sobota, 16 marca 2024

Putin - liberalny tyran i zabójca.

...ów tytuł i zawarte w nim porównanie oburzać mogą jedynie siwego kuca, jaki nadal bezmyślnie powtarza korwinowe farmazony, jakoby rząd Rakowskiego był ''najmniej socjalistyczny'' na tle wszystkich kolejnych już w III RP. Hołdującego wciąż pociesznej wizji liberalizmu, jako ideologii bazarowych straganiarzy, z całym należnym im szacunkiem. Tymczasem jest to doktryna wojownicza i zaborcza, wyrosła z otchłani walk rozdzierających przeszło stulecie Wyspy Brytyjskie u progu nowożytności. Wystarczy wspomnieć prawdziwe bestialstwo z jakim angielscy wolnościowcy rozprawiali się z rodzimymi i szkockimi monarchistami, ale i kontynentalni nie ustępowali im, jeśli idzie o bezwzględność wobec przeciwników. Przecież to francuscy liberałowie zmasakrowali ''komunę paryską'', a nieco wcześniej meksykańscy obalili siłą i rozstrzelali swego habsburskiego ''cesarza''. Tak więc Putin jak widać jest ich godnym następcą, przynajmniej co do metod, jedynie z racji rosyjskiego zapóźnienia reprezentując jeszcze wczesną, zaborczą i ekspansywną wersję liberalizmu. Opartą na socjaldarwinizmie i bezlitosnej ''walce o byt'', gdzie wygrywa silniejszy, natomiast UE - dopowiem już od siebie - to przejrzały liberalizm, pogrążony w dekadencji i zjadający własny ogon. W każdym razie Putin to nieodrodne dziecko rosyjskiej ''transformacji ustrojowej'' lat 90-ych, co już onegdaj tu opisano, kontynuujący obrany jeszcze przez Jelcyna kurs w o wiele większym stopniu, niż pragnęłaby to przyznać moskiewska liberalna opozycja. Acz dodać należy, że akurat Nawalny o tym mówił, podobnie i teraz wspomina choćby tamtejszy socjolog i takoż opozycjonista Grigorij Judin. Trafnie wskazując, że mentalność Putina uformowała nie tylko KGB, gdzie służbowo terminował, ale może nade wszystko ''neoliberalna bolszewia'' od Czubajsa, tyle że spod znaku Miltona Friedmana a nie już Marksa, podobnie jednak jak leninowcy ''wiedząca lepiej'' od samych Rosjan co będzie dla nich dobre. Po rozpadzie ZSRR w miejsce ''awangardy proletariatu'' rządy nad krajem objęła takaż formacja byłych aparatczyków komunistycznych i czekistów, która poczęła odgrywać rolę ''nowej burżuazji''. Przy czym sam Czubajs nie ukrywał, iż głównym celem przeprowadzonej przezeń ''prywatyzacji'', czyli rozdawnictwa posowieckich fabryk i całych gałęzi przemysłu wydobywczego, było wytworzenie kasty właścicieli lojalnej wobec reżimu Jelcyna. Uczciwie też należy przyznać, iż w ówczesnych realiach politycznych Rosji innego wyjścia za bardzo nie było, aby zapobiec powrotowi komunistów Ziuganowa do władzy w najzupełniej demokratycznych wyborach [ tak więc kucerze ze swymi wolnorynkowymi dyrdymałami mogą się czochrać ]. W efekcie jednakże powstał system oligarchicznego kapitalizmu i fasadowej ''diermokracji'', jaki wydał w końcu liberalną jak najbardziej tyranię Putina, kierującą się socjaldarwinowską dyrektywą ''walki o byt'' tak w polityce zagranicznej, co i wewnątrz kraju. Przekształcając Rosję w rodzaj korpo-państwa stojącego kompleksem militarno-przemysłowym, władanym przez biurokrację i resorty siłowe, jednako traktujące kraj jako swą własność. Obecnie w imię egoistycznych interesów kanibalizując ją, pozbawiwszy innych możliwości rozwoju, jakie potencjalnie choćby jeszcze kilka lat temu wydaje się posiadała. Przy okazji oczywiście stwarzając egzystencjalne zagrożenie dla swych najbliższych sąsiadów z Ukrainą na czele, acz i Polska nie może czuć się całkiem odeń bezpieczna.

Dlatego ''antywojenne'' apele jakichś trzęsących się od trwogi starców niczego tu nie zmogą, owi idioci nie pojmują bowiem wewnętrznej logiki putinowskiego reżimu, dla jakiej inwazja na Kijów była najwidoczniej jedynie pretekstem do radykalnej transformacji samej Rosji w militarystyczne państwo-zombie i tyranię socjaldarwinowskiego liberalizmu. Podkreślmy więc: Putin reprezentuje ''stary dobry liberalizm'' na modłę XIX wieku, kiedy rząd w Londynie posyłał okręty wojenne np. przeciw polityce protekcyjnej argentyńskiego despoty Juana Manuela de Rosasa, by nań wymusić zbrojnie wolnorynkowe rozwiązania gospodarcze. Owa arcyliberalna ''specoperacja wojskowa'' nie powiodła się w dużej mierze przez opór, jaki stawiła jej całkiem już wtedy znaczna diaspora brytyjskich kupców w Buenos Aires. Otóż jeden z nich, niejaki kpt. Gore w liście wystosowanym do lorda Palmerstona, tak oto wykładał racje mu podobnych: ''Nie lubię i potępiam system Rosasa, jak powinien czynić każdy liberał, ale wyobrażam sobie, że byłoby wielkim złem, gdyby został pokonany, gdyż [...] reżim [ ten ] prezentuje się jako sprawna alternatywa nie dla dobrego rządu, ale dla braku jakiejkolwiek władzy'' [ cyt. za opracowaniem traktującym o ''nieformalnym brytyjskim imperium'' tj. dominacji kapitałowej londyńskiego City nad większością krajów Ameryki Łacińskiej w XIX-ym stuleciu ]. Paradoks owej prowolnorynkowej polityki legł w tym, iż jedynym sposobem jej realizacji w warunkach Latynoameryki były junty wojskowe i autorytarni caudillo, gwarantujący stabilność wewnętrzną i bezpieczeństwo majątku, niezbędne dla rozwoju gospodarczego i napływu brytyjskich, z czasem zaś i amerykańskich inwestycji. Putin również prowadzi interwencję zbrojną w tym duchu, kwestionując w swym prywatnym interesie ukraiński ''etatyzm'', a przy tym utrzymując jakoby Rosja ''nie miała granic'', pozbawiając ją tym samym cech niezbędnych państwu. Rzecz jasna libkostwo desperacko zaprzeczy przytoczonym tu faktom, biorąc za dobrą monetę wolnościowe farmazony o pokojowym jakoby ''leseferyzmie''. Ot choćby niejaki Rafał Trzeciakowski pierniczy, że przywódcy ''szkoły manchesterskiej'' Richard Cobden i John Bright ''występowali przeciwko brytyjskiemu imperializmowi, w którym widzieli formę państwa opiekuńczego dla arystokracji korzystającej ze stanowisk w administracji kolonialnej'' i ''której podboje reszta społeczeństwa była zmuszona finansować'', a zorganizowany przez pierwszego z wymienionych sprzeciw brytyjskiego parlamentu wobec drugiej wojny opiumowej nawet ''kosztować miał karierę polityczną''. Doprawdy wzruszające, tyle że ani słowem przy tym nie zająknął się, iż Cobdenowi nie wadził za to rosyjski imperializm caratu, wręcz przeciwnie! ''Sam handlujący z Rosją przędzą bawełnianą, w wydanej w 1836 r. pracy dowodził, że konflikt z Rosją sprzeczny byłby z ekonomicznymi interesami Anglii'' [ najwidoczniej tu utożsamianymi z własnymi ]. Uważał, iż sprawa odrodzenia Polski i wspierania Turcji nie ma żadnego znaczenia dla interesów brytyjskich. Używał argumentów o misji cywilizacyjnej Rosji wobec Turcji, oraz szkodliwości odbudowy Polski jako państwa rządzonego przez oligarchię arystokratyczną i szlachecką anarchię, które słusznie upadło. Cobden opowiadał się za motywowaną interesami ekonomicznymi współpracą z Rosją'' - cytuję za pracą Henryka Głębockiego o niesłynnym zaprzańcu narodowym i carskim szpiegu Adamie Gurowskim. Istny ''wróg imperializmu'' był z tegoż leseferysty gospodarczego, tylko jakisik taki mocno ''wybiórczy''... Oczywiście ów liberalny pajac gorąco przeciwstawiał się zaangażowaniu Brytyjczyków w ''wojnę krymską'', argumentując z typową dla socjaldarwinistów pogardą dla słabszych, iż małe państwa bywają często ''zanadto swarliwe'' i ''nadużywają wyrozumiałości'' wobec nich, jaką żywią nazbyt pochopnie w jego ocenie mocniejsi gracze. Idealnie pasuje do sytuacji Ukrainy, która bezczelnie śmiała przeciwstawić się pożarciu przez silniejszą odeń Rosję, a pewnie też i krajów bałtyckich czy Polski, jakie może spotkać to samo. Po tym co przytoczyłem, jeśli ktoś nadal ma wątpliwości, iż liberalizm nad Wisłą jest partią zdrady narodowej, to nic innego na to poradzić mu nie mogę. Pomijam już, że dla wspomnianego Trzeciakowskiego nawet John Stuart Mill nie zasługuje na miano liberała, bowiem wykracza zanadto dlań poza format ''jedynie słusznej'' austriackiej szkoły ekonomii, lub też neoliberalnej ortodoksji FOR Baal-cerowicza, skąd Rafałkowi wyrastają nogi. Uwielbiam, kiedy wolnościowcy żarliwie spierają się kto z nich dzierży monopol na liberalizm....

Owszem, sam tutaj odwołuję się do grubo ciosanej korwinową siekierą, socjaldarwinowskiej wersji liberalizmu, poza obrębem której pozostaje nie tylko pomieniony przed chwilą Mill, ale również bardziej nam współcześni Ronald Dworkin i John Rawls. Ostatni reprezentują liberalizm egalitarny i społeczny, co stanowi prawdziwe horrendum dla nadwiślańskiego kucerstwa, raczej wyklęty przezeń ''socjalizm'' i ''lewactwo''. Bo też i faktycznie hołdując ideałowi sprawiedliwości, stoi za polityką sztucznego wyrównywania szans ''akcjami afirmatywnymi'', tudzież przywilejami wszelkich uciskanych dotąd mniejszości rasowych i seksualnych. Nie stanowi więc żadnej istotnej alternatywy dla ohydy klasycznego liberalizmu, a jedynie jego drugą i nie mniej obrzydliwą postać. Liberalizm bowiem jest doktryną nihilistyczną i samosprzeczną: głosząc wolność prowadzi do rosnącego zniewolenia tyranią, gardząc słabszymi wynosi praktycznie wszelką szumowinę na piedestał, ględząc o ''wolnym rynku'' zapewnia realnie władzę kapitalistycznej oligarchii i rządy oligopolu. Długo można by wymieniać absurdy ''myśli wolnościowej'', jednak tego com tu przytoczył sądzę aż nadto. Co gorsza, na gruncie liberalnej postpolityki nie sposób skutecznie przeciwstawić się Rosji a tym bardziej Chinom, gdyż działa ona demobilizująco traktując wewnętrznych rywali jako agentów wroga, owa ''gęba'' zaś poczyna im wskutek tego przyrastać do twarzy! Całkiem spora grupa trumpistów niestety tegoż dowodem, podobnie jak wielu przedstawicieli europejskiej ''antysystemowej prawicy'', żywiona przez nich cześć dla Putina nie pozostawia tu najmniejszych złudzeń. Dzieje się zaś tak, gdyż liberalizm [ szczególnie w jego skrajnie libertariańskim wydaniu ] sam jest postpolityką w stanie czystym, od swego zarania dążąc ku wyrugowaniu całkiem sfery polityczności na rzecz ekonomiki, objęciu właściwą jej ''transakcyjnością'' możliwie wszystkich relacji międzyludzkich. Prowadzi to do hołdowania utopii ''bezdziejowości'', liberalnego ''końca historii'', gdzie jakoby nawet płeć ma być przedmiotem ''osobistego wyboru'' itp. bzdur. Dekadencja w jakiej pogrąża się UE powtórzmy, stanowi jedynie przejrzałą postać tej samej hydry, której ekspansywne i militarystyczne oblicze reprezentuje z kolei putinowska Rosja. Ma to nawet swój konkretny ekonomiczny wymiar, przecież bez sterowanych cyfrowo maszyn do obróbki metali głównie z Niemiec i Austrii rosyjska zbrojeniówka padłaby na ryj, zaś francuską awioniką nafaszerowano z kolei samoloty bojowe MIG. Nie dziwi stąd, iż Rosja nadal posłusznie spełnia wszelkie standardy narzucane jej przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy, zaś postulat wystąpienia zeń przedstawiony przez ichnich komunistów został odrzucony przez sam Kreml. Bo też i czemu miałoby to służyć, skoro na czele MFW stoi bułgarska postkomunistka, jaka z macierzystej dla niej stołecznej uczelni ekonomicznej im. Marksa, przeniosła się gładko na staż w London School of Economics... Dlatego żyruje teraz wszelkie propagandowe brednie Rosji co i Chin na temat stanu ich gospodarek, a wszystkie skandale wybuchające na owym tle nijakiej szkody jej do dziś nie czynią. Łatwość z jaką byłe towarzyszki pokroju wspomnianej Kristaliny Georgiewej, czy towarzysze Baal-cerowicz i Czubajs stali się żarliwymi orędownikami liberalnej ekonomii, każe poważnie zadumać nad głębszym jej pokrewieństwem z marksizmem. Faktycznie, Marks przecież bazował na kategoriach klasycznej myśli liberalnej Adama Smitha i Davida Ricardo, od ''rozwolnościowców'' też zaczerpnął ideał ''walki klas'', oczywiście przerabiając go na swą modłę. Czyżby więc uprawnioną była teza, iż każdy liberał podszyty jest bolszewickim jakobinem? [ i na odwrót, rzecz jasna takoż samo ].

W każdym razie nie powinno ulegać wątpliwości, że Putin nie jest żadnym ''faszystą'' ni tym bardziej ''dyktatorem'', lecz skończonym liberałem a do tego zadeklarowanym okcydentalistą. Inaczej nie poświęcałby tylu Ruskich dla walki o status europejskiego mocarstwa dla Rosji. Przecież gdyby tylko uznał prawo Ukraińców do własnego państwa i języka, miałby z nich takich wielkoruskich szowinistów, jakich nie ma w samej Rosji! Tak właśnie z nimi było tuż przed wybuchem I wojny, gdy Wołyń stanowił największy w carskim imperium bastion ''czarnej sotni'', zaś mówiący po ukraińsku galicyjscy chłopi wyznawali fanatyczne moskalofilstwo [ co już w tym miejscu szerzej opisywałem ]. Putin jednak ma to w dupie, jego interesuje Europa i ogólnie cały Zachód, oraz miejsce w nich samej Moskwy, stąd rosyjskie elity władzy są takimi jedynie z nazwy. Poczuwają się bowiem prędzej do wspólnoty z ''praklatym Zapadem'' a szczególnie ''gejropą'', niż rzeszami rosyjskich poddanych - ''słowiańskim bydłem'' i ''azjatycką dziczą'' w ich opinii. Zdatnym jedynie pełnić rolę ''armatniego mięsa'' w celu zyskania upragnionego przez Kreml statusu mocarstwa Okcydentu. Wszystkie gadki bowiem o jego rzekomym ''zwrocie ku Azji'' i takich tam, są wyłącznie propagandowym picem bez pokrycia w realiach. Nie przestanę stąd uporczywie powtarzać, iż Rosja jest śmiertelnym zagrożeniem dla Polski, oraz innych krajów na bazie d. Rzeczpospolitej z Ukrainą na czele właśnie dlatego, że stanowi część Europy a nie Azji! Miażdży bowiem wszystko co stoi jej na drodze, by stać się częścią Zachodu, czyli niestety nasze kraje Europy Wschodniej w pierwszej kolejności... a wielu okcydentalnych skurwieli, w tym liberalnych wzorem Cobdena, temu gorąco sprzyja. Prędzej więc Rosja rakiem Rusi, nie zaś spadkobierczynią mongolskiej Ordy, tak jakby dziełem tejże nie było również powołanie buddyjskiej teokracji w Tybecie. Acz owe ''państwo-mandala'' nie miało zbyt pokojowego nastawienia do świata, jak zwykle utrzymują to zachodni konwertyci lamaizmu, tocząc choćby boje z pokrewnym Bhutanem, trudno wszakże uznać w którymkolwiek z dalajlamów godnego następcę Czyngiz-chana. Tymczasem sama Kacapia wyrąbała sobie ''okno na Europę'' za cenę militarnej i policyjnej tyranii Piotra I, co trafnie zauważył moskiewski akademik, specjalista od historii rosyjskiej nowożytności Sergiej Mironenko. Onże też poczynił celną, acz szokującą dla okcydentalisty uwagę, iż na przestrzeni dziejów w Rosji liberalna była jedynie biurokracja, pełniąc rolę w zastępstwie ''trzeciego stanu'', burżuazji czy też kupiectwa, jakie nigdy nie posiadały tam znaczącej i autonomicznej siły. Źródłem owej niemożliwej z pozoru fuzji była liberalna niechęć ku państwu, sprzyjająca samodzierżawnej władzy cara lub carycy, nieskrępowanej przeto żadnym wędzidłem praw ni rządzących instytucjami reguł administracyjnych. Dając tym samym wybranej jednostce pełną swobodę czynienia co jej się tylko żywnie podoba z własnymi poddanymi, przemienionymi w stanowiących prywatną własność ''rabów''. Również współcześnie liberalna odraza do polityki i stąd brak zaangażowania weń samych Rosjan, tudzież ich skupienie na socjaldarwinowskiej wręcz ekonomicznej ''walce o byt'', sprzyjały wydatnie ukonstytuowaniu putinowskiej autokracji. W Rosji tzw. ''państwo'' poczyna sobie niczym kapitalistyczne cyber-korpo, urządzając wirtualne ''wybory prezydęta'' kraju wyłącznie dla generalnego testu systemu, a przy okazji rzecz jasna zasysania mnóstwa danych elektronicznym ''głosowaniem''. Tak więc póty Rosjanie nie wyzbędą się realnie straszliwego ''kompleksu Zachodu'', który ich od przeszło stuleci już trawi, będą stanowić wieczne zagrożenie nie tylko dla sąsiednich nacji, ale i może nade wszystko siebie samych. Niczego dobrego stąd owo ''zapadniczestwo'' rosyjskich liberałów także Polsce nie przyniesie, poza kolejnymi dilami zawieranymi przez nich ponad naszymi głowami z Niemcami, Francą czy też Anglosasami. Realną zmianą mógłby skutkować jedynie prawdziwy przewrót u korzeni ideowych moskiewskiej tyranii, wyjścia jej z mrocznego ''cienia Okcydentu'', na to jednak szans póki co nie widać. Trudno więc upatrywać przełomu pod owym względem w śmierci Nawalnego, a właściwie jego egzekucji najprawdopodobniej dokonanej z woli Putina. 

