sobota, 26 lutego 2022

Spokojnie jak na wojnie.

Miałem nie odnosić się do obecnych dramatycznych wydarzeń za naszą wschodnią granicą, bo właściwie jeśli o mnie idzie temat wyczerpałem już dawno. Dlatego mogę jedynie przypomnieć com pisał choćby ostatnio, lub jeśli kto nie ma ochoty na dłuższą lekturę odsyłam do tekstu Krzysztofa Wojczala, jaki popełnił on na tę okazję. W pełni zgadzam się z jego konkluzją, iż los Polski obecnie rozstrzyga się na Ukrainie [ a nie ''w'' jak chcieliby tego politpoprawni debile ], sam też powtórzę moją tezę, że to nie kwestia żadnych sympatii czy antypatii do chachłów, lecz jeśli kacapy im wpierdolą i my będziemy mieć przesrane. Bowiem skoro z najwyższym trudem udało nam się obronić przed napuszczonymi przez Ruskich paroma tysiącami nachodźców, angażując w tym celu niemal wszystkie swe rezerwy, to co dopiero myśleć o odparciu regularnych sił obcego agresora, rozlokowanych wzdłuż całej naszej wschodniej granicy! Nie łudźmy się, że ''NATO nas wybroni'' ani tym bardziej skurwysyny z UE, które nawet teraz chcą nam dojebać rzekomym ''brakiem praworządności''. I tu właśnie kryje się powód niniejszego tekstu, że jednak zmuszony zostałem poniekąd do zabrania głosu, gdym obaczył fotorelację z demonstracji ''solidarności z walczącą Ukrainą'', jaka miała miejsce dopiero co na kieleckim rynku. Krew mnie normalnie zalała, bowiem zgromadziła ona niemal całą lokalną ''tęczawo-unijną'' menażerię, która jeszcze niedawno ochoczo brała udział w ohydnej nagonce na polskich żołnierzy, broniących naszych granic przed inspirowaną przez Moskwę inwazją nachodźców. A teraz te wynarodowione kurwy mają czelność pomstować na ''agresję Putina na Ukrainę''?!? Niech jeszcze wezmą kredki i coś namalują na chodniku w proteście, Ruscy na pewno się przerażą. Oczywiście jak za parę miesięcy czy najdalej rok, gdy opadnie bitewny kurz Niemcy sfinalizują Nord Stream, wtedy ta sama kanalia równie gorliwie będzie ględzić o ''pojednaniu polsko-rosyjskim'' jak już bywało za Tuska, nie mam co do tego najmniejszych złudzeń. Pierdolę stąd takie gadanie, iż nie czas jakoby wypominać teraz nie tak dawnych przecież przewin, bośmy wszyscy zjednoczeni w obliczu rosyjskiej inwazji na sąsiedni kraj bla bla bla. Nie kurwa!!! - życzę im właśnie, aby gówno jakim obrzucali naszych obrońców kraju wylądowało im na twarzy. Wielce żałuję, iż obecna broń mimo tak oszałamiającego postępu technologicznego, wciąż nie jest na tyle prezycyjna, aby odjebywać wyłącznie podobne ścierwo. Inaczej wypadałoby wręcz życzyć sobie, aby ruskie pociski kierowane wymiotły ten śmieć z naszego terytorium, skoro nie potrafimy sami tego dokonać. Co gorsza, te unijne jełopy nawet gdy kacapskie nuki zaczną spadać im na łeb, nadal będą pierdolić o ''praworządności'' i pedałach, to właśnie przez takich bezmózgich tumanów jesteśmy obecnie jako Polska w przysłowiowej czarnej dupie: bez należytej armii, tajnych służb itp. [ co rzecz jasna nie zdejmuje winy za to również z rządów PiS ]. Jak tylko zajdzie taka potrzeba, to samo towarzycho demonstrujące dziś w obronie Ukrainy, za niedługo zachwalać nam będzie porozumienie Berlina z Moskwą i nasz w nim udział w ramach ''trójkąta kalingradzkiego'' a la Sykulski. Mimo, iż jedyny ''trójkąt'' na jaki możemy jako Polska liczyć wespół z Niemcami i Rosją, to zerżnięcie nas przez oba państwa ''na dwa baty'' i to koncertowo! Co do mnie nie mam najmniejszej ochoty na takowe ''eksperymenty'' z własną obyczajnością, chapiąc ruską knagę jednocześnie z parówą niemieckiego transa w tyłku, wolę już pozostać polityczną ''cnotką-niewyjebką''. Przejdźmy stąd do konkretów, aby nie zarzucono mi gołosłowności, zaznaczę tylko dla porządku, że nie ujawniam tu niczyich prywatnych danych, mowa bowiem o osobach publicznych i znanych nie tylko wśród lokalsów. Oto więc Agata Wojda - obecna ''wiceprezydentynii'' Kielc z ramienia PO, która jako rzeczniczka wojewodziny w okresie pierwszej inwazji nachodźców, beształa miejscową ludność za ''nietolerancję'' z jaką przeciwstawiała się wciskaniu jej przez takich jak ona migrantów z Syrii [ a tak naprawdę połowy świata, w tym krajów nieobjętych konfliktami zbrojnymi ]. Na poniższym zdjęciu -  blondi w szarym płaszczyku, krótko obcięta na ''babochłopa'' jakim w istocie jest, dzierży flagę Ukrainy choć z polską uświadczyć jej trudno, stoi obok Biskupowej z zielonym czubem, jednej z trójcy kieleckich nastojaszczych lesb:

 

Do kompletu ''frakcji nieheteronormatywnej'' w miejscowym PO nie mogło więc zbraknąć Kachny Zapały - karlica w okularach, z szalikiem w kolorach nie pozostawiających złudzeń co do jej orientacji polityczno-seksualnej. Niepokoi tylko, że stoi oddzielnie z Biskupową, a przecież nawet w lokalnej prasie pisano niedawno, iż obie stanowią parę - ? Gejowskie rozwody to prawdziwa plaga społeczna, Ordo Iuris powinno je zakazać:

Czy może więc dziwić obecność na tej paradzie pajaców promotora w PO tak Wojdy jak i Zapały, błazna Artura Gierady? Bowiem typ wygrzewając kadencjami tyłek w Sejmie, zajmował się tak ważkimi dla kraju sprawami jak dopierdalanie się do niegdysiejszej minister edukacji, czy aby poprawnie użyła słów ''polec'' i ''poległy'' w wypowiedzi publicznej, pisząc nawet w tym celu interpelację poselską wraz z podobnymi mu ''geniuszami'' Nitrasem i Pomaską. Nie żartuję bynajmniej, a to i tak nic w porównaniu ze zwalczaniem przezeń ''dyskryminacji religijnej baptystów'', tudzież ''prawicowej indoktrynacji uczniów'', oczywiście nie mogło zbraknąć w zestawie ''mowy nienawiści'' wobec penisosceptyczek jak pomienione wyżej, wreszcie praw rolkarzy. Wszakże blednie to mym zdaniem wobec jego interpelacji sejmowej ws. barszczu Sosnowskiego, normalnie cudo - to ten kermit drugi od lewej patrząc, z flagą Ukrainy a jakże:


Skoro ''lepsiejsze towarzystwo'' się zebrało, takie unijne i otwarte jak odbyt gwiazdy porno, to i musiał ''się'' polansować wraz z nim Marcin Chłodnicki z Lewycy - gogo w płaszczu żigolaka drugi od prawej z kolei, stoi między typem w czapce z ryjem jak ubek, a rurkowcem w bordowej kurtce:


Tutaj zaś z telefonem przy uchu nadaje Arkadiusz Stawicki, wieczny ''człowiek III sektora'' i prounijny oczywiście do rzygu. Na pierwszym planie tuż przed nim, o ile się nie mylę w czapce Bogdan Białek, także pasożyt wypasiony na grantozie, tyle że ten z kolei od ponad 30 lat pieprzy o rzekomym ''pogromie kieleckim'', taki se znalazł szkodnik pomysł na życie:


Do tego jeszcze postępowe ''mohery'' od Hołowni, z logo jego formacji na szalikach i flagach:

 Wszystkim zaś dyryguje [?] jakiś leśny dziadyga:


...i mamy właściwie niemal pełen zestaw lokalnych przegrywów politycznych. Do całości obrazu brakuje jeszcze tylko Maxa Materny, feministy z wyrokiem za znęcanie się nad partnerką, oraz przesławnego antyfiarza Kundzia, o jakim popełniłem onegdaj tekst. Nie chce mi się jednak sprawdzać, czy ten ostatni także potępia gromko Putina, lub na odwrót cieszy zjeba, że Rusek daje odpór wrażym ''imperialistom z NATO''. Zwracam tylko uwagę na marginalną obecność polskich flag w porównaniu z ukraińskimi, a nawet znalazła się jakaś Paktu Północnoatlantyckiego. Obsadzony tym ''tęczawym'' robactwem kielecki ratusz parę miesięcy temu został przez nie podświetlony na zielono, w ramach ''solidarności z matkami i dziećmi'' nachodźców koczujących na polskiej granicy, mimo iż zdecydowana większość z nich to przecież agresywne skurwysyny, nasłane przez Łukaszenkę a de facto Putina. Teraz zaś też same gnidy odstawiają podobny cyrk w barwach narodowych Ukrainy, by zmazać niedawną hańbę jawnego aktu zdrady narodowej i państwowej, jakim w istocie była powyższa akcja, w sytuacji gdy zmagaliśmy się z inspirowanym przez Moskwę atakiem bronią masowej migracji, bo z tym faktycznie mamy tu do czynienia. Moja wściekłość na bezczelność i głupotę miejscowych wynarodowionych kanalii powinna więc być zrozumiała, obelżywe słowa są w tym wypadku jak najbardziej na miejscu, gdyż ordynarność stanowi jedyny adekwatny sposób należytego określenia podobnej bezmyślności. Jeśli któreś z pomienionych bydląt pozwie mnie za to, com tu napisał dowiedzie tym samym, że uderzyłem w sedno, inaczej swołocz nie poczułaby się tak dotkniętą do żywego właściwym jej nazwaniem. W swoim prounijnym zjebstwie oni wszyscy są bowiem co do zasady dokładnie tacy sami jak Putin, podobnie jak tamci dążący do wyrugowania z sąsiedniego kraju nacjonalistów, by zlikwidować sam naród ukraiński jako osobną wobec Rosji zbiorowość w obrębie ''ruskiego miru''. Jedynie dokonuje tego innymi metodami, za pomocą bomb i karabinów a nie promocji pedalstwa i gadaniny o ''wspólnym europejskim domu'', de facto zaś niemieckim. Tarczyński nigdy nie był moim bohaterem i to bardzo, ale to bardzo oględnie zowiąc, świnia miała jednak rację przyznaję wypominając niemieckie obywatelstwo Wencie, obecnemu prezydentowi Kielc. Niczego też nie zmieni, jeśli zastąpi go Wojda, podwieszona pod Czaskosky'ego stojącego na czele proamerykańskiej wprawdzie frakcji w PO, ale LGBTariańskiej na modłę Bidena, Killary czy Obamy. Stawiam jednak, że następcą Wenty na stanowisku włodarza miasta ostanie się Suchański ksywa ''bezpartyjny'', syn PZPR-owca i byłego prezydenta Kielc z ramienia SLD. Bynajmniej nie idzie o brzydkie faktycznie wypominanie mu pochodzenia, lecz wskazanie na jego polityczne i biznesowe zaplecze, jeśli powyższy scenariusz spełni się będziemy mieć już pewność, że Kielce to ''ubeków'' a nie żaden tam ''kleryków'' jak się do dziś bredzi. Zresztą kto powiedział, że ksiądz nie może być wzorcowym ''resortowym patriotą'' PRL-u, jak choćby pederasta w sutannie Jankowski? Przy czym przejęcie ratusza przez Suchańskiego juniora wcale nie musi oznaczać przywrócenia miana honorowych obywateli Kielc ''sowieckim wyzwolicielom'', która to hańba dopiero niedawno została wymazana przez lokalnych radnych. Bowiem w oficjalnej rosyjskiej narracji Putin nie tylko ''denacjonalizuje'' zbrojnie Ukrainę, ale i ją obecnie ''dekomunizuje'' usuwając ''poroniony twór Lenina'', jakim miała być poradziecka ''bratnia'' republika, formalnie tylko odrębna wobec Moskwy. Jak tam będzie tak będzie, w każdym razie obojętnie czy na czele miasta stanie LGBTariańska Wojda, czy też ''bezpartyjny'' jako ''kieleccoki'' mamy przej... No chyba, iż rywalizację o samorządową prezydenturę wygra Mariusz Gosek od Ziobry, albo Marcin Stępniewski z PiS, ale na to bym raczej nie liczył, nie w tak ''czerwonym'' mieście jak Kielce przemalowanym tylko zgodnie z obowiązującą modą na ''tęczawo'', lub w barwach ''jewropejskiego sojuza''. Na pewno alternatywą dla lokalnego układu nie będzie pajac Lewicki, jakiego zapewne wystawi w miejskich wyborach Kucfederacja, typ bowiem robi jedynie za jądro prezesa Janusza, drugim zaś jest Berkovitz i obaj zdolni tylko by klepać bezmyślnie po Korwinie jego wolnorynkowe farmazony, ale bez psychopatycznej charyzmy obleśnego starucha.

Cóż więcej rzec mogę? Wszystkim pedałolibkom z PO, Kucfederacji, od Hołowni czy rozwolnościowego antysystemowego planktonu, jednako dedykuję niniejsze uwagi wypowiedziane nie przez jakowegoś ''czarnosecińca'', lecz rosyjskiego arcyliberała Piotra Struve, członka pierwszego Rządu Tymczasowego po obaleniu caratu. W przeciwieństwie do wielkoruskich nacjonalistów upatrujących głównego wroga w polskiej irredencie, za śmiertelne zagrożenie dla ''ruskiego miru'' uznawał on właśnie ukraiński ruch niepodległościowy. Jak pisał jeszcze w 1912 roku, tuż przed wybuchem I wojny światowej:

''Jeśli ''ukraińska'' myśl inteligencka uderzy w plebejski grunt i rozpali go swą ''ukraińskością,'', doprowadzi to do wielkiego i bezprecedensowego rozbicia narodu rosyjskiego. Wszystkie nasze problemy ''kresowe'' okażą się fraszką w porównaniu z perspektywą takiego rozdwojenia - a jeśli za Małorusami podążą Białorusini - ''roztrojenia'' kultury rosyjskiej''.

