazje o ''nordyckiej tężyźnie rasowej''. Trudno aby więc dziwiły jego bliskie relacje z Wilhelmem Schwanerem, jednym z przywódców volkistowskiego neopogaństwa, który słał mu listy ozdobione ''aryjską'' swastą [ na z-boku pozostawiam czy obaj byli pederastami, bo to kwestia do dziś sporna ]. Co się tyczy samego Gołowina, zwanego przez krąg wiernych uczniów ''admirałem'' [ zapewne oficjalny tytuł dla ezoterycznego Reichsführera ], warto przyjrzeć się kreaturze, skąd to monstrum powzięło się w realiach gnijącej komuny. Otóż wykształcenie filologa klasycznego, czyli badacza dawnych tekstów, pozwalało mu na dostęp do starych ksiąg i zakazanej w ZSRR literatury, o ironio zgromadzonych w moskiewskiej bibliotece im. Lenina, głównej w kraju. Jeszcze w 1920 r. bolszewickim nakazem utworzono w niej tajny księgozbiór, gromadzący dzieła ''białych'' emigrantów, literatów i naukowców deportowanych z sowieckiej Rosji, jak i ofiar późniejszych krwawych czystek politycznych. Znalazły się tam również egzemplarze zrabowane przez komunistów z klasztornych bibliotek, podczas wymierzonych w Cerkiew represji początku drugiej dekady XX wieku. Okazuje się, że w carskiej Rosji prawosławni mnisi i to na prowincji studiowali pilnie alchemiczne traktaty, wydane w zachodniej Europie jeszcze w XVI- czy XVII-tym stuleciu, oraz inną ezoteryczną literaturę daleką od chrześcijańskiej ortodoksji, na równi bizantyjskiej co katolickiej. Świadczyły o tym ich skrupulatne notatki, znalezione przez Gołowina na marginesach kart omszałych już i zżeranych często przez robactwo starych ksiąg. Brzmi to jeszcze wiarygodnie, natomiast w wywiadzie, jaki zeń przeprowadził Dugin, nie raczył wyjaśnić jakim to cudem w bibliotece im. Lenina natknął się za końca rządów Chruszczowa na pisma Guénona i zwłaszcza Juliusa Evoli - rasistowskiego faszysty i bliskiego współpracownika SS! Na pewno nie znalazły się one tam w spadku po carskich arystokratach, wśród których zresztą skłonność ku ezoterycznym doktrynom czy masonerii była dość powszechna. Bowiem obaj pomienieni zachodnioeuropejscy okultyści poczęli publikować już po dojściu bolszewików do władzy, stąd mógł stać za tym ówczesny komisarz ''oświaty'' Łunaczarski, którego ''magiczne'' ciągoty były dość znane. Wystarczy rzec, iż był jednym z przywódców frakcji ''bogotwórców'', rywalizującej z samym Leninem o przywództwo w partii bolszewickiej, jeszcze przed rewolucyjnym przewrotem w Rosji. Ewentualnie jakiś udział miał w tym Karl Radek, żydowski komunista lansujący już w latach 20-ych zeszłego stulecia ''sojusz ekstremów'' z włoskimi faszystami. Najbardziej jednak prawdopodobną drogą, jaką do tajnego radzieckiego księgozbioru dostały się pisma Evoli i Guénona, był mym zdaniem los zdobycznych łupów na III Rzeszy. Włoski ezoteryk przecież jako się rzekło ściśle współpracował z SS, prowadząc rasistowską indoktrynację jego członków w trakcie II wojny światowej. Może więc prace Evoli trafiły się Sowietom w jakiejś propagandowej biblioteczce pozostałej po ''czarnym zakonie'' Himmlera? Spekulować można tak długo, w każdym razie zbytecznym jest referowanie szczegółów ''doktryn tajemnych'' obu pomienionych ''magów'', głoszonego przez nich ''tradycjonalizmu integralnego'', gdyż bez trudu do znalezienia w sieci są potrzebne ku temu informacje. Kto chce zaś zgłębić temat, sięgnie do klasycznej już na polskim gruncie pracy Zbigniewa Mikołejko, lub znacznie nowszej autorstwa Marka Jedlińskiego. Dość rzec, iż owa ''aryjska tradycja'' była li tylko płodem okultystycznej mitomanii, bowiem dla gnostyka prawdą jest to jedynie co za nią arbitralnie uważa, gdyż przypisuje sobie boską moc kreowania rzeczywistości. Oczywiście wyznawcy gnozy będą oponować, że warunkiem zjednoczenia z pozaświatowym Absolutem jest dla nich wyrzeczenie się swego ego, w praktyce jednak ''oświecenie'' zazwyczaj prowadzi do jego hipertrofii, monstrualnego wprost przerostu ''ja''. Dla naszego wywodu istotne jest tylko, że totalna krytyka jakiej Guénon i Evola poddali współczesny im Zachód, była wszakże prowadzona z wnętrza samego Okcydentu, w imię jego okultystycznej tradycji wspomnianej na wstępie, radykalnie antychrześcijańskiej i zarazem wrogiej na równi ''Oświeceniu''. Niech nie zwiedzie nas konwersja pierwszego z wymienionych na islam - fakt, iż wybrał jego daleką zazwyczaj od muzułmańskiej ortodoksji suficką odmianę świadczy, iż pozostał wierny swym teozoficznym przekonaniom czerpiącym z zachodnioeuropejskiej jednak ''magii''.  Jest to kluczowe dla zrozumienia postawy nie tylko takich marginałów i ekscentryków jak Dugin, ale jak sądzę również elit politycznych oraz intelektualnych współczesnej Rosji, niezależnie nawet od faktu, że większość nie ma zupełnie pojęcia o ezoterycznych świrach, którymi się tu zajmujemy. Wszakże oczarowanie nimi choćby wśród garstki wykolejeńców z artystowskiego podziemia późnego ZSRR jeszcze, odzwierciedla tylko w skrajnej postaci powszechną wśród Rosjan chorą ambiwalencję w stosunku do Zachodu, obiektu ich nienawiści ale i ledwie skrywanej fascynacji. Choćby jak u córki Dugina, wyraźnie zauroczonej francuską kulturą intelektualną, szczególnie w jej aspekcie gnostycznym, wyzierającym coraz bardziej spod dominującego w niej dotąd post-rewolucyjnego dyskursu. Jedynie dlatego warto zgłębić omawiane tu zagadnienie, niezwykle aktualne wbrew pozorom i dotyczące bynajmniej tylko jakichś marginalnych oszołomów, co już okazaliśmy na przykładzie rapera Husky'ego, a przyjdzie nam przytoczyć jeszcze inne mu podobne.