Wszystkim co głupio pytają, jaki to interes miałby w tym kremlowski satrapa, należy zadedykować niniejsze uwagi z diariusza Albrychta Radziwiłła: ''Kiedy zdarzy się monarsze dłużej żyć, pociąga go pragnienie wieczystego trwania, sprzeczne z przemijaniem; [...] Takie jest bowiem nieszczęście tego wieku, że panujący niekiedy zmuszają swymi westchnieniami do wydania ostatniego tchnienia innych; a wtedy dopiero oddychają sami, kiedy inny przestaje oddychać''. Poza ową celną definicją swoistego ''wampiryzmu'' starczej władzy, przyczyny mordu Nawalnego były też zapewne bardziej prozaiczne. Na zewnątrz jawi się on jako wyraźny sygnał ze strony Putina, że ''królowa jest tylko jedna'' i jeśli reszta przywódców Zachodu chce negocjacji, to może je podjąć wyłącznie z nim samym. Natomiast w kraju ów ''mesydż'' szczególnie tyczy elit, by nie przyszły im jakie głupie pomysły do głowy wymiany go na ''lepszy model'', gdyż zabity ''nadopozycjonista'' stanowił ewidentnie ich plan B i kartę przetargową w możliwym porozumieniu z USA i zwłaszcza UE. Albowiem wraz ze śmiercią Nawalnego brakło orędownika i gwaranta ''Eurosji'', a może nawet ''rozszerzonego Zachodu'' od Vancouver po Władywostok z pism Brzezińskiego seniora, zaś ów geopolityczny lądolód niechybnie zmiażdżyłby Polskę, stąd jakby to cynicznie nie zabrzmiało zgon imć Aleksieja był korzystny dla naszego kraju. Niwecząc mrzonki o ''pięknej Rosji przyszłości'', gdy prędzej czeka ją kolejna ''oprycznina'' do jakiej ustanowienia najwidoczniej dąży sam Putin. Konieczna mu bowiem jest nowa lojalna wobec niego kasta czynowników, złączona wraz z nim współsprawstwem w zbrodniach wojennych na Ukrainie, w tym celu więc trzeba będzie zaspokoić ich apetyty kosztem starej oligarchii jelcynowskiego chowu. Dokonując ''reprywatyzacji'' jej majątku powtórzyłby jedynie opisany na wstępie gest Czubajsa, acz tym razem zapewne ów proces nabierze znacznie brutalniejszego charakteru, odpowiednio do skali walk, jakie obecnie mają miejsce przekraczając mocno starcia zbrojne radzieckich wojsk w Afganistanie i rosyjską pacyfikację Czeczenii. Liczyć się stąd należy z perspektywą nakreśloną przez rosyjskiego ekonomistę Igora Lipszyca, iż przez najbliższe lata a może i dekady w sąsiedztwie Polski istnieć będą dwa - gdyż Białoruś w owym układzie sił ulegnie nieuchronnej marginalizacji na rzecz Rosji - ubogie, za to zmilitaryzowane kraje zwarte w permanentnym niemal klinczu wojennym. W tej sytuacji kurs na pogrążanie się w liberalnej postpolityce UE, jaki obrała właśnie teraz Rzeczpospolita, to przepis na państwowe i narodowe samobójstwo, o ile będzie on trwale postępował. Przyznaje to mimowolnie nawet taka znawczyni myśli ''rozwolnościowej'' co Katarzyna Haremska, jakiej tom studiów pod znamiennym tytułem ''Po pierwsze, przeżyć'' zawiera następujące uwagi:

''Państwo to również odpowiedź na ludzkie namiętności - zbyt wyniszczające, by pozwolić im się swobodnie ujawnić: pychę, zawiść, agresję. Tak reagują ludzie na obecność drugiego człowieka. Nie mieli co do tego żadnych wątpliwości Niccolo Machiavelli, Tomasz Hobbes, Joseph de Maistre czy Georg Wilhelm Friedrich Hegel - myśliciele uznawani za prawdziwie politycznych. Ze względu na swój pesymizm antropologiczny wszyscy oni byli uczniami Platona. Wiedzieli, że dziedziną polityki jest „jaskinia” i że nie należy oczekiwać, iż zastaniemy w niej mędrców oraz świętych. Bohatera polityki porywa „gra cieni i echa”, oddaje jej cały swój czas i pasję. Poruszany nieokiełznaną ambicją, kuszony nadzieją nieśmiertelnej sławy, goni za mirażami. Polityka to żywioł Platońskiej „duszy gniewliwej”. Liberałowie zdają się tych zakamarków ludzkiej psychiki nie rozumieć, a nawet ich nie dostrzegać. Sprowadzają tajemnicę naszych wielorakich potrzeb do jednej: pożądliwości. Bogactwo uczuć redukują do lęku przed biedą, zachłanności dóbr materialnych i pragnienia luksusu. Motywacje ekonomiczne, jak twierdzą, towarzyszą wszystkim naszym wyborom. Centralną postać filozofii liberalnej stanowi opisany przez Adama Smitha homo oeconomicus. Bogactwo narodów Smitha jest, ich zdaniem, nieocenionym źródłem wiedzy o zachowaniu każdego człowieka. Poruszenia „duszy pożądliwej” nie generują sfery politycznej. Potencjał konfliktowości w nich zawarty i implikowane antagonizmy okazują się tylko pozorne. W ramach gospodarki opartej na wolnym rynku i własności prywatnej da się je łatwo wzajemnie zharmonizować. Konkurencja, w odróżnieniu od współzawodnictwa politycznego, nie jest grą o sumie zerowej. Zamiast walki mamy tu do czynienia z rywalizacją, na której w ostatecznym rozrachunku obie strony dobrze wychodzą. Nie ma zwycięzców i przegranych. Wszyscy wygrywają. Ten ekonomiczny sposób myślenia, te wywiedzione z gospodarki kapitalistycznej metody eliminowania napięć powinny stanowić, zdaniem liberałów, wzorzec rozwiązywania konfliktów w pozostałych dziedzinach. Również w polityce. Wrogowie nie istnieją. Wróg to przyjaciel, któremu nie daliśmy równej szansy. Po cóż nam zatem potężny „Lewiatan”? - pytają. Nie znajdując odpowiedzi, kierują swój wysiłek na to, aby możliwie skutecznie skrępować instytucje państwa. Autorytarnego i demokratycznego, zwyrodniałego i dobrego - każdego państwa. Geneza rządu ani jego cel nie mają na gruncie tej filozofii większego znaczenia. Istotne staje się inne pytanie - o zakres władzy. To władza budzi największą nieufność. Jest największym zagrożeniem dla wartości, która została uznana za najcenniejszą - dla ludzkiej wolności. [...] Liberalny schemat argumentacji przedstawia się zatem następująco: niekonfliktowe jednostki organizują się we wspólnotę, sprawnie rozwiązującą ich podstawowe problemy. W szczególnych, bardzo nietypowych okolicznościach pojawiają się jednak pewne kłopoty. Aby je usunąć, powołuje się do istnienia państwo. Spełnia ono rolę agencji usługowej, poddawanej regularnej, krytycznej ocenie, a w momencie pojawienia się najmniejszych wątpliwości - kwestionowanej. Taka diagnoza sytuacji społecznej przesądza, w jakim kierunku będzie skierowany intelektualny wysiłek zwolenników liberalizmu. Cała ich twórcza inwencja, nowatorstwo i oryginalność myśli wprzężone zostają w służbę jednej idei: ograniczenia mocy państwa. Mają jeden cel: destrukcję sfery politycznej. Taka jest intencja wszystkich wielkich liberalnych pomysłów: teorii podziału władz, osiemnastowiecznej idei państwa „nocnego stróża”, obywatelskiego prawa do buntu przeciwko władcy, walki o wolność słowa i tolerancję, apeli o instytucje zdolne przeciwstawić się władzy centralnej - wolną prasę, niezależne sądy, ciała pośrednie i oddolne stowarzyszenia. Za każdą z tych koncepcji stoi nazwisko klasyka: Monteskiusz, Smith, Locke, Mill, Tocqueville.. [...] Nie wszyscy liberałowie śnią sen o idyllicznej wspólnocie istot wyzbytych gwałtownych pożądań i niszczycielskiej pychy. Nie każdemu wizja uładzonych emocji oraz trzeźwego egoizmu wydaje się opisem świata, jaki zna z własnych obserwacji. Pełnia człowieczeństwa opisana przez Platona ma swoje konsekwencje. Najważniejszą z nich jest konieczność myślenia politycznego. Realizm antropologiczny, koncepcja silnego państwa - to idee wypływające z głębi życia. A mimo to wypierane. Zbyt gorzkie, by czuć się z nimi dobrze. Pokusie romantycznego fałszerstwa obrazu rzeczywistości ulegają nie tylko liberałowie. Jest to potrzeba pięknych duchów obecnych w każdej tradycji ideowej. Każda szkoła myślenia ma też swoje trzeźwe oblicze: realistów, nieodwracających oczu od smutnych prawd i kłopotliwych pytań. Liberalizm jest ideowym schronieniem dla jednych i drugich. To bowiem, co ich łączy, nie zależy od wykazywanego stopnia wrażliwości czy poziomu idealizmu, ale od wyznawanych wartości. Indywidualizm, prymat wolności jednostkowej, państwo minimalne - to zasady, których można bronić na różne sposoby. Kontestując państwo bądź przyznając, że istnieje dziedzina spraw ludzkich, w której musimy uznać niezbywalność jego mocy. Odrzucając sferę polityczną lub rozumiejąc, że jesteśmy na nią po prostu skazani.''

- zaskakująco trzeźwe refleksje, jak na zadeklarowaną stronniczkę liberalizmu. Acz nie podzielam jej optymizmu, rozwolnościowcy bowiem to z zasady duże dzieci, czy wręcz rozbestwione bachory odrzucające agresywnie realia dla własnego widzimisię, stąd konstruujące alternatywną nierzeczywistość, gdzie mogą już czynić co im się żywnie podoba [ w swej imaginacji ]. Zresztą sama Haremska przytacza dowody na niemożliwość liberalnej polityki, wykazując fundamentalne sprzeczności filozofii politycznej Kanta, jaki przecież miał być wedle niej jednym z nielicznych ''realistów'' wśród czołowych myślicieli liberalizmu:

''Porównajmy na koniec dwie wizje państwa obecne w filozofii Kanta. W państwie historycznym władza ma charakter suwerenny. Władca stoi ponad prawem; przestrzeganie przepisów jest z jego strony dobrowolne. Poddani winni są mu bezwzględne posłuszeństwo. Jedyna dopuszczalna forma protestu to krytyka słowna. Na forum publicznym jako pisarz czy myśliciel możemy swobodnie wypowiedzieć swoje odmienne zdanie, lecz jako podwładny musimy posłusznie wypełnić kontrowersyjne polecenie przełożonego. W warunkach ziemskich wolność może się realizować wyłącznie w zakresie życia intelektualnego. Polityka jest sferą obowiązku i żelaznej dyscypliny. Najlepsza postać rządów to silna monarchia. Wzorcem dla Kanta było biurokratyczne państwo pruskie pod władzą Fryderyka II. W państwie, które jest postulatem rozumu praktycznego, wola władcy przestaje być suwerenna. Dopuszczalne są z jego strony tylko takie regulacje, które mogłyby być wyrazem woli ludu. „O czym naród nie może rozstrzygnąć w odniesieniu do samego siebie, o tym i prawodawca nie może rozstrzygać w odniesieniu do narodu”. Ta swoista umowa społeczna zobowiązuje również w drugą stronę: poddani mają obowiązek moralny słuchać takiego prawa, które pozytywnie zdało powyższy test uniwersalizacji. Normy prawne mają charakter ogólny i abstrakcyjny, a więc w jednakowym stopniu dotyczą wszystkich i odnoszą się do spraw najważniejszych. Nie ma ani przywilejów, ani ingerencji w życie jednostek. Wśród reguł najważniejsza jest zasada wolności. Dzięki niej „panuje największa wolność, [...] przy jednoczesnym najdokładniejszym określeniu i zapewnieniu granic tej wolności, tak aby mogła ona współistnieć z wolnością innych ludzi”. Regułą drugiego rzędu jest własność prywatna. Ustrojową odpowiedź na powyższy system prawny można określić jako liberalnie zarządzaną republikę. Opisany przez Kanta dualizm świata empirycznego oraz świata wartości jest charakterystyczny dla Platońskiego nurtu w filozofii prawa. Zauważmy jednak, że o ile według Platona umysł ludzki odkrywał obiektywnie istniejący porządek idei, o tyle Kantowski rozum praktyczny postradał moc docierania na drugą stronę zjawisk, do ich bytowej przyczyny. Rzeczywistość inteliigibilna jest, zdaniem królewieckiego filozofa, niepoznawalna, a metafizyka badająca prawdziwą naturę rzeczy traci status nauki. Na czym zatem w filozofii transcendentalnej polega funkcja rozumu? Nie będąc narzędziem poznania reguł praktycznych, staje się ich prawodawcą. Nie mogąc odkryć prawa natury, zaczyna je stanowić. Nie znajdując oparcia w postaci obiektywnego systemu norm, tworzy system fikcyjny. Podstawowe idee Kantowskiej filozofii praktycznej, takie jak rozumność człowieka, wolność woli, umowa społeczna, postęp historyczny, kres dziejów oraz wieczny pokój, to tylko postulaty, za którymi nie stoi żaden byt. Nie ma ontycznego fundamentu, na którym mogłyby się oprzeć; nie istnieje absolut, który byłby ich źródłem. Co gorsza, owe idee - dezyderaty uniwersalnego w zamyśle rozumu praktycznego - po bliższym przyjrzeniu się odsłaniają swe prawdziwe oblicze. Okazują się wówczas zaledwie postulatami rozumu indywidualnego, szlachetnymi życzeniami samego Kanta. Czysty rozum praktyczny, skoro jest bezradny poznawczo, pozostaje bezradny i w sferze decyzji. Racjonalne wskazówki mogą być formułowane wyłącznie na podstawie wcześniejszego materiału w postaci określonej wizji celu. Jeśli nie można poznać celu obiektywnego, trzeba założyć subiektywny. I tak właśnie postępuje Kant. Jego fundamentalna teza, głosząca etyczną odpowiedzialność podmiotu, przyjęta została na podstawie pozaracjonalnych, osobistych przekonań. Odrzucenie tej idei pociągałoby za sobą dalekosiężne skutki praktyczne, których filozof pragnął uniknąć. Niemożliwa okazałaby się wszelka etyka (rozumiana jako źródło powinności prywatnych) i polityka (w znaczeniu dziedziny, w której realizują się obowiązki publiczne). [...] Czym staje się filozofia, gdy przestaje szukać prawdy w sensie klasycznym i zadowala się zdolnością do spełniania czyichś oczekiwań? Co dzieje się z etyką, gdy formułuje postulaty oparte na wyimaginowanej, sprzecznej z rzeczywistością wizji ludzkiego charakteru? Czy można zaufać filozofii politycznej, która opiera się na założeniach nie do przyjęcia w świecie empirycznym? Niepewne hipotezy co do opisu świata „rzeczy samych w sobie” stają się później źródłem powinności, którym - co już wiemy z pewnością - w świecie zjawiskowym nie sposób podołać. Z dobrych życzeń Kanta płyną wnioski dla ludzi, którzy dobrzy nie są. Rodzi się rygoryzm moralny, surowe prawodawstwo i bezkompromisowa pedagogika. [...]''