- to tak jakby ktoś żywił złudzenia, że liberalna a najlepiej wprost LGBTariańska Rosja będzie dla nas czymś lepszym, niż obecny putinowski reżim otwarcie odwołujący się do imperialnej, szowinistycznej tradycji. Nie, tylko butna gęba Moskala zyska nowe kolory, przemalowana na ''tęczawo'' pozwoli jedynie duraczyć takie bezmyślne bydlęta, jak wyżej opisane. Widać, gdzie Wielkorusów boli najbardziej i o co tak naprawdę walczą - bez Ukrainy a tym bardziej jeszcze Białorusi na powrót staną się peryferią Europy. Bowiem powtórzmy co zostało tu już obszernie opisane: zarówno rodzimi rusofile jak i -fobi jednako nie pojmują czym w istocie jest Rosja. Wrodzy jej posądzają ją jak Koneczny o rzekomą ''azjatyckość'', przed którą mamy jakoby bronić Europy jako jej urojone ''przedmurze''. Z kolei życzliwi Moskalom podkreślają naszą łączność z nimi, a to na gruncie chrześcijaństwa, tudzież słowiańskiego pochodzenia naszych narodów, wreszcie kultury lub postkomunistycznych resentymentów, wedle uznania. Tymczasem jedni jak i drudzy ślepi są na fakt, że Rosja stanowi śmiertelne zagrożenie dla Polski właśnie dlatego, że jest częścią Europy a nie Azji, i to ona a nie my pełni rolę ''przedmurza Zachodu''! Moskwa narodziła się bowiem jako państwo na wschodniej rubieży Okcydentu, dążąc od początku do przebicia się ku jego centrum, wyzbywając swego peryferyjnego statusu. Sęk w tym, że na drodze do upragnionego celu stała jej nade wszystko wielonarodowa Rzeczpospolita, której zwornikiem była Polska. Dlatego jak kapitalnie ujął to nasz polityczny narodowy geniusz Mochnacki: ''póki Moskwa w Europie, nie masz Polski całej i niepodległej'' - otóż to! Dziś agresja moskiewska nie zagraża nam jak dotąd tyle przez tradycyjny zabór terytorialny, co całkowite ubezwłasnowolnienie polityczne i nade wszystko gospodarcze, gdzie presja militarna jest tylko środkiem do tego celu. Jeśli dojdzie do realizacji takowego fatalnego dla nas scenariusza, naprawdę staniemy się ''niemiecko-rosyjskim kondominium pod żydowskim zarządem powierniczym'', a te wynarodowione głupie dziwki pomstujące dziś na Putina, będą równie gorliwie piać peany na cześć pospólnego dymania nas przez Berlin i Moskwę. Dlatego sram na nich i mogę być w ich oczach ''ruskim agentem'', proszę bardzo - ze strony takich kanalii inwektywa to jak komplement. Szpionem stałby się w ich oczach na pewno Piłsudski, który dosadnie jak to on podsumowywał podobną swołocz, że ''potrafi jedynie włazić w dupę Zachodowi a nawet Murzynom i być w ich dupach obsrywaną''. Tymczasem trzeźwo perorował, że nasza Polaków siła jest na Wschodzie, tym najbliższym nam przede wszystkim obejmującym Ukrainę właśnie, Białoruś i Bałtów, ale sięgając też wgłąb Eurazji aż po jej kraniec. Patrz choćby jego owocną współpracę z japońskim wywiadem wojskowym, czy udział wielu Tatarów i ''Kaukazczyków'' w ruchu prometejskim, któremu patronował a jakiego współczesną postacią stałby się postulowany przeze mnie od dawna rzeczywiście polski eurazjatyzm. Nie pojmą wszakże jego potrzeby polityczni kastraci, wyżywający się w groteskowych protestach jak powyższy, potrafiący jedynie wieszać się u cudzych klamek a to Berlina, Brukseli, Waszyngtonu czy Tel Awiwu, gdyby zaś przyszło co do czego to i bez większego trudu również Moskwy. Niech no tylko przyjdzie odpowiedni prikaz wraz z sutym przelewem od ''centrum organizacji pozarządowych'', a będą ujadać równie głośno za tym, przeciwko czemu dopiero co gardłowali, czegóż się jednak spodziewać po urodzonych dziwkach, skoro taka już ich sucza natura. I nie idzie w kontrze o żaden wyimaginowany ''polski imperializm'', bowiem jakeśmy tu już onegdaj wykazywali za polskimi historykami H. Litwinem i Z. Anusikiem, przed wybuchem powstania Chmielnickiego na Kijowszczyźnie, obszarze rdzeniowym obecnej Ukrainy, polski szlachcic bywał co najwyżej klientem rusińskiego kniazia, taki to ''kolonializm'' odchodził w dawnej Rzeczpospolitej. Podobnie postawa dystansu do teraźniejszego Okcydentu i jego cichego sojuszu z Rosją, nie oznacza zaraz totalnego odrzucenia Ameryki, nie kiedy dziś dominujący w niej dotąd element zachodnioeuropejski słabnie wyraźnie na rzecz latynoamerykańskiego i azjatyckiego, w mniejszym stopniu afrykańskiego. Przytoczyć wypada dłuższy cytat z pracy Wojciecha Zajączkowskiego ''Rosja i narody'', z której to zaczerpnąłem powyższą wypowiedź Struvego. I to właśnie dlatego, że jej autor był doradcą Tuska, a dziś pełni funkcję ambasadora RP w Chinach z mianowania PiS, choć pewnie ani PO ani też Kaczyński nie mieli wiele do gadania, jeśli idzie o jego nominację... Facet bowiem wyznaje się na rzeczy przyznajmy, gdy opisując Rosję z perspektywy podbitych przez nią pozaeropejskich ludów i ras, czyni następujące trzeźwe uwagi:

''O powodzeniu Rosjan zadecydowała nie pojedyncza bitwa czy nawet wojna, ale przewaga cywilizacyjna nad tradycyjnymi  konkurentami stepowymi, ta zaś wynikała ze związków Rosji z Europą. Nie ma w tym momencie znaczenia, jak będziemy owe związki określać - ''obecność w Europie'', na jej ''peryferiach'' czy jako ''bliskie sąsiedztwo'' - istotne jest to, że Moskwa systematycznie korzystała ze zdobyczy technicznych świata zachodniego, które dały Europie poczynając od XVI wieku pozycję uprzywilejowaną wobec wszystkich społeczeństw nieeuropejskich. Muszkiety, armaty, nowoczesne statki, sztuka fortyfikacyjna, kolej żelazna i wiele innych wynalazków umożliwiły pierwsze w dziejach, trwałe scalenie stepowej i niestepowej części Eurazji.  Sprzężone to było z eksploatacją bogactw naturalnych, jakimi hojnie została ona obdarzona przez naturę. Kopalnie węgla i rud metali, zakłady metalurgiczne - stały się trwałym elementem ekspansji rosyjskiej aż po czasy sowieckie. Takimi narzędziami nie dysponował na tak duża skalę żaden z carskich poprzedników - ani Czyngiz Chan, ani Tamerlan, nie wspominając o wcześniejszych władcach. Bez Europy powstanie Imperium Rosyjskiego nie byłoby możliwe. Paradoksalnie jednak potęga państwa rosyjskiego powstałego przy zastosowaniu wynalazków  europejskich była tak duża, a jego położenie geograficzne i tradycje tak różnorodne, że pełne zrośnięcie z Zachodem okazało się nierealne. Owo wewnętrzne rozdarcie miało stać się jedną z cech Imperium, początkowo nieuświadamianą, później - szeroko dyskutowaną, wręcz jako jeden z symbolicznych toposów kultury rosyjskiej.''

- i o to właśnie Rosja tak dziko obecnie walczy: o dostęp do nowoczesnych technologii. Bez nich bowiem nie może pełnić podstawowej dla siebie roli - potęgi kolonizatorskiej wobec nieeuropejskich ludów Eurazji. Te zaś choć ujarzmiane przez nią, samą swą obecnością w takiej masie oddziaływały siłą rzeczy na agresorów, choć nie w sposób jaki zwykle to nad Wisłą postrzegamy. Niezależnie nawet od tego, że Moskwa podlegała wcześniej bezwzględnie Mongołom, fakt ich wpływu na nią jest niewątpliwy, czy raczej pozostających w służbie Czyngizydów chińskich urzędników, bowiem to oni opracowali tak naprawdę system podatkowej eksploatacji ziem ruskich i nadawania władającym nimi książętom chańskiego ''jarłyku''. Jednak jak przyznawał to liberalny rosyjski imperialista Puszkin: ''Tatarzy [ tj. Mongołowie ] nie byli podobni do Maurów. Zdobywszy Rosję, nie podarowali jej ani algebry, ani Arystotelesa.'' Dlatego z braku alternatywy cywilizacyjnej, Moskwa zachowała swe związki z Europą poprzez prawosławne Bizancjum [ wiem, że Koneczny uważał inaczej, ale właśnie dlatego chuj z nim ], co po nawróceniu na islam chanów Złotej Ordy nabrało z czasem charakteru starcia władców Rosji z ''orientalnym barbarzyństwem''. Takie w istocie piętno nosiły podboje Iwana Groźnego i jego następców z perspektywy Azji, możliwe dzięki protekcji caratu dla licznie napływających z Zachodu od co najmniej XVI wieku do kraju najemników, kupców i wnoszonych przez nich kapitałów oraz technologii, by wymienić wspomnianych w poprzednim wpisie Holendrów. Czynnik zachodni więc nadał Rosji imperialnego rozmachu, uosabiając jej agresywny ekspansjonizm, a nie mongolskie dziedzictwo jak zwykliśmy to w Polsce mniemać. Do dziś stąd biorą się nasze złudzenia co do ''liberalnej, proeuropejskiej Rosji'', doskonale znać je po micie dekabrystów wśród polskich romantyków, uległ mu nawet tak trzeźwy politycznie Mochnacki. Tymczasem jak przypomina Zajączkowski, czołowy przedstawiciel tejże antycarskiej konspiracji:

''pułkownik Paweł Pestel, syn generał-gubernatora syberyjskiego, utalentowany oficer i demokrata, jeden z przywódców Związku Południowego, tajnej organizacji spiskowej stawiającej sobie za cel zmianę ustroju Rosji. W swej Rosyjskiej prawdzie, będącej czymś pomiędzy wizją polityczną przyszłej Rosji a projektem jej konstytucji, nakreślił obraz państwa scentralizowanego i unitarnego, republiki [ a tak naprawdę totalitarnej demokracji ] w której religią panującą byłoby prawosławie, językiem urzędowym zaś rosyjski, gdzie Żydzi musieliby zasymilować się lub emigrować, natomiast górali kaukaskich czekałaby deportacja na rosyjskie równiny.''

Gdyby więc obalenie caratu w jego wykonaniu powiodło się, ten zapatrzony w jakobińską Francję rewolucjonista urządziłby polskim powstańcom drugą rzeź wandejską, krwawe ludobójstwo przekraczające okrucieństwem wszystkie bestialstwa wyrządzone nam w dziejach przez ''mongolskie'' jakoby samodzierżawie. Warto pamiętać o tym, gdyby kremlowskie elity władzy wymieniły kiedy Putina na Nawalnego czy co nie daj inszą Ksenię Sobczak, bo wtedy dopiero mielibyśmy problem, jeśli LGBTarianie dorwaliby się do władzy w Rosji... Żadną miarą nie można by o nich mówić jako o błaznach, w typie pomienionej na wstępie ''frakcji nieheteronormatywnej'' w kieleckim PO, czy pajacach od Hołowni, nie  wspominając już o korwinowych Kucfederatach.

Teraz mogę to już rzec na spokojnie, bo jak na wojnie, bez obawy nazwania z tego tytułu ''szaleńcem'' i ''podżegaczem wojennym'', że istotą postulowanego przeze mnie od ponad dekady polskiego eurazjatyzmu, od samego początku była konfrontacja z Rosją. W tym właśnie biorą początek moje ataki na liberalizm, który swym indywidualizmem osłabia wydatnie możliwości zbrojnej mobilizacji narodu i państwa polskiego, wobec agresji Moskwy. Ruskie nuki mają bowiem gdzieś to, za co się pojedynczy mieszkaniec naszego kraju uważa, obojętnie czy ''obywatela świata'', ''unijczyka'' czy inszego ''bezpaństwowca''. Oczywiście to bardzo wygodne dla tych, którzy będą je nam posyłać na łeb o ile Ukraińcy przegrają sromotnie obecną konfrontację, bowiem oszczędzi im zachodu i to dosłownie. Tylko bez pieprzenia w kontrze liberalnych  farmazonów, że Korwin przecież zawsze opowiadał się za silną armią z naszych podatków, a nie marnowaniem ich na ''socjalne rozdawnictwo'', zaś nie kto inny co sam Mises popierał przymusowy pobór do wojska, czego dowiedliśmy w poprzednim tekście przytaczając na koniec odpowiedni ustęp z ''Ludzkiego działania''. Nie ma to żadnego znaczenia, gdyż w liberalnym paradygmacie armia stanowi tak naprawdę ''ciało obce'', by nie rzec wprost wrzód na organizmie społeczeństwa, którego byt opierać się ma na rzekomo ''pokojowej'' wymianie rynkowej. Pasuje on znakomicie anglosaskim mocarstwom morskim, których wojskowość ograniczona jest zwykle do sił ekspedycyjnych, ale nie państwom jak Polska zmuszonym sąsiadować na lądzie z takim monstrum jak Rosja, gdzie wojna mobilizuje całe społeczeństwo, nie tylko armię i tajne służby, lecz także cywilną administrację i ogół narodu. Moskwa bowiem, choć z zasady stanowi europejskie i okcydentalne imperium, przejęła jednak w konfrontacji ze stepowymi ludami ich znakomitą logistykę, gdyż to tylko nam jako osiadłym społecznościom koczownicy kojarzą się zwykle z prymitywnymi bandytami i pasożytami, snującymi się chaotycznie po pustkowiach. Tymczasem podstawowy dla poruszania się po nich środek transportu jakim jest koń, nie przetrwa na dłuższą metę bez wody, tym bardziej stada zwierząt z hodowli których ci rzekomi barbarzyńcy żyją, wymaga to więc od nich intuicyjnej niemalże znajomości położenia możliwie blisko źródeł, oraz karmy dla bydląt. Wobec rzadkości potrzebnych dla utrzymania się w tych surowych warunkach zasobów, nie dziwi brutalność konkurencji o nie jaką rodzi pomiędzy poszczególnymi klanami i plemionami, zamieszkującymi do dziś tereny Wielkiego Stepu. Narzuca im ona brutalnie wymóg militarnej struktury społecznej, iście ''totalnej mobilizacji'' i podporządkowania władzy obranych przez siebie chanów, jakby stepowych dyktatorów ustanowionych dla pokonania swych wrogów. Rzecz więc nie w prymitywnym kulcie siły, a logistyce, strategii i organizacji powtarzam. Scalenie w jedno instynktownego zmysłu kompleksowego porządkowania ogromnych przestrzeni, z ''dzikim'' jedynie z pozoru agresywnym ekspansjonizmem, dało w efekcie fenomen imperiów Czyngiz-chana a później i Tamerlana. Nade wszystko zaś triumf Rosji łączącej technologiczne osiągnięcia zachodnioeuropejskiej cywilizacji z azjatycką strategią, dalekosiężnym planowaniem tak charakterystycznym dla ludów stepowych, bo wymuszonym poniekąd przez same okoliczności w jakich przyszło im żyć. Jedynie w tym sensie można mówić o Moskwie jako ''mongolskim imperium'', a nie ględzić wciąż za Konecznym o ''turańskiej dziczy'' i podobne brednie. Tym bardziej więc dziwi dotychczasowy przebieg kampanii wojennej na Ukrainie, sprawiającej nieodparte wrażenie jakby robionej od niechcenia co słusznie zauważył Fox, by nie rzec wprost ''na odp***dol się''. Daleki jestem od peanów na cześć rzekomo ''niezwyciężonych'' krasnoarmiejsców, niemniej Rosjanie nieraz udowodniali w przeszłości jak i dość niedawno, że potrafią całkiem sprawnie organizować sobie pole walki. Tymczasem póki co na szczęście dla Ukraińców, wojna wytoczona im przez Moskwę przypomina bardziej makabryczny spektakl na żywo, z autentycznymi ofiarami dla nadania mu dramatyzmu, wszakże daleko mu do pełnoskalowej inwazji. Nie mówię tu bynajmniej o ''nuklearnej apokalipsie'' jaką idiotycznie nas się straszy, tylko użyciu wszystkich potrzebnych do tego sił wojskowych, uderzenie z całym impetem a nie militarną fuszerkę jaką na razie odstawiają Rosjanie. Bardzo dobrze zresztą, o co jednak idzie naprawdę dowiemy się dopiero wraz z rozwojem wydarzeń, o ile w ogóle stąd mamy jeszcze czas, by zająć się na poważnie sobą, a przynajmniej o tym pomyśleć jak należy.