Niewątpliwie krąg skupiony wokół Gołowina można określić mianem okcydentalnych ezoteryków - od początku odcinał się wyraźnie od docierającej nawet do ZSRR hipisowskiej i kontrkulturowej mody na religie Wschodu. W kontrze do niej czerpiąc inspiracje jako się rzekło z traktatów zachodnioeuropejskich alchemików, oraz ''nordyckiej'' i co tu kryć nazistowskiej mitologii wykładanej przez Evolę. Nawet doktryna znanego już Rosjanom Gurdżijewa, może poza głoszoną przez nią skłonnością do wszelkiego ekscesu, nie była w ich towarzystwie zbyt mile widziana. Skądinąd intryguje, jakim to sposobem Gołowin zyskał dostęp do tajnego księgozbioru, w jakim zapewne była umieszczona tak wraża dla komuny literatura, jak pisma francuskiego reakcjonisty, a zwłaszcza włoskiego ideologa rasizmu związanego ze zbrodniczą formacją Himmlera. Nie tłumaczy tego chruszczowowska ''odwilż'' postalinowskiej Rosji, rzecz była na to zbyt hardkorowa a zgody na podobne lektury nie udzielano ''byle komu''. Wszakże nie natrafiłem w sieci na wiarygodne materiały omawiające szczegółowo związki radzieckich okultystów z komunistyczną tajną policją, poza narzucającymi się wprost niejasnymi sugestiami. Co prawda jeden z przydupasów Gołowina, literat i dziennikarz Igor Dudinski otwarcie przyznał, że KGB miała ich wszystkich pod kontrolą, a wywiedział się tego od samych czekistów z którymi popijał wódę na Magadanie. Trafił tam na łagodną jak na radzieckie warunki zsyłkę za ezoteryczne świrowanie, jeszcze do tego powierzono mu szefostwo miejscowej telewizji, bo miał tatusia w KC o podrzędnym wprawdzie stanowisku, ale niemniej. Wedle jego słów radzieckie władze traktowały swych okultystów jako bandę niegroźnych oszołomów, a to przez ich programową abnegację wobec oficjalnej polityki, przynajmniej dopóty nie deprawowali dzieci partyjnych genseków, wtedy zaczęły się represje. Znaczyłoby to jednak, że za późnej radzieckiej komuny łagodniej postępowano wobec ewidentnej promocji faszyzmu, a nawet jawnego kultu SS niż to obecnie ma miejsce na demoliberalnym Zachodzie, brzmi niezbyt wiarygodnie. Dowodów wprawdzie na prowokatorski charakter całej chucpy nie ma, ale poszlaki za to istotne są, ot choćby Siergiej Żygałkin, wydawca ''podziemnej'' okultystycznej literatury z kręgu Gołowina, otwartym tekstem palnął w wywiadzie, że wiele z tych nielegalnych książek powielono na kserokopiarkach KGB. Przekupiony przezeń funkcjonariusz miał w ten sposób ''dorabiać sobie'' po godzinach pracy, jak w żywe oczy rżnie głupa imć Siergiej, ale już skąd wziął forsę potrzebną na taki numer nie raczył powiedzieć. Mówiąc wprost sądzę, że Żygałkin sam był czekistą z zadaniem nadzoru nad maniakami faszystowskiej ezoterii w ZSRR, on przecież wprowadził w ich krąg Dugina i to na jego podmoskiewskiej daczy tenże złożył ''führerowski'' hołd Gejdarowi Dżemalowi. Ostatniego z kolei Żygałkin ''zaraził pasją'' jako czynny alpinista do wypraw w góry Tien-Szan a zwłaszcza Pamiru, min. towarzyszył mu i Duginowi w opisanej już fatalnej ekspedycji do Tadżykistanu. Zwracam uwagę, że mowa o pogranicznych rejonach ówczesnego ZSRR, gdzie panował wtedy stan nieustannego wręcz militarnego napięcia w stosunkach z Chinami, czy podczas wojny w Afganistanie. Wprawdzie nie była to już epoka w pełni totalitarnego bolszewizmu, no ale bez jaj - nie chce mi się wierzyć, że można było wówczas spakować plecak w Moskwie i ot tak ''ściskając w ręku kamyk zielony'' szwendać się po azjatyckich pustkowiach, gdy tuż obok trwały ostre walki i operowała antysowiecka partyzantka muzułmanów. Co tu zresztą gadać - na zdjęciu oficer prowadzący [ z brodą ] i jego agent [ jeszcze bez ]:


- wspólnota między nimi przetrwała do dziś, bo więzi zadzierzgnięte pracą w jednym resorcie to bodaj czy nie ostatni relikt trwałości w tym zepsutym świecie:). Panowie nagrali jeszcze w tym roku dysputę o ''filozofii wojny'' na wiadomą okoliczność, Żygałkin produkuje się zresztą od dawna u Dugina np. bełkocząc ezoteryczne farmazony o ''Nowej Atlantydzie''. Wygląda stąd, że miał więcej zawodowego szczęścia jako funkcjonariusz wywiadu, niż wspomniany już Dudinski, który upijając się na smutno w domu narzekał ponoć, że nie chcą go wziąć choćby na zwykłego lejtnanta w KGB. Przynajmniej tak wyznała jedna z jego licznych żon Dżemalowi, o czym pisze otwarcie w swych memuarach. Zapewne niepoślednią rolę odegrała tu przekraczająca nawet sowieckie normy skłonność Dudinskiego do alkoholu, nie tylko wódy bo w kręgu sowieckich ''spirytystów'' z braku czego inszego nie gardzono i podłymi radzieckimi perfumami, a bywało degeneraci szprycowali się także efedryną prosto w żyłę. Sam to w wywiadzie z nim przyznaje, jak i że całymi miesiącami nie wysychał wraz z kompanami, wprawdzie wszyscy niemal chlali za komuny, ale dla radzieckich adeptów ''wiedzy tajemnej'' był to wręcz sposób na wyzwolenie się jak mniemali z otaczającego ich koszmaru. Gołowin bowiem dokonał pomysłowej reinterpretacji gnostyckiego mitu świata jako ''więzienia duszy'', ciała zaś pełniącego rolę jej ''grobu'', przystosowując go do okoliczności dziejowych swej epoki. Otóż wedle niego trzeźwa świadomość miała kotwiczyć człowieka w ponurej socnierealności wokół, dlatego należało zalać się w trupa, by zerwać z nią wszelkie więzy - doskonała formuła dla ''wódczanej gnozy''. Biorąc zaś pod uwagę monstrualne ilości wszelakich trunków i substancji psychoaktywnych przyjmowanych w tym celu, nie sądzę aby towarzyszyły temu aż takie ekscesy seksualne o jakich się plotkuje. Raczej stawiałbym, że jak u nas za PRL kończyło się zazwyczaj na pokątnym ruchaniu po pijaku, aczkolwiek baby faktycznie lgnęły do Gołowina - Dżemalowi podebrał dwie co najmniej, jak on sam we wspomnieniach z bólem wyznaje. O ironio najpierw żonę a później kochankę, które nieopatrznie z nim zapoznał, wystarczy więc spojrzeć na jego żulerskiego ryja [ patrz wyżej ], by raz na zawsze wyzbyć się wszelkich kompleksów w tej materii, budowanych przez współczesne socmedia u mężczyzn. Acz nie był to zwykły pijaczek i przegryw życiowy, bowiem nabyta wiedza jak i talent literacki pozwalały mu pisać teksty przebojów wielu znanych w Rosji kapel rockowych. Na czele z ''Kinem'', prawdziwie kultową do dziś formacją w całej niemal poradzieckiej zonie. Pozazdrościł mu tego chyba Dugin, nawiązując polityczno-artystyczną więź z Siergiejem Kuriochinem, wybitnie uzdolnionym pianistą grającym z najpopularniejszymi wykonawcami późnego ZSRR: grupami ''Akwarium'' i pomienionym już ''Kinem''. W swej solowej twórczości dokonał on udatnej interpretacji formuły amerykańskiej postawangardy muzycznej a la Charles Ives, Cage, Zappa czy John Zorn, polegającej min. na zderzaniu sprzecznych całkiem konwencji i stylów, tworząc z nich zupełnie nową jakość. Wszystkiemu zaś nadał swe oryginalne piętno, nasycając słowiańską melancholią i przewrotnym humorem. Podczas jego koncertów, gdzie dyrygował orkiestrowym niemalże zestawem muzyków pod nazwą ''Pop-Mechanika'', rozpętywało się iście orgiastyczne pandemonium wizualno-dźwiękowe. Wykonawcy rockowi z wokalistą ''Kina'' Wiktorem Cojem włącznie, grali z jazzowymi muzykami jak saksofonista Siergiej Letow [ brat Jegora, lidera ''Grażdanskiej Oborony'', kolejnej ''kultowej'' w Rosji kapeli ]. Na scenie zaś trwał nieustający performens pełen dziwacznych ekscesów np. śpiewaczka operowa wykonywała arię z towarzyszeniem... stada gęsi drepczących u jej stóp. Nic dziwnego więc, że występy formacji Kuriochina kończyły się często skandalem i gwizdami zdezorientowanej publiki, lub nie dochodziły do skutku blokowane przez radzieckie jeszcze wtedy władze. Szczytowym jak dla mnie jego dokonaniem jest ''wróble oratorium'' [ ironia zawarta już w tytule ], gdzie zestawił hałaśliwą energię punk-rocka i wściekłą atonalność free-jazzu, z operetkowo melodyjnymi wokalizami naśladującymi wyimaginowany przezeń ''język ptaków'', w oprawie klasycznej orkiestracji symfonicznej. O dziwo tym razem wyszukiwarka YT blogspota zadziałała prawidłowo, stąd umieszczam zapis promującego owo dzieło koncertu z 1993 r. w Petersburgu. Znamienne, iż planowany w ramach trasy występ w Moskwie, nie odbył się ze względu na trwające wówczas tam krwawe walki, znamionujące koniec pewnej epoki. Kuriochinowi udało się genialnie odtworzyć na scenie twórczy chaos swych czasów, nie tak odległych przecież, wcielając się w rolę ''lewitującego'' nad fortepianem pianisty, zaś umundurowanym rosyjskim żołnierzom każąc tańczyć na scenie parami, niczym w trakcie orgii radzieckiej gejozy. Spokojnie można pominąć pierwsze 6 minut z hakiem dokumentu, przedstawiające próby muzyczne do spektaklu, bo później dopiero zaczyna się prawdziwa jazda:


- dla własnej satysfakcji wrzucę tu jeszcze z oryginalnego albumu śliczny 12-minutowy fragment pod nazwą ''Lato'', szaloną muzyczną humoreskę w sam raz na jego pożegnanie. I ten oto utalentowany, inteligentny i wrażliwy artysta, jakim niewątpliwie był Kuriochin, ostał się w końcu nazibolszewikiem wiążąc wraz z Duginem i Jegorem Letowem z formacją Limonowa... Dawni przyjaciele pomni jego dysydenckiej działalności jeszcze z lat 80-ych, próbowali bronić go typową dlań skłonnością do przekory, chodzenia pod prąd obowiązującym trendom [ wcześniej komunistycznym, teraz demoliberalnym ], a nawet tłumaczyć dokonany przezeń wybór polityczny jako rodzaj performensu czy wygłupu, do których miał skłonność. Zasłynął choćby udaną prowokacją medialną, przedstawiając w programie telewizyjnym Lenina jako... jeden wielki grzyb psylobicytowy, którym ''wódz rewolucji'' stał się rzekomo wskutek intensywnego zażywania takowych, ''zainspirowany'' przez nie do dokonania bolszewickiego przewrotu. Po latach wszakże Kuriochin w jednym z wywiadów tłumaczył, że mówił wtedy o tyle serio, iż chciał wskazać na ''magiczny'' aspekt wszelkiego rewolucjonizmu, nie tylko zresztą komunistycznego, ale i faszystowskiego również. Bredził w nim jakoby Hitler zdradził ''czysty nazizm'', uosabiany wedle niego przez takich jak niemiecki ''narodowy bolszewik'' Ernst Niekisch, a sam faszyzm był dlań nade wszystko ''ruchem romantycznym'' i takąż reakcją na kapitalizm. Mówił wprost, iż poznany z bliska Zachód osobiście go rozczarował, czyniąc ''rosyjskim patriotą'' i zwolennikiem utrzymania sowieckiego imperium. Protestującym żywo przeciwko obalaniu pomników Lenina, ''wielkiej postaci'' dlań jako gorącego entuzjasty idei ''sprawiedliwości społecznej'', leżącej rzekomo u podwalin socjalizmu [ bzdura! ]. Deklarował się jako przeciwnik amerykańskiego pragmatyzmu, zabijającego w jego opinii ''romantycznego ducha'' i ''metafizyczność'' rosyjskiej kultury, tym samym powielając znany nam do urzygu inteligencki bełkot, jakoby przysłowiowy Tołstojewski miał usprawiedliwiać barbarzyństwo kacapów. Najważniejsze jednak w omawianym kontekście, że Kuriochin otwarcie przyznawał się do okultystycznego ''powinowactwa duchowego'' z Duginem i Limonowem, nie dziwi stąd ich wspólny występ na koncercie ku czci Aleistera Crowleya, brytyjskiego gnostyka i szpiega zarazem. Rzecz można określić jako satanistyczne misterium w konwencji ''opery buffo'', gdzie orgiastyczne ekscesy na scenie i masońska symbolika towarzyszyły obleśnej parodii ukrzyżowania Chrystusa. Ciekawie prezentują się crowleyańskie ''magiczne zaklęcia'' rzucane przez Dugina podczas owego spektaklu, gdy dziś pozuje on na ideowego wroga Zachodu, jaki posądza wprost o ''lucyferyzm''. Powinien dokonać więc publicznej ekspiacji za sławienie wtedy pedała, który praktykował rytualną kopulację wierząc zdaje się serio, że gdy zapina w tyłek swego kochanka nawiedzają go greccy bogowie, albo wcielają się weń demony. Zabawne, iż Dugin piał wówczas peany na cześć nie tylko odrażającej postaci uosabiającej faktyczną zgniliznę moralną Okcydentu, ale i przy tym agenta tajnych służb ''perfidnego Albionu''. Bowiem ponad wszelką wątpliwość biografowie Crowleya ustalili, że ''bestia 666'' [ kryptonim, jaki sam sobie nadał ] w czasie I wojny światowej prowadził działalność szpiegowską na terenie USA. ''Legendował'' się tam, jak na zawodowego prowokatora przystało, jako irlandzki terrorysta ziejący nienawiścią do brytyjskich okupantów, a to by infiltrować liczne wtedy za oceanem środowiska germanofilskie. W rzeczywistości zaś intensywnie lobbował za przystąpieniem Ameryki do wojny, po stronie Anglii ma się rozumieć. Z kolei w Niemczech tuż przed przejęciem władzy przez Hitlera, Crowley poza odwiedzaniem licznych wówczas w Berlinie pedalskich klubów, zajmował się szpiegowaniem po równi miejscowych komuchów co i nazioli. W tym świetle jako porozumiewawcze mrugnięcie okiem ze strony rosyjskich specsłużb, które ewidentnie sprokurowały zamach na córkę Dugina, jawi się posądzenie o jego sprawstwo Brytyjczyków. Sama ofiara także wygląda symbolicznie na ostatnich bodaj zdjęciach wykonanych przed śmiercią, ubrana w t-shirt z okultystycznym symbolem ''magii seksualnej'' Crowleya, ''gwiazdą chaosu'' zaadaptowaną przez jej ojca na godło rosyjskiego ''eurazjanizmu''...

 
Znaczące spojrzenie ''wiedzącego'' tatuśka...:


- wśród wykładowców leśnej szkółki ''jewrazijstwa'', obok rzecz jasna bywszego ''spaślaka'', można uświadczyć znanego nam już Żygałkina, a biorąc jego jak wszystko na to wskazuje bezpieczniacką przeszłość, zapewne także miał świadomość co i jak. Delektując się widokiem przyszłego trupa Duginej, bowiem nic tak bodaj nie podnieca wampirycznych starców, jak krew młodej ofiary i to kobiecej w dodatku. Odgrywała zresztą takową już jako gówniara, nieświadomie antycypując swój los w ''apokaliptycznym'' spektaklu, wystawionym w trakcie podobnego obozu zorganizowanego przez jej ojca dobrą ponad dekadę temu. Rosyjski dziennikarz Andriej Łoszak, który był świadkiem owych groteskowych bachanalii wspomina, że córka Dugina dokonywała tam symbolicznego samospalenia w ramach okultystycznego misterium, poświęcając swe życie dla ocalenia ''świętej Rusi''... Opętany tatuś zaraził ją też swoją fascynacją brytyjską sceną industrialną, przesiąkniętej crowleyowską ''thelemą'', nazistowskim satanizmem i zboczeniami twórczości takich zespołów jak Current 93 czy Death in June, na których występie w Moskwie ponoć radośnie ''hajlowała''. Oto zaś inna słynna fanka podobnej muzy i a jakże wyznawczyni ''magii seksualnej'', tu w objęciach lidera pierwszej z wymienionych formacji:
 
 
- Daria Dugina i Sasha Grey: wyśmienity zestaw dla nekrofila [ acz koprofag też się załapie ]. Najbardziej jednak intrygująco w omawianym kontekście brzmi informacja podana przez Łoszaka, że Dugin zapalił się do pomysłu, aby w promocję Rosji na Zachodzie zaangażować angielski duet muzyczny Coil, tworzony przez jawnie satanistycznych pedałów i wyznawców ''thelemy'' Crowleya [ to się już robi kurwa nudne ]. Ubolewał wielce, że kremlowskie dziadersy wolały posłużyć się w tym celu mającym najlepsze lata za sobą Depardieu, niż jakimiś ezoterycznymi perwersami, znamienne. Szkoda, bo jeden z współliderów grupy John Balance, jako alkoholik i samobójca mógłby robić za twarz Rosji, a jak widać pasowałby też na ''jewrazijca'':


Żywiona przez Dugina fascynacja tym syfem stanie się jasna, gdy zapoznamy się z przesłaniem zespołu - cytuję za artykułem z ''Czasu Kultury'':

''...na początku lat 80. Balance i Christopherson zainicjowali projekt pod szyldem Coil. Nazwa inspirowana była wszechobecnością kształtu spirali w naturze. Balance napisał manifest pod tytułem „Ceną istnienia jest wieczna wojna”, w którym poetycko wyłożył credo duetu: „Coil to ukryty wszechświat. […] Atonalny hałas i brutalna poezja. Coil jest amorficzny. Jest świetlistą i ciągłą przemianą. […] Coil wie, jak niszczyć anioły”. To ostatnie zdanie posłużyło za tytuł debiutanckiej płyty „How To Destroy Angels” (1984). Minialbum zawierał „rytualną muzykę sprzyjającą akumulacji samczej energii seksualnej” – trwającą ponad kwadrans transową kompozycję tytułową rozpisaną na elektronikę i gongi. Od tej pory magia i seksualność miały stanowić nieodłączne elementy twórczości Balance’a i Christophersona.''
 