- w tej oto patologii ma swe źródło nieznośne doktrynerstwo liberałów, tudzież ich amoralna pycha każąca im zwalczać ''mowę nienawiści'', oraz antypolityczna nierzeczywistość staczająca UE nieuchronnie ku autokracji, bezgranicznej zupełnie jak putinowska. Nie mówiąc już o pozaprawnej, iście ''carskiej'' samowoli uniokratów, a także ich krajowego pomiotu typu Bodnar czy Sienkiewicz. Wszystkie one znalazły swój wyraz w pewnej ''osobopostaci'' kandydującej na ''prezydentyszcze'' Kielc, com opisał niedawno na drugim już ''antyblogu'' i tamże odsyłam kto chętny do zaznajomienia się z ową małą Agatką uwięzioną w ciele dużego chłopca...

sobota, 10 lutego 2024

Niedemokratyzm amerykański.

Chaotyczny bieg wypadków uniemożliwia konsekwencję w działaniu - chyba, że idzie o rozwalanie państwa, czym trudni się obecny nierząd Tuska, wraz z Hołownią i resztą nadwiślańskiej agentury jankeskich ''reseciarzy''. Wedle zapowiedzi bowiem zamierzałem wykazać dziejową szkodliwość ''turanofobii'', na przykładzie historii dawnej Rzeczpospolitej. Wszakże brutalna ingerencja USA w polską politykę, z jaką ewidentnie mamy do czynienia, zmusza mnie do zmiany planów acz sądziłem wpierw, iż wystarczy ku temu doraźny komentarz na ''paprowym tygrze'' sporządzony. Po namyśle jednak doszedłem do wniosku, iż rzecz jest na tyle poważna, że wymaga nieco pogłębionego namysłu, oczywiście z zastrzeżeniem, iż śmiesznym byłoby sądzić, że temat zostanie wyczerpany jednym wpisem. Niemniej od czegoś trzeba zacząć, a ja śmiem twierdzić jak mało kto mam prawo krytykować ostro Amerykanów, gdyż poświęciłem wiele czasu na dobitne wykazanie, że ''ruski mir'' czy niemiecki ''grossraum'' nie stanowią żadnej sensownej alternatywy. Pierwszy z nich bowiem niesie jedynie barbarzyństwo, ruinę miast, upadek przemysłowej cywilizacji i nade wszystko prawdziwe ludobójstwo męskiej populacji. Na całej planecie bodaj nie ma tak wrogiego mężczyznom kraju jak Rosja, traktując ich niczym rzeźne bydło pchane na ubój w ''mięsnych szturmach''. Dlatego jedynie skończony idiota, a tych niestety nie brak, może dać zwieść się ''konserwatywnym'' pokazówkom kacapskiej władzy, jak choćby niedawne skazanie na 3 lata karnego obozu niejakiego ''Hilmi Forks'', skądinąd faktycznie odrażającego trans-pedała. Bowiem rosyjscy żołnierze odmawiający udziału w bezsensownej rzezi, poddawani są przez dowództwo na froncie upodleniu i torturom rodem z gejowskiej orgii sado-maso, tyle że bez przyjemności dla jej ofiar, inaczej nie woleliby iść do szturmu na niemal pewną śmierć. Imć ''Hilmi'' zaś będzie miał szansę wykupić się od wyroku, jeśli sam zgodzi się na los ''mięsa armatniego'', tak jak uczynił to Ijla Biełostocki: reżyser ''kina dziecięcego'' i homoseksualny pedofil, który z więzienia poszedł wojować za ''ruski mir''. Zresztą ów ''konserwatywny zwrot'' Rosji wcale nie musi podobać się europejskiej ni amerykańskiej prawicy, biorąc pod uwagę choćby świadectwo komunistycznego deputowanego do rosyjskiej Dumy Matwiejewa. W niedawnym wywiadzie wyrzekał on głośno na zalew kraju przez muzułmańską ''dzicz'' migrancką, jaka poczyna bezczelnie narzucać swe porządki rodzimej ludności np. żądając odeń zaprzestania celebracji świątecznych choinek, wyklętych [ ''haram'' ] przez islam. Oczywiście wywołało to wściekłość Kadyrowa, przed którym ruski komuch zmuszony był żałośnie pokajać się za to, iż nazwał rzeczy po imieniu. Tak więc rzekomo ''zwrócona ku Azji'' Rosja kładzie wszystkie rachuby na wybory prezydenckie w USA, licząc na przyjście Donaldiniuszki ponownie do władzy. Mimo zarzekań kacapskiego przywódcy, ale ów typ potrafi wygłosić dwie sprzeczne tezy w jednym zdaniu, bo trudno nazwać jego bełkot ''myślami''. Wszakże jeśli rację ma wice-Putin Patruszew, iż lada moment Anglosasom wybuchnie pod tyłkiem ''superwulkan'' Yellowstone, z kim taką razą będzie układał się Kreml? Moskale poczęli obtańcowywać amerykańskiego ''gospodina'' Carlsona, gdy zawitał rozmówić się z Fiutinem, demonstrując potworny wprost kompleks niższości wobec Zachodu, jaki leży u źródeł ich mocarstwowej pychy. Przypominając owe zadufane gęsi, co to jakoby ''nienawidzą chłopów'' i nigdy nie będą ''cis'', a wskoczą ochoczo na kutangę byle typa co okaże im choć ślad atencji. Trudno o lepszą ilustrację mej tezy, że Rosja to wprawdzie część Okcydentu, ale zadnia! Natomiast ''grossraum'' UE, w którego zwodniczym ciepełku nadal chce grzać się większość post-Polaków, stanowi wcielenie arcyniemieckiej idei ''zamkniętego państwa handlowego''. Oznacza ono dokładnie ten sam regres cywilizacyjny, jaki niesie z sobą ''ruski mir'', tyle że na raty i zaprowadzany z mniejszą brutalnością, niż zwykło czynić to kacapstwo. Pod tym względem jest więc groźniejszy, gdyż trudniej rozpoznać niesione przezeń zło, ekologicznie opakowane w miłe dla oka ''tęczawe'' wzory obyczajowej deprawacji. Wszakże znajomo już brzmi towarzysząca mu retoryka politycznej rozprawy z ''nowym kułactwem'', w imię ustanowienia ''zielonego ładu''... Z nich wszystkich najrozsądniej postępują wyspiarscy ''angloeurazjaci'', których monarcha powołuje się w swych publicznych wystąpieniach na Guenona - francuskiego ''tradycjonalistę integralnego'' i konwertytę na suficki islam [ skądinąd od tłumaczenia jego pism na rosyjski poczynał Dugin ]. Dlatego hinduski premier Wlk. Brytanii zawiera, jako pierwszy z polityków dawnego Zachodu, strategiczny sojusz z Ukrainą w ramach budowy globalnej strefy wpływów Londynu, obejmującej min. Turcję a poprzez nią i kraje turańskiego ''Heartlandu''. Eurazjatyzm nie determinuje ''opcji kontynentalnej'' ni prorosyjskiej jak widać, niemniej fakt, iż Brytole obrali sobie za agendę wpływu nad Wisłą formację byłych aparatczyków ZSL i funkcjonariuszy wsiowej ubecji, każe mi podchodzić z należytym dystansem i do tej polityki. 

Nie obiecuję sobie również wiele po perspektywie powrotu Trumpa do władzy, jakiej uczepił się desperacko PiS w obliczu jawnie wrogiego mu postępowania amerykańskich ''reseciarzy'', których krajowi poplecznicy przodują wręcz przed niemieckimi w brutalnej rozprawie z byłym obozem rządowym. Bowiem hasło zwolenników obalonego, a być może również przyszłego prezydenta USA winno dziś brzmieć ''Israel first!'', niestety głównie kosztem Ukrainy i poniekąd też Polski. Przy czym nie ma znaczenia dla syjonistów, oraz ich protestanckich ''szabes gojów'' zza oceanu, iż rządy w Kijowie sprawuje Żyd, gdyż żywią do Zełeńskiego czy Jermaka podobny stosunek, co szmalcownik z Judenratu do reszty mieszkańców getta. Pierwsi wepchną ich do bydlęcego wagonu jadącego do Auschwitz, tu oznaczającego ''ruski mir'' władany przez takich, jak Surkow - na poły Żyd i Czeczen zarazem, co nie wadziło mu sprawować z ramienia Kremla ''tajną kuratelę'' nad rosyjskimi neonazistami z ''Rusicza'' [ tyle są warte brednie o ''niebiańskiej Jerozolimie'' ]. Acz winę pospołu ponosi nieudaczna administracja Bidena i tyranizujący USA dupokraci, jakich samobójcza dla kraju polityka migracyjna prowadzi do jego rozstroju, stąd wątpliwe skądinąd poparcie, którym darzą Kijów wyrządza ''niedźwiedzią przysługę'' Ukraińcom. Natomiast zajob klimatyczny obecnej ekipy z Waszyngtonu, jaki kazał jej wstrzymać decyzją prezydenta budowę nowych terminali skroplonego gazu, stanowi wyśmienity prezent dla Kremla, gdyż mocny argument za powrotem Niemiec do Nord Streamu i ''wandel durch handel'' z Rosją. Wprawdzie histerie o jakoby rychłej ''wojnie domowej'' w Ameryce i secesji Teksasu są przesadzone, służąc li tylko za clickbait do budowania zasięgów medialnym pasożydom, żerującym na durnocie ''gojów'', niemniej fundamentalny kryzys polityczny za oceanem stanowi nieodparty fakt. Najlepszym dowodem głupota obamistów Bidena, którzy co najmniej ochoczo przystali na powrót do władzy w Polsce ''opcji kontynentalnej'', a teraz dziwują się, iż ekipa TuSSka poczyna sabotować interesy USA nad Wisłą - jeśli wierzyć uwagom Marcina Kędryny, ambasador Brzeziński okazał się skończonym idiotą i frajerem życiowym. Raduje wprawdzie czarna polewka podana przez Blinkena Zdradkowi, acz mocno jednak spóźniona. Nadzieję stąd daje prędzej obecność w towarzystwie Trumpa wrogów moskiewskiego despotyzmu, by wspomnieć Sebastiana Gorkę - znaczy nie wszystko Carlsone przez filorosyjskich analbaptystów MAGA. Trzeba bowiem mieć jasność co do wiecznie niepewnej sytuacji Polski, której ''polityka prometejska'' nie jest wyrazem narodowej megalomanii, lecz wynika z trzeźwej obserwacji własnej niezdolności do samodzielnego istnienia bez odpowiedniego ''bufora'' w postaci państw Europy Wschodniej. Sęk w tym jednakże, iż Litwini czy Ukraińcy zwykle biorą to za mrzonki o ''polskim imperializmie'', stąd rodzimi niedorealiści forsują w kontrze przytulenie się do Niemiec lub Rosji, albo nawet ''trójkącik'' z obojgiem jak postulował Sykulenko. Zapominając, iż skazuje nas to na los dziecka w toksycznym związku, na przemian duszonego pospołu przez oboje rodziców, to znowu szantażowanego pozornym wyborem: ''co wolisz - moskiewską mamusię, czy berlińskiego tatusia?''. Spierdalać należy z takowej matni, onegdaj umożliwiła nam to napoleońska Francja, później zaś Anglosasi, wszakże tu czai się kolejna pułapka ''przedmurza Zachodu''. Konkretnie poczynamy roić sobie jako Polacy obraz Okcydentu istniejący jedynie w naszych głowach, samozwańczo ogłaszając się jego obrońcami, mimo iż ma on na to głęboko wylane. Dlatego remedium na owe iluzje jawi się tylko możliwie trzeźwy ogląd rzeczy, by uniknąć później bolesnych rozczarowań z nimi związanych. 

Inaczej skończymy jak Ukraińcy, zarówno ci co zdradzili własny kraj na rzecz Rosji, jak i zachowujący dlań lojalność, wszakże naiwnie sądząc przy tym, iż Zachód murem stoi po ich stronie. Pierwsi zaś właśnie przekonują się boleśnie na własnej skórze, że ''ruski mir'' to 3D: dezindustrializacja, dezurbanizacja i depopulacja, czyli jedna wielka d... Kończąc jak Jurij Mieszkow, samozwańczy ''prezydent'' Krymu, który chciał przyłączyć do Rosji jeszcze w poł. lat 90-ych. Zmarł w biedzie i zapomnieniu, wyrzekając na rządy lokalnej mafii z nadania Kremla, Rosjanie nawet go aresztowali za próbę spotkania z Putinem - pojęcia nie mam na co stary idiota liczył: że ''dobry car'' nie wie co odchodzi na zajętych przez jego gang terytoriach Ukrainy? Nigdy więc dość powtarzać, iż ''ruski mir'' to domena dziejowych przegrywów, niemniej i przywiązani do własnego państwa Ukraińcy widzą, że nie wystarczy, iż przyleci zza oceanu Tricky Dicky potężny władca Ameryki, wujek Joe Biden co ogłosi w Kijowie krucjatę ''wolnego świata'' przeciw ''dyktatorowi'' Putinowi. Później zaś stosuje faktyczną obstrukcję z przekazaniem bojowych samolotów, wydzielając niezbędne uzbrojenie w homeopatycznych dawkach jak na skalę obecnej wojny z Rosją. Wypada stąd przypomnieć, że niepodległość Ukrainy ogłosili żadni ''banderowcy'', a tamtejsi komuniści postępując wbrew nie tylko ówczesnym władzom ZSRR, ale i przywództwu USA, jakie w osobie Busha seniora zaklinało ich w Kijowie, by tego nie czynili! Dlatego jedynie ktoś serio wierzący w bzdury o jakoby ''spisku Zachodu'' przeciw Rosji, tudzież jego ''wolnościowe'' frazesy może dziwować się, że Carlson daje moskiewskiemu despocie pole do popisu przeprowadzając z nim wywiad. Zresztą mimowolnie o tyle czyniąc dobrze, iż pozwolił Putinowi ukazać amerykańskiej publice swe prawdziwe oblicze: władanego przez historyczną mitomanię krwawego maniaka. Zmilczę stąd o wygadywanych przezeń bredniach min. o Polsce, gdyż lepiej ode mnie ich rozbiorem zajmą się zawodowi historycy, a przynajmniej powinni. Insza inszość, gdzie niby znaleźć choć ślad logiki w bełkocie typa, co na jednym oddechu twierdzi, że trzeci rok z rzędu przyszło mu zwalczać wydumaną nad Wisłą nację, oraz podobnie widmowe państwo obmyślone przez Lenina, czy tam Stalina itd. Uderzyło mnie natomiast co innego - że otwarcie szczyci się on zabijaniem Ruskich... Bo też i Ukraińcy to ODRĘBNA ruska nacja, takoż jak i Białorusini, z kolei nie trzeba być wcale Ruskim, ani ogólnie Słowianinem, aby stać się Rosjaninem np. tyczyć to może Niemców, Kałmuków, Żydów, czy nawet Mulatów, jak Puszkin, na tym bowiem polega imperialna wszystkożerność. Tymczasem Fiutin zdaje się zachowywać, jakby nie miał o tym pojęcia, dając bełkotliwe i pełne ordynarnych kłamstw wykłady historyczne Amerykaninowi, który ma na nie programowo wyjebane. Co więcej, nawet tych stosunkowo nielicznych obywateli USA, jakich interesują dzieje nie tylko własnego kraju, szczególnie musiały zniesmaczyć tyrady ''bunkrowego dziada'' o Ukraińcach, którzy śmieli ''oderwać się'' jakoby od dawnej metropolii, jaką w jego zamyśle oczywiście ma być moskiewska ''rodina''. Najwidoczniej zapomniał więc, że przemawia do przedstawiciela byłych zbuntowanych kolonii brytyjskiego imperium:) - trudno o gorszy ''fakap'' i to mimo, że jankeski dziennikarzyna płaszczył się przed Putinem tak, iż powinien chyba zmienić imię na Sucker Carlson. Jedynie podobny tuman dowierzać może ''gwarancjom pokojowym'' tyrana, który nie potrafi nawet rozeznać się we własnych kłamstwach, potykając się o nie co chwila podczas rzeczonego wywiadu. Rację ma stąd Dmitrij Bykow, że kremlowski despota zasługuje na miano ''cara samobójcy'', jakiego dziejową misją jawi się doprowadzenie Rosji do jej historycznego końca, czemu należałoby tylko przyklasnąć. Natomiast o postawie innych krajów np. niemieckiej obstrukcji pomocy dla Ukraińców, mimo ich obrzydliwych umizgów do Berlina, nawet nie ma co gadać, gdyż jakby się nie starali, nigdy goebbelsom nie zastąpią Moskwy.