Postawmy więc sprawę jasno: jeśli Polska nie stanie się jedną wielką eurazjatycką ordą, nie ma najmniejszych szans w konfrontacji z Rosją. Liberalne farmazony jakie zwykle jej przeciwstawiamy, działają tylko demobilizująco na i tak już rozbite mocno społeczeństwo. Organizację bowiem można pokonać jedynie inną organizacją, opartą na konkurencyjnym modelu republikańskiej, wolnościowej przeto dyktatury. Niestety nie dostrzegam niczego takiego w naszym spedalonym na ''tęczawo'' społeczeństwie, gremialnie zapatrzonym ślepo w urojony przez nie Zachód. Nie idzie o to, by w kontrze rzucać się w objęcia ''matuszki Rassiji'', w istocie potwornej wprost kostuchy, tylko przestać wreszcie powielać tępo rozwiązania ustrojowe rodem z krajów Okcydentu, które tam może i pasują, lecz w naszych warunkach okazują się wręcz zabójcze. Przekreślają bowiem jakiekolwiek szanse w starciu z sąsiednim mocarstwem, wrogim żywotnym polskim interesom. Żałość wprost ogarnia przy lekturze zalewających krajowy internet komentarzy na temat rosyjskiej agresji na Ukrainę. Wyziera z nich bowiem totalne niezrozumienie polityki prowadzonej przez Putina, czego wyrazem te wszystkie durne opinie jakoby on ''zwariował''. Znać po tym mentalność umysłowych karłów, niestety dość typową dla nas Polaków, kolejny raz odbierających dziejową lekcję pokory, jak zwykle bezskutecznie. Nie mówię o skompromitowanym całkiem [nie]''realizmie'' a la Studnicki czy Cat-Mackiewicz i tym podobne polityczne przegrywy, tylko cholernym zdziwieniu matołów robiących tu za ''ekspertów'' i ''geostrategów'', że nie liczą się frazesy o ''wolności'' i ''europejskich wartościach'', ale kto z kim prowadzi interesy a także ile ma dywizji oraz banków. Jedyne co mają do zaproponowania w kontrze to jałowe oburzenie i histerie, tudzież patriotyczne wzmożenie u co poniektórych, albo liberalne ''prawoczłowiecze'' farmazony. Dugin jest stanowczo przeceniany w Polsce jak to onegdaj już opisałem, niemniej w sprawie rosyjskiej inwazji mówi całkiem do rzeczy, rzecz jasna z perspektywy własnego kraju. Otóż wedle niego, dla dobra ''ruskiego miru'' trzeba skończyć wreszcie z fikcją ukraińskiej państwowości, która za przywódców obiera sobie tylko jakichś błaznów. Przy czym niczego nie zmienia w ogólnym obrazie rzeczy, czy mamy do czynienia z autentyczną wojną na całego, albo raczej potężną dezinformacją dla której uwiarygodnienia naprawdę zabija się ludzi, bo tak czy siak mowa o agresji na obce państwo, by położyć mu kres w imię wielkoruskiej manii wielkości. Niech nas nie zmyli jednak, co ten stary moskiewski agent prawi na temat wsparcia polityki Kremla ze strony Chin czy Iranu, stawką w grze jest bowiem status Rosji jako mocarstwa europejskiego i to nawet jeśli główne jej zasoby tkwią w Azji. Wszakże występuje ona tam jako potęga kolonizatorska na modłę okcydentalną, a nie rzeczywiście rodzimy gracz, owszem przyswajając strategiczny geniusz stepowych koczowników, lecz zachowując swoją europejską z ducha odmienność. Dramatycznym tego wyrazem było prawdziwe ludobójstwo, jakiego stalinowskie ZSRR dopuściło się na kazachskich nomadach w trakcie przymusowej ich kolektywizacji, nie pierwszy zresztą raz Kreml brał w ten sposób surowy odwet na niegdysiejszych azjatyckich najeźdźcach. Znamienne, że w opinii Dugina i podobnych mu Moskali, Ukraińcy to duże dzieci jakie ''nie umieją w państwo'' - dobrze, byśmy także wzięli sobie to do serca, gdy przyjdzie im ochota i nas brutalnie przetestować na okoliczność posiadania własnego o nazwie III RP. Nie trzeba na to zaboru terytorium, wystarczy zaprowadzić na jego terenie totalny chaos, rozstrój społeczny i polityczny nie mówiąc już o ekonomii, elementarnej infrastrukturze usługowej etc. Jako ''ruski agent'' wpływu opowiadam się stąd za dogadaniem zawczasu z Putinem, dlatego wielce ubolewam, iż nie posiadamy odpowiednich narzędzi dialogu z Rosją takich jak rakiety balistyczne... Tudzież odpowiednia ilość czołgów, samolotów i helikopterów bojowych, dział przeciwpancernych itd., bo tylko z takim przekazem można dotrzeć do kacapów, innego języka jak siły oni nie pojmują. Nie mam złudzeń wszakże, iż polska opinia publiczna zamiast otrzeźwieć, po staremu sadzić będzie liberalne lub lewicowe farmazony o ''praworządności'', czy też ''ograniczonym rządzie'' nie wspominając już o ''niebinarnych płciowo osobowiszczach''. Nawet kiedy moskiewskie nuki poczną w końcu spadać naszym mądralom na ich zakute łby, aż im je urwą i bez żalu z mej strony - doprawdy nie płakałbym, gdyby ruska rakieta pierdolnęła w sam środek towarzystwa zgromadzonego na kieleckim rynku, którego to facjaty umieściłem na wstępie. Przynajmniej trochę by wywietrzało od ideologicznego smrodu, wytwarzanego przez ''unijczyków'' i LGBTarian nad Wisłą. Dlatego nie ma racji niestety Tomasz Teluk, gdy pisze na TT skądinąd słusznie, że ''gdy wybucha wojna wycofują się wirusy, klimat się wyrównuje [i] wszyscy znowu mają dwie płcie''. Tudzież kiedy szydzi, iż ''UE domaga się od donieckich ''respublik'' natychmiastowego przestrzegania limitów emisji, zaprowadzenia paszportów covidowych oraz możliwości wyboru płci w przedszkolach - w przeciwnym wypadku będzie wielce niepocieszona''. Owszem, to wszystko prawda i trafnie konstatuje, że ''światowi przywódcy i wszyscy liderzy opinii, którzy przekonywali, iż największe zagrożenie to nie Rosja, Chiny, a globalne ocieplenie, transfobia, katar i misgenderowanie, właśnie zbankrutowali''. Tyle że to niczego tych idiotów nie uczy i nadal pieprzą jak nakręceni o ''walce z ociepleniem klimatu'', będzie tak nawet kiedy Putin lub ktoś w podobie wyciągnie im stołek spod tyłka!

Pora więc byśmy w Polsce uświadomili sobie w kontrze, że orientalne dziedzictwo jest też naszym, bowiem dalecy prehistoryczni jeszcze przodkowie Polaków przywędrowali nad Wisłę właśnie z tychże bezkresnych stepów, jak okazują to dowodnie najnowsze badania genetyczne rodzimej populacji. Trzonem jej są Bałto-Słowianie, którzy stanowią rasę wschodnią tak więc można bez przesady rzec, iż eurazjatyzm mamy dosłownie we krwi. Dlatego pewnie polska kawaleria tak dobrze radziła sobie na polu walki podczas hitlerowskiej agresji we wrześniu '39 roku, wbrew popularnemu niestety do dziś mitowi. Nikt z ułanów bowiem nie szedł z ''szabelkami na czołgi'', tylko zachodząc je od tyłu strzelał z lekkich dział i ciężkich karabinów Niemcom w plecy. Tak, polska kawaleria walczyła ''niehonorowo'' iście tatarskim sposobem, i przeto skutecznie, to tylko komuna później dorobiła jej gębę wielkopańskich idiotów, powielając wymysły goebbelsowskiej propagandy. Zamiast rzekomych szarż tuż pod lufy czołgów, wrześniowi ułani woleli urządzać nocne zasadzki na śpiących Szkopów, masakrując ich znienacka ogniem karabinów maszynowych i dopiero później szlachtując spanikowanych szablami, tudzież nadziewając na lance. Oczywiście samo to bez wsparcia lotnictwa i odpowiedniej liczby broni pancernej nie mogło wiele zdziałać, zmieniając stan ogólnej klęski, niemniej jednak niech nikt mi nie pieprzy o ''wymachiwaniu szabelką'' bo zajebę! Tylko autentyczny cuchnący ruski onuc, lub folksdojcz może tak pierdolić, lepiej wpierw douczy się toto czegoś o sztuce walki polską szablą, żywego symbolu rodzimego eurazjatyzmu łączącego w sobie elementy zachodnioeuropejskie ze wschodnimi. Jeśli i my dziś nie dokonamy podobnej fuzji kulturowej i technologicznej, cywilizacyjnej wręcz, nie przetrwamy na dłuższą metę, o perspektywach rozwoju już nie wspominając. Rzeczpospolita musi więc pojednać swój łaciński republikanizm i jego ''wolnościowy autorytaryzm'', z logistycznymi uzdolnieniami koczowniczych nacji do których należymy nie mając o tym zwykle pojęcia i wypierając histerycznie ten fakt. Mowa tu o pewnym modelu politycznymi i społecznym, a nie pozowaniu na jakowyś sarmacki ''czerep rubaszny'' a la Komuda, co jako cham z urodzenia dumny ze swych plebejskich korzeni serdecznie chromolę. Dla ''unijczyków'' jak opisani na wstępie jestem eurazjatyckim barbarzyńcą, istnym ''Hunem'' i bardzo dobrze, rzecz jasna nie oznacza to również, iż zamiaruję w kontrze pajacować na koniku, bo spadłbym natychmiast z siodła na mordę:))). Nie marzę bynajmniej, aby gnać po stepie szerokim na co mam głęboko wyjebane, idzie mi o samą esencję nomadyzmu jak i łacińskiego republikanizmu, obu istotowych dla polskiego ''Króla Ducha'', dlatego też nie żywię ochoty stroić się w togę rzymskiego obywatela. Tak to tutaj zostawiam jako mój ''testament polityczny'', co nie oznacza wcale abym zamierzał umierać, a jedynie jest zamknięciem z mej strony tematu palącej potrzeby rodzimego eurazjatyzmu. Bez głębszej też wiary na zrozumienie, a tym bardziej wcielenie takowego projektu w życie, choć przyjemnie byłoby się rozczarować jeśli o to idzie. Właściwie jedyny sens publikowania tego jaki widzę, to wydatne ukazanie w jakim szambie tkwimy, gdy mowa o stanie państwa oraz narodu, zamiast nędznego oszukiwania się jak pomienione na początku kieleckie szkodniki, ''tęczawe'' i prounijne ludzkie robactwo, chociaż tyle. Nie znajduję równie obelżywych słów, by oddać bezmiar post-człowieczej nędzy jaką sobą reprezentuje ta hołota o miedzianych czołach i brązowych od wtykania w cudzą dupę nosach. Trzeba mieć zawartość koszarowej latryny zamiast mózgu, by jak oni po tym, gdy dopiero co faktycznie wspierali chcąc czy nie ruską inwazję nachodźcami na Polskę, teraz pomstować gromko na zbrojny zabór Ukrainy przez Moskwę! Nie żywię więc złudzeń powtarzam, że gdy tylko przyjdzie odpowiedni prikaz z brukselskiej centrali, wraz z przelewem na konto ''fundacji'' zwalczającej ''wykluczenie menstruacyjne'' itp. bzdury, cała ferajna równie gorliwie zachwalać będzie niemiecko-rosyjskie partnerstwo, w ramach jednego wielkiego sojuza ''od Atlantyku po Pacyfik'' [ skądinąd ulubiony koncept ojca premiera Morawieckiego, tak przypominam ]. Jakie to jednak szczęście, że nie zaliczam się do stada podobnych bydląt, ani nigdy mnie w nim nie uświadczysz, czego i życzę czytelnikom, o ile w ogóle jacyś tutaj dotrwali.

sobota, 19 lutego 2022

''Wojna i pokój'' wedle MiseSSa.