- wszystko zaś w gęstym sosie crowleyowskiej gnozy, którą Dugin katował studentów podczas swych wykładów jeszcze pod koniec lat 90-ych, tłumacząc im zawile symbolikę postaci Lucyfera, jak wspomina Łoszak. W połowie dekady prowadził już podobne seminaria z udziałem min. Kuriochina wśród słuchaczy, szczególnie zaś interesującym jest urządzone w ramach ''Nowej Akademii Sztuk Pięknych'' w Petersburgu, jakiego zapis dostępny jest na YT. A to bowiem dlatego, że inicjatorem przedsięwzięcia był Timur Nowikow - postawangardowy rosyjski artysta i pedał zmarły na AIDS w 2002 r. [ w oficjalnym biogramie przyczynę śmierci ochrzczono eufemistycznie jako ''zapalenie płuc'' ]. Urządzać on miał sadomasochistyczne performensy wraz ze swą ''transseksualną żoną'' Władikiem Mamyszewem, ciotą o barwnym artystowskim przydomku ''de Monroe von Hitler'':))). Sam Nowikow zaczynał na pocz. lat 80-ych jako przedstawiciel rosyjskich ''nowych dzikich'', artystów uprawiających brutalistyczne malarstwo, był też pionierem pierwszych squatów w późnym ZSRR jeszcze, a po jego upadku imprez rave'owych do transowego techno, traktowanych przezeń jako rodzaj żywej, ''akcjonistycznej'' sztuki. Bez przesady rzec można, że to on przyczynił się wydatnie do uformowania artystycznego wizerunku Wiktora Coja, którego portret również sporządził. Podobnie jego inicjatywą był słynny w końcówce ZSRR film ''Assa'', z liderem grupy ''Kino'' w roli głównej. Wreszcie tworzył oprawę wizualną orgiastycznych spektakli ''Pop-Mechaniki'' Kuriochina, stąd nie dziwi obecność tego ostatniego na wspomnianym przed chwilą seminarium Dugina. W końcu jednak pedalskie ciągoty pchnęły Timura jeszcze przed rozpadem Sojuza ku homoseksualnemu nazizmowi o ezoterycznym zacięciu. Ewidentnie widocznym w jego późnej twórczości, pełnej postaci nagich młodzieńców jako manifestacji ''apollińskiego ducha'' w sztuce. Jednocześnie od początku lat 90-ych, jako ''zaangażowany politycznie'' artysta, krytykował coraz ostrzej USA np. za wojnę przeciw reżimowi Saddama w Iraku, poświęcając jej prowokacyjne ''instalacje''. Jedna z nich, na temat ''architektury III Rzeszy'' i mająca miejsce w Berlinie parę lat później, została zamknięta w aurze skandalu. Pozował przy tym na ''konserwatystę'' i zwolennika ''rosyjskiej mocarstwowości'': ciekawa ewolucja u człowieka, który ledwie nieco dekadę wcześniej promował w gnijącym ZSRR twórczość Warchola, pokrewnej mu artystowskiej cioty zza oceanu o słowiańskich korzeniach. Zresztą Nowikow otwarcie przyznawał się do zgodności z Hitlerem w patrzeniu na zagadnienia sztuki, stąd uprawiany przezeń w owym czasie ''neoakademizm'', w istocie zaś pedalski hiperestetyzm, nawiązywał już w samych nazwach jego wystaw do tajnych kultów, oraz tradycji niemieckiego romantyzmu z właściwą mu dekadencją. Nie dziwota stąd, że za temat wygłoszonej u niego w gościnie prelekcji, Dugin obrał działalność jednego z głównych przedstawicieli niemieckiej ''rewolucji konserwatywnej'' Hansa Blühera - pederasty, mizogina i antysemity, utożsamiającego żydowskość ze znienawidzoną przezeń kobiecością i życiem rodzinnym. Wielbił za to męskie towarzystwo, stał się więc żarliwym ideologiem młodzieżowego ruchu Wandervogel, czyli ''Wędrowne ptaki'', który nie przypadkiem zyskał miano ''klubu homoseksualistów''. Uosabiał on bowiem ducha ''romantycznego buntu'' przeciw mieszczaństwu rodziców, postulując powrót do źródeł niemczyzny wędrówką ku nim w oprawie rodzimej natury. Wszystkiemu zaś towarzyszył ''apolliński'' kult młodego, wysportowanego ciała i ''aryjskiej tężyzny fizycznej'', praktykowany w męskim zazwyczaj gronie... Dlatego jasnym staje się, czemuż to Blüher mimo pronazistowskich ciągot, w końcu jednak śmiertelnie obraził się na Hitlera za mord Ernsta Röhma, przywódcy ''frakcji gejowskiej'' w NSDAP, popełniony nań podczas ''nocy długich fiutów noży''. Nic mu się jednak za to nie stało i mimo tak niby srogich prześladowań pederastów w III Rzeszy, przeżył jej okres spokojnie na ''wewnętrznej emigracji'' pracując nad swym systemem filozoficznym. Stanowił on wedle Dugina niemiecką postać starożytnej helleńskiej tradycji ''hermetycznej'', którą w swym wykładzie przeciwstawia żydowskiej, leżącej u podstaw także innych religii ''abrahamowych'': islamu oraz chrześcijaństwa, acz w nim po części tylko jak utrzymuje.