Oczywiście chciałbym miło rozczarować się co do Trumpa, bo facet rzeczywiście jest nieobliczalny i gotów jeszcze wywinąć takowego fikoła, że Putin i jego kamanda już się po tym nie podniosą. Wszakże nawet jeśli dojdzie do owego ''cudu'' i tak uważam, że polska prawica winna wyleczyć się z dotychczasowej ''amerykanozy'', tak jak to stało się z jej ''judeofilią'', wobec antypolskiej i zarazem prorosyjskiej postawy władz Izraela. Bowiem jest coś głęboko nie tak z obecnymi USA, skoro ostatnią nadzieją białego człowieka tamże okazuje się żydowska oligarchia finansowa. Dopiero groźba z jej strony wycofania donacji dla amerykańskich uniwersytetów powstrzymała triumfalny dotąd pochód ''genderu'' i BLM, siejących spustoszenie we łbach ich wychowanków. Wszakże owym żydowskim burżujom nie przeszkadzało wcale poniżanie białej rasy na wszelkie możliwe sposoby, jakie odchodziło na politpoprawnych wydziałach Harvarda czy Yale, wręcz łożyli na nie ogromne sumy zanim własne łajno wylądowało im w końcu na ryjach. Durnie wyhodowali bowiem sobie ''żmijowe plemię'' lewaków, które poczęło obsobaczać także Izrael, wychwalając jawnie terrorystów z Hamasu, a przynajmniej wspierając walkę Palestyńczyków o swe państwo, godząc tym sposobem w interesy możnych syjonistów. Kto chce niech upatruje w tym dowodu na ''zepsowanie przez Żydów'' amerykańskiej demokracji, tudzież szkodliwy wpływ na nią zachodnioeuropejskich ''marksistów kulturowych'', lub perfidne zatrucie jej poczynione przez komunistycznych szpiegów z d. ZSRR czy maoistowskich Chin. Może też widzieć tutaj zdradziecką dywersję islamistów, jezuitów itd. powielając najdziksze brednie protestanckiej propagandy jankeskich analbaptystów, dla mnie jednakże wszystko to nie jest żadnym ekscesem w dziejach Stanów Zjednoczonych, ale tkwi już u zarania owego kraju. Nadto bowiem często zapominamy w Polsce, iż jest on dziedzicem purytańskiej rewolucji politycznej, zradykalizowanej jeszcze przez oddalenie od monarszo-parlamentarnej władzy Londynu. Pozwalało ono na rozplenienie się najdzikszych ekscesów religijnego i społecznego fanatyzmu, przyniesionego z Wysp przez jego protestanckich wyznawców do położonych za oceanem kolonii. Zwykliśmy mylnie postrzegać nad Wisłą anglosaską tradycję jako ewolucyjną, w przeciwieństwie do pełnych gwałtownych rewolt i wojen dziejów kontynentalnej Europy. Tymczasem fundamenty wyspiarskiego liberalizmu tkwią w zaciekłej walce zbrojnej z rodzimym despotyzmem, w niczym bodaj lub niewiele ustępującym okrucieństwem rosyjskiemu, przez co on sam również nabrał podobnego charakteru. Trzeba było trwających przeszło stulecie bitew i bezlitosnych represji, gdyż jeszcze w pierwszej poł. XVIII stulecia maszerowały na Londyn armie rojalistów, jakie pochłonęły tysiące ofiar po obu stronach politycznego sporu, by wreszcie powstał system, gdzie ''król panuje, ale nie rządzi'' [ istniejący w Wlk. Brytanii do dziś, acz z potężnymi jego modyfikacjami po drodze czynionymi ]. Wszakże owego konsensusu zbrakło w przyszłych Stanach Zjednoczonych, ów zrodziła dopiero równie krwawa wojna domowa zwana ''secesyjną'', jednak obecnie poczyna on kolejny już raz w dziejach USA mocno trzeszczeć. Trump stał się, mniejsza na ile zasadnie, faktycznym trybunem ludowym dla białej klasy robotniczej, wydziedziczonej przez lewackie i liberalne elity kraju, gdyż współczesna lewica reprezentuje interesy burżuazji. Wpisując się gładko w politykę ''tęczawego'' kapitalizmu, gdzie niedługo wszystkich pracowników będzie obowiązywał podobny nakaz chodzenia na parady LGBT, co pochody pierwszomajowe za czasów komuny. Nieuchronnie ów los czeka też beznadziejnie wolnorynkową Konfederację, stanowiącą jedynie ''systemową opozycję'' dla liberalnego ''establiszmętu'' III RP. Jednakże nie o Polsce i całej Europie, lecz Ameryce rzecz tu idzie, na przewodnika zaś tłumaczącego genezę jej ustroju politycznego obrałem Waltera Lippmanna. Urodzonego w USA żydowskiego intelektualistę a jakże, absolwenta Harvardu i - jak głosi jego biogram - ''zakulisowego doradcę kilku prezydentów Stanów Zjednoczonych''. Facet stąd wiedział o czym pisze, znając amerykański system od podszewki, dlatego przywołam obszerne fragmenty z jego bodaj głównego dzieła, wydanej przeszło stulecie temu ''Opinii publicznej'', tudzież towarzyszącego polskiemu tłumaczeniu ''przedsłowia'' autorstwa Pawła Armady, historyka idei z UJ. Wszystko na prawie cytatu oczywiście, zanim jednak wypada tylko zastrzec, iż poniższych uwag nie należy traktować jako argumentu za pieprzeniem o ''momencie hamiltonowskim'' Europy, rzekomo ''jednoczącej się'' na wzór USA. Bowiem skonfederowane byłe brytyjskie kolonie za oceanem, choć przypominały wpierw osobne państwa zanim zawarły między sobą Unię wraz z odpowiednią konstytucją, to mimo całego zróżnicowania zamieszkującej je wówczas ludności nie tworzyła ona odrębnych, historycznie ukształtowanych nacji ''wirginijczyków'', ''pensylwańczyków'' czy inszych ''rhodeisland'czyków''. Owe łamańce językowe najlepiej okazują, iż mamy do czynienia z historyczną fikcją, na podobieństwo równie wydumanych ''unijczyków'' z krainy U[E]bu - Zjednoczonej Europy, czyli nigdzie. A teraz przejdźmyż wreszcie do uwag Lippmanna:

''Ponad dziesięć lat burzy i naporu spędzonych z Kongresem [ Kontynentalnym ], który był - jak ujął to John Adams - ''jedynie zgromadzeniem dyplomatycznym'', stanowiło dla przywódców rewolucji [ amerykańskiej ] ''pouczającą, ale bolesną lekcję'' na temat skutków sytuacji, w której skupione na sobie społeczności są ze sobą splątane w tym samym otoczeniu. Gdy więc udali się do Filadelfii w maju 1787 roku, pozornie po to, by poprawić Artykuły Konfederacji, w rzeczywistości działali całkowicie wbrew zasadniczej przesłance XVIII-wiecznej demokracji. Przywódcy byli nie tylko świadomie przeciwni demokratycznemu duchowi epoki czując, jak stwierdził Madison, że ''demokracje były zawsze widowiskami niepokoju i waśni'', ale w obrębie narodowych granic chcieli także - tak dalece, jak to było możliwe - stworzyć przeciwwagę dla ideału samorządnych społeczności w samowystarczalnych środowiskach. Przed oczami mieli starcia i porażki skupionej do wewnątrz demokracji, gdzie ludzie spontanicznie zarządzali swoimi własnymi sprawami. Uznali, że konieczne jest przywrócenie znaczenia rządu jako przeciwwagi dla demokracji. Pojmowali rząd jako zdolność do podejmowania ogólnonarodowych decyzji i wdrażania ich na obszarze całego kraju; demokracją było dla nich uparte obstawanie regionów i klas przy samostanowieniu w zgodzie z ich własnymi interesami i celami. [...] Aby stworzyć rząd narodowy, Hamilton i jego towarzysze musieli opracować plany oparte nie na teorii, że ludzie będą ze sobą współpracować, bo mają poczucie wspólnego interesu, ale na teorii, że ludźmi można rządzić, jeśli partykularne interesy będą wzajemnie równoważyć się dzięki równowadze władzy. ''Ambicję'', stwierdził Madison, ''należy uczynić tamą dla ambicji''. Nie zamierzali, jak uważa część autorów, stworzyć przeciwwagi dla każdego interesu tak, by rząd znajdował się w stanie permanentnego impasu. Zamierzali doprowadzić do wzajemnej blokady interesów lokalnych i klasowych, by nie stanowiły one przeszkody dla rządu. [...] Kiedy powstawała konstytucja, ''polityką można było wciąż zarządzać dzięki naradom i porozumieniom między posiadaczami ziemskimi'' [ eufemizm oznaczający plantatorów i właścicieli czarnych niewolników - przyp. mój ], i właśnie z nich Hamilton postanowił utworzyć rząd. Zgodnie z jego intencjami mieli oni zarządzać sprawami narodowymi po wzajemnym zrównoważeniu lokalnych uprzedzeń dzięki konstytucyjnym mechanizmom kontroli i równowagi. [...] ''Musimy przyjąć człowieka takim, jakim jest'', stwierdził Hamilton, ''i jeśli oczekujemy, by służył dobru publicznemu, to musimy tym pobudzić jego namiętności''. Potrzebował do sprawowania rządów ludzi, których namiętności dałoby się najszybciej powiązać z interesem narodowym. Byli to posiadacze ziemscy, wierzyciele publiczni, przemysłowcy, spedytorzy i handlowcy, a w historii nie ma zapewne lepszego przykładu dostosowania zręcznych środków do jasnych celów niż seria posunięć podatkowych, za których pomocą Hamilton przywiązał prowincjonalnych notablów do nowego rządu. [...] Tak więc w czasie, gdy rewolucja francuska rozpalała uczucia mas na całym świecie, amerykańscy rewolucjoniści 1776 roku przyjęli konstytucję, która w tej mierze, w jakiej było to dogodne dla ich celów, przyjmowała za wzór monarchię brytyjską. Ów konserwatywny zwrot nie mógł się utrzymać na dłuższą metę. Ludzie, którzy go dokonali, byli w mniejszości, ich pobudki budziły nieufność, a kiedy Washington wycofał się z działalności politycznej, pozycja posiadaczy ziemskich nie była na tyle silna, by przetrwać nieuchronną walkę o sukcesję. Rozbieżność między pierwotnym planem Ojców Założycieli a atmosferą moralną epoki była zbyt wielka, by nie mógł jej wykorzystać wytrawny polityk. Jefferson określił wybory, które przyniosły mu zwycięstwo, jako ''wielką rewolucję 1800 roku'', ale był to przede wszystkim rewolucyjny przewrót w umysłach. Nie zmieniono żadnej z ważniejszych linii politycznych, ale ustanowiono nową tradycję. Właśnie Jefferson sprawił bowiem jako pierwszy, że Amerykanie poczęli postrzegać swą konstytucję jako instrument demokracji, i nadał stereotypową postać obrazom, ideom, a nawet wielu sformułowaniom, za których pomocą zaczęli odtąd opisywać politykę. [...] 

Jefferson w istocie doszedł w końcu do przekonania, że federaliści wypaczyli konstytucję, której - jak sobie uroił - nie byli twórcami. W ten sposób [ amerykańska ] konstytucja została - pod względem swego ducha - napisana na nowo. Częściowo dzięki faktycznym poprawkom, częściowo na drodze praktyki, jak w przypadku Kolegium Elektorów, ale przede wszystkim dzięki spojrzeniu na nią przez pryzmat innego zespołu stereotypów odebrano konstytucyjnej fasadzie oligarchiczny charakter. Naród amerykański zaczął uznawać swą konstytucję za narzędzie demokracji i tak ją traktować. Amerykanie zawdzięczają ową fikcję zwycięstwu Thomasa Jeffersona, a jest to kluczowa fikcja konserwatywna. Można śmiało przypuszczać, że gdyby wszyscy zawsze postrzegali konstytucję Stanów Zjednoczonych tak samo jak jej twórcy, zostałaby ona gwałtownie obalona, ponieważ lojalność wobec niej i zarazem demokracji wydawałyby się nie do pogodzenia. Jefferson uporał się z tym paradoksem, wpajając Amerykanom, by widzieli w konstytucji swego kraju wyraz demokracji. Sam na tym poprzestał. Jednak w ciągu mniej więcej ćwierćwiecza warunki społeczne tak dalece się zmieniły, że Andrew Jackson poprowadził rewolucję polityczną, pod którą Jefferson przygotował tradycję. Centrum owego przewrotu była kwestia patronażu. Twórcy rządu amerykańskiego uważali urzędy publiczne za swego rodzaju własność, której nie powinno się pochopnie naruszać, i bez wątpienia ufali, że pozostaną one w rękach ich klasy społecznej. Jedną z głównych zasad teorii demokratycznej była jednak doktryna wszechkompetentnego obywatela. W rezultacie, kiedy poczęto postrzegać konstytucję jako narzędzie demokracji, było pewnym, że brak kadencyjności urzędów wydawałby się niedemokratyczny. Naturalne ludzkie ambicje zbiegały się tu z wielkim impulsem moralnym epoki. Jefferson spopularyzował ową ideę, nie wdrażając jej jednak w praktyce, stąd przypadki usunięcia z urzędów dla partyjnych powodów były stosunkowo rzadkie w czasach rządów ''dynastii wirgińskiej''. Jacksonowi więc przyszło dopiero zapoczątkować praktykę przekształcania urzędów publicznych w patronaż [ gdzie obsada stanowisk jest efektem protekcji politycznej - przyp. mój ]. [...] Rzecz jasna, nie miało to  w kraju takich samych skutków, jak w idealnej społeczności na której opierała się teoria demokratyczna. Przyniosło to zgoła nieoczekiwane efekty, dając początek nowej klasie rządzącej, która zastąpiła pokonanych federalistów. W niezamierzony sposób patronaż zapewnił szerokiemu gronu wyborców to, co posunięcia podatkowe Hamiltona klasom wyższym. Często nie zdajemy sobie sprawy, w jak znacznym stopniu stabilność naszego rządu zawdzięczamy patronażowi. Właśnie on zapobiegł bowiem zbyt silnemu przywiązaniu naturalnych przywódców do skupionej na sobie społeczności, właśnie patronaż osłabił ducha lokalnego i połączył w ramach pokojowej współpracy ludzi, którzy jako prowincjonalni prominenci rozbiliby jedność [ państwa ] z powodu braku poczucia wspólnego interesu. [...] W teorii istniała rotacja na urzędach, ale w praktyce wymieniali się na nich jedynie poplecznicy [ tych czy innych partii ]. Piastowanie urzędów przestało być trwałym monopolem, za to wykształciła się grupa zawodowych polityków. Rząd może być w istocie rzeczą prostą, jak powiedział kiedyś prezydent Harding, ale do wygrania wyborów konieczne stało się wyrafinowane widowisko. Pensja urzędnika mogła być ostentacyjnie skromna niczym zgrzebny samodział, w jaki odziewał się publicznie Jefferson, lecz suma wydatków partyjnych i wartość plonów zwycięstwa wyborczego osiągnęły zawrotną cenę. Widzialny rząd znajdował się pod władzą stereotypu demokracji; korekty, wyjątki i sposoby przystosowania się Amerykanów do realnych faktów ich otoczenia z konieczności pozostały niewidzialne, nawet kiedy wszyscy wszystko o nich wiedzieli. Jedynie język prawa, przemówienia polityków, programy wyborcze i oficjalna maszyneria administracji musiały być zgodne z nieskazitelnym obrazem demokracji. [...] Tak jak patronaż przywiązał lokalnych przywódców politycznych do rządu narodowego, tak samo niezliczona ilość lokalnych subsydiów i przywilejów oddziałała na skupione na sobie społeczności. Protekcja polityczna i kiełbasa wyborcza spajają w jedno i stabilizują tysiące partykularnych opinii, lokalnych przejawów niezadowolenia, prywatnych ambicji. Istnieją tylko dwie inne alternatywy. Jedną z nich jest rząd oparty na terrorze i posłuszeństwie, a drugą władza o tak wysoko rozwiniętym systemie informacji, analizy i samoświadomości, że ''wiedzą o sytuacji narodowej i względach racji stanu'' rozporządzają wszyscy obywatele. System autokratyczny chyli się ku upadkowi, zaś oparty na dobrej woli znajduje dopiero w bardzo zaczątkowej fazie; w rezultacie przy ocenie perspektyw prób zrzeszania się wielkich grup ludzkich, Ligi Narodów, zarządzania przemysłowego czy federacji państw stopień, w którym istnieją podstawy dla wspólnej świadomości określa, jak dalece współpraca będzie opierać się na przymusie czy też łagodniejszej odeń alternatywie, którą stanowią patronaż i przywileje. Sekret wielkich budowniczych państwa w rodzaju Alexandra Hamiltona tkwi w tym, że umieją owe zasady wykalkulować. [...]''