Zamierzałem dokonać szybkiej merytorycznej siekierezady zarąbując aksjomaty misesologii, jednak widzę już, że nie sposób będzie za jednym cięciem zarżnąć tą blisko 700-stronicową kobyłę jaką jest ''Ludzkie działanie''. Nie kryję, że po jego lekturze czuję się jakbym przetykał rurę w ''Czajce'', wiedziałem wprawdzie, iż to gówno dla intelektualnych ameb, nie sądziłem jednak przyznaję, że aż takie. Co innego bowiem znać podstawy doktryny z omówień wyznawców, tudzież wyrywkowej lektury pomniejszych tekstów ''mistrza'', jak ''Liberalizm w tradycji klasycznej'' itp. Czym innym zaś kompleksowe studium jego ''opus magnum'' aż rojącego się od absurdów, gdzie co i rusz Mises robi kurwę z logiki przecząc często na tej samej stronicy temu, co wyraził zaledwie parę akapitów wcześniej. Poczynając od kwestii, że jest to w zamierzeniu traktat o ''ludzkim działaniu'' w którym tak naprawdę nic o nim nie ma, a jedynie jakim się ono jawi w umyśle człowieka, konkretnie zaś samego Misesa. Zagadnienie owo jest jednak na tyle obszerne, iż wymaga osobnego omówienia, stąd dziś zajmę się wyłącznie jego wywodami o jakoby pokojowej naturze ekonomii, zawartych w końcowych partiach jego dzieła a konkretnie rozdz. XXXIV ''Hjuman Akszyn'' [ dalej w tekście jako ''LD'' ]. Bowiem w aktualnym kontekście tyrady Misesa przeciwko bezsensowi wojny brzmią wyjątkowo humorystycznie, by nie rzec wprost groteskowo. Otóż winę za wybuch morderczych konfliktów między mocarstwami ponosi dlań, jakże by inaczej, interwencjonizm państwowy w pokojową rzekomo, opartą na wzajemnej wymianie dóbr i usług ekonomię! Bodaj większej głupoty trudno szukać - nic bowiem tak nie dzieli ludzi, jak podział zysków ze wspólnych interesów, nawet waśnie rodzinne i narodowe czy polityczne nie są w stanie równie rozpalać namiętności, co właśnie kasa i osobista korzyść na względzie. Wspólny interes tak między państwami jak jednostkami rodzi raczej patologiczną więź, opisywaną ambiwalentnymi pojęciami hassliebe, czy też love/hate, jak tkwiące obecnie w klinczu USA i Chiny, czy onegdaj Niemcy i Rosja. Przed wybuchem obu wojen światowych wymiana gospodarcza między europejskimi mocarstwami wprost kwitła, co wcale nie przeszkodziło im rzucić się sobie do gardeł, a wręcz je ku temu popchnęło. Głoszący ''swobodę handlu'' Anglosasi pojmowali bowiem dobrze, iż nie sposób na drodze pokojowej presji ekonomicznej, powstrzymać rosnącą gwałtownie u boku potęgę przemysłową i militarną Niemiec. Lada moment mogła ona stąd zdominować całą Europę, a nawet serio przedsiębrała ekspansję wgłąb Azji, śmiertelnie tym zagrażając ówczesnym brytyjskim i francuskim koloniom, oraz samej Rosji tak carskiej jak i sowieckiej. Mises ślepy jest też na fakt, iż tak wychwalana przezeń za leseferyzm szkoła manchesterska, stanowiła ideologiczne uzasadnienie brytyjskiego imperializmu ekonomicznego. Hasła ''wolnego handlu'' miały tu służyć jedynie za taran łamiący bariery dla ekspansji angielskiego handlu i przemysłu, a póki wyspiarze dysponowali miażdżącą wprost przewagą gospodarczą i finansową nad rywalami, nie musieli obawiać się obcej konkurencji na własnym terenie. Wystarczyło jednak tylko, że poczęli tracić prymat na rzecz wspomnianych wilhelmińskich Niemiec, i oto nagle ''leseferystyczne'' dotąd brytyjskie elity, ''cudownie'' jęły nawracać się na ''socjalizm fabiański'':))). Poza tym cały ten ''manchesteryzm'' narodził się w łonie imperium, ustanowionego nie wskutek ''pokojowej ekspansji handlowej'', lecz brutalnych militarnych podbojów, których wynikiem były masowe zbrodnie a nawet bywało ludobójstwo. Dopiero Niemcy hitlerowskie i sowiecka Rosja oraz komunistyczne Chiny prześcignęły je skalą i okrucieństwem - ostatecznie obozy koncentracyjne to brytyjski wynalazek. Aktywną rolę w ekspansji odgrywały zwłaszcza angielskie kompanie handlowe, czyli kapitalistyczne korporacje swoich czasów i ich prywatne armie, co stanowi do dziś typowy dla Anglosasów sposób toczenia wojen. Dynamiczny rozwój przędzalni w Manchesterze napędzał zaś barbarzyński proceder eksploatacji niewolniczej siły roboczej po drugiej stronie oceanu, biznesu plantacyjnego na Południu USA przeżywającego okres największej hossy w ostatnich dekadach swego istnienia. Przypomnę, bo nigdy dość, że Murzyni stanowili tam prywatną własność białych w zdecydowanej większości przedsiębiorców, gdyż libki pokroju Misesa uporczywie nie chcą uznać faktu, iż kapitał ma nie tylko narodowość, ale i rasę. W tym wypadku mowa głównie o Anglosasach, aczkolwiek z niemałym udziałem innych nacji, w tym również tej ''wybranej'' - patrz jeden z przywódców Konfederacji Judah Benjamin. Ba: zdarzali się nawet czarni właściciele innych Murzynów, co wszakże nie przełamywało hegemonii ludzi określonego koloru skóry i pochodzenia wśród plantatorów. Socjaluchy zresztą także niechętnie to przyznają, a nie kto inny co sam Marks wysławiał wręcz instytucję niewolnictwa jako ''konieczną ekonomicznie'', bo też i bez surowca w postaci bawełny sprowadzanej z południowych stanów Ameryki, trudno wyobrazić sobie ówczesną potęgę brytyjskiego przemysłu tekstylnego. Fakt, iż rujnował on tradycyjnie rozwinięte w Indiach warsztaty produkujące dotąd masowo tkaniny, Karola już bynajmniej nie bolał, skoro sławił otwarcie na łamach prasy angielski kolonializm, jako nieświadomie swych prawdziwych celów narzędzie ''dziejowego postępu'' i cywilizowania ''barbarzyńskich'' dlań Hindusów. 

Doprawdy nie pojmuję jak infantylnym zjebem trzeba być, aby jak Mises głosić, że jak tylko zniknie interwencjonizm państwa w gospodarkę, przestanie mieć też sens szowinizm narodowy i imperializm, a swoboda handlu i migracji zapewni powszechny pokój. Dzisiaj widać jak na dłoni, szczególnie w Europie, że to ostatnie zamienia wojny pomiędzy państwami w niezliczone pomniejsze konflikty, jakie toczą ze sobą określone terytorialnie getta etniczne i rasowe, lub religijne, ekonomiczne i polityczne. Razem tworzy to niemożliwą kakofonię społeczną, rodząc typową dla naszych czasów liberalną tyranię władzy, przerzucającej koszty jej sprawowania na jednostki i za nic właściwie nie odpowiadającej, paradoksalnie abdykującej z rządzenia, by cieszyć się przywilejami nie ponosząc przy tym politycznego ryzyka. Wypadałoby stąd rzucić korwinowym bezmózgom na ryj uwagą Elbridge'a Colby'ego, przewodzącego pracom nad ustaleniem nowej strategii obronnej USA za prezydentury Trumpa. Otóż w wywiadzie przeprowadzonym z nim przez ''klub jagielloński'', postulował konieczność współpracy Stanów Zjednoczonych i Europy dla odparcia jednako obu zagrażającym ekonomicznie i politycznie Chin, a to poprzez ''wspólne, publiczno-prywatne, kierowane przez państwo podejście do polityki przemysłowej w zakresie takich kwestii, jak sztuczna inteligencja, obliczenia kwantowe itp.''. Zgroza dla misesologa jakim jest Janusz i czereda jego kucątek, ''socjalizm'' panie normalnie, a tfu! Wszystkie te bałwany libkowskie nie pojmują jednej, podstawowej za to prawdy: że ekonomia jest sprawą wojny, a nie pokoju - morderczej wprost konkurencji rynkowych podmiotów spojonych więzami wspólnych interesów, które to właśnie generują permanentny konflikt pomiędzy nimi, o podział płynących stąd zysków i posiadane zasoby! Białe narody osiągnęły globalną hegemonię gospodarczą i polityczną nie dlatego, że hołdowały aksjomatom ''wolnego handlu'' i tego typu wymysłom biedadocenta Misesa, lecz dzięki kombinacji drapieżnej ekspansywności i zmysłu organizacyjnego, oraz zaciekłej rywalizacji między mocarstwami europejskimi w podbojach innych kontynentów. Napędzało to inwencję twórczą i żądzę nowych odkryć u ich czołowych przedstawicieli, które to czynniki razem zapewniły trwający niemal do dziś prymat Okcydentu. Nie jest przypadkiem, że poczęto bredzić o ''wspólnym rynku'' i ''zjednoczonej Europie'' dopiero, gdy utraciła ona swój dominujący status w świecie, sama stając się jak dziś obiektem przetargu między obcymi imperiami i przedmiotem wtórnej kolonizacji onegdaj poddanych jej władzy ludów i ras. My zaś w Polsce łykamy powszechnie to ''austriackie gadanie'' Misesa, bośmy nigdy jako naród powtarzam nie posiadali rzeczywiście wielkiego kapitału, stąd można nam żenić podobne kity. W swej masie bowiem nadal pozostajemy społeczeństwem post-chłopskim, dlatego ''wolny rynek'' kojarzy nam się z regułami rządzącymi wsiowym targowiskiem, a przedsiębiorca babą za straganem, lub żydowskim chałaciarzem liczącym szekle w kantorku. Polska formuła robienia biznesu kończy się więc zwykle na małych geszeftach i wyżywa w cwaniactwie, pospolitym niestety nad Wisłą wzajemnym oszustwie, stąd symbolem finansowego sukcesu jest tutaj ktoś taki jak Mentzen: sprytny krętacz, który zbił kasę żerując na faktycznie patologicznym systemie podatkowym III RP. Dlatego nie rozumiemy praw rządzących rzeczywiście wielkim kapitałem, któremu gwarantowany przez państwo monopol robi za niezbędne zabezpieczenie, wobec olbrzymiego ryzyka podejmowanych przezeń inwestycji na skalę niepojętą dla kramarza. Inaczej mierzenie się z potwornymi wprost wyzwaniami logistycznymi, oraz wymóg ponoszenia gigantycznych potencjalnie nakładów w warunkach morderczej konkurencji, nieustannego zabiegania o wąsko pojmowany interes indywidualnego klienta jak chciałby tego Mises, paraliżowałby prędzej inicjatywę największych kapitalistów niźli ją rozbudzał. Nie wyklucza to, że tak hołubiony przez kurwinowców ''mikroprzedsiębiorca'' również ma swe miejsce w ekonomii, lecz na zasadzie ławicy drobnych rybek towarzyszących korporacyjnemu kaszalotowi, bo z takowych przemysłowych molochów składa się rdzeń każdej godnej tego miana gospodarki narodowej. 

Przykładem Intel, obecnie największy bodaj wytwórca mikroprocesorów na świecie, którego fabryki w Arizonie mogły powstać jedynie dzięki temu, że z inicjatywy rządu USA a konkretnie armii poczęto lokować po wojnie na tym pustynnym zadupiu produkcję zaawansowanych technologicznie broni. Skoncentrowana w ten sposób na prowincji duża grupa dobrze opłacanych specjalistów, stworzyła warunki dla rynku usług jakich zapewne nie mogły po całości zapewnić wielkie sieci handlowe, dając tym samym zatrudnienie masie lokalnych przedsiębiorców. Zresztą od samego początku amerykańskiego osadnictwa w stanie koncentrowało się ono zwykle wokół fortów wojskowych, wzniesionych dla ochrony ludności przed atakami indiańskich tubylców. Rozwój regionu był możliwy dzięki pokryciu go jeszcze w ostatnich dekadach XIX wieku siatką subsydiowanych rządowymi pieniędzmi linii kolejowych. Na początku zaś następnego stulecia kluczową inwestycją w głównej mierze także państwową stała się Zapora Roosevelta, zapewniając wodę rolnictwu na potrzeby gwałtownie wzrastającej populacji stanu, oraz czerpaną zeń energię elektryczną dla podwalin lokalnej industrii. Przy okazji na jaw wychodzi związek nominalnie wolnorynkowego libertarianizmu z militaryzmem - tuż po wojnie lokalne władze przyjęły w interesie koncernów przemysłu zbrojnego tzw. ''prawo do pracy'', które zakazywało obowiązkowego uczestnictwa pracowników w związkach zawodowych. W praktyce osłabiło to je kładąc kres strajkom, oraz pozwalając na obniżenie kosztów pracy dając bat pracodawcom na pozbawionych w ten sposób ochrony robotników. Intel kontynuuje obecnie tradycję owocnej współpracy przemysłu amerykańskiego z własnym rządem, wznosząc właśnie dwie nowe wytwórnie chipów w Arizonie. A wszystko to w ramach państwowego programu o nazwie Rapid Assured Microelectronics Prototypes-Commercial [RAMP-C], utworzonego  dla wspierania rozbudowy krajowej bazy produkcyjnej strategicznych technologii. Jak widać w USA interwencjonizm państwowy w gospodarce działa, tylko u nas jakimś ''cudem'' nie - albowiem nie potrafimy się rządzić budując skuteczne instytucje władzy jak armia, wywiad czy własny wielkoskalowy przemysł, ściśle zainteresowany w utrzymaniu swojego głównego klienta jakim jest rząd. Rozwolnościowi nieudacznicy zaś każą nam się jeszcze z tegoż własnego niedołęstwa i słabości narodowej cieszyć, niedoczekanie skurwysyny! Obym się jednak mylił co do polskich zdolności państwowotwórczych, w przeciwieństwie jednak do kucerzy nie biorę swego chciejstwa za rzeczywistość, obaczymy więc jak się rzeczy mają już w najbliższych latach, które będą pod tym względem kluczowe. Skądinąd u mnie w Świętokrzyskiem, gdyby dowództwo wojsk II RP za wiedzą Piłsudskiego nie stworzyło podwalin dla przemysłu obronnego w Starachowicach czy Ostrowcu, motywowane względami strategicznymi a nie ekonomicznymi i to na dobre półtorej dekady przed COP, też byłyby tu ino przysłowiowe kieleckie ''piochy''. Same Kielce przeżywając za późnego Gomuły i Gierka burzliwy rozwój industrializacyjny, wydawało się mogły powielić w PRL-owskich warunkach model wspieranej odgórnie przez państwo modernizacji przemysłowej, na wzór takiej jak opisana wyżej w Arizonie. Lokowano wtedy tutaj zakłady o całkiem na owe czasy zaawansowanych liniach produkcyjnych, bywało przy tym w kooperacji z zachodnim kapitałem, jak choćby bazująca na licencjach angielskiej Smiths Industries Ltd fabryka łożysk tocznych ''Iskra''. Historyk regionalista Marcin Kolasa przypomniał niedawno, że wznoszono wówczas osiedla mieszkaniowe dla tysięcy pracowników zatrudnionych w lokalnym przemyśle, dodam sprowadzając również z całego kraju wysokiej klasy specjalistów do jego obsługi i szkolenia kadr inżynierskich. W owym okresie nie było wstydem pracować ni nauczać w Kielcach, miały one całkiem realne widoki stać się w perspektywie solidnym regionalnym ośrodkiem industrialnym, takim jak położone na prowincji fabryki Intela, oczywiście z poprawką co do naszych polskich możliwości w tym względzie. Jednak fatalny splot geopolitycznych wypadków dziejowych, tudzież endemiczna niewydolność socjalistycznej gospodarki PRL podporządkowanej wymogom radzieckiego imperializmu, zakończyły krótką gierkowską ''prosperity'' przesądzając także los kieleckiej industrii. Rzekomy ''upadek'', a tak naprawdę samolikwidację komuny i balcerowiczowską ''smutę'' ekonomiczną lat 90-ych, udało się wprawdzie przejść na miejscu w miarę suchą stopą dzięki lokalnym, i co tu kryć resortowym firmom budowlanym jak choćby Exbud. Wskutek tego nie było tutaj jak w Radomiu dajmy na to, gdzie po likwidacji ''Radoskóru'' i zbrojeniówki miasto zamieniło się w ''anus mundi'' na wzór Wałbrzycha, w którym niemal psy dupami szczekały. Jednak wraz z upadkiem owych ''czeboli'' budowlanych na naszą miarę, jaki dokonał się na początku nowego stulecia w przeciągu zaledwie 2-3 lat, dopadła i nas w Świętokrzyskiem trwająca do dziś zapaść gospodarcza, z której nie widać póki co wyjścia. Wprawdzie byłoby nieuczciwością rzec, iż przemysł tak całkiem stąd wyparował i dość pokaźna produkcja nawet ostała się na miejscu, tyle że w niewystarczającym stopniu, aby Kielce na powrót nie poczęły obracać się w ''miasto urzędników i emerytów'', jakim to mianem określił je wizytujący w czasie wojny Hans Frank.  Jeśli więc teraz nie wychodzą podobne projekty odgórnej industrializacji, to prędzej z winy nieudolności obecnych kadr politycznych i finansowych, oraz źle urządzonego państwa i jego ogólnej słabości, a nie bo jakoby ''niepotrzebnie rząd pcha się w gospodarkę''.