''Jewrazijski spaślak'' twierdzi bowiem, że dla judaizmu fundamentalna jest idea creatio ex nihilo, uczynione przez Stwórcę powołanie świata do istnienia z nicości. Ustanawia ono tym samym wieczną przepaść ziejącą między nią a bytem, podobnie jak Bogiem i wykreowaną przezeń rzeczywistością na czele z ludźmi rzecz jasna. Nawet jeśli co głosi chrześcijaństwo miało dojść do Wcielenia Absolutu, otchłań ta wciąż zieje i napawa śmiertelnych trwogą. W stworzonym tak świecie rządzą wszelkie granice i ostre podziały: płciowe, religijne, rasowe etc., odzwierciedlające jedynie pierwotne dla nich oddzielenie Bytu od nicości. Odwrotnie zaś w panhelleńskiej gnozie misteryjnej, gdzie jak u Plotyna wszystko stanowi jedność władaną przez wieczne emanacje tej samej zasady rzeczywistości, lub przenikającej ją ''boskiej'' energii niczym ''Vril'' z neonazistowskiej mitologii. Zabawne dziś obserwować, jak Dugin pozujący obecnie na wroga zachodniego libertynizmu obyczajowego uosabianego przez ''gender'', twierdzi w rzeczonej prelekcji z aprobatą, jakoby owa alchemiczna reguła wszechobecnej transmutacji pozwalała mężczyźnie ''stawać się'' kobietą i na odwrót:). Natomiast skupieni wokół Timura Nowikowa pederaści i degeneraci [ cóż z tego, że zdolni ], tworzą wedle niego na wzór Wandervogel ''zakon braci słonecznych'', nadając ''erotycznym energiom bytu'' władczy męski kształt, w domyśle zapewne falliczny. Chrześcijaństwo i sama cywilizacja europejska stanowi w optyce Dugina niemożliwe połączenie dwóch całkiem sprzecznych tradycji: judaistycznej i helleńskiej, aczkolwiek zauważa ich wzajemne fuzje w postaci żydowskiej kabały i chasydyzmu. Niemniej konflikt między nimi jak utrzymuje ma rozdzierać Okcydent, stąd odwołuje się do bliskich mu środowisk francuskiej ''nowej prawicy'', jak i myśli Heideggera jako niemal po równi odnowicieli greckich misteriów we współczesnym świecie, zwiastujących rzekomo ''złoty świt'' Europy. Aktywność Dugina nie ograniczała się tylko do wykładów w wąskim gronie ''ezoteryków'' sztuki, w połowie lat 90-ych prowadził wraz z Kuriochinem groteskową kampanię wyborczą pod mocno okultystycznym hasłem: ''tajne stanie się jawnym''. Obaj też występowali gościnnie w tv, wygłupiając się przebrani za egipskie bóstwa, niczym podczas obrzędów crowleyowskiej ''mszy gnostycznej''. Wszakże nie ma większego znaczenia czy było to otwarcie uprawianą przez nich chucpą, lub też czynione całkiem na serio, bowiem takowe rozróżnienia nie obowiązują w świecie ''wiecznych przemian'' jednego w drugie, orgii nieustannego kiełbaszenia się wszystkiego albo ''bigosowania'', jak rzekłby były już na szczęście prezydent RP. Dlatego gnoza polega na świadomej wierze we własne kłamstwa, skoro prawda jest w niej jakoby efektem kreacji i stąd przyciąga tylu artystów, czy ogólnie fascynatów utopii politycznych. Sprowadzanie więc nazibolszewickiego zaangażowania politycznego Kuriochina i Nowikowa li tylko do ''ekscesu'', tudzież uprawianej przez nich ''estetycznej prowokacji'', dowodzi jedynie kompletnego niezrozumienia postawy rosyjskich twórców. Kluczowa dla niej jest okultystyczna zabobonność obu, o czym ani słowem nie wspomina Konstanty Usenko w swym znakomitym skądinąd opracowaniu, przybliżającym polskiemu czytelnikowi ''podziemie'' muzyczne późnego ZSRR i posowieckiej Rosji. Nie pozwala mu bowiem na to jego lewackie spierdolenie, każące uprawiać nędzny symetryzm co do rosyjskiej agresji na Ukrainę w innej książce o podobnej materii. Konkretnie mowa o ''Buszującym w barszczu'', gdzie usprawiedliwiając poniekąd wspomnianego już rapera Husky'ego, bredzi o ''idealistach z katalońskiej Antify'', którzy pojechali do Doniecka zwalczać ostrzeliwujących jakoby tamtejsze bloki ''banderowców'' z batalionów Ajdar czy Azow. Dobrze chociaż, że raczył też wspomnieć o rosyjskich neonazistach po drugiej stronie frontu, jednak typ nie wyrósł niestety z anarcholskiego getta umysłowego, skoro w wywiadach sadzi farmazony o polskiej ''rusofobii'', utożsamiając ją do tego z ''rasizmem''. Skoro mowa już o zdolnych idiotach: takowym niewątpliwie jest Adam Pomorski, znakomity tłumacz z języków rosyjskiego i niemieckiego, wybitny znawca obu kultur a przy tym głupiec polityczny, fanatyczny KODerasta, jak na wynarodowionego inteligenta przystało. Otóż popełnił był artykuł zamieszczony w ''Kwartalniku Artystycznym'' z 1996 r., ociekający nędzną ojkofobią i zawierający kompromitujące z dzisiejszej perspektywy stwierdzenia. Chwalił w nim bowiem Niemcy, iż jako ''jedyny kraj regionu rozwijały intensywne, pełne wzajemnego poszanowania i znajomości rzeczy, twórcze kontakty kulturalne z Rosją''. Tymczasem wedle naburmuszonego inteligencika Pomorskiego, Polska ''zastąpiwszy rzeczywistość'' jakoby ''plemiennym mitem'', reagować miała ''agresją na inność'' [ a jakże, nie mogło zabraknąć tego postmodernistycznego wytrychu wszystkich pretensjonalnych pacanów! ]. W jednym wszakże wypada się z nim zgodzić: że ''nieoficjalna więź kulturalna, wspólna tradycja Rosji z Europą'' to dla ''przeciętnego piśmiennego Polaka'' istna ''czarna magia''. Sęk wszakże w tym, iż faktycznie nią jest i sam Pomorski poniekąd to przyznaje, tak oto tym razem trafnie zdefiniowawszy ową ''ciemną wspólnotę'' łączącą Moskali z Zachodem, acz jednostronnie i nazbyt pozytywnie ją wartościując:
 
''Od zarania kultury ruskiej we wczesnym (o trzy wieki wcześniejszym niż w Polsce) średniowieczu Rosja rozwijała się zaś jako kultura złożona, której oficjalna bizantyjska postać miała swą przeciwwagę w postaci nieoficjal­nej, heretycko inwersyjnej. Paradoksalnie ta właśnie nieoficjalna kultura (której przesłanek - plebejskiej herezji i neoplatońskiej gnozy - w Polsce zabrakło) stała się odtąd płaszczyzną dialogu kulturowego z Europą: wbrew zasadniczej oficjalnej tendencji rosyjskiego bizantynizmu - kseno­fobicznej i antyzachodniej. Sam ten dialog zarazem w odwiecznej rosyjskiej tradycji to już sytuacja inwersji, czyli przewrotu, rewolucji w hierarchii własnej kultury. Inwersji-rewolucji prowadzącej do zerwania ciągłości cy­wilizacyjnej. Co ciekawe, przez ten pryzmat postrzegano w Rosji nader czę­sto również cywilizację zachodnią: jako permanentną heretycką lub prote­stancką rewolucję - czy to w życiu, czy w sztuce. (Stąd właśnie paralelizm kulturalny nowoczesnej Rosji i Niemiec: od wspólnych dla obu krajów śre­dniowiecznych jeszcze korzeni jenajskiego romantyzmu, po jego moderni­styczne pokłosie w XX wieku.)''
 
- najlepszym dowodem, jak opłakane skutki niesie owa ''inwersja-rewolucja'', którą tak podnieca się Pomorski, stanowi bolszewicki przewrót. U jego podstaw bowiem legła inspiracja Lenina heglowską dialektyką, czemu rodzimi ''marksiści-ezoteryści'' poświęcili w swoim czasie cały godny lektury numer ''Praktyki Teoretycznej''. W skrócie: do wybuchu I wojny światowej przyszły führer rosyjskiej rewolty hołdował typowym dla swej epoki pozytywistycznym zabobonom [pseudo]naukowym, wierząc w niemalże automatyczny ''progres'' społeczny i polityczny. Pod przewodem zachodniej Europy ma się rozumieć, boć zgodnie z okcydentalnymi zapatrywaniami Marksa, proletariat białych narodów miał przejąć od swej burżuazji przywództwo tegoż procesu światowego ''postępu''. Na płaszczyźnie epistemologii towarzyszyła mu prymitywna ''teoria odbicia'', wyłożona przez Lenina w jego rozprawce ''Materializm a empiriokrytycyzm'', wedle której podmiot jedynie biernie podporządkowuje się poznawalnym rozumem prawom natury. Wszystko to poszło się ... z armatnim hukiem wraz z wybuchem Wielkiej Wojny, pogrążając Europę w barbarzyństwie i prowadząc do jej implozji. Szczególnym szokiem dla Lenina była ''zdrada'' zachodniej lewicy, która ochoczo rzuciła się sobie do gardeł mimo deklarowanego tak ''internacjonalizmu'', wspierając ''imperialistyczne'' reżimy własnych krajów, jakie powinna zwalczać wedle marksowskiej teorii. Dramat ów zmusił go do przewartościowania swych dotychczasowych zapatrywań, stąd wycofał się na parę miesięcy w zacisze biblioteki publicznej w szwajcarskim Bernie, by oddać się intensywnym studiom dialektyki Hegla, bodaj najbardziej abstrakcyjnego segmentu i tak już wyśrubowanego ponad miarę systemu niemieckiego filozofa. Nie wdając się w zbędne szczegóły, dla Hegla dialektyka jest czymś w rodzaju ''wszechogarniającej'' logiki, obejmując nie tylko jak to zwykle się pojmuje naukę reguł rządzących racjonalnym ludzkim myśleniem, ale również jego wytwory. A więc na przykład budynki, jako materializację planu architektonicznego, czy też maszyny - produkty inżynieryjnego geniuszu ludzkości itd. Towarzyszy temu na płaszczyźnie poznania aktywna rola jego podmiotu, samemu poniekąd tworzącego własny przedmiot badania. Dzięki temu Lenin mógł przemóc paraliżujące go dotąd dogmaty pozytywistycznego, europocentrycznego materializmu zachodnich socjaldemokratów, oskarżających go o ''herezję'' wobec zasad marksizmu. Bowiem ten jakoby głosił niemożność wybuchu rewolucji robotniczej w kraju o przewadze ludności chłopskiej, jakim wciąż była Rosja w przededniu I wojny światowej i to mimo burzliwego rozwoju przemysłowego, jaki naonczas przeżywała. Tymczasem ''czerwony führer'' pod wpływem Hegla, był władny przeciwstawić temu doktrynę polityki faktów dokonanych głoszącą, iż o tym czy rewolucja jest możliwa bądź nie w danym kraju decyduje jedynie prosty akt jej wywołania. Na zarzut zaś, że nie sposób ją kontynuować w perspektywie braku warunków ku temu, Lenin odpowiedział w jednym z ostatnich swych tekstów, zanim po udarze stał się ludzkim warzywem, iż w takim razie jego reżim podstawy owe sam ustanowi! Dosłownie tak oto stwierdzając:

''Jeśli do stworzenia socjalizmu potrzeba określonego poziomu kultury [...], to czemu nie wolno nam zacząć najpierw od zdobycia w rewolucyjny sposób przesłanek tego określonego poziomu, a dopiero POTEM, opierając się na władzy robotniczo-chłopskiej i ustroju radzieckim, zabrać się do doganiania innych narodów.''