...tak więc patrząc trzeźwo, korupcja i ''socjalne rozdawnictwo'' są nieuniknioną ceną za istnienie realnej demokracji politycznej, zapewniając spójność społeczną, oraz stabilność rządu w państwie. Sęk w tym jednakże, iż ''kiełbasy wyborczej'' dzisiaj mocno nie staje, albo też apetyty niepomiernie wzrosły przez rozbuchany konsumpcjonizm, a najpewniej jedno i drugie. Rodzi to potężną frustrację w amerykańskim społeczeństwie, którą starają się zagospodarować kontrelity MAGA kreując na trybunów nowego ''ludu'', co nadaje ich reakcjonizmowi mocno jakobiński charakter... W powyższych uwagach Lippmanna o nieuchronnym poniekąd ''upadku autokracji'' pobrzmiewa echo wiary w dziejowy postęp, w czym okazuje się on nieodrodnym synem swej epoki i kraju urodzenia. Acz zdaje sobie sprawę z kryjącej się weń ambiwalencji, pisząc o tym co następuje:

''Stereotyp reprezentowany przez słowa takie jak ''postęp'' i ''doskonałość'' sprowadzał się zasadniczo do wynalazków w dziedzinie mechaniki. I do dziś pozostał, ogólnie rzecz biorąc, mechaniczny. W Ameryce - w większym stopniu niż gdziekolwiek indziej - spektakularny postęp techniczny pozostawił tak głębokie piętno, że przeniknął cały kodeks moralny. Amerykanin zniesie niemal każdą obelgę poza zarzutem, że nie jest postępowy. Niezależnie od tego, czy pochodzi z zasiedziałej od dawna w Ameryce rodziny, czy też jest niedawnym imigrantem, zawsze uderzał go ogromny rozrost fizyczny cywilizacji amerykańskiej. Stanowi on zasadniczy stereotyp, przez pryzmat którego postrzega świat: wioska stanie się wielką metropolią, skromny budynek - drapaczem chmur, to co małe będzie duże; powolne uczyni szybkim, ubogie bogatym itd. generalnie skromne przemieni w obfite, wszystko cokolwiek istnieje spotęguje się. Rzecz jasna, nie każdy Amerykanin postrzega tak świat. Nie tyczyło to Henry'ego Adamsa, ani jest udziałem Williama Allena White'a. Jednak w ów sposób widzą świat ci, którzy w magazynach poświęconych religii sukcesu jawią się jako Budowniczowie Ameryki. Mają mniej więcej to na myśli, gdy głoszą ewolucję, postęp, pomyślność, potrzebę bycia konstruktywnym, amerykański sposób działania. Łatwo się z tego naigrywać, ale w istocie odwołują się do znakomitego wzoru w dziedzinie ludzkich przedsięwzięć. Po pierwsze, przyjmuje on bezosobowe kryterium; po drugie, jest ono doczesne; po trzecie, przyzwyczaja ludzi do myślenia w kategoriach ilościowych. Ów ideał, oczywiście, mylnie zrównuje doskonałość z rozmiarami, szczęście z prędkością, a naturę ludzką z misternymi urządzeniami. Jednak działają tu takie same pobudki, jak te co kiedykolwiek dawały i będą nadal początek wszelkim kodeksom moralnym. Pragnienie tego co największe, najszybsze, najwyższe, albo - gdy ktoś wytwarza zegarki na rękę lub mikroskopy - najmniejsze; krótko mówiąc, miłość do superlatywu i tego, co ''niezrównane'', stanowi szlachetną namiętność w swej istocie i ze względu na stwarzane przezeń możliwości. [...] Ów wzór jest wszakże bardzo cząstkowym i niedostatecznym sposobem przedstawiania świata. Nawyk pojmowania postępu jako ''rozwoju'' oznacza, że wiele aspektów otoczenia po prostu się lekceważy. Wpatrzeni w stereotyp ''postępu'' Amerykanie najczęściej nie widzą w masowości nic złego. Dostrzegali rozrost miast, ale już nie powiększanie slumsów; z dumą wskazywali na wzrost liczby ludności, ale nie dostrzegali jej odpływu ze wsi, ani rzesz niezasymilowanych imigrantów. Gorączkowo rozwijali przemysł, nie zważając na ogrom pochłanianych zasobów naturalnych; rozbudowywali gigantyczne korporacje, nie dbając o stosunki przemysłowe. Stali się jednym z najpotężniejszych państw na świecie, nie przygotowując swych instytucji ani umysłów na kres izolacji kraju. Wplątali się w wojnę światową, nie będąc do tego moralnie ani fizycznie gotowi, a wyplątali z niej straciwszy wiele złudzeń, przy zyskaniu znikomego doświadczenia.'' [...]

- jakże aktualnie brzmią owe uwagi, szczególnie w kontekście dyrdymałów wygadywanych przez Muska! Śmiem twierdzić, że mimo kontrkulturowej rewolty, jaka przeorała od czasów Lippmanna Amerykanów, wciąż trawi ich zajob ''postępowości'' technologicznej i obyczajowej, którego ceną jest straszliwa powierzchowność ocen i bywa wręcz ślepota polityczna, jaką często żywią. Co tyczy tak samo sprzedawania innym swego LGBT i BLM, jak i prokacapskiego pierdolca części stronników ruchu MAGA. Niestety, szkodliwego oddziaływania USA na Polskę nie sposób sprowadzić li tylko do zakulisowych machinacji ''reseciarzy'' zza oceanu, jego wpływ sięga znacznie głębiej, bowiem Ameryka stanowi uosobienie nowoczesnego nihilizmu unicestwiającego jednaką dla wszystkich prawdę, czyli samą ''rzecz pospolitą''. Liberalizm wyziera ze społecznej otchłani ''stanu natury'', gdzie ludzie na podobieństwo grzybni rodzą się chyba na kamieniu, dopiero potem skupiając w chwiejne mocno i przypadkowe wspólnoty, naznaczone przeto już u zarania rozkładem. W tym źródło bierze fundamentalny dlań mit ''umowy społecznej'', wbrew pozorom zamieniający ludzkie zbiorowości w pole nieustannej bitwy, gdyż pojęcie ''walki klas'' Marks zaczerpnął właśnie od liberałów. Reprezentują oni w istocie niesłychanie agresywną i wojowniczą doktrynę, której destrukcyjne ciągoty były dotąd powstrzymywane jedynie przez wciąż utrzymujące się relikty tradycjonalizmu, jak rodzina czy religie instytucjonalne, tudzież modernistyczną konkurencję ideologiczną w postaci komunizmu i faszyzmu. Dziś jednak, kiedy pierwsze są w rozsypce, zaś lewica i konserwatyści mówią już niemal wyłącznie językiem liberałów, z braku realnego ''zewnętrza'' poczyna on zamieniać się w gnostyckiego Uroborosa, demona pożerającego własne ciało. Kapitalizm jest dzisiaj wszędzie, nawet w Korei Północnej, gdzie znajduje się na etapie uwłaszczania nomenklatury partyjnej i wojskowej, owo ''państwo'' zresztą to jeden wielki kartel narkotykowy produkujący na przemysłową skalę metaamfetaminę, tudzież fałszujący obce waluty z dolarem na czele etc. W Iranie zaś ajatollahowie, mimo pomstowania na ''wielkiego szejtana'' USA, zaczerpnęli odeń ''uśmieciowienie'' pracy, czyli neoliberalizm na pełnej, tępiąc u siebie związki zawodowe z bezwzględnością godną XIX-wiecznych kapitalistów [ czemuż stąd Korwin jeszcze nie wychwala Chomeiniego? ]. Trzęsący owym krajem ''strażnicy rewolucji'' stanowią gigantyczną korporację, z własnymi siłami zbrojnymi niezależnymi od armii państwa, i kontrolującą bodaj większą część jego gospodarki. Nad przypadkami Chin czy Rosji nie ma co nawet się rozwodzić - ostatnia mimo ewidentnie autorytarnego kursu nie stanie się drugą Koreą Północną, a nawet gdyby to jej kapitalizm nabierze przez to jedynie bardziej niż dotąd oligarchicznego charakteru. Wprawdzie na skutek tego nie można jej przydusić ekonomicznie, jak miało to miejsce z ZSRR, zarazem jednak czyni groteskę z buńczucznych deklaracji rosyjskich władz o jakoby całkowitym zerwaniu więzi gospodarczych i politycznych z Zachodem, by przekierować je ku Azji i krajom ''globalnego południa''. Tymczasem jako się rzekło nie istnieje dziś żadna alternatywa wobec liberalnego Okcydentu, nawet tak radykalnie wydawałoby się odmienny ''fundamentalizm'' islamski, jest w istocie tworem zokcydentalizowanych intelektualistów muzułmańskich, którzy pod wpływem heglowskiej gnozy ideologicznej dokonali przemiany własnej religii w doktrynę społeczno-ekonomiczno-polityczną, służącą zbawieniu już na tym oto świecie. Rzecz godna osobnego potraktowania, stąd jedynie napomknę, iż szczególnie intrygującą postać ów proces ''euroislamizacji'' przybrał na obrzeżach bisurmaństwa, np. w  zawiązanym podczas II wojny światowej ruchu bośniackich Młodych Muzułmanów, gdzie terminował min. Alija Izetbegović. Tak więc z braku antysystemowego ''zewnętrza'' liberalizm poczyna kanibalizować sam siebie, legitymizując w przestrzeni publicznej patologie społeczne, których miejscem winno być więzienie, szpital psychiatryczny lub burdel, głosząc ''indywidualny wybór'' płci itp. bzdury. Wprawdzie utożsamianie go z kapitalizmem jest mocno dyskusyjne, zwłaszcza kiedy nakłada nań swe wolnorynkowe i anarchistyczne wręcz fantazmaty, niemniej stanowi on jego forpocztę ideologiczną, zaprojektowaną wpierw jako instrument anglosaskiego imperializmu ekonomicznego, a w końcu obejmującego resztę planety gospodarczego, finansowego nade wszystko monstrum. Tak więc w istocie mamy obecnie do czynienia ze światową wojną domową w obrębie globalnego Zachodu, który padł ofiarą własnego sukcesu doznając przez to implozji, co bezbłędnie zdiagnozował we wspomnianym już ''przedsłowiu'' Paweł Armada:

''Lippmann nie znał przyszłości, wszelako oceniał swoją teraźniejszość... i stwierdzał ze smutkiem, że szerokie rzesze nie pragną żyć zgodnie z rozumem. Autor Opinii publicznej musi porzucić ''naukowy'' optymizm, skoro ''dotarło do niego, że jego nadzieje dotyczące narodu uczonych były złudne''. Wszakże nauka powinna łączyć ludzi; poszukując razem sensownych rozwiązań problemów, tu i teraz rozpoznawanych przez ogół obywateli, mieli oni przezwyciężyć odziedziczone partykularyzmy i wspólnie stworzyć nowy, trwały system czy organizację. Nic z tego. Ludzie uczą się (decydować) niechętnie, ochoczo za to ulegają  impulsom i emocjom ( po czym, o zgrozo, wykorzystują owoce postępu do swoich partykularnych, nieraz zbrodniczych, celów ). Ale czy to jest ich wina, że nie garną się do nauki? Że nie chcą  kształcić się na racjonalnych decydentów, na intelektualnie samowładnych ''demokratów''? Chyba nie do końca. Uprawianie nauki organizacji politycznej, czy też racjonalnego podejmowania decyzji,  okazuje się w XX wieku obiektywnie trudne - i będzie coraz trudniejsze. Nowoczesny świat bowiem zwyczajnie razi swą złożonością. Nie da się ot tak ogarnąć mechanizmów państwa czy gospodarki.  Jest więc nieporozumieniem  rugać, dajmy na to, szewców i hydraulików, że ci ślęczą nad butami czy przy rurach, zamiast czytać odpowiednie opracowania i studiować procesy decyzyjne. Problem ten dotyczy niemalże w takim samym stopniu ludzi znajdujących się na górze drabiny społecznej. Można być znamienitym profesorem czy wręcz genialnym adeptem nauk ścisłych, ( nie mówiąc o nieścisłych ) i mieć zupełnie debilne poglądy polityczne, a przy tym zero taktu czy roztropności. Z ujawnieniem owego zasadniczego oporu materii homo sapiens wiąże się, wyraźnie nurtujące Lippmanna, zagadnienie nieusuwalności postawy wiary. Mamy tu jakby rewers ''naukowego'' optymizmu. W A Preface to Morals (1929) pisze on o ''kwasach nowoczesności'', które ''dla wielu z nas'' rozpuściły porządek moralny odziedziczony po przodkach, zaistniały niegdyś dzięki ''darom żywej religii''. Chociaż z dawnego porządku niewiele pozostało, to całkowicie błędne byłoby mniemanie, iż potrzeby spełniane przez religię również zanikły [...] człowiek nowoczesny, który przestał wierzyć [w Boga], a nie przestał być łatwowiernym, wisi jak gdyby między niebem a ziemią i nie znajduje nigdzie wytchnienia. Nie ma teorii sensu i wartości wydarzeń, którą zmuszony byłby zaakceptować, jednak nadal musi akceptować same wydarzenia. Nie ma autorytetu moralnego, do którego mógłby się teraz zwrócić, lecz jest przymus opinii, mody i fanaberii. Nie istnieje dlań nieuchronny zamysł wszechświata, lecz istnieją złożone konieczności - cielesne, polityczne, ekonomiczne. Wydarzenia wokół - te powodowane przez innych ludzi - zawierają w sobie ''całą moc wypadków naturalnych, bez majestatu tychże, całą tyrańską moc starożytnych instytucji, lecz żadnej moralnej pewności, jaką tamte instytucje dawały''. Oceniając to z punktu widzenia nauki o polityce, nie mamy żadnego powodu sądzić, że w naszym nowoczesnym świecie ceny akcji rozumu rosną - lub że będą one rosły. Jako obywatele wolimy raczej wierzyć - wierzyć swemu - niż myśleć za siebie, pytać otwarcie, podejmować wyzwania i ryzykować błędy albo demaskację. Tacy jesteśmy. Przez co otwiera się pole do popisu dla tych, którzy żyją z produkcji i dystrybucji nowych postaci wiary, form ''zaangażowania'', ''wartości'': ideologów, fanatyków i wszelkiej maści oszustów. [...]