Powtórzmy: ekonomia jest sprawą wojny a nie pokojowej współpracy, żadnej tam ''wolnej'' lecz podległej interesom państw konkurencji, gdzie fundamentalną rolę odgrywają kwestie polityczne, a nawet bywa że i religijne! Zamiast więc klepać bezmyślnie po mędrkach nie mających pojęcia o realnej gospodarce, uczmy się na przykładzie narodów, które jak Holendrzy już w XVII stuleciu prosperowały w rozwiniętym kapitalizmie. Weźmy na ten przykład tamtejszą Kompanię Wschodnioindyjską, do dziś wzorzec korporacyjnego giganta, który to działał na państwowym monopolu i sam stanowił ''państwo w państwie''. Posiadana przezeń ogromna na owe czasy flota zbrojna nie służyła bynajmniej ''pokojowemu handlowi'', ale by dzierżyć bezwzględnie typowy kapitalistyczny monopol na ''wyspach korzennych'', w archipelagu Moluków na terenie obecnej Indonezji. Tak więc już dobre ponad trzy stulecia temu skurwiele kontrolowały ''łańcuch dostaw'', jak to się modnie obecnie mówi za Bartosiakiem, ciągnący się od Europy wzdłuż wybrzeży Afryki - stąd Kapsztad - aż po Pacyfik! Wymagało to mierzenia się z logistycznymi wyzwaniami niepojętymi powtarzam dla jakiegoś domokrążcy, z całym należnym mu szacunkiem. Nie mówiąc już o składowaniu towarów na miejscu, w olbrzymich magazynach z jakich słynął Amsterdam w owym czasie, po czym rozprowadzaniu ich dalej po całej niemal Europie aż po jej kresy, czyli Rosję gdzie co najmniej od XVII wieku holenderski kapitał wznosił pod pieczą kolejnych carów huty i manufaktury broni etc. Centralizacja i standaryzacja stanowią więc własności samego kapitału, a nie jakoby wymuszone przez interwencjonizm państwowy jego ''błędy i wypaczenia'', kto zaś przyjmuje za Misesem hasło: ''cała władza w ręce konsumentów'' na w pełni wolnym rynku [patrz choćby podrozdział ''Rola władzy'' w LD], przypisuje im moce jakich posiadać nie mogą. Bowiem standardowy konsument stanowi jedynie bierny obiekt manipulacji dla firm, dysponujących niespożytymi możliwościami wprowadzania go w błąd informacjami, jakich nie jest on w stanie samodzielnie zweryfikować, trudno więc by się z nim liczyły jak chciałby tego austriacki ekonomista. Mechanizm ten dobrze widać na przykładzie opisanej tu niedawno historii czternastej poprawki konstytucji USA, przypomnijmy pokrótce: oficjalna wersja głosi, iż zaprowadzono ją dla byłych murzyńskich niewolników, aby stanowe zgromadzenia na Południu nie pozbawiły ich przyznanych po wojnie secesyjnej praw. Sankcjonowała ona bowiem nadrzędność przepisów federalnych, a więc ogólnokrajowych nad lokalnymi - sęk jedynie w tym, że opracował ją prawnik towarzystw kolejowych John Bingham, kierując się ich interesem. Zwyczajnie nie mogły one zależeć od kaprysów jakichś ćwoków z Idaho dajmy na to, którzy postanowiliby ot tak zablokować inwestycję mającą spiąć oba brzegi Ameryki linią kolejową. Fundującą przy okazji na ugorze położone wzdłuż niej całe kompleksy miejskie i fabryczne, wymagając przebijania się przez góry czy wznoszenia mostów nad przepaściami, pomijając już ponoszone przy tym ogromne nakłady pracy i kapitału. Nie można było wykluczyć takowego ryzyka, skoro podobne sytuacje miały już miejsce wcześniej, gdy przedsiębiorcy musieli mierzyć się z rujnującymi ich zamiary arbitralnymi wywłaszczeniami, dokonywanymi przez lokalne zgromadzenia stanowe, czy narzucanym przez nie nadmiernym opodatkowaniem itd. Jak sam Mises przyznaje, idealny homo oeconomicus nie istnieje, przeciętny człowiek z racji ograniczeń swych władz poznawczych nie jest w stanie zawsze należycie rozpoznać własny interes, stąd trudno oczekiwać odeń, by pełnił na całkiem wolnym rynku rolę pana i władcy wobec kapitalisty, kreśloną na kartach ''Ludzkiego działania''. W ten sposób nigdy by nie zbudowano kapitalizmu, gdyby jego rozwój miał zależeć li tylko od kapryśnych preferencji biernych najczęściej konsumentów, a nie dążeń i dalekosiężnych zamiarów władców państw oraz ściśle z nimi współpracujących dysponentów wielkiego kapitału. Tymczasem rola tych ostatnich sprowadza się dla Misesa jedynie do reaktywnego zaspokajania i co najwyżej trafnego przewidywania rynkowych potrzeb, tak jakby nie posiadali oni potężnych narzędzi kształtowania samemu korzystnych dla siebie koniunktur! W podrozdziale poświęconym ''propagandzie komercyjnej'' nomen omen, przyznaje wprawdzie, że:

''Konsument nie jest istotą wszechwiedzącą. Nie wie, gdzie może kupić po najniższej cenie to, czego potrzebuje. Bardzo często nie wie nawet, jaki towar lub usługa mogą najskuteczniej usunąć odczuwany przez niego określony rodzaj dyskomfortu. W najlepszym razie ma jedynie pewną wiedzę na temat sytuacji rynkowej w bezpośredniej przeszłości i na tej podstawie układa swoje plany.''

- co jednak nie przeszkadza mu zaraz bredzić, iż:

''Pogląd, że propaganda komercyjna może zmusić konsumentów do podporządkowania się woli producentów, jest błędny. Reklama nigdy nie sprawi, żeby lepsze lub tańsze produkty zostały zastąpione przez gorsze.''

- ależ oczywiście, że może! Ludzie potrafią szkodzić sobie na niezliczone sposoby, byle tylko dogodzić modzie sztucznie wykreowanej przez cynicznych przedsiębiorców. Nie ma takiej durnoty jakiej nie można by ożenić wystarczającej liczbie frajerów na wygodne całkiem z tego życie, trzeba się przy tym jedynie odpowiednio zakręcić. A wtedy żadną miarą nie da się im już przetłumaczyć, iż tkwią w błędzie, dowodem choćby wyznawcy sekty Misesa. Argument z doświadczalnej weryfikacji jakiego używa jest żaden, bowiem jak na przykład stosować go wobec takich produktów jak lek czy szczepionka? Jeśli będą złe, mogą przyprawić nas czy bliskich o nieodwracalną utratę zdrowia, lub życia nawet a mimo to Mises posuwa się do kwestionowania wymogu podawania przez producenta w reklamie prawdziwych informacji. Stanowiłoby to bowiem dlań jako zdeklarowanego liberała nieuzasadnioną ingerencję rządu w relację z konsumentem, tymczasem ''wolność jest niepodzielna''. Co do zaś ''instynktu agresji i zniszczenia'' jak głosi tak zatytułowany podrozdział LD, destrukcyjne popędy ludzkości są wedle Misesa niwelowane przez ''pokojową'' gospodarkę kapitalistyczną opartą na podziale pracy. Ślepy więc jest na fakt, iż zapewniany przez nią niewątpliwy rozwój technologiczny, wzniósł niszczycielskie afekty na niebotyczne wprost wyżyny. Bomba atomowa bowiem, a nawet konwencjonalne środki rażenia jak rakiety czy drony bojowe, dosłownie miażdżą jeśli idzie o skalę zadawanych przez nie zniszczeń byle maczugę, lub kamienny topór pierwotnego dzikusa. Pomijam już, że to bynajmniej ''prywatna inicjatywa'' sprokurowała nuklearne pociski ani wyniosła je w kosmos, zapewniając ''wolnemu światu'' konieczną obronę przed agresją ze strony socjalistycznego ZSRR [ co zresztą Mises w pełni akceptował, o czym na koniec się przekonamy ]. Rooseveltowska Ameryka zaś nie mogła żadną miarą robić za model ''wolnej ekonomii'', na dobrą dekadę prawie przed przystąpieniem do wojny wdrażając etatystyczne rozwiązania ''totalnej mobilizacji'' w ramach New Deal. Stanowiła ona też żywy dowód na to, iż ścisły związek wielkiego przemysłu oraz finansjery z państwem, nie musi wcale rodzić totalitarnych monstrów, jak bazujący na niewolniczej pracy nazistowski ''Großraumkartell Europa''. W ogóle śmiech mnie ogarnia, kiedy czytam takowe kocopoły wypisywane przez Misesa w podrozdziale ''Konflikty naszych czasów'':

''Wyobraźmy sobie świat, w którym każdy mógłby żyć i pracować jako przedsiębiorca lub zatrudnić się w wybranym przez siebie zawodzie w miejscu, które by sobie wybrał, a następnie zastanówmy się, które z opisanych tu konfliktów nadal by istniały. Wyobraźmy sobie świat, w którym respektuje się zasadę prywatnej własności środków produkcji, taki świat, w którym nie istnieją instytucje hamujące mobilność kapitału, pracy i towarów, a prawa, sądy i urzędnicy administracyjni nie dyskryminują jednostek czy grup mieszkańców danego kraju lub obcokrajowców. Wyobraźmy sobie, że rządy zajmują się tam wyłącznie ochroną życia, zdrowia i własności jednostki przed agresją z użyciem siły i podstępu. W takim świecie granice istniejące na mapie nie przeszkadzają w tym, żeby każdy mógł dążyć do tego, co w jego odczuciu uczyni go zamożniejszym. Narody nie są zainteresowane powiększeniem terytorium swojego państwa, bo nie daje to żadnych korzyści. Podbój nie opłaca się, a wojny stają się zbyteczne. [...] Gdyby wszyscy stali się liberałami i zrozumieli, że wolność gospodarcza służy najlepiej ich interesom, suwerenność narodów nie powodowałaby konfliktów i wojen.''

- ach, gdybyż wszyscy zostali misesologami nad Wisłą! Dawno mielibyśmy tu gospodarcze Imperium Lechickie, którego fuhrerem ostałby się rzecz jasna Korwin, zaś Kucfederacja przewodnią siłą narodu, co jo godom: narodu przecie by już nie było, po co skoro stałby się zbędny, podobnie jak i granice państw? Niestety, Polacy dali się przekupić ''pińscet'', swoimi własnymi ciężko zapracowanymi pieniędzmi karmiąc czeredę PiSowskich nierobów, a przecież mogłoby być tak pięknie na całkiem wolnym rynku... Zachwycają mnie normalnie tacy ''racjonalizatorzy'' jak Mises, co wynaleźli superformułę jaka zaradzi wszelkim niedogodnościom, wystarczy przecie tylko położyć kres interwencjonizmowi państwowemu w gospodarce, a wszystkie wojny znikną! Nic to, że na ten przykład w omawianej tu już historii Konga lat 90-ych, iluzoryczne i tak postkolonialne państwo całkiem się wówczas rozpadło, pogrążając kraj w mrokach barbarzyńskiej wojny domowej prowadzonej z niesłychanym bestialstwem. Nie miał więc kto i jak interweniować w lokalnych warunkach, stąd obce korporacje wydobywcze mogły hulać do woli, opłacając jedynie tanio miejscowych kacyków i bandy zbrojne, to jest chciałem rzec rothbardiańskie ''prywatne agencje ochrony'', konkurujące bezlitośnie na rzeczywiście ''wolnym rynku'' przemocy. Przyznajmy, że ekonomia całkiem dobrze w tych realiach prosperowała, na czym korzystali niemal wszyscy, kopacze w biedaszybach też, a że przy tym krew lała się obficie nawet nie strumieniami, ale wprost szeroką rzeką to już chuj - grunt, że interes sze kręcił! Latające wokół kule nie przeszkadzały przecież czarnym robotnikom kłaść kabli dla sieci telefonii komórkowej, najwyżej kryli się w przydrożnych rowach jeśli było już naprawdę grubo, zaś belgijski browar Bralima w ogniu walk otworzył na miejscu zautomatyzowaną fabrykę piw dla spragnionych wojowników. Skądinąd ciekawe, jak zareagowaliby oni na takowe dictum Misesa z przywołanego przed chwilą podrozdziału:

''Wiele najbogatszych złóż różnych minerałów znajduje się w regionach, których mieszkańcy nie mają odpowiedniej wiedzy, są zbyt pasywni lub za mało rozgarnięci, żeby wykorzystać bogactwo otrzymane od natury. Jeśli rządy tamtejszych krajów uniemożliwiają innym państwom eksploatację złóż lub prowadzą tak nieprzewidywalną politykę wewnętrzną, że wszelkie inwestycje zagraniczne są ryzykowne, to działają na szkodę tych wszystkich narodów, które mogłyby zwiększyć swój dobrobyt dzięki odpowiedniemu wykorzystaniu owych złóż. Nie ma znaczenia, czy polityka tych rządów wynika z zacofania kulturowego, czy z przyjęcia modnych idei interwencjonizmu i nacjonalizmu gospodarczego, gdyż skutek jest ten sam.''