- innymi słowy przyczyna rewolucji sama wtórnie poniekąd ustanawiana jest tutaj przez swój skutek! Oczywiście można winę za owe szalone tezy zwalić na ówczesny stan umysłowy Lenina, byłoby to jednak mym zdaniem przeoczeniem jego iście żelaznej konsekwencji, lub zaślepienia jak kto woli dialektyką Hegla. Charakterystycznym bowiem dla niej panteizmem, z jego wspomnianą już nieustanną przemianą form, a tu konkretnie rzekomym ''prawem'' tworzenia przez nie własnych przeciwieństw, rządzi nie ''zwykła'' linearna logika o jednostronnym łańcuchu przyczynowo-skutkowym, lecz spiralnie zakręcony wir. Proces ten zaś może być odwracalny, zarówno wstępujący ku praJedni ponad wszelkim bytem, jak i zstępujący ku mrocznej otchłani materii, dokładnie niczym w systemie emanacji Plotyna z którego Hegel czerpał inspirację. Tak o tym pisze współczesny filozof rosyjski Igor Jewłampijew, na kanwie rozważań o intelektualnych źródłach twórczości wybitnego pisarza Andrieja Płatonowa [ cytat za art. pomieszczonym w najnowszym nr. pisma ''Kronos'' ]:

''W systemie Hegla pierwotna metafizyczna istota - Duch Świata - najpierw osiąga przez wewnętrzny samorozwój pełnię swojego bytu, następnie przekształca się w swój innobyt, w naturę, i w ten sposób wyobcowuje się z samego siebie, wreszcie na ostatnim etapie swego samorozwoju odbudowuje się stopniowo pod postacią ludzkości, jako czysty Duch, jako czysta świadomość, jednocząc się z naturą, odcieleśniając jej materialność i uzależniając od świadomości, to znaczy pochłaniając ją rozpuściwszy w sobie. Na końcu owego procesu Duch całkowicie niszczy naturę i przybiera formę ostatecznego Absolutu [ zwartego i jednolitego ], istniejącego poza czasem i przestrzenią. [...] ... wyobrażenia Płatonowa są w pełni zgodne z tym głębokim rozumieniem filozofii Hegla, które zrodziło się na przełomie XIX/XX wieku i odeszło od powierzchownej interpretacji heglizmu jako skrajnego racjonalizmu. Hegel zaczął być postrzegany jako przedstawiciel wpływowej tradycji w historii filozofii, sięgającej średniowiecza i nazywanej ''mistycznym panteizmem'' [ należą do niej także współcześni Heglowi - Fichte i Schelling ]. Głównym założeniem owej tradycji jest teza: ''Bóg jest wszystkim'', jednak ażeby wyjaśnić istnienie niedoskonałego świata na tle doskonałego Boga, obejmującego wszystko co istnieje, należy do owego założenia dodać drugą najważniejszą tezę [ po raz pierwszy wypowiedzianą wprost przez Jacoba Böhme ]: ''W samym Bogu jest mroczny pierwiastek, dzięki któremu istnieje niedoskonały świat''. [...] Należy również zauważyć, że w filozofii rosyjskiej początku XX wieku właśnie takie rozumienie systemu Hegla rozwijał Iwan Iljin w książce Filozofia Hegla jako nauka o konkretności Boga i człowieka, która została opublikowana w 1918 roku i wzbudziła duże zainteresowanie [ pozytywnie wyrażał się o niej zwłaszcza Włodzimierz Lenin ]. [...] Paradoksalne religijne wyobrażenia o ''niedoskonałym'', ''cierpiącym'' Bogu, który zmuszony jest pod postacią człowieka prowadzić walkę o doskonałość własną i całego świata, były niezwykle rozpowszechnione w pracach rosyjskich myślicieli tamtych czasów.''
 
- i tak oto bizantyjski neoplatonizm Rosjan spotyka się z ''panhellenizmem'' Niemców, sięgającym gdzieś od Mistrza Eckharta aż po Heideggera. Przyznam, że aż lekko podskoczyłem przeczytawszy wzmiankę o pozytywnym odbiorze przez Lenina heglowskiej rozprawy Iljina, bo tłumaczy to fascynację Putina tymże filozofem, czołowym bodajże przedstawicielem rosyjskiego odpowiednika niemieckiej ''rewolucji konserwatywnej''. Łącznikiem jest ów ''faszyzm bezgraniczny i czerwony'' o jakim bredził Dugin, u jakiego podstaw kryje się omawiana tu ''okkult'naja polityka'' jednocząca Rosję i Niemcy. Najlepszym jej wyrazem jest ów ''Dom Atlantydy'' wspomniany na wstępie, pomyślany jako ''archeofuturystyczna'' świątynia nordyckiego neopogaństwa. Sama jego lokalizacja nie była przypadkowa, gdyż Brema i jej okolice stanowić miały skupisko ''najczystszej rasowo'' ludności w całych Niemczech, wedle ''znawcy tematu'' Hansa F. K. Günthera, o jakim już pisaliśmy. Dodać przy tym należy, że na podstawie jego ''nauk'' Richard W. Darré, ''brat'' z tajnego ''nordyckiego zakonu'' opracował system selekcji rasowej najpierw członków SS, a w końcu milionów ludzi w okupowanych przez III Rzeszę krajach, z Polską na czele. W znakomitej biografii Himmlera jej autor Peter Longerich, wymienia książkę Günthera pod wymownym tytułem Rycerz, śmierć i diabeł, jako jedną z absolutnie formatywnych lektur młodości dla przyszłego Reichsführera. Budynek w zamyśle jego twórców mający przywołać u Niemców pamięć o ich dawnej chwale, jako rzekomych dalekich potomków nordyckich ''Atlantów'', stanowi w swym planie architektonicznym przejrzystą ilustrację procesu gnostycznej inicjacji. Wchodziło się doń przez dość niskie drzwi, nad którymi wisiała upiorna figura ''aryjskiego'' Mesjasza [ patrz wyżej ], do ciemnego holu symbolizującego alchemiczne ''nigredo'', wstępny etap ''wtajemniczenia'' pogrążonej w ''mroku materii'' egzystencji. Następnie wspinając krętymi schodami po spiralnej klatce schodowej, naśladując tym samym drogę adepta ''nauk tajemnych'', podążało ku umieszczonej na szczycie Himmelssaal - niebieskiej a w istocie ''Niebiańskiej Sali'' o kopułowato sklepionym, przeszklonym dachu z witrażami w kształcie run, oraz krzyżem jako ''symbolem solarnym'' nie zaś znakiem zbawczej dla chrześcijan ofiary Chrystusa. Dziś można tam urządzać biznesowe konferencje czy wesela, również gejowskie a jakże, bardzo tu pasujące przyznajmy, bowiem dawną świątynię ''ariozofii'' zajmuje obecnie luksusowy hotel. Nie bez znaczenia jest także utrzymane w tonacji barw niebieskiego i bieli wnętrze, ewokujące zatopioną w oceanie mityczną ojczyznę Nordyków, tudzież zapewne i lodową ''genezę wszechświata'', jakiej żarliwym wyznawcą był sam Himmler. Parę obrazów na dowód:


Kiedyś...