Postarajmy się jeszcze przez chwilę skupić na tym poziomie refleksji, aby nie sądzić spraw zbyt pochopnie. Trzeba bowiem rozróżnić dwie kwestie. Polityka stanowi zawsze obszar ścierania się partykularnych opinii. Problem ów, z natury rzeczy konstytutywny dla życia politycznego, jest stary jak wszelka nauka o prawidłach rządzenia. W dawnych czasach przybierała ona postać filozofii politycznej. Myśliciele godni tego miana zwykli oddzielać opinię od wiedzy: to, co jednostkowe od tego, co uniwersalne. Natomiast problem typowo nowożytny - czyli ten, z którym mierzy się Lippmann - wynika z zaprzeczenia powszechności doświadczenia filozoficznego; tego otóż, że istnieje Prawda wszechpolityczna; że w polityce nie chodzi jedynie o ''naukowe'' zarządzanie opinią, lecz o nauczanie Prawdy. Wiara w postęp, powszechny dobrobyt czy emanację ''prostego'' człowieka jest z kolei niczym innym, jak tylko rezultatem pewnej opinii, którą wielu poczęło mieć za ''prawdę''. Właściwie to nowe ( w skali dziejowej ) podejście sprowadza się do uznania, iż wskutek uwolnienia ludzkich instynktów ( czemu służy niezliczona ilość środków zapewnianych przez nauki eksperymentalne - ''owoców postępu'' ) zrodzi się racjonalny ład instytucji ( generalnie - państwa demokratycznego, acz diabeł tkwi w szczegółach; może być np. ''demokracja ludowa''... ). Doświadczenie wszelako nie potwierdza tego typu mniemań. Racjonalność nie dominuje nigdy, w żadnym państwie czy społeczeństwie; Bogiem a prawdą, przy wszystkich zróżnicowaniach, jesteśmy tak samo ''dryfujący'', chwiejni i zapalni - słowem: instynktowni - jak nasi praprzodkowie ze stepów i jaskiń. Świadomość owego stanu rzeczy  skłaniała dawnych filozofów i prawodawców do poszukiwania skutecznej formuły panowania nad ludzką naturą, nad sobą. Byli oni, w porównaniu do naszych ''klasyków'' i ''autorytetów'', niebywale realistyczni. Celnie ujął to jeden z harvardzkich mentorów Lippmanna, z którym ten niestety nazbyt długo nie potrafił się zgodzić, mianowicie Irving Babbit: ''Platon i Arystoteles [ tj. starożytni filozofowie polityczni ] czuli, że musi istnieć przywództwo jakiegoś rodzaju, tak że cała sztuka rządzenia obraca się wokół odpowiedniej jakości przywództwa. Ogólny kierunek ich zaleceń zawiera się w powstrzymywaniu namiętności i apetytów najbardziej inteligentnych członków wspólnoty, podczas gdy kierunek zaleceń Rousseau [ tj. myśliciela nowożytnego ] - w rozpalaniu namiętności i apetytów tych najmniej inteligentnych.'' To właśnie ''rozpalanie'', owa emancypacja życia instynktownego, przy jednoczesnym zagadywaniu naturalnych hierarchii i różnic między ludźmi, oznacza zarówno utratę dawnej perspektywy filozoficznej, prawdziwego rozumienia natury ludzkiej, duszy i kosmosu, jak i - z politycznego punktu widzenia - obietnicę NIEKOŃCZĄCEJ SIĘ WOJNY JEDNOSTKOWYCH PARTYKULARYZMÓW.''

- innymi słowy, Rzeczpospolita obumiera, bo anihilacji uległa leżąca u jej podstaw idea ''dobra wspólnego'' i jednakiej dla wszystkich prawdy, ustalanej na drodze konsensusu politycznego. Oczywiście mowa o wzorcu ustrojowym, gdyż realnie III RP jest następczynią PRL, komunistycznej atrapy państwa. Stąd obecny klincz czyniący konstytucję martwą, co o tyle dobre, że jest ona poronionym tworem dwóch starych komuchów: alkoholika i pedała. Ma bowiem w niej swe źródło patologia ustrojowa III RP polegająca na dublujących się urzędach o niejasnych kompetencjach, gdyż ów dokument nie rozstrzyga kto jest faktyczną, a nie tytularną jeno głową państwa - prezydent czy premier? Ostawmy USA ze względu na jego nakreśloną tu specyfikę, trzymajmy się Europy: tak więc, albo zaprowadzimy wreszcie w Polsce ustrój prezydencki na modłę obecnej Francji, gdzie przywódca jest nieformalnym monarchą elekcyjnym obieranym w powszechnych wyborach [ acz kadencyjnym, nie zaś dożywotnim co onegdaj w dawnej Rzeczpospolitej praktykowano ]. Albo też obierając za wzór Niemcy, co skądinąd byłoby fatalnym rozwiązaniem, ustanawiamy republikę parlamentarną, gdzie Naczelnikiem państwa jest szef rządu, zaś prezydentura czysto tytularnym stanowiskiem, stąd nie trzeba angażować weń zaraz cały naród, obsadę owego urzędu powierzając ''sejmokracji''. Na coś w końcu trzeba się zdecydować, by skończyć wreszcie z fatalną dwuwładzą w kluczowych szczególnie obecnie resortach wojska i dyplomacji, acz o czym w ogóle mowa, skoro dziś prezydent RP nie może polegać nawet na własnej ochronie... Niemniej posądzanie mnie o snucie jakowychś ''fantazji politycznych'' jest nieporozumieniem, gdyż NIEODZOWNOŚĆ pewnych rozwiązań ustrojowych nie oznacza jeszcze ich KONIECZNOŚCI. Diagnozuję jedynie obecny stan, kiedy nie da się już na gruncie obowiązującego do niedawna prawa przywołać do porządku Bodnarenki, TuSSka czy Hujowni - właściwie ich rozbestwienie można racjonalnie objaśnić jedynie dążeniem do postawienia państwa polskiego w stan likwidacji na czas dziejowego tąpnięcia, które może je pochłonąć. Nie musi być to zaraz wojna, ale choćby potężny kryzys finansowy i społeczny na ten przykład... Tak czy siak, bez dyktatury sądzę nie obędzie się w najbliższej przyszłości, przez co nie mam bynajmniej na myśli rządów junty wojskowej, a tym bardziej nawrotu komunizmu lub faszyzmu. Prędzej nowy rodzaj autorytaryzmu sprawowany przez cywilnego jak najbardziej polityka, pytanie jedynie czy będzie to w pierwotnym tego znaczeniu instytucja republikańska, wolnościowa i dlatego tymczasowa, czy też doświadczymy swoistej ''libekratury'' już na pełnej-? Wbrew temu bowiem w co wierzył zdaje się Lippmann, nie istnieje żaden pseudo-heglowski ''dziejowy determinizm'' ni ''postęp'', który by wykluczał którekolwiek z powyższych rozwiązań, tudzież przesądzał o niemożności powrotu USA do jego wrogich demokracji początków... 

Przypominam, że komunizm wykończył się sam, pierwszy cios zadał mu nie kto inny jak Chruszczow swym ''raportem'' o zbrodniach Stalina, gdyż jako jego kreatura doskonale zdawał sobie sprawę z mechaniki bolszewickiego terroru, która pochłania w końcu i katów [ w czym był praw, bo przeżył utratę władzy w przeciwieństwie do poprzedników ]. Dobił zaś czerwoną gadzinę Mao, odrzucając ofertę Breżniewa zawiązania globalnego sojuszu komunistów dla wsparcia Płn. Wietnamu, gdyż Chińczycy słusznie obawiali się okrążenia przez Sowietów, stąd torpedowali wszelkie próby ustanowienia dużego zgrupowania radzieckich wojsk u południowych granic ich kraju. Dlatego wybrali jako mniejsze, a na pewno bardziej zyskowne ''zło'' z ich punktu widzenia, porozumienie z amerykańskim ''papierowym tygrysem''. Globalny liberalizm również nie stanowi żadnego ''spełnienia dziejów'' ni ''końca historii'', acz jako bestia żywiąca się własnymi sprzecznościami, podobnie co i jego kapitalistyczny żywiciel, przyznaję może jeszcze pociągnąć całkiem długo. Niemniej pozostaje faktem jej autodestrukcyjny mechanizm, czego świadectwem choćby polityka szwedzkiego ministra obrony cywilnej. Cieszą wprawdzie jego wezwania do narodowej mobilizacji, niezwykłe jak na współczesną Europę, problem jednak w tym, iż facet jest ichnim kolibem. Nie wiem stąd, jak on sobie wyobraża jako zadeklarowany zwolennik ''umowy społecznej'', że wytłumaczy rodakom, iż państwo i naród nie są przedmiotem kontraktu? Liberalny indywidualista żąda teraz od innych, by nad osobistą korzyść przedłożyli dobro wspólnoty narodowej? Toż winien być to dlań wyklęty ''socjalistyczny kolektywizm''! Wreszcie kto niby będzie bronił kraju: chmary Somalijczyków, tudzież nachodźców z reszty świata, których ponasprowadzali do Szwecji również jego partyjni towarzysze, jak przystało na zwolenników ''otwartych granic''? [ ledwie w ostatnich latach korygując zgubną politykę migracyjną, mądrzy po szkodzie ]. Wspomniany już Sebastian Gorka celnie zauważył, że Amerykanie nie wywalczyliby samodzielnie swej niepodległości bez wsparcia Francji i Hiszpanii, żądnych pomsty na Brytyjczykach za niedawne wówczas upokorzenie klęską w wojnie siedmioletniej, a takoż zapewnionych przez nie cudzoziemskich ochotników, w tym polskich jak Pułaski czy Kościuszko. Opisywałem już tu onegdaj, jak powstańczy rząd musiał wprost żebrać u swych obywateli o dobrowolne datki ''co łaska'' na opłacenie rebelianckich wojsk, gdyż nie dano mu władzy nakładania podatków jako ''tyrańskiej''. Tudzież rozpacz Waszyngtona z powodu niekarności i warcholstwa swej armii ''liberalnych indywidualistów'', którzy spierdalali z pola walki kiedy tylko przyszła im na to ochota. Na własnej skórze doświadczają tego Ukraińcy, jacy wyśmiewali moskiewskich ''rabów'', a teraz sami zostali zmuszeni do zaprowadzenia u siebie niemal równie drakońskich metod poboru co rosyjskie. Albowiem NIE SPOSÓB BRONIĆ SKUTECZNIE WŁASNEGO KRAJU POZOSTAJĄC WIĘŹNIEM LIBERALNEGO PARADYGMATU ustrojowego, gospodarczego i nade wszystko antykulturowego.  Co się zaś tyczy Polski, nie żywię najmniejszych złudzeń, iż jeśli zajdzie tu wspomniane tąpnięcie, nauczy coś to ''tutejszych'', gdyż jak słusznie rzekł Piłsudski w liście pisanym jeszcze w trakcie Wielkiej Wojny do gen. Beselera: ''Polacy nie są zorganizowanym narodem, który można przekonać i kierować drogą rozumową. Jest to kupa lotnego piasku, która porusza się dopiero wtedy, gdy się umiejętnie wytworzy silny wiatr w odpowiednim kierunku.'' - i co kurwa, nie miał aby racji?! Jeśli, co nie daj, nastąpi gwałtowne załamanie dotychczasowego ładu idę o zakład, iż powszechnie winić zań będą ''socjalne rozdawnictwo'' poprzednich rządów, nie mając najmniejszej choć pretensji do samych siebie. Przy czym wcale nie idzie o to, że odrzucili w wyborach PiS - z czym nie mam żadnego problemu! - ale, iż kierowali się przy tym zwykle wolą ''świętego spokoju'', jedynej prawdziwej religii większości Polaków, a czasy nie są spokojne, w tym sęk.

sobota, 6 stycznia 2024

Jarosław Horoszko - radziecki banderowiec.

Zamyśliłem nowy tekst traktujący o dziejowej beznadziejności ''turanofobii'' w warunkach Europy Wschodniej, jakby nie było. Wszakże ponieważ rzecz wymaga czasu, tudzież znowu będzie nadto obszerna widzę, stąd postanowiłem poprzedzić ją niejakim wstępem co do aktualiów. Bowiem znajomy podesłał neobanderowskie pitolenie jakiejś ukraińskiej bladzi z d. TT [ obecnie X-a ], znane mi aż za dobrze, bagatelizujące kolaborację Bandery i SS-Galizien z hitlerowskimi Niemcami. Nie radzę dla polemiki wchodzić w tematy a la Wołyń, gdyż to jałowy kanał i zwykle prowadzi tylko do beznadziejnej pyskówki. Gdybym lepiej władał angielskim odpisałbym więc cipci, że czy jej się to podoba lub nie większość Ukraińców po rozpadzie carskiej Rosji, albo wybrała osobną drogę na wzór stronników Machno, albo wprost poparła bolszewików. Dlatego wojska Petlury wspierane przez Polaków, spotkały się z chłodnym przyjęciem po wkroczeniu do Kijowa, co zadecydowało o klęsce ''polityki prometejskiej'' Piłsudskiego. Acz sama wyprawa zbrojna była słuszna, jako atak wyprzedzający przed szykowaną już przez bolszewików inwazją na ''polskie przepierzenie'', jak określił to wówczas Stalin. Bowiem stolicą projektowanego przez rosyjskich komunistów ''globalnego ZSRR'' miał być Berlin [ ew. Wiedeń ], stąd ustanowili niemiecki językiem Kominternu. Należy przyznać, że Lenin i jego kamanda na pozór korzystnie odróżniali się od wściekle szowinistycznej carskiej Rosji późnych Romanowych, stosując bardziej przemyślną [ i perfidną ] politykę tzw. ''korenizacji'', czyli sprzedawania komunizmu w narodowej formie. Dlatego wsparło bolszewię początkowo wielu ukraińskich intelektualistów i polityków, skończywszy przez to zazwyczaj tragicznie, takich jak Mykoła Chwylowy. Poeta i publicysta, któremu przypisuje się, mniejsza na ile zasadnie, autorstwo wymownego hasła ''Precz od Moskwy!''. Wprawdzie narodzony z ukraińskiej matki, jego ojcem był jednak rosyjski szlachcic, stąd sam wychował się na ruskich ''skazkach'' i literaturze, od której wpływu postulował wszakże żarliwie wyzwolenie się w twórczości podobnych mu literatów sowieckiej Ukrainy. Nie dziwi to aż tak biorąc pod uwagę, że jeden z czołowych ukraińskich działaczy niepodległościowych XIX w. Wołodymyr Antonowycz, był z pochodzenia... polskim szlachcicem, czy raczej spolonizowanym Rusinem, jak wynikałoby z jego rodowej genealogii. W każdym razie na pocz. trzeciej dekady XX wieku na sowieckiej Ukrainie, której stolicę stanowił wtedy ukraińskojęzyczny Charków, ukonstytuowała się cała grupa ''narodowych komunistów'', takich jak Mykoła Skrypnyk, Ołeksandr Szumski, czy Włas Czubar. Lektura ich załączonych biogramów dowodzi, jak srodze zapłacili za swe mrzonki, iż można zachować narodową odrębność w sojuszu z Moskalami. Na Ukrainie istnieje zresztą pojęcie ''rozstrzelanego odrodzenia'' na określenie takowych naiwniaków, do nich zaliczało się również wielu przedstawicieli starej ukraińskiej inteligencji, na czele z Mychajło Hruszewskim, twórcą praktycznie nowożytnej historiografii Ukrainy. Niemniej w trakcie II wojny światowej zdecydowana większość Ukraińców trwała przy sojuszu z Moskwą, gdyż hitlerowskie Niemcy nie pozostawiły im wyboru swym fanatycznym przywiązaniem do polityki ''Lebensraumu''. Czyniącej z ludności wschodniej Ukrainy bydło robocze, przeznaczone do wymordowania po bezlitosnej eksploatacji. Wprawdzie wśród nazistów istniała frakcja ''proukraińska'' Rosenberga, postulująca pewne koncesje np. uniwersytet w Kijowie itp., by wspólnie zmiażdżyć z obu stron Polskę. Na szczęście dla nas Polaków w przywództwie III Rzeszy górę wzięła strategia Himmlera, która kazała Niemcom zamiast likwidować kołchozy jak należałoby, zamieniać je tylko w bazy SS i nazistowskiej policji! Oczywistym jest, że takowa polityka nie mogła spotkać się z entuzjazmem na terenach spustoszonych przez kolektywizację, stąd o ile przez prohitlerowskie formacje na czele z SS-Galizien przewinęło się ok. ćwierć miliona Ukraińców [ przy grubo ponad 300-400 może nawet tysiącach Rosjan - ''własowcy'', tzw. RONA itp. ], to w szeregi ''krasnej armii'' wcielonych zostało, ale też często wstąpiło dobrowolnie jakieś 6-7 milionów obywateli Ukrainy. Wprawdzie z tej liczby za stricte Ukraińców oficjalnie uznaje się ''tylko'' blisko półtora miliona, ale to i tak kilkukrotnie więcej niż tych, co stanęli po stronie III Rzeszy. Na pewno etnicznymi Ukraińcami byli czołowi dowódcy ''Armii Czerwonej'' Semen Tymoszenko czy Rodion Malinowski, Ukraińcy stanowili też drugą po Rosjanach nację ''gierojów'' tzw. wojny ojczyźnianej, nagrodzonych najwyższymi sowieckimi odznaczeniami. Dość rzec, iż do dziś patronem szkoły pilotów wojskowych w Charkowie jest radziecki ''as przestworzy'', rodzony Ukrainiec Iwan Kożedub. Putin zaś napluł na pamięć owych żołnierzy, bredząc przed laty, jakoby Rosja mogła bez nich pokonać sama hitlerowskie Niemcy! Nie dziwota stąd, że nie przepadają za nim oględnie zowiąc współcześni potomkowie sowieckich Ukraińców. Przypominam zaś, iż zdecydowana większość kadry dowódczej obecnej ukraińskiej armii kończyła akademie wojskowe jeszcze w późnym ZSRR, albo nawet jeśli już po jego rozpadzie jak Załużny, to wojsko poradzieckiej Ukrainy zostało oficjalnie zdesowietyzowane dopiero... pod koniec 2015 roku, ledwie niecałą dekadę temu. Dlatego właśnie stanowi tak groźnego przeciwnika dla rosyjskiej armii, znając jej postsowiecką strategię i samo ją stosując, w kombinacji z elementami NATO-wskiej. Co tu zresztą gadać - jak niby zaklasyfikować tytułowego Jarosława Horoszkę: radzieckiego weterana wojny afgańskiej, bohatera ZSRR... oraz niepodległej Ukrainy, twórcę i patrona do dziś jej oddziałów wojskowych komandosów?! Nie dość tego, z ojca miał być zeń jeszcze banderowiec i ponoć został zamordowany przez Rosjan, w zemście jakoby, iż nie przeszedł na ich stronę po upadku Sowietów - kurwa, i bądź tu mądry:). Tak to jest, gdy modelowe wręcz kraje cywilizacyjnego pogranicza, jak Ukraina [ ale i Polska ] wpieprza się w prostackie stereotypy, w rodzaju ''Europa kontra Azja'', ''Wschód przeciw Zachodowi'' itp. - dajmyż sobie z tym pokój. Dlatego neobanderowcy, jak wspomniana na wstępie dziewoja, nie mają monopolu na ukraińskość i powinni skonfrontować się z powikłanymi biografiami swych rodaków, jak powyższe, nijak pasującymi do stosowanej przez nich wulgarnej ''schematozy'' dziejów własnego kraju.