- hmm, eksploatacja przebogatych złóż na terenie Konga przez obce koncerny wydobywcze, niewątpliwie pomnaża zasobność kraju i jego mieszkańców, jak wiadomo opływających we wszelkie dostatki, a winę za ewentualne niedogodności i biedę na miejscu ponosi jedynie ''interwencjonizm państwowy'' tamtejszego rządu i jego ''socjalistyczne rozdawnictwo''. Proponuję stąd wszystkim libkom podjęcie próby wytłumaczenia bezpośrednio ''pasywnym'' i ''mało rozgarniętym'' czarnym barbarzyńcom, jak wielkim i niedocenianym przez nich dobrodziejstwem jest wyzysk jakiemu podlegają. Podobnie przepędzanym brutalnie z własnej ziemi przez zagraniczne co i krajowe firmy chłopom w Indiach, zasilających później tamtejszą maoistowską partyzantkę tzw. naxalitów, zamiast ostać się wszyscy liberałami jak należałoby! Instytut Misesa powinien organizować kucowskie misje w tamtych rejonach świata, niosące kaganek oświaty i przesłanie ''austriackiej szkoły w ekonomii'', z egzemplarzem [nie]''Ludzkiego działania'' w ręku niczym świecką Biblią. Szczególnie interesujące byłoby perorowanie o szkodliwości ''państwowego interwencjonizmu'' tam, gdzie żadnego państwa tak naprawdę nie ma, a ludzie żyją pozostawieni praktycznie samym sobie, wydani na pastwę lokalnych sitw i nieformalnych mafii. Oby libki trafiły przy tym na jakichś miejscowych ludożerców, bo wreszcie byłby jakichś pożytek z ich ''białego mięska'', a i nam lżej by się zrobiło uwolnionym od towarzystwa tych zadufanych, aroganckich skurwieli. Posłać by do Putina samych Korwina z Mentzenem, jako Cyryla i Metodego misesologii stosowanej, misjonarzy ''wiecznego liberalnego pokoju''. Niech pouczają Moskali, że Nord Stream stanowi przykład niedopuszczalnej ingerencji państwa w gospodarkę, na pewno się tym ''austriackim gadaniem'' przejmą, albo zaczną rżnąć im głupa jak Niemcy, iż owo przedsięwzięcie to całkiem ''prywatna inicjatywa''.  O ile w ogóle wpuszczono by dwóch wolnorynkowych cwaniaczków na Kreml, Rosjanie pewnie swoim zwyczajem upokorzyliby obu przetrzymując w dusznym korytarzu, po czym kazali wypierdalać do Żyrinowskiego, bo to jest ten poziom kabaretu politycznego. Jakie to wszystko proste: ''weź kredyt, znajdź pracę, znieś interwencjonizm państwowy w gospodarce'' - nie wiedziałem ja głupi, że Komorowski był kucem, no proszę! I ten debil Mises śmie jeszcze przy tym pisać, że ''myślenie życzeniowe nie zlikwiduje konfliktów'', o żesz... Dobra, mam dość, nadto już chyba wykazałem, że równie infantylna wizja świata odpowiadać może tylko gówniarzom, albo wiecznie niedojrzałym intelektualnie osobnikom jak Korwin. Nikt, kto trzeźwo ocenia siebie i świat wokół, ani ma jakieś pojęcie o realnej ekonomii, nigdy nie będzie traktował podobnych bredni co tu omawiane serio. Fanatycznych wyznawców oczywiście i tak nie przekonam, ani nawet liczę na to, wystarczy jeśli wywołam u nich potężną konfuzję rzyci, na którą w pełni zasługują przez swoje niczym nie poparte przeświadczenie o własnej wyższości, za którą stoi intelektualna nicość jaką jest ''Ludzkie działanie''. Na finał rzucam cytatem zeń na ryj wszystkim chamskim libkom bredzącym, że ''państwo to złodzieje, a podatki kradzież!'', konkretnie z podrozdziału poświęconego nomen omen kwestii ''wolności'':

''Rola społecznego aparatu przymusu i przemocy polega na tym, że jednostki, które z powodu złej woli, krótkowzroczności lub upośledzenia umysłowego nie rozumieją, iż działaniami niszczącymi społeczeństwo wyrządzają krzywdę sobie i wszystkim innym, są zmuszone do unikania takich działań. Z tego punktu widzenia trzeba zająć się często stawianym pytaniem, czy pobór do wojska i podatki są równoznaczne z ograniczeniem wolności. Gdyby wszyscy na całym świecie uznawali zasady gospodarki rynkowej, nie byłoby żadnego powodu, żeby prowadzić wojnę i poszczególne państwa mogłyby żyć w niezmąconym pokoju. Jednak w takich warunkach, jakie panują w naszych czasach, wolny naród jest nieustannie narażony na agresywne działania totalitarnych autokracji. Jeśli chce zachować wolność, musi być gotów do obrony swojej niepodległości. Jeżeli rząd wolnego kraju zmusza wszystkich obywateli do udziału w organizowaniu obrony przed agresorami oraz wszystkich sprawnych mężczyzn do służby wojskowej, to nie nakłada na jednostkę obowiązku, który wykraczałby poza zadania wynikające z prawa prakseologicznego. W świecie pełnym niepohamowanych agresorów i ciemiężycieli, bezwarunkowy pacyfizm jest tożsamy z bezwarunkową kapitulacją przed najbardziej bezwzględnymi prześladowcami. Kto chce pozostać wolny, musi walczyć na śmierć i życie z tymi, którzy dążą do odebrania mu wolności. Próby stawienia oporu agresorowi przez izolowane jednostki są skazane na niepowodzenie, toteż jedynym możliwym wyjściem jest zorganizowanie obrony przez rząd. Podstawowe zadanie rządu polega na ochronie systemu społecznego nie tylko przed bandytami wewnątrz kraju, lecz także przed wrogami zewnętrznymi. Ten, kto w naszych czasach sprzeciwia się zbrojeniom i służbie zasadniczej, jest, być może nieświadomie, wspólnikiem tych, którzy dążą do powszechnego zniewolenia. Utrzymanie państwowych sądów, funkcjonariuszy policji, więzień i sił zbrojnych wiąże się z poważnymi wydatkami. Nałożenie podatków przeznaczonych na te cele jest całkowicie zgodne z wolnością, z której jednostka korzysta w gospodarce wolnorynkowej.''

- słyszycie skurwysyny, co wam mówi Reichsführer austriackiej szkoły w ekonomii?: nie ma wolności bez podatków! Jeśli więc państwo władane przez liberałów ma prawo ściągać daniny i narzucać obywatelom przymusowy pobór do wojska, a wszystko w imię obrony ''wolności'' przed obcą agresją, rażącą logiczną niekonsekwencją byłoby, gdyby nie mogło w tym samym celu finansować z publicznych środków tworzenia zaawansowanych technologicznie narzędzi masowego zniszczenia, jak broń nuklearna na ten przykład. Wątpliwe bowiem jest, by jakikolwiek prywatny kapitał podołał samodzielnie ogromnym nakładom, jakich to wymagałoby i związanemu z tym olbrzymiemu ryzyku, do tego jeszcze przy morderczej konkurencji ze strony innych przedsiębiorców. Tak wiem, że w akapie każdy będzie posiadał ''krasnala atomowego'' w ogródku, ale to są tylko ''masturbacyjne fantazje pryszczatych chłopaczków'', marnotrawstwo czasu i nasienia. Najwidoczniej więc oto sam Mises okazał się ''etatystom''... I jak tu żyć, kucu?


sobota, 5 lutego 2022

Uziemienie ludzkości.

...czyli o tym, dlaczego ruskie i amerykańskie kurwy jednako nienawidzą Ordo Iuris co i środowiska ''Polonia Christiana''. Bowiem brużdżą one jednym jak i drugim utrudniając wciśnięcie Polski w prostacką i całkiem fałszywą opozycję: jeśli opierasz się Rosji optując za ''wolnym światem'' Zachodu, musisz więc tym samym godzić się na inwazję niszczących Okcydent zabobonów, jako to LGBTarianizm, gender i tym podobne. Odrzucając je zaś stajesz po stronie Putina, rzekomego ''katechona'' broniącego tradycyjnych wartości europejskich przeciwko wrażej Ameryce, co czyni cię ''ruskim agentem'' itd. W takowych oskarżeniach celuje na krajowym gruncie Klementyna Suchanow, niewyżyte podstarzałe piździsko co to miało dobierać się do ''niebinarnego'' Margotka, wraz z ochujałym już do reszty od heroiny Tomaszem Piątkiem. Podobne brednie, tyle że w tonie pozytywnym suflują z kolei marginalne wprawdzie na rodzimej prawicy, lecz głośne postacie jako to małżeństwo Wielomskich, czy prorosyjski już do amoku Ronaldinho Laᛋᛋecki, który też stąd nie kryje radochy spowodowanej aferą obyczajową w Ordo Iuris. Nikt bodaj nie zadaje jednak najważniejszego w związku z tym pytania, czemu stało się o niej głośno dopiero teraz, kiedy minęło prawie pół roku od kiedy para skompromitowanych kochanków opuściła szeregi organizacji? Ano wystarczy wejść na profil TT jej szefa, by przeczytać iż ''pojutrze będziemy [ jako Ordo Iuris ] w Kijowie na serii spotkań akademickich, NGOsowych i politycznych. Tematy oczywiste. Świadomość sytuacji i określenie interesu Polski ma teraz kluczowe znaczenie.'' Tamże pojawił się też na dniach komunikat o udziale Ordo Iuris w planowanej na koniec marca węgierskiej edycji zlotu konserwatywnych organizacji z całego niemal świata, którego poprzednie obrady odbyły się z udziałem Trumpa. Powinno być więc oczywistym, że zarówno ruskie jak i amerykańskie kurwy od Bidena, Clinton i Obamy miały jednaki interes, by udupić na wstępie polskiego uczestnika tejże konferencji, rozdmuchując w tym celu skądinąd faktycznie żenującą aferkę obyczajową w wykonaniu pary byłych już członków Ordo Iuris. Jak się przekonamy później, nie jest to bynajmniej jedyne pole na którym LGBTariańskie USA współpracuje z rzekomo ''konserwatywnym obyczajowo'' reżimem Putina, ale zanim o tym pokrótce choćby należy zdementować jeszcze jedną propagandową brednię, jakoby ''Ordo Iuris chciał zakazu rozwodów''. Podobne bzdury szeruje Kurak kompletnie się tym kompromitując, bowiem rzecz cała przypomina PRL-owskie dowcipy o radiu Erewań. Po pierwsze więc jeśli już to nie Ordo Iuris, lecz wspomniana ''Polonia Christiana'' i po drugie nie jako prawnie narzucony przepis z sankcjami karnymi za jego złamanie, lecz osobiste postanowienie każdego katolika serio traktującego przykazania swej wiary! Takowe deklaracje składa jasno były redaktor naczelny PCH Krystian Kratiuk, w słowie wstępnym do wykładu sprzed 2 lat będzie Tymoteusza Zycha z jeszcze wtedy Ordo Iuris, tego samego co wdał się w romans ze swą współpracownicą. Groteskowo więc brzmią wywody o szkodliwości rozwodów w ustach człowieka sypiającego z mężatką, niemniej w każdej organizacji zdarzają się takowi hipokryci i akurat o tej dobrze świadczy, iż oboje wyrzuciła ze swych szeregów dobre parę miesięcy temu przypominam. Jak wielokrotnie to już podkreślałem na łamach tegoż bloga, jestem zdeklarowanym niedowiarkiem i byłym gnostyckim ''lucyferianinem'' wręcz, stąd nie mam najmniejszego interesu w tym, aby bronić za wszelką cenę polskich tradycjonalistów katolickich. Właśnie dlatego jednak stać mnie na obiektywizm w rzeczonej sprawie i cokolwiek sądzę o wyznawanych przez środowiska PCh i OI wartościach, robią one dobrą robotę o tyle, że przeciwstawiają się dezinformacji szerzonej w Polsce zarówno przez rosyjskich czekistów przecwelonych na rzekomy ''kąserwatyzm'', jak i libków oraz lewackie ścierwo zza oceanu. Cała afera zaś prędzej kompromituje pośrednio choćby Kucfederację, jakiej to jednym z czołowych działaczy jest synalek Bartyzela, który powołał szumnie tak zwany ''instytut Logos'' wespół z parą głośnych już kochasiów. A nie samo Ordo Iuris, jakiemu można zarzucić co najwyżej opieszałość w załatwieniu sprawy i nadmierną tolerancję wobec biurowego romansu we własnym zespole prawniczym, lub Kratiuka jaki wraz ze swymi współpracownikami nie zamierza, wbrew temu o co się ich posądza, zaglądać nikomu do łóżka ni trzymać przymusem ludzi w małżeństwie.

Nie czyni mnie to ślepym na pewne ''neokoszerwatywne odchylenie'' jakie zdają się owe towarzystwa cierpieć, cieszy jednak, iż ''Polonia Christiana'' zorganizowała konferencję pod wymownym hasłem ''Dlaczego Rosja Putina jest fałszywą nadzieją dla chrześcijaństwa?'', i takiż sam tytuł nosił tekst pomieszczony w numerze pisma PCh, gdzie postulowano osobisty a nie prawny zakaz rozwodów podkreślmy to jeszcze raz. Najwyraźniej ubodło to mocno ruską agenturę wpływu, stąd odpaliła obecną aferę mszcząc się za zdemaskowanie moskiewskiego knura jako rzekomego ''katechona'', akurat zupełnym przypadkiem kiedy ludzie z Ordo Iuris zaangażowali się w obronę Ukrainy przed rosyjską agresją. Tłumaczy to prawdziwe cysterny szamba jakie wylały się za to na nią w internecie, groźby ataku bronią biologiczną ze strony jakichś resortowych antyfiarzy, wreszcie majaczenia Romka Gie-rtycha o tym, jakoby ''Ordo Iuris przyczyniło się do przegranej Komorowskiego'' w wyborach prezydenckich 2015 r., gdyż rzekomo ''absolutnie błędnie'' wyłożyło Episkopatowi, że konwencja stambulska jest sprzeczna z nauką Kościoła. Pan Roman pierdoli tu zresztą niczym doktor shabilitowany dżenderu stosowanego i entuzjasta homoseksualnej pedofilii Jacek Kochanowski. Otóż przypominam rzeczona konwencja mająca niby bronić ''praw kobiet'', nadaje międzynarodową sankcję pojęciu ''płci społeczno-kulturowej'', co w praktyce wykorzystują ordynarni gwałciciele, by podając się za baby dostać do kobiecych więzień, gdzie mogą za kratami robić dokładnie to samo za co ich tam wsadzono. Akurat dopiero co w Anglii aresztowano pewną działaczkę feministyczną, bowiem protestowała przeciwko podobnemu przestępczemu procederowi de facto zalegalizowanemu przez państwo, a więc wyszła przez to na ''transfobkę''. Bynajmniej mi jej nie szkoda, podobnie jak ofiar stalinowskich czystek spośród komunistów, bo w ten właśnie sposób rewolucja pożera własne dzieci. Niemniej widać, kto tu naprawdę chroni prawa kobiet, na pewno nie pierdolona konwencja stambulska sankcjonująca przemoc wobec nich, więc gratulacje dla Ordo Iuris za opór wobec niej. Co się zaś tyczy samego Romana i jego pseudoendeckiej familii, odsyłam do tekstu Foxa o najmniej znanym, a najważniejszym spośród Gie-rtychów, ''tym trzecim'' ulokowanym blisko przy obecnym papieżu. Nikt kto ma rozum nie będzie miał już po lekturze wątpliwości, iż to wyjątkowo patologiczna rodzinka antykatolickich i antypolskich dywersantów rodem spośród Braci Czeskich, knujących przeciw Rzeczpospolitej wzorem swego duchowego przywódcy z XVII wieku jeszcze, Jana Amosa Komeńskiego. Dlatego kto Polak winien tępić to giertychowe ścierwo z całych sił, oraz ich medialne dziwki na czele z głupim Jasiem Pińskim, śliniącym się od swych pedalskich fantazji o zerżnięciu Kaczora w kuper. Zresztą moskiewscy czekiści jeszcze za czasów komuszego ZSRR nie gardzili wysługiwaniem się skrajną, faszyzującą szurią polityczną - podczas wspomnianej antyputinowskiej konferencji PCh prof. Andrzej Nowak podał sensacyjnie brzmiącą informację, że ojciec Dugina jako najwyżej postawiony funkcjonariusz sowieckiego wywiadu wojskowego, już w 1982 roku wysłał synalka do zachodniej Europy, by infiltrował tamtejszą ''integralną prawicę''. Nie sposób bowiem znaleźć jej w żadnym z popularnych biogramów rzekomego ''eurazjaty'', a tak naprawdę zdeklarowanego germanofila i radykalnego okcydentalisty jak żeśmy to już wykazali, czerpiącego swe rojenia o ''faszyzmie czerwonym i bezgranicznym'' z okultystycznej doktryny ''czarnego zakonu'' ᛋᛋ. Wątpię jednak, by krakowski uczony ryzykował swą ustaloną renomę podając publiczne niesprawdzone, a tak istotne informacje jak właśnie przytoczona, tym bardziej wiarygodna, że łącznikiem byłby tu jadowity antyamerykanizm ''nowej prawicy'' spod znaku Alaina Benoista, a zwłaszcza wielbionego przez Dugina ''eurofaszysty'' Jeana Thiriarta. Andrzej Nowak trafnie diagnozuje też w swym wystąpieniu istotę putinowskiego reżimu jako ''absolutny cynizm'' czystej władzy sprawowanej dla niej samej, całkiem wyzuty z jakichkolwiek poza tym ideologicznych odniesień, którymi przez to może żonglować z zapierającą dech w piersiach bezczelnością, obojętnie czy to ''konserwatyzm'', ''eurazjatyzm'' czy też postkomunistyczne resentymenty, wsio mu to za rawno.