...obecnie:


- młodej parze ''homoniewiadomo'' życzymy wszystkiego dobrego i oby jak najwięcej takowych w ojczyźnie ''rasowych Nordyków''. Głodnych większej porcji informacji o rzeczonym miejscu odsyłam do wywiadu z żydowską artystką ewidentnie zafascynowaną tym projektem, tudzież serii dobrych zdjęć wnętrza budynku, wreszcie artykułu po niemiecku, skąd zaczerpnąłem niniejsze foty. Dugin świetnie by się tam odnalazł, skoro sadził ''hiperborejskie'' farmazony ku pamięci swego mistrza Gołowina, zwanego ''ostatnim rosyjskim neoplatonikiem''. Dzierżąc w ręku pochodnię snuł fantazje, jak to podobne ''menhiry'' co stojący zamiast krzyża na grobie ''admirała'', białe ludy fundowały swym ''wielkim przywódcom''. Przebił go jednak w chucpie Dżemal, który po krótkiej inwokacji ku czci zmarłego ''wodza'' oddał mu cześć ''słonecznym pozdrowieniem'' faszystów. Zresztą wspominając swą wizytę w Niemczech tuż przed rozpadem ZSRR otwarcie przyznaje, iż odwiedzał zarówno tamtejszych neonazistów, co i skrajnie prawicowych Turków, wszędzie witany jak swój. Bowiem wedle własnych słów miał być jakoby ''inicjowany'' do bałtyckiego Zakonu Srebrnego Krzyża i Róży, wywodzącego ponoć swój ród od Teutonów, którzy przeżyli klęskę pod Grunwaldem:). Najlepsze jednak, iż jak twierdzi z owego ''sekretnego zakonu'' d. Krzyżaków miała wywodzić się... SS, jej żołnierze zaś jacy dostali się do sowieckiej niewoli ''wtajemniczyli'' z kolei wielu Rosjan siedząc jeszcze w Gułagach. Mało tego, wedle Dżemala ci różokrzyżowcy prowadzą globalną krucjatę, czy też jak pewnie by wolałby ''konserwatywny dżihad'' przeciwko iluminatom, jako lewakom i demoliberałom... Tym samym objaśniony nam został sens ''pogańskiego imperializmu'' Evoli, tłumaczonego przez Dugina jeszcze za ZSRR, którego przejawem dziś jest skryty sojusz Rosji i Niemiec wymierzony w hegemonię Anglosasów, natomiast odsłoną wojna na Ukrainie. Mówiąc zaś serio, nie chce mi się nawet komentować tych bredni, dających jednak dobre pojęcie co też siedzi w głowach podobnych osobników, jak Gejdar Dżemal i jego koledzy z ''czornego orderu''. Pora stąd wreszcie zająć się typem, pokrótce choćby tłumacząc jakimże to ''cudem'' ów ''radziecki islamista'' odnalazł się w gronie rosyjskich ezoteryków zapatrzonych w mroczną stronę Zachodu, jego ''ciemne jądro'' i ''czarne Słońce'' wyzierające na równi spod hiperracjonalistycznego ''Oświecenia'', co i łacińskiego chrześcijaństwa. Przecież z pozoru całkiem do nich nie pasował swą ''orientalną'' religią, jak i działalnością polityczną wymierzoną zdawałoby się w interesy ZSRR a później Rosji, poprzez usprawiedliwianie dżihadystów. Stanie się to jasne dopiero w kontekście omawianego tu okultyzmu, bowiem tego wnuka azerskiego czekisty o przydomku ''Napowałow'' [ od zabijania jednym strzałem ''na miejscu'' ], do muzułmańskich korzeni przywiodła lektura pism Guénona i dokonana przezeń konwersja na heterodoksyjny islam. Postępował więc tym samym jedynie śladem swego zachodnioeuropejskiego mistrza, co więcej - w swych wspomnieniach przytacza jako formatywne dlań autorytety intelektualne Goethego, rzecz jasna Evolę oraz Gustava Meyrinka [ autora słynnego ''Golema'' ], nie zaś kogokolwiek z mahometan. Zabawne czytać buńczuczne deklaracje Dżemala, że udało mu się odrzucić swych okcydentalnych mistrzów, jak i rzekomo ''przekroczyć postmodernę'' czytając ezopowy język jego ''filozoficznych'' dzieł, jako żywo naśladujących dekonstrukcjonistyczny bełkot Derridy, Foucaulta czy Deleuze'a z ich fiksacją na punkcie ''innego''. Podobnie co i obserwując bezczelną arogancję z jaką przypisuje sobie ''oryginalność myśli'', choć w istocie ubiera jedynie neoplatońskie intuicje w szatę ''fundamentalistycznego'' z pozoru islamu, jak Dugin czyni to z kolei wobec prawosławia. Plotyn bowiem dokonał radykalnego przewartościowania klasycznej ontologii greckiej, zapoczątkowanej przez Platona a której dojrzałą postać nadał Arystoteles, głoszącej prymarność bytu i mniejsza już materialnego, czy też pojmowanych jedynie umysłem idei. Tymczasem rzekomy kontynuator platońskiej filozofii, w istocie zaś oryginalny myśliciel twierdził, iż wszelkie istnienie poprzedza absolutne Jedno emanujące z siebie nieustannie rzeczywistość, co doprowadziło go do sformułowania paradoksalnej tezy, że stanowi ono... nicość. Tak więc bycie Boga polega właśnie na jego nieobecności, stąd zarówno wiara weń co i ateizm nie mają w tej optyce żadnego sensu, wynikając jednako z błędnego postrzegania [nie]realności. Świat bowiem dla neoplatonika to li tylko gra opinii i pustych znaczeń, skoro u jego podstaw nie kryje się żaden twardy fundament ''obiektywnej prawdy'', wszystko zaś podszyte jest otchłanią. Dlatego Dżemal odczuwa świadomość jako żywą obecność śmierci w człowieku, jego ''ciemny Logos'' podobnie jak u Dugina, zaś Bóg w którego można wierzyć i nieskończoność do pomyślenia nie są dlań prawdziwe. Tym bowiem może być jedynie mityczna ''Północ'' w tytule jego bodaj głównego dzieła, jako absolutnie Inne rzeczywistości, rewolucjonizujące ją przeto wywracając na nice. Radykalizm ów przywiódł go do wychwalania talibów, w przedmowie do nowego wydania już po rozpadzie Sojuza wspomnianej ''Orientacji-Siewier'', pierwotnie wydrukowanej jeszcze za ZSRR w ''schizoidalnym podziemiu'' skupionym wokół Gołowina. Podyktować miał ją znanemu nam już Igorowi Dudinskiemu, choć ten obraził się później na Dżemala za zlekceważenie wkładu, jaki wniósł w swej opinii do powstania rzeczonej rozprawki. Obraną przez autorów zasadą konstrukcyjną jest pitagorejska numerologia, ''Kierunek-Północ'' rozpisany bowiem został na ''magiczną'' liczbę 10 rozdziałów każdy po 72 krótkie i powiązane wzajem tezy etc.,
łącząc hermetyczny język zachodnioeuropejskiej alchemii z aforystycznym stylem ''czerwonej książeczki'' Mao.
 