Sami Rosjanie również pierdolą z kolei o zbrojnym ''kordonie sanitarnym'', jaki ich ''ruski mir'' ma wznosić jakoby przeciw obyczajowej ''zgniliźnie Zachodu''. Wszakże nie przeszkadza im to stawiać w Europie na współpracę np. z niemiecką AFD, której przywódczyni Alice Weidel jest otwartą lesbą, ''wychowującą'' adoptowane dzieci w parze z jakąś ''ciapatą'' ze Sri Lanki. Podobnie przychylny Rosji i antyukraiński jest Geert Wilders, lider holenderskiej ''partii wolności'', który zarzuca muzułmanom min. ''homofobię'', ciesząc się stąd wsparciem wielu miejscowych pederastów, ot takich to ''pożytecznych idiotów'' mają dziś ''konserwatywni'' na pokaz Moskale. Rzekomy ''katechon'' śle życzenia i wyrazy uznania dla ''gejopapieża'' Bergoglio, którego nie cierpi za nachalną promocję pedalstwa nawet część własnej hierarchii kościelnej, szczególnie biskupi spoza krajów Zachodu. Rosja Putina współpracuje też wojskowo z Iranem, gdzie zupełnie legalnie wykonuje się operacje ''zmiany płci'', na mocy iście ''genderowej'' fatwy samego Chomeiniego. ''Tradycjonalistycznym'' Moskalom nie wadzi prawdziwie ludobójcza skala masowych aborcji w Chinach, tudzież ''prenatalnej eugeniki'' Indii, jakie doprowadziły w obu krajach do ostrej dysproporcji w liczbie młodych mężczyzn nad kobietami. Przypominam również, że mimo propagandowej gadaniny o ''zwrocie ku Azji'' i krajom ''globalnego Południa'', rosyjska zbrojeniówka padłaby już dawno na ryj bez zachodnioeuropejskich maszyn do obróbki metali, pochodzących głównie z Niemiec i Austrii. Chińczycy nie są w stanie dostarczyć zamienników dla owej produkcji, ani nawet żywią chęć dzielenia się z Rosją dostępnymi im akurat technologiami, co przyznał otwarcie nawet mer Moskwy Sobianin. Zabawne: ''Financial Times'' publikuje na dniach artykuł, z którego wynikać ma, iż Chiny stały się jakoby głównym dostawcą sterowanych cyfrowo obrabiarek dla Rosji. Umieszczając przy tym w tekście grafikę, z której jednoznacznie wynika, iż bezwzględnie górują pod tym względem kraje UE [ a więc głównie Niemcy ], oraz Japonia:). Autorzy przyznają również, że gros rzekomo chińskiego eksportu stanowi produkcja Korei Południowej czy Tajwanu, jakby nie było sojuszników Zachodu. Wreszcie rzeczony artykuł kończy się gorzkimi uwagami ekspertów rosyjskiej zbrojeniówki, narzekających na mniejszą precyzję i krótszą żywotność chińskiej maszynerii, w porównaniu z niemiecką lub japońską. Putinowska szczujnia głosi też, iż rosnąca pozycja krajów d. ''Trzeciego świata'' podważać będzie hegemonię państw Zachodu. Tyle, że sam Okcydent ulega pod tym względem zasadniczym przemianom, zwłaszcza w USA gwałtownie przybywa Latynosów, ale i Azjatów - w tym muzułmanów - co poważnie modyfikuje amerykańską politykę, znacznie mniej przychylną Izraelowi niż jeszcze dekadę czy dwie temu. Również w Europie, szczególnie na Wyspach doszło obecnie do kuriozalnej sytuacji, gdy tradycyjnych norm płciowych i zwyczajnego rozsądku, broni przed hordami białych zazwyczaj lewaków para Hindusów i Murzynka u władzy! Dlaczego więc niby przeciwstawiać ''Globalne Południe'' takiejż Północy, skoro w krajach tej ostatniej coraz większą rolę odgrywają przedstawiciele nieeuropejskich nacji i ras? Szumnie ogłoszona krucjata Kremla przeciw LGBT, służy li tylko pozycjonowaniu Rosji w konflikcie rozjątrzającym Zachód, na czele ze Stanami Zjednoczonymi. Trudno bowiem oczekiwać od amerykańskiego protestanta z ''pasa biblijnego'' znajomości dekadencji obyczajowej samych Moskali, dla niego jako udręczonego rosnącą agresją rodzimych wyznawców ''genderu'' Putin faktycznie może jawić się ''katechonem''. Rosyjskie władze musiały też rzucić moskiewską elitarną ''tusowkę'' na pożarcie masom własnych poddanych, coraz bardziej rozeźlonych pogarszającą się sytuacją ekonomiczną i społeczną kraju. Poza tym skąd stawka Rosji na Chiny, skoro jak wszystko na to wskazuje ich dotychczasowy model rozwoju dobiegł kresu? Co skądinąd zwiększa ryzyko wojny, jako najprostszego sposobu ''utylizowania'' wspomnianej nadwyżki młodych Chińczyków, niebezpiecznej dla władz w sytuacji, kiedy nie można już liczyć na zagospodarowanie ich przez rozwijającą się dotąd ekonomię. Z kolei sojusz Moskwy z Indiami również wydaje się zagrożony, wobec antymuzułmańskich poczynań tych ostatnich, przez rosnącą w Rosji rolę wyznawców islamu. Obaczymy, jak będzie z ''Czarną Afryką'' - na pewno nie wszystkim tam odpowiada panoszenie się Moskali, stosowana przez nich rabunkowa eksploatacja bogactw naturalnych kontynentu, czy zbrodnie ''wagnerowców'' na tubylczej ludności. Czekać więc tylko, kiedy Ukraińcy będą pomagać tamtejszym Murzynom zwalczać kacapów, o ile już tak się nie dzieje. Generalnie w ''schematozie'' putinowskich strategów z bożej łaski jest tyle grubych szwów i głębokich pęknięć, że aż dziw bierze, iż przywołujący ją Marek Budzisz ostawia ów syf bez krytycznego komentarza - jaki niby k... ''odwrót od Zachodu''?!
 
Należy stąd powtarzać do skutku zwłaszcza nad Wisłą, że Rosja jest podróbką Okcydentu i nigdy niczym innym nie będzie, na samym Oriencie nikt jej nie czeka ani traktuje jako ''swojaka''. Stanowi przeto śmiertelne zagrożenie dla Polski, oraz innych krajów d. Rzeczpospolitej z Ukrainą na czele, gdyż miażdży każde państwo i nację, stojące jej na drodze do uzyskania statusu europejskiego, nie zaś azjatyckiego mocarstwa! Przyznał to niedawno były reżyser, a obecnie jeden z najbardziej jadowitych propagandzistów Rosji Karen Szachnazarow, nazywając otwarcie bełkot o ''denazyfikacji'' Ukrainy i ''biolaboratoriach NATO'' z marksistowska ''nadbudową'' ideologiczną, czyli pretekstem dla ekspansji zbrojnej Moskali ku Morzu Czarnemu. Wizjonersko przewidywał to jeszcze Maurycy Mochnacki, niespełniony geniusz polskiej myśli politycznej, pisząc blisko dwa stulecia temu: ''Wielkie masy lądu bez wielkiej masy wody, równie jak ludzie i zwierzęta bez powietrza obejść się nie mogą. Albo Moskwa zniknie z rzędu pierwszych mocarstw, albo dosięgnie tego celu. Nie masz środka w tej mierze. [...] Czyż nie masz pewnego nawet natchnienia, jakie zawsze rodzi uczucie nadzwyczajnej materialnej siły, w tym wszechwładztwie carów, które się bezprzestannie na zewnątrz wywiera, w tej szczególnej konstytucji rządu, który, żeby nie upadł, ciągle Moskalów odurzać musi grabieżami, jak narkotycznym napojem; w tym na koniec politycznym łakomstwie Rosji, która wszystko naokoło siebie pożreć usiłuje? Nazwijmy to instynktem ogromu albo przedwiecznym prawidłem dzikości; to pewna atoli, że nic bardziej, jak południowe niebo, niżeli czarodziejskie przyrodzenie Wschodu, niżeli ruiny i pomniki starej sławy, niżeli nareszcie Morze Śródziemne owej, że tak rzeknę, magnetyczno-elektrycznej imaginacji północnego absolutyzmu nie roznieca. [...] Jest to w rzeczy samej mocarstwo z dwóch tylko pierwiastków złożone: z siły fizycznej i z tego, co sile ruch nadaje. Moskwa do zbytku rządzona, nie jest narodem, ale tylko krajem; nie społecznością, ale tylko instrumentem. Wreszcie do ryzykownych przedsięwzięć pociągają albo wielkie bogactwa, albo tym przeciwne ostateczne ubóstwo. Mieszcząc Moskwę w drugiej kategorii, nie masz nic trudnego dla carów północy. Byli oni dotąd korsarzami stałego tylko lądu Europy i Azji, lecz żeby tego nie stracić, co nabyli, jeden z nich prędzej czy później zostanie morskim rozbójnikiem''. Wprawdzie dziś cele Rosji są znacznie skromniejsze niż w czasach Mochnackiego, nie obejmując jak wtedy odbicia nawet z rąk Turków Konstantynopola. Idzie zaś o poszerzenie swej domeny w rejonie Morza Czarnego, jako najbardziej perspektywicznego kierunku moskiewskiej ekspansji gospodarczej i politycznej, w obliczu wyczerpywania się dotychczasowego modelu rozwoju kraju zwróconego ku ''globalnej Północy''. Acz Bałtyk pozostaje główną arterią handlową Rosji, można więc i tu spodziewać się agresji zbrojnej, zwłaszcza jeśli uda jej się co nie daj przemóc Ukrainę na dłuższą metę. Jedną z tych pomnikowych wydawałoby się postaci naszej historii, które nie pojmowały śmiertelnego zagrożenia dla Polski, jakie stwarza parcie Rosji ku Zachodowi i statusowi pełnoprawnego europejskiego mocarstwa, był sam Stanisław Staszic. Roił jak przystało na typowego ''realistę'' swej epoki o ''pansłowiańskiej'' wspólnocie, gdzie Polacy nie będą niewolnikami Moskali, ale ich ''braćmi''. Rosja miałaby nas obdarzyć silną, autorytarną acz związaną konstytucyjnymi ograniczeniami władzą, jako remedium na rzekome ''polskie warcholstwo''. Natomiast sami Polacy, reprezentujący w jego opinii ''wyższą cywilizację'', mieli ''oświecać'' nią mniej kulturalnych Rosjan, obie zaś nacje przewodząc zjednoczonej przez carów Słowiańszczyźnie narzucić reszcie Europy swój ład polityczny i ''wieczysty pokój''. W swym dziele ''Ród ludzki'' wykładał rzecz następująco: ''Więc rozpocznienie po raz czwarty cywilizacji Europy nastąpi tą razą przez największy na tej ziemi naród Sławian. On w końcu upornych zetrze, a natura na ich prochach przez Sławian zrzeszenie Europy dopełni''. Centrum owego paneuropejskiego mocarstwa miała wedle niego zostać... Warszawa - Kajetan Koźmian w swych pamiętnikach cytuje jego uwagi: ''To miasto przez swoje położenie geograficzne i polityczne jest przeznaczone być trzecią, a może główną stolicą wielkiego w jedno ciało zrzeszonego pod jednym berłem słowiańskiego rodu''. Bodaj najważniejsze jednak, iż w myśli Staszica łącznikiem Polski i Rosji miała być ich rola ''przedmurza Europy'', broniącego ją przed ''azjatycką dziczą'', pod którym to mianem rozumiał ludy stepowe, nie zaś Chiny idealizowane przezeń na modłę innych ''oświeceniowców'' np. opisywanego już tu Leibniza. Tak więc swoisty okcydentalizm i paneuropeizm pchnęły go ku politycznej i kulturowej moskalofilii, wbrew dość powszechnemu niestety do dziś w Polsce utożsamianiu Rosji z orientalnym dziedzictwem ''turanizmu''.