Nie byłbym jednak sobą, gdybym ograniczył się do przytoczenia w kontrze za Grzegorzem Górnym powszechnie znanych faktów, o porażającej wprost skali aborcji i rozwodów w ''konserwatywnym obyczajowo'' kraju, jakim rzekomo ma być Rosja pod rządami Putina. I tak nie przebiją się one do zakutych tępych łbów, jakich niestety pełno na rodzimej prawicy, co z bólem wyznaję [ aczkolwiek lewica wcale jej pod tym względem nie ustępuje, wręcz przeciwnie! ]. Jako wredny internetowy kobold ryjący w podziemiach sieci, lubię wydobywać na jaw nieoczywiste bynajmniej z pozoru związki, łączące w zaskakujący nie raz sposób oficjalnych adwersarzy. I oto natrafiłem na takowe podczas lektury niszowego periodyku krajowych ''marksistów-ezoterystów'' o nazwie ''Praktyka Teoretyczna'', konkretnie zaś jej przedostatniego numeru poświęconego tematyce ''kosmicznego komunizmu''. Owszem, nie przejęzyczyłem się, stąd nikt poza entuzjastami podobnego świństwa i wariatami jak niżej podpisany tego nie czyta, a szkoda bowiem jak się przekonamy można tam natrafić na prawdziwe cuda. Zanim jednak przejdę do ich zreferowania, gdyby ktoś począł głupio mi śmieszkować, że powołuję się na jakich świrów od UFO, ''Nie do wiary'' czy insze czary-mary, przypominam iż mowa o piśmie wydawanym pod auspicjami Wydziału Filozoficznego Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Jaką bym abominację nie żywił do ideologicznej, niewątpliwie lewackiej orientacji polityczno-seksualnej jego niebinarnych płciowo ''autorek'', trzeba im oddać prezentują zwykle dość wysoki poziom intelektualny. Omawiają także nie rojenia obecnych lub przyszłych pacjentów przytułków dla upośledzonych umysłowo, jak biedny głupi Jasiu Piński, lecz myśl czołowych intelektualistów amerykańskiej, zachodnioeuropejskiej czy też rosyjskiej jak w tym wypadku lewicy. Sporą część najnowszego numeru bowiem poświęcono najwybitniejszemu ponoć filozofowi postalinowskiego ZSRR Ewaldowi Iljenkowowi i jego wizjom apokaliptycznego, pankosmicznego właśnie komunizmu. Nie o nich będzie wszakże mowa, w każdym razie nie głównie, lecz w kontekście poruszanych tu zagadnień istotny jest drugi z omawianych na łamach ''gwiezdnego'' numeru PT myślicieli, tym razem amerykański ''filozof cyber-dizajnu'' Benjamin Bratton. Typ nie kryje nawet swego gorącego zaangażowania politycznego po stronie obozu Hillary Clinton i Obamy, co nie przeszkadza mu wszakże w dyrektorowaniu programem o nazwie The Terraforming, w podejrzanym Strelka Insitute z siedzibą nad brzegiem rzeki Moskwy. Ano tak, absolwent University of California w Santa Barbara i były dyrektor Grupy Zaawansowanych Strategii w portalu Yahoo!, a do tego jakże by inaczej zapiekły wróg Trumpa, panoszy się w stolicy ''konserwatywnego'' kraju, którego przywódca - ''katechon'' dla naszej dupoprawicy - idzie jakoby właśnie na wojnę z LGBTariańską Ameryką Bidena:))). Niewiarygodne, aby moskiewski tyran lub przynajmniej ktoś z jego najbliższego otoczenia nie miał pojęcia, że takie numery odchodzą dosłownie tuż pod jego nosem. Bowiem siedziba Институт Стрелка mieści się na Wyspie Błotnej, niemal naprzeciwko Kremla po drugiej stronie rzeki, stąd ktoś ''gławny'' o ile nie sam ''katechon'' musi temu dozwalać. Cuda panie i dziwy na tej ziemi takie odchodzą, że przy tym jaszczury z kosmosu to pikuś normalnie [ zresztą Putin to przecież gad, więc w sumie wszystko się z-gadza ]. Czy zaś Rosjanie tolerują na swym terenie LGBTariańskich psychopatów z cyberkorpo jak Bratton, dla domniemanych transferów potrzebnych im niezwykle technologii, nie mnie to rozstrzygać, bowiem trzeba by ku temu zstąpić w czeluście ''dark netu''. A jako że jest to domena prawdziwych sieciowych monstrów, za krótkie mam na to ręce jako dociekliwy kobold jedynie, stąd pozostaje mi tylko tropić pęknięcia i szczeliny w oficjalnych narracjach, w miarę możności poszerzając je wirtualną siekierą, dlatego rąbię ostro i na odlew!
 
Przyjrzyjmy się więc nieco bliżej rzeczonemu instytutowi ''dyzajnu'': otóż jego fundatorem był rosyjski miliarder Aleksander Mamut, finansista i potentat medialny min. zarządzający niemal do końca 2020 roku jedną z największych w Rosji platform komunikacyjnych i koncernem w jednym Rambler&Co. Zainwestował w ''organizację non-profit'' na starcie 2 i pół miliona dolców, wraz innym ''liberalnym oligarchą'' Siergiejem Adoniewem, by wyrobić sobie markę ''wolnościowca'' i ''demokraty''. Bowiem jak każdy porządny kapitalista doskonale zapewne pojmował, że wbrew liberalnym przesądom realna gospodarka jest ściśle powiązana z polityką, oraz tym co zwykle określa się mianem ''soft power'', a więc szeroko rozumianą kulturą, nauką itd. Nie jest to bynajmniej tylko rosyjska specyfika robienia biznesu, zresztą jeszcze w  latach 90-ych firma Mamuta ALM Consulting posłużyła tamtejszym oligarchom do przekazywania pokaźnych sum na rzecz prezydenckiej reelekcji Jelcyna. Prawdziwy deszcz pieniędzy spłynął nań jednak dopiero po powrocie do pełnej władzy Putina w 2012 r., a to dzięki dobrym kontaktom z jego ówczesnym ''oberdiakiem'' Wiaczesławem Wołodinem. ''Niekomercyjny'' instytut ''dyzajnu'' począł zarabiać nagle duże sumy na rządowych zleceniach ''upiększania i modernizacji'' rosyjskich miast, co przynieść miało ''Striełce'' w przeciągu lat łącznie 6 miliardów rubli, czyli nieco ponad 80 milionów dol., inwestycja więc opłaciła się. Wprawdzie ostatnie zawirowania ekonomiczne związane z pandemią i sankcjami nałożonymi na Rosję, tudzież niekorzystne dla Mamuta przetasowania w putinowskiej administracji, wreszcie zwyczajne błędy w zarządzaniu interesami oraz coraz bardziej zamordystyczne praktyki tego ''liberała'', które wywołały bunt większości współpracowników, wszystko to doprowadziło go ostatnio niemal na skraj bankructwa. Jednak omawianie tego wykracza poza obraną przez nas tematykę, więc po szczegóły odsyłam do artykułu skąd zaczerpnąłem powyższe informacje, umieszczonego na portalu ''Meduza'' z oficjalnie nadanym przez obecny moskiewski reżim statusem wrażej agentury, przeto na własną odpowiedzialność:). Jeszcze ciekawiej robi się, gdy uwzględnimy kto miał decydujący wpływ na ukształtowanie programu nauczania w ''Striełce'': David Erixon, menadżer z wieloletnim doświadczeniem w prowadzeniu topowych przedsięwzięć biznesowych na niemal wszystkich kontynentach. Zasiadał min. w zarządzie MegaFon-u, drugiej co do wielkości na rosyjskim rynku platformy telekomunikacyjnej, której właścicielem jest bodaj czy nie najbogatszy moskiewski oligarcha Aliszer Usmanow, Uzbek a więc muzułmanin żyjący z Żydówką - takie oto ''aryjskie'' elity kapitałowe ma putinowska ''prawosławna Ruś''. Skądinąd Irina Winer, czyli ''koszerna'' żona Usmanowa, miała naraić ''katechonowi'' kochankę o której to poczyniłem u zarania tegoż bloga cieszący się największą poczytnością, bo zamierzenie durny tekst: ''Alina dupcia Putina''. Wracając do prywatnej jak najbardziej firmy МегаФон, aczkolwiek wchodzącej w fuzje i wspólne przedsięwzięcia biznesowe z Gazprombankiem, oraz państwowym koncernem wysokich technologii i militariów Rostec, a nawet Huawei ws. budowy rosyjskiej sieci 5G. U zarania przedsiębiorstwa stoją inwestycje skandynawskich potentatów telekomunikacyjnych i dopiero gdzieś w 2008 roku zostało ono przejęte przez Usmanowa. Akurat po tym, kiedy pojawiły się informacje, iż prawdziwym właścicielem firmy jest były minister telekomunikacji w putinowskiej administracji Leonid Reiman, skądinąd tadżycko-germański ''mieszaniec rasowy''. Islamorosyjski oligarcha mógłby więc robić dlań za przysłowiowego ''słupa'', co jest całkiem popularną praktyką ukrywania majątku wśród polityków nie tylko ''konserwatywno-chrześcijańskiej'' Rosji Putina. Kończąc ''megafonowy'' wątek wypada jeszcze nadmienić, że w zarządzie telekomunikacyjnego rosyjskiego giganta obok pomienionego Davida Erixona, zasiadał zmarły niedawno lord Paul Myners: inwestor rodem z banku Rotszylda. Jak na rasowego ''korposocjalistę'' z londyńskiego City przystało, zarządzał min. koncernem prasowym wydającym lewacki ''Guardian'', dlatego pewnie Gordon Brown z Partii ''Pracy'' wziął go za swego premierowania na ministra, jawnie reprezentującego w rządzie JKM interesy brytyjskiej finansjery. Nie może stąd dziwić, iż na tym stanowisku futrował obficie z publicznych pieniędzy prywatne banki, zagrożone bankructwem wskutek kryzysu 2008 roku, sam miał też za sobą przyznajmy wieloletnią praktykę jako menadżer i w końcu prezes największych anglosaskich funduszy inwestycyjnych jak np. Gartmore Group
 
Poświęciłem tyle miejsca omówieniu szerokiego zaplecza finansowego Instytutu Striełka, bo rzuca to nieco światła na okoliczność, jakim to ''cudem'' tuż pod nosem kremlowskiego ''katechona'' wylądował wraży Amerykaniec Benjamin Bratton, do tego jeszcze spokrewniony z ''niebinarnopłciowcem'' [ a fuj! ]. Bez przesady można nazwać go ideologiem ''cyber-imperializmu USA'' sprawowanego nie tyle przez agendy rządowe, co jankeskie giganty informatyczne takie jak Apple, Facebook/Meta czy Amazon [ który gros zysków wcale nie czerpie z przesyłek, ale zarządzania ogromną chmurą danych, jaką przy okazji zasysa z rynku ]. Bratton posuwa się do określenia mianem ''I wojny chińsko-google'owskiej'' wypadków z 2009 znanych lepiej jako ''operacja Aurora'', gdy seria ataków chińskich hakerów na serwery amerykańskiej firmy, wywołała jej odwet. Przekierowała ruch sieciowy do domeny hongkońskiej,  by obejść cenzuralne blokady internetowe nałożone przez ChRL, starcie to jednak w ostateczności zostało przez Amerykanów spektakularnie przegrane. ''Wielki Firewall'' chiński wyszedł zeń tylko wzmocniony, a obce platformy wyparte z rodzimego rynku, co ostatecznie ugruntowało dominację na nim miejscowych, kontrolowanych przez komunistów. Spektakularne przeczołganie Jacka Ma zaś ponad dekadę później posłużyło za przestrogę dla chińskich cyber-korpo, aby nie rozbisurmaniły się zanadto jak bliźniacze zza oceanu i nikt nie poważył się tam myśleć choćby o zbanowaniu Xi Jinpinga, jak to uczyniono z Trumpem. Słusznie zresztą, bo pan przedsiębiorca ma się słuchać władzy i nie mówię tu bynajmniej o tzw. ''biedafirmach'', czyli niesprawiedliwie zazwyczaj tym mianem określanych jednostkach wypchniętych na ''samozatrudnienie'', tylko prawdziwych gigantach kapitałowych. Gołym okiem widać w doktrynie wyłożonej przez Brattona pewną zasadniczą sprzeczność: z jednej trzeba mu oddać, iż nie ulega iluzji dość popularnego niestety pierdolenia, jakoby wirtualna cybersfera miała ''unieważniać przestrzeń'' i nakładane przez rzeczywistość surowe ograniczenia ludzkiej kondycji. W kontrze trafnie zauważa, że przesył danych jest możliwy jedynie dzięki umieszczonej w konkretnym miejscu infrastrukturze, jako to kable i nadajniki, ogromne serwerownie czy wreszcie krążące po orbicie satelity. Wszystko to zaś dodajmy pod kontrolą największych mocarstw, nawet jeśli formalnie zdecydowana większość stanowi własność ''prywatnych'' firm. Tyle że ich zarządy wprost roją się od jawnych i tajnych funkcjonariuszy służb specjalnych oraz ich współpracowników, generałów ''w stanie spoczynku'', wreszcie polityków czy też biznesmenów zarabiających na zleceniach agend rządowych. Bratton podkreśla również materialny aspekt ''wirtualu'', bazującego przecież na wydobywanych z ziemi pierwiastkach jak krzem czy kobalt, co skądinąd nie jest obojętne politycznie - patrz choćby omawiana tutaj straszna w skutkach wojna domowa w Kongu. Amerykański uczony i przedsiębiorca idzie jednak dalej: cała ta informatyczna megastruktura, jaką określa zbiorczym mianem ''Stosu'', wedle niego ''terraformuje'', czyli dosłownie przekształca oblicze samej Ziemi, czyniąc ''kolonizowaną przez siebie planetę'' czymś w rodzaju ''samoobliczającej się maszyny''. Jak obrazowo to opisuje: ''pije [ ona ] i wyrzyguje jej płyny ustrojowe - wypluwając smartfony''; organiczny charakter używanych przezeń metafor jest wart podkreślenia i zaraz jasnym staną się jego źródła ideowe. Zanim jednak do tego przejdziemy, wypada zauważyć, iż takowa totalniacka ''wszechogarniająca'' struktura czyni człowieka jedynie drobnym, i wcale nie najważniejszym elementem wiecznej ewolucji globalnej ''biomachiny''. Tak jest w istocie, Bratton stawia pod tym względem sprawę jasno: ''my ludzie, choć stanowimy część tej mieszanki, niekoniecznie jesteśmy najistotniejszymi działającymi w niej czynnikami, a nasz dobrobyt nie jest tutaj pierwszorzędnym celem. Wskutek miliardów lat ewolucji złożone sterty molekuł oparte na węglu [ min. my ], wynalazły sposób przerzucenia inteligencji na złożone sterty molekuł opartych na krzemie [ min. nasze komputery ]''.

Niesie to z sobą konkretne skutki polityczne i ekonomiczne - wedle niego ma to oznaczać, iż infrastruktura obliczeniowa owego ''Stosu'' nie tyle przypomina, co wprost generuje nowe formy suwerenności, pozwalając rzekomo traktować ''maszynę jako państwo''. Przy czym ''jej podstawowe cele i interesy'' nie rozwijają się ze względu na zarządzanych przez nią ludzi, lecz tyczą ''czegoś innego: rachowania całej obecnej w świecie informacji i całego świata jako informacji''. Masowe odczłowieczenie jest [nie]naturalną konsekwencją nastania takowych porządków, i stanem wręcz pożądanym, który Bratton określa pojęciem antropolizy, czyli dosłownie ''uziemienia'' ludzkości w pełnym tego słowa  znaczeniu, jakby zestrojenia jej z samą planetą. W efekcie jak pisze idzie o ''wyłanianie czegoś nieludzkiego, bezludzkiego, pozaludzkiego albo przynajmniej jakiegoś zupełnie odmiennego gatunku ludzkiego'', bowiem jesteśmy jakoby tylko ''medium, poprzez które planeta myśli samą siebie'' [ ! ]. Pespektywa takowa ''wpisuje ludzkość w historię geologii'', ujmując jej aktywność jako ''jeden z czynników ruchu materii'', której to wszelkie wytwory z kulturą i religią włącznie należy traktować jako formy przepoczwarzania się samej Ziemi [ przywołuję za artykułem Michała Owczarka z pomienionego ''kosmicznego'' numeru PT ]. Wrogiem owej nieludzkiej wizji są wedle Brattona oczywiście przesiąknięci dlań zgubnym antropocentryzmem ''prawicowi populiści'' z Trumpem na czele, przez swój ''klimatyczny negacjonizm'' i nacjonalizm nie pozwalający na to, aby globalne mechanizmy ekonomiczne ''mogły obracać się zgodnie z zapisanymi w skałach miarami geologii''. Amerykański lewak R. Joshua Scannell w reakcji na te transhumanistyczne wysrywy, trafnie wytknął Brattonowi pompatyczny ''menadżerski triumfalizm'', jakże typowy niestety dla wielu cyberkorposzczurów, uwiedzionych pozornie nieograniczonymi możliwościami jakie dają nowe technologie. Wedle niego opublikowany na początku 2016 roku programowy traktat o informatycznej megastrukturze ''Stosu'', który nie przypadkiem otwiera ''cytat z mowy Hillary Clinton wygłoszonej na okoliczność zakończenia jej urzędowania jako Sekretarz Stanu, milcząco zakładał technooptymistyczne rządy Clinton i w zamierzeniu miał wywrzeć na nie istotny wpływ [!]. Wedle Scannella podzielany przez Brattona internacjonalistyczny technooptymizm Doliny Krzemowej zamykał oczy na patologie prezydentury Obamy, takie jak realizacja programu dronów bojowych wykonujących sygnowane przez tegoż prezydenta wyroki w dowolnym miejscu na świecie, albo poprzez korzystanie z systemów wideonadzoru pochodzącego od prywatnych dostawców''. Przywołuję za innym artykułem z  ''soc-kosmicznego'' wydania PT autorstwa Jakuba Wolaka, tamże więc amerykański krytyk podsumowuje: ''The Stack [ Stos ] to książka o Hillary Clinton. Jako design brief bazuje ona na przekonaniach dotyczących relacji między softwarem a suwerennością - tego, jak je rozumieć i jak nimi zarządzać - które były ściśle powiązane z politycznym projektem tandemu Clinton-Obama'' [!]. Najwidoczniej nie dociera do Brattona, iż koncept ten poniósł sromotną klęskę w starciu z komunistycznymi Chinami, jak dowodnie okazała to opisana wyżej ''wojna google'owska''. Bowiem był on oparty na zupełnie fałszywym założeniu jakoby ''przeorientowania geografii politycznej'' wskutek oddziaływania cybersfery, tak się akurat składa pod zarządem głównie amerykańskich korporacji informatycznych. Miało to doprowadzić rzekomo do sytuacji, w której ''najistotniejszą relacją przestrzenną określającą stosunki polityczne nie jest już ta, wyznaczana przez terytoria i granice suwerennych państw, ale ta jaką determinują fizyczne nośniki i odniesienia danych, ruchome tryby wszechogarniającej komputacyjnej [obliczeniowej] maszyny''. Bratton zapoznaje więc cały materialny kontekst i bazę owego cyber-Stosu, jakie sam przecież trafnie zdiagnozował wskazując na jego zależność nie tylko od infrastruktury przesyłowej na terenie konkretnych państw, ale i niezbędnych dla wytworzenia mikroprocesorów i półprzewodników surowców wydobywanych z Ziemi także zwykle pod kontrolą rządów, miejscowych lub obcych. Ślepota ideologiczna tego odczłowieczonego skurwysyna i jemu podobnych wprost poraża - zamiast mieć pretensje do siebie, banda dupków za wszystko obwinia oczywiście ''prawicowych populistów'' ze szczególnym uwzględnieniem ''reakcyjnej'' jakoby prezydentury Trumpa, cholera tylko jeszcze ''antyszczepów'' w tym zestawie brakuje! Nie dziwota też, że to nie waham się rzec upiorne, totalniackie gówno tak podoba się neokomuchom i ''soc-kosmopolitom'' z ''Praktyki Teoretycznej'', jak i padło co widać na żyzny grunt w post-sowieckiej Rosji Putina. Czekistowskiemu ''katechonowi'' jawić się musi znajomo takowy reżim ''cybernetyki społecznej'' rodem z Doliny Krzemowej, gdzie ''maszyna jest państwem'' obojętnym na dobrobyt zarządzanych przez nią ludzi i bezwzględnie ich traktującym. Mielonych w jego trybach na miazgę post-człowieczych humanoidów, dosłownie wbitych w glebę tj. chciałem rzec ''dostrojonych do matki Ziemi'' sztucznie wywołaną nędzą w imię ''ratowania planety'' [ patrz wszystkie ''Fit for 55'', nieszczęsna ''piątka dla zwierząt'' i cała seria tym podobnych świństw, jakie dopiero nas czekają ].

Na tym tle dopiero widać, skąd solidarna nienawiść tak skonfliktowanych niby poza tym ze sobą cyberbolszewii amerykańskiej jak i rosyjskiej, żywiona dla chrześcijańskiego tradycjonalizmu polskiego katolicyzmu. Bowiem jak to wykłada w przywoływanym już tekście Wolak, celem postulowanej przez nie owej antropolizy, jest ''przekroczenie kondycji ludzkiej w sensie jej ''rozpuszczenia'' w samej planecie Ziemia. Nie chodzi więc jak u dawnych mistyków o ''jednostkowe upodobnienie się do Boga [ homoiosis theou ] czy też ''ubóstwienie'', ale o gatunkowe uziemienie'' człowieczego rodzaju. Kurwa, jaśniej już nie można - a więc jak w omawianej tu onegdaj post-humanistycznej wizji Ewy Domańskiej, skądinąd także jak Bratton absolwentki czołowych kalifornijskich uczelni, mamy się cieszyć, że zgnijemy po śmierci, bo ''humifikacja'' stanowi jeden z podstawowych procesów napędzających obieg materii w przyrodzie. Nasze ścierwo przecież da początek nowym formom życia, zasilając cykl wiecznie kanibalizującej się Natury niczym gnostycki wąż Uroboros. Boję się aż myśleć w związku z tym, cóż ma znaczyć enigmatyczne sformułowanie jakie pada w zakończeniu artykułu Wolaka, o ''poszukiwaniu alternatyw żywieniowych, wykluczonych ze względów kulturowych i politycznych, a nie technologicznych'' - ? Czy aby nie idzie tu o pewien ''ludzki recykling'' polegający na przetwarzaniu zwłok w pożywne mięso na sklepowych półkach, albo co najmniej paszę dla bydła. Doprawdy nie pojmuję więc, o cóż jeszcze ludzie mają pretensje do Pol Pota - wszakże chłopak był prekursorem nawożenia człowieczym humusem ''pól śmierci'', obaczycie: ekototalitaryści tacy jak tu przywoływani będą mu za to stawiać wkrótce pomniki. Jasnym staje się przeto, iż tzw. powszechna jakoby ''laicyzacja'' jest mitem, religijność jedynie przepoczwarza się straszliwie na naszych oczach, stawiając na miejsce transcendentnego, pozaświatowego Boga ziemski glob i Wszechświat cały. Innymi słowy, chtoniczne bóstwa rzekomo nieodwracalnie obalone przez chrześcijaństwo i oświeceniowy ''postęp'', triumfalnie powracają za sprawą bazującej na tellurycznych surowcach cybernetycznej infrastruktury, która robi dla nich za medium... Przyszło nam więc żyć w prawdziwie ''ciemnych wiekach'', epoce neo-barbarzyństwa nie oznaczającego wszakże powrotu do jaskiń i ''kamienia łupanego'', aczkolwiek pewnie ludzkość tu i ówdzie także to czeka, co nawrót ''dzikich'' form istnienia i obyczajów, paradoksalnie dzięki hipertechnologicznej otoczce jaka im towarzyszy i je umożliwia. Mam tu na myśli choćby nie szanującą absolutnie żadnych zasad, nawet bandyckich przemoc pleniącą się masowo we współczesnych metropoliach, odrażający łomot współczesnej zmechanizowanej fonosfery, czy też cyberniewolnictwo ludzi zamienianych w humanoidalne produkty, generatory danych do wyzyskania. Nie idzie w kontrze o głupie idealizowanie przeszłego ''życia w harmonii z naturą'', bo dla dawnych chłopów oznaczało ono często realną groźbę zdechnięcia z głodu na przednówku, a jedynie ostrą świadomość ceny jaką przyszło nam płacić za obecny rozwój technologiczny.
 
Co więc pozostaje jeszcze to pojąć choćby ogólnie, czemuż to rojenia amerykańskich postludzkich totalniaków spod znaku upiornego duetu Killary/Obama, znajdują wdzięczny posłuch w ''katechonicznej'' jakoby putinowskiej Rosji. Otóż pożywną glębę dlań stanowi ''bio-kosmizm'', swoisty panteistyczny witalizm przenikający tamtejszą myśl tak ''ortodoksyjnie-prawosławną'' jak i ''laicką'', gdzie człowiek jest tylko mało znaczącym elementem ''przebóstwionej'', albo jak tu wprost ''uziemionej'' już całkiem natury. Źródłom ideowym takowej wizji świata należałoby poświęcić osobny esej, zresztą w sieci jest dość materiałów na ten temat autorstwa o niebo bardziej ode mnie kompetentnych w tej materii osób. Odsyłam choćby do monografii Tamary Brzostowskiej-Tereszkiewicz, poświęconej ''organicznym'' metaforom w rosyjskim literaturoznawstwie przełomu XIX i XX wieku, olbrzymim wpływie jakie wywarł na nie ówczesny burzliwy rozwój nauk przyrodniczych, oraz jego związkach z Lebensphilosophie niemieckiego romantyzmu. Jakub Wolak w swym krytycznym omówieniu myśli Brattona, wskazuje na jej ewidentne inspiracje konceptem ''noosfery'', czyli ''mentalnego płaszcza Ziemi'' Władimira Wiernadskiego. Wspominałem o tym wybitnym rosyjskim uczonym w tekście o ''Lineamencie Sarmacko-Turańskim'' - potężnej geologicznej strukturze biorącej swój początek w Kazachstanie, której zwieńczenie patrząc od strony Azji czynią... Góry Świętokrzyskie. Przypomnę więc tylko, że głosił on zupełnie serio teorię o uderzających co jakiś czas w Ziemię wiązkach kosmicznej energii, nadających nadnaturalnego ''kopa'' porażonym nimi zbiorowościom ludzkim, których to nagłego wzrostu potęgi nie sposób było wedle niego inaczej wytłumaczyć. Dla Lwa Gumilowa z kolei, klasyka eurazjatyckiej historiozofii, to właśnie stanowiło przyczynę fenomenu imperium Czyngiz-chana, poczętego błyskawicznie wśród Wielkiego Stepu do największych w dziejach rozmiarów, lecz ''energetycznej baterii'' starczyło ledwo na jakie 100 lat i Mongołowie powrócili do monotonnego krążenia po sezonowych wypasach i zwyczajowych utarczek nomadów o stada i kobiety. Jeśli ktoś uzna to za typowe majaczenia pacjentów szpitali psychiatrycznych, mam dlań przykrą wiadomość: Wiernadski był czołowym akademikiem tak carskiej jak i sowieckiej