Nie kryję, zdumiałem się nieco widząc na promocji jego najnowszego wydania sprzed paru laty Kwaczkowa - płk. wojsk specjalnych GRU w stanie spoczynku, tego samego co towarzyszy czasem Girkinowi w jego ''debatach piwnicznych''! Bowiem obaj byli z Dżemalem po dwóch liniach frontu na pocz. lat 90-ych w Tadżykistanie, gdzie rosyjski dowódca kierował operacją zwalczania tamtejszego reżimu islamistów, zaś azerski teozof był jego ''szarą eminencją''. Wyrobił sobie pozycję wśród miejscowych fundamentalistów muzułmańskich, podczas wspomnianych ''turystycznych'' wyjazdów w owe rejony jeszcze za późnego ZSRR. Dlatego był jednym z głównych inicjatorów ''wszechzwiązkowego'' ugrupowania islamistów, powstałego na fali ''pieriestrojkowej'' odwilży politycznej i wchodząc do jego władz. Przy czym jak sam z wyczuwalną ironią wspominał, gros członków wywodziło się z pogranicznego wtedy Tadżykistanu, ledwie czwarta część przypadała na resztę Sojuza. Bowiem jest oczywiste, że kraj ten jako jedna wielka strefa przyfrontowa wojny w Afganistanie, służył radzieckim służbom wojskowym i cywilnym za pole eksperymentów w dziedzinie politycznego islamu, a Dżemal odgrywał w tym istotną rolę. Inaczej nie sposób wytłumaczyć, jakimże to ''cudem'' mógł swobodnie podróżować po strategicznie ważnych dla ZSRR rejonach kraju nasyconych bezpieką, jako znany już KGB antysowiecki dysydent, a niechby i ''schizoidalny''. Przecież sam przyznawał, że tuż przed spotkaniem z Duginem, komusza władza podczas trwania olimpiady w Moskwie wsadziła go w ramach prewencji ideologicznej do ''psychuszki''. Torturując tam zastrzykami z sulfazyny wywołującymi potworny ból w ciele, czym katujący nimi ''psychiatrzy bezobjawowi'' mieli się doskonale bawić, traktując jako rodzaj praktykowanej nań ''alchemicznej transmutacji'' znając fascynacje Dżemala [ nie sposób bowiem tajniakom odmówić sadystycznego poczucia humoru ]. Wprawdzie bąkał niejasno w memuarach o śledzących go w późnosowieckim Tadżykistanie agentach radzieckiej bezpieki, wszakże nie kontynuując dziwnie wątku, wiadomo chyba czemu. Tym oto sposobem, jako znana w kręgach muzułmańskich dysydentów dogorywającego ZSRR osoba, został bliskim doradcą islamistycznego reżimu, który przejął władzę w Duszanbe po rozpadzie Sojuza. Wszakże nie przeszkadzało mu to posądzać jego przywódców Dawlata Usmona i Sajida Abdullo Nuri o ''radziecką agenturalność'', upatrując w nich zarazem ''masońsko-liberalne'' marionetki Anglosasów. Domyślając się zapewne jego roli, odesłali go w końcu do ''korzennego'' dlań Azerbejdżanu, gdzie przeczekał moment obalenia władzy tych, których rzekomo wspierał. Rzeczy bowiem nie poszły chyba po myśli ''eksperymentatorów'' z posowieckiej bezpieki, lub też jej poszczególne resorty weszły ze sobą w konflikt. Tak czy owak Kwaczkow dostał rozkaz z Moskwy, by w porozumieniu z Uzbekistanem dokonać ''przywrócenia konstytucyjnego porządku'' na terenie Tadżykistanu, jak w oficjalnej nomenklaturze ochrzczono ową ''specoperację''. Osobiście wyznaczył na przywódcę zbrojnej opozycji Sangaka Safarowa - tadżyckiego bandytę i donosiciela KGB, bowiem miejscowe podziemie kryminalne było główną siłą przeciwstawiającą się władzy muzułmańskich integrystów, co zrozumiałe: przecież żaden złodziej nie chce tracić ręki, ani tym bardziej głowy wskutek zaprowadzenia surowych reguł islamu:). Nie przeszkadzało to wszakże Kwaczkowowi współpracować później z Dżemalem w swych ''czarnosecinnych'' projektach politycznych, ''radziecki islamista'' miał zresztą w tym wprawę udzielając się jeszcze za gnijącego ZSRR wraz z Duginem w stowarzyszeniu ''Pamięć'', otwarcie głoszącym rosyjską wersję faszyzmu. Poznając więc owe fakty przestało mnie już dziwić, czemuż to ''prawosławny nacjonalsocjalista'' łazi na promocje prac pseudomuzułmańskiego, okcydentalnego teozofa głoszącego ''dyktaturę szariatu'' i wypowiada się o nim z atencją, bowiem wszyscy oni ''bracia'' z jednego ''tajnego zakonu'' poradzieckiej bezpieki. Zresztą sam Dżemal nie pozostawia pod tym względem wątpliwości, że gnoza to metafizyka czekistów z jej obsesją na punkcie tajemnicy, postrzeganiem świata jako szyfru do którego kod posiadają jedynie ''wybrani'', co pozwala im rzekomo na uprawianie teurgicznych ''gier operacyjnych'', manipulując innymi ludźmi a nawet samą rzeczywistością. Dodajmy do tego iście manichejską walkę sił ''światła'' i ''ciemności'', w jakiej biorą udział we własnym urojeniu wielkościowym owi ''demiurgowie'', a ''tajne stanie się jawnym'' dla nas, niczym w haśle wyborczym Dugina. Słowa-klucze tu to ''noosfera'', czyli ''płaszcz mentalny'' Ziemi, którą to ideą radzieckiego akademika Wiernadskiego zaraził się Sykulski, a także ''kosmizm'' Fiodorowa i Ciołkowskiego. Wszystko zaś w oprawie ''narodowego bolszewizmu na faszystowsko-pogańskim zakwasie'', wedle kapitalnej przyznaję formuły Dżemala. U podstaw leży tu opętańcza idea, że człowiek jest praw zmieniać rzeczywistość siłą swego umysłu, nie latamy bowiem jedynie dlatego jakoby, iż ''nie chcemy'', no bo przecie ''jeZdeśmy bogami''. Oto ''tajemna formuła'' bezpieczniackiego okultyzmu, dzięki której posowiecka ''razwiedka'' znajduje mimo wszystko wspólny język z konkurencją zza dawnej ''żelaznej kurtyny'', co tłumaczy fascynację rosyjskich czekistów nazistowskim ezoteryzmem, tudzież brytyjską ''magiją seksualną'' Crowleya, a nawet amerykańską scjentologią...

ps.

Pominąłem jedną postać, od której tak naprawdę wszystko się zaczęło, czyli rosyjskiego pisarza Jurija Mamlejewa, u którego na mieszkaniu w moskiewskim ''zaułku jużyńskim'' omawiana tu menażeria poczęła się spotykać jeszcze na pocz. lat 60-ych zeszłego stulecia. Mówiąc jednak szczerze mam już serdecznie dość obranej tematyki, mój umysł wprost łaknie oczyszczenia z rosyjsko-niemiecko-anglosaskiej gównozy, w jakiej z konieczności musiałem się babrać, aby opisać to skurwysyństwo. Bowiem Dugin, Dżemal, Kuriochin, Prilepin czy Kwaczkow to wprawdzie nie postacie ze świecznika, ale też żaden psi chuj lecz solidny ''drugi garnitur'', ludzie pośrednio wpływający jakoś tam na bieg wydarzeń. Zresztą na tym właśnie polega ich rola, jako co tu kryć tajniaków, ''postaci z cienia'' operujących w mroku, dla których ciemność jest naturalnym żywiołem a ''podróż do kresu nocy'' upragnionym celem życiowej wędrówki. Dość więc rzec, iż Mamlejew głosił posunięty do absurdu ''transcendentny'' narcyzm gnozy, twierdząc jakoby nie istniało nic poza poszczególnym ''ja'' jednostki, nie tylko rzeczywistość wokół, ale nawet inni ludzie. Brzmi to intrygująco w kontekście potępienia przez Dugina, słusznie skądinąd, nadczłowieczej psychopatii współczesnego libertarianizmu z jego rzekomym ''wyborem'' płci, rasy etc. Mówiąc zaś wprost jasno okazuje, że mamy w jego przypadku do czynienia ze świadomie uprawianą ściemą, tak ze względu na wymagania agenturalnej służby, jak i wyznawanej zapewne szczerze ''tajemnej'' doktryny uznającej prawdę za efekt ''kreacji''. W każdym razie wszystkich mentalnych perwersów zainteresowanych doktryną Mamlejewa, odsyłam do artykułu naukowego autorstwa Krystyny P. Bohosiewicz. Także by porównać to z ''mszą gnostycką'' Crowleya, w trakcie której następować miała ''samodeifikacja'' sprawującego ją kapłana kultu ''Ordo Templi Orientis'', wedle czołowego propagatora tegoż w Polsce, wróża i oficera prowadzącego Nergeja Krzycha Azarewicza. Nie twierdzę przy tym bynajmniej, że ów ''tajny zakon'' radzieckich dysydentów wyznających nazistowski okultyzm, przedzierzgnął się z prześladowanych przez władze marginałów w ''potężną siłę dążącą do obrócenia wniwecz'' znienawidzonego dla gnostyków świata, jako tworu Złego Demiurga. Takowe wizje bowiem, acz ubrane w formę literackiej fikcji snuł Dudiński, przyznający się otwarcie do wymyślania na kompletnej bani artykułów do rosyjskiego tabloidu, jakiemu szefował w Rosji za Jelcyna. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak samemu oddać się ''alko-gnozie'' wedle formuły reichsführera Gołowina, choć z umiarem rzecz jasna, dla odkażenia umysłu z ubeckiej g**nozy. Następny wpis stąd za miesiąc a może nawet i później, acz nie zarzekam się, obaczymy.