Czego Staszic nie pojmował, że Rosjanie prędzej porozumieją się ponad głowami Polaków ze znienawidzonymi przezeń ''Teutonami'', niż stworzą urojoną w jego głowie ''wszechsłowiańską'' utopię. Przechodził jakoś do porządku dziennego nad germańskim pochodzeniem współczesnych mu carów Rosji, oraz znaczącej części jej elit wojskowych i administracyjnych, a także pierwszych władców samej Rusi. Upatrywanie stąd w niej przeciwwagi jakoby dla Prus i ogólnie żywiołu niemieckiego, było z jego strony objawem totalnej ślepoty politycznej, jaką nadwiślańscy ruso- co i germanofile po równi grzeszą do dziś. Naiwność Staszica, jaką żywił wobec ukochanego dlań kongresowego ''Królestwa'', tak hołubionego przez wszystkich pokrewnych mu ''niedorealistów'' i obecnie, zasadzała się na niezrozumieniu roli owego poronionego od swego zarania tworu parapaństwowego. Rzekomo zniweczonego li tylko przez szał romantycznych wichrzycieli, opętanych masońskimi ideami rewolucji, jakby w jego powstaniu nie brali udział najznamienitsi wolnomularze swej epoki, by wymienić ''wielkiego mistrza'' Stanisława Kostkę-Potockiego, czy choćby gen. Józefa Zajączka. Otóż Kongresówka stanowiła płód dość krótkotrwałej jak się okazało koniunktury politycznej, zaprojektowana jako ''ludzkie oblicze Rosji'' na użytek liberalnej opinii publicznej Zachodu, świętującej wówczas obalenie napoleońskiego ''despotyzmu''. Rychło sami Moskale musieli się zeń pożegnać, gdyż owa maska niebezpiecznie poczęła przyrastać im do twarzy, wywołując ferment polityczny rewolty ''dekabrystów''. Skądinąd jeszcze bardziej nastawionych szowinistycznie i wielkorusko, niż lojalni wobec cara czynownicy, zgodnie z wyznawanym przez rosyjskich rewolucjonistów jakobińskim nacjonalizmem. Dla jednych i drugich przyznana Polakom autonomia stanowiła jednako obcą narośl, wprost ropiejący wrzód na ciele ''wszechsłowiańskiego'' imperium, bo też i faktycznie pomiędzy kongresowym, liberalnym z ducha konstytucjonalizmem a carskim samodzierżawiem zachodziła systemowa sprzeczność nie do pogodzenia! Nade wszystko jednak Staszic mylił się sądząc, iż Polaków może pojednać z Rosją misja ujarzmienia ''turańskiej dziczy'', bowiem ekspansja ku Azji służyła Moskalom do utwierdzenia statusu ich kraju jako stricte europejskiego mocarstwa kolonialnego, na wzór tych na Zachodzie. Właśnie to zaś wykluczało możność porozumienia, gdyż powtórzmy bezwzględne parcie ku Okcydentowi narzuca Rosjanom konieczność miażdżenia wszystkiego, co stoi im na drodze, z Polską na czele. Byliśmy i jesteśmy dla nich jedynie ''przepierzeniem'', jak za Stalina, które należy pokonać albo przynajmniej obejść ''Nord Streamem'', a nie żadnym ''partnerem'' niechby w roli ''juniora''. Dokładnie tak samo rzecz ma się z Niemcami, stąd trzeba kompletnie zgłupieć, aby uważać teraz, iż oni jakoby ''zmądrzeli'' co do Rosji, wyleczywszy się definitywnie ze swego ''wandel durch handel'', akurat kiedy cisną na zbudowanie paneuropejskiego ''grossraumu'' w postaci UE! Znakomicie ów okcydentalny charakter rosyjskiego imperializmu znać po podboju przezeń Kaukazu, jakiemu ton nadawali w znaczącym stopniu tacy ''Słowianie'', co wojenny awanturnik Arnold Zisserman, czy historyk i archeolog Adolf Bergé. Niestety aktywną rolę odgrywali w nim także Polacy, acz przeważnie skundleni, by wymienić choćby Gienricha Butkiewicza - zruszczona forma Henryk Budkiewicz. Polski szlachcic rodem z Grodzieńszczyzny, katolik i zarazem wierny pies cara, nagrodzony przezeń orderem za gorliwość, jaką wykazał się podczas zdobywania Warszawy w trakcie tłumienia Powstania Listopadowego... Czyż może więc dziwić, że jest on autorem planu deportacji miliona kaukaskich muzułmanów, wykoncypowanego jeszcze w latach 70-ych XIX stulecia, a więc na długo przed tym, jak wcielił go w życie Stalin i to na ''nieco skromniejszą'' skalę? Misja niesienia ''cywilizacji białego człowieka'' islamskim ''dzikusom'', jaką w swej imaginacji pełnili Rosjanie, przybrała szczególnie kuriozalną postać, gdy udało im się z wielkim trudem stłumić powstanie Szamila. Zamiast rozstrzelać buntownika po wzięciu do niewoli, jak głośno postulowały ówczesne ''girkiny'', ku ich oburzeniu poczęto obwozić góralskiego ''barbarzyńcę'' po operach i teatrach w całym niemal kraju, z nadzieją uczynienia zeń ''Europejczyka''. Oczywiście przysłowiowe g... to dało, Szamil nie zamierzał wyrzekać się swej muzułmańskiej tożsamości jedynie dlatego, że Moskale postanowili oszołomić go widokiem ulicznych lamp gazowych czy telegrafem, najnowszymi wówczas osiągnięciami technologicznymi. Za to przez cały okres trwania swej ''aksamitnej niewoli'' zamęczał cara petycjami, by ten zezwolił mu na pielgrzymkę do Mekki i w końcu po wielu latach dopiął swego. Znamienne, iż przejrzał go Polak i również jak Budkiewicz carski lojalista, z ruska zwany Pawieł Przecławski, sprawujący funkcję policyjnego ''prystawa'' Szamila i jego rodziny. Wredny góral odpłacił mu się donosem, obsrywając sługusowi kartotekę pomówieniem tegoż o sympatię żywioną jakoby do Powstania Styczniowego, z czego musiał się on później gęsto tłumaczyć przed zwierzchnictwem:) [ chętnych po więcej informacji w owej problematyce odsyłam do tegoż opracowania ].

Na koniec, skoro zaczęliśmy od tematu ukraińskiej kolaboracji z Rosją, jak pokrętny często charakter ona przybierała prowadząc do niespodziewanych bywa rezultatów, na nim też zakończmy. Fox onegdaj, tłumacząc genezę ludobójstwa Polaków dokonanego rękoma Ukraińców w trakcie II wojny światowej, postawił na swym blogu tezę, iż ''Wołyń był terenem głęboko moskalofilskim''. Krytykując przy tym mocno politykę prowadzoną tamże przez przedwojennego wojewodę Józewskiego, wywołując mocny ból zadu w komentarzach u jego współczesnych admiratorów. Obie uwagi znajdują potwierdzenie we ''Wrotach Europy'' - pracy ukraińskiego historyka Serhija Płochija, który z zaskakującą dla patrioty swego kraju szczerością przyznaje: ''W latach poprzedzających I wojnę światową siedliskiem rosyjskiego nacjonalizmu i antysemityzmu stała się wołyńska Ławra Poczajowska. Również na Wołyniu działał najprężniejszy w całym imperium oddział Związku Narodu Rosyjskiego. Członkowie tej organizacji i jej podobnych utrzymywali, że bronią interesów Rosjan [ w przypadku Ukrainy ''Małorosjan'' ] przed obcymi, polskimi i żydowskimi wyzyskiwaczami. Ich propaganda przedstawiała ''cudzoziemców'' jako kapitalistycznych krwiopijców i rewolucyjnych radykałów''. Nie tylko ówczesny Wołyń, ale w ogóle należąca wtedy po większej części do carskiej Rosji Ukraina stanowiła bastion rosyjskiego szowinizmu w jego najbardziej jadowitym, czarnosecinnym wydaniu! Ponownie Płochij: ''W przeprowadzonych na Ukrainie w 1912 r. wyborach do IV Dumy rosyjskie partie nacjonalistyczne uzyskały 70% głosów, co było wynikiem iście oszałamiającym zważywszy, że Rosjanie stanowili niespełna 13% ludności Ukrainy. Większość nie tylko wyborców, ale i tych, którzy uzyskali mandat w wyborach głosząc [ wielkoruskie ] hasła nacjonalistyczne, stanowili etniczni Ukraińcy, tacy jak założyciel Kijowskiego Klubu Rosyjskich Nacjonalistów Anatolij Sawenko. Inny rdzenny Ukrainiec Dymitr Pichno, szefował kijowskiemu oddziałowi Związku Narodu Rosyjskiego [ największej bodaj organizacji ruchu ''Czarnej Sotni'' - przyp. mój ]. Gazeta''Kijowianin'', której był redaktorem, stała się tubą [ wszechrosyjskich ] organizacji nacjonalistycznych''. Upadek caratu i nastanie komunistycznej tyranii w Rosji, bynajmniej nie położyły kresu ochoczej z nią współpracy wielu Ukraińców, tyle że przybrała ona tym razem bolszewicką postać. Nie tylko w kraju, jak mieliśmy okazję przekonać się na wstępie niniejszego tekstu, ale również i zagranicą w czym także przodował Wołyń. Oddajmy znowu głos ukraińskiemu historykowi: ''Nacjonalistyczne i antypolskie poglądy docierały na Wołyń nie tylko z Galicji wraz z członkami OUN, ale też radzieckiej Ukrainy wraz ze zwolennikami Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy [ KPZU ]. Tych drugich było znacznie więcej, niż tych pierwszych. W poł. lat 30-ych KPZU miała ok. 1,6 tys. członków, dwa razy więcej niż OUN. Oba ugrupowania miały do zaoferowania ukraińskim chłopom produkt ideologiczny łączący idee rewolucji społecznej i narodowej. [...] Pomimo prześladowań politycznych rozpętanych przez reżim Stalina w latach 30-ych, w przededniu inwazji sowieckiej na Polskę we wrześniu '39 r. młodzież wołyńska nadal słuchała radzieckiego radia, z nadzieją wyglądając sowieckiej Ukrainy. [...] Mimo wszystkich wysiłków podejmowanych przez Józewskiego, nie udało mu się zapobiec rozprzestrzenianiu się idei nacjonalistycznych na Wołyniu. Jego tolerancyjny stosunek do ukraińskiej tożsamości narodowej i języka przyczynił się do tego, że Wołyń przed rokiem 1914 znajdujący się pod silnym wpływem rosyjskiej myśli imperialnej, stał się twierdzą ukraińskiego nacjonalizmu o silnie antypolskim zabarwieniu''. Myliłby się kto sądząc, że przynajmniej sama Galicja pozostała wolna od moskalofilskich wpływów, bynajmniej. Owszem, w trakcie tzw. ''Wiosny Ludów'' Austriacy kierując się imperialną zasadą ''dziel i rządź'', przeciwstawili zbuntowanym Polakom miejscowych Ukraińców, zwanych jeszcze wówczas Rusinami. Powołana pod ich auspicjami i przewodem grekokatolickich księży ''Główna Rada Ruska'', odpłaciła się Habsburgom deklaracjami lojalistycznej czołobitności. Wszakże kiedy wskutek reformy konstytucyjnej, do której wiedeńscy monarchowie zmuszeni zostali klęską w wojnie z Prusami, Polacy odzyskali dominującą pozycję w Galicji, miejscowi ''Ruteni'' poczuli się zdradzeni. Powszechne rozczarowanie postępowaniem Austrii przyniosło wśród nich narastanie popularności ruchu moskalofilskiego, pod przywództwem również unickiego kapłana Iwana Naumowycza. Apogeum wpływów owej tendencji w Galicji i Bukowinie przypada na trwającą blisko rok okupację przez carską Rosję tychże krain, w triumfalnym dla niej początkowo okresie I wojny światowej. Moskale narzucili swój język w nauczaniu, bezlitośnie rugując ukraiński obecny już tam w wielu szkołach, kiedy jednak przyszło im w końcu salwować się ucieczką przed nacierającymi wojskami Niemiec wilhelmińskich i Austro-Węgier, wraz z nimi zabrały się i rzesze stronników na miejscu. Płochij opisuje to następująco: '',,Wyjechały całe wsie, zabierając ze sobą konie, bydło i wszystko co dało się unieść'' - pisał dziennik ''Kijowska Myśl'' o exodusie moskalofilów. Większość uchodźców znalazła schronienie w Rostowie i dolnym biegu Donu, za etniczną granicą rosyjsko-ukraińską'', czyli dodajmy Kubaniu ogólnie zowiąc. Tłumaczyłoby to, czemuż tamtejsza ludność mimo, iż do dziś posługuje się wyraźnie ''chachłacką'' ruszczyzną, przoduje bodajże w Rosji, jeśli idzie o wsparcie dla agresji zbrojnej przeciw krajowi ich przodków, moskiewskich kolaborantów. Reprezentując wyjątkowo jadowitą miksturę czarnosecinnego, wielkoruskiego szowinizmu i bolszewickich resentymentów, w pozornej tylko kontrze do banderyzmu, gdyż o jednako polakożerczym nastawieniu...

Wobec powyższego, naprawdę trzeba było się postarać, aby nastawić powszechnie Ukraińców przeciw Rosji - i Putin wraz ze ''Z-patridiotami'' sprawili się z tym należycie! Stając się przez to godnymi następcami Ericha Kocha, hitlerowskiego gauleitera Ukrainy, biorąc oczywiście poprawkę na skalę czynionych mordów, póki co przynajmniej o znacznie skromniejszym zasięgu, niż to miało miejsce w trakcie II wojny światowej. Otóż nawet funkcjonariusze nazistowscy szydzili z owego krwawego błazna, że Stalin zarezerwował dlań najwyższe odznaczenie państwowe, gdyż swym zbrodniczym postępowaniem wobec sowieckich Ukraińców, traktowanych przezeń niczym białe ''czarnuchy'' i robocze ''bydło'', udowadniał im sens walki, jaką toczą z Niemcami ich żołnierze i partyzanci. Trudno zresztą było spodziewać się czego innego po przedstawicielu ''frakcji rewolucyjnej'' w NSDAP, sprzymierzonemu za młodu z ''narodowymi bolszewikami'' braćmi Gregorem i Otto Strasserami. Nam zaś Polakom trzeba obecnie zamiast snuć rojenia o ''regionalnej Rzeczpospolitej'' czy ''Międzymorzu'', torpedować bezlitośnie wszelkie próby sojuszu Ukraińców z Rosją, czy też Niemcami, jednako śmiertelnie dla nas groźne. Prędzej z dwojga złego niech czynią to z Anglosasami, zwłaszcza Brytyjczykami w ramach tworzonego obecnie przez nich eurazjatyckiego odpowiednika ''nieformalnego imperium'', jakim władali w Ameryce Łacińskiej XIX wieku. Mimo deklarowanej gromko niepodległości tamtejszych państw dominując wówczas nad nimi kapitałowo i technologicznie, wszakże bez sprawowania bezpośredniej kontroli poza dość incydentalnymi próbami narzucania im swego ''wolnego rynku'' siłą armii i floty. Acz dziś bez mocy, jaką wtedy dysponowali, czego mają pełną świadomość trzeźwo przewidując, iż jedyną szansą dla pozbawionej amerykańskiego wsparcia militarnego Europy na odparcie prawdopodobnej agresji wojennej Rosji, może być tylko przewaga uzyskana w powietrzu głównie za pomocą samolotów bojowych. Bowiem społeczności Zachodu nie są obecnie gotowe do ponoszenia tylu poświęceń, co w trakcie obu wojen światowych a nawet tej, jaka właśnie toczy się na Ukrainie. Nade wszystko jeśli idzie o skalę strat ludzkich i materiałowych, z setkami o ile nie tysiącami już zabitych i rannych niemal każdego dnia. Trzeba więc Europejczykom mocno kombinować w swej obronie, tym bardziej kiedy samych Amerykanów owładnął istny szał ideologiczny po obu stronach politycznej barykady. Co sądzę o stronnikach Trumpa jużem opisał, aczkolwiek na nim samym jeszcze nie kładę całkiem kreski, bo facet jest nieobliczalny i powracając na urząd prezydenta może wywinąć taki numer, że Putina i jego kamandę szlag trafi na miejscu:). Z kolei ekipa Bidena, wraz z całym ugrupowaniem Demokratów, nie są najwidoczniej zdolne do odpuszczenia swej obłędnej polityki migracyjnej, którą rujnują własny kraj. Poza tym wbrew pozorom to nadal partia ''resetu'' z Rosją, stąd dlań poświęcą Ukrainę przy pierwszej nadarzającej się okazji, bez złudzeń. Sami Ukraińcy zapewne to wyczuwają, skoro w imponującym tempie rozbudowują własną bazę zbrojeniową na miejscu. Szczególnie jeśli idzie o drony, niemal już całkiem uniezależniając się od chińskich komponentów, głównie siłami prywatnego biznesu, bo rząd w Kijowie dopiero teraz ruszył się deklarując ustami Zełeńskiego imponujące plany, obaczymy co z tego realnie wyjdzie. W ogóle Ukraina co i Rosja dysponują obecnie bezprecedensowym doświadczeniem, jeśli idzie o prowadzenie walki najnowocześniejszymi technologiami wojny radioelektronicznej, którym nie może poszczycić się bodaj żadna inna armia świata, z USA i Chinami włącznie. Acz zapewne ''specjaliści'' obu mocarstw są obecni po obu stronach konfliktu, co do tego nie można mieć raczej wątpliwości, jednakże to nie oni głównie nabywają tu umiejętności niezbędnych na współczesnym polu boju. Tak czy owak, wojna na Ukrainie jest także naszą Polaków, czy to się komu podoba lub nie, gdyż w przeciwieństwie do wewnątrzsemickiego konfliktu na Bliskim Wschodzie, czy tym bardziej tych w Afryce, toczy się ona już w sąsiedztwie naszego kraju. Poza tym, jak słusznie widzą to Brytole, w przeciwieństwie do tamtych ma potencjał przedzierzgnąć się w globalną rozpierduchę o nieprzewidywalnych konsekwencjach, gdyż zaangażowane są weń otwarcie lub pośrednio największe potęgi świata. Nie jest to bynajmniej problem tylko Putina - lewacka badacz[ka] Marta Żakowska w opracowaniu traktującym o współczesnej lewicy rosyjskiej, przywołuje jakże celną opinię kacapskiego blogera, że gdyby w Rosji panowała prawdziwa demokracja, rosyjskie czołgi już dawno stałyby pod Kijowem [ jeszcze tuż po aneksji Krymu ]! Okrutna prawda bowiem wygląda tak, iż sami Rosjanie są agresywnymi pariasami, których należy potraktować odpowiednio kijem, a jak trzeba to nawet poszczuć wściekłym banderowskim psem [ oczywiście pilnując, by i nas przy okazji nie pokąsał ]. Niestety innego wyjścia my Polacy nie mamy, dopóty przynajmniej nie dochowamy się własnych brutali, na wzór Stefana Czarnieckiego prowadzącego bezlitosną walkę podjazdową tatarskim sposobem. Bez oglądania się jednako na ''białorycerskie'', endeckie pieprzenie o ''syfilizacji judeołacińskiej'' a la Koneczny, co i demoliberalny ''prawoczłowieczyzm'', czy lewacki LGBTarianizm. Nigdy przeto nie wolno nam ulegać zabójczej dla Polski ''turanofobii'' i bredniom o ''przedmurzu Europy'', wiodącym już w przeszłości niejednokrotnie do poronionych sojuszy z Niemcami lub Rosją i w rezultacie upadku Rzeczpospolitej - o tym wszakże inną porą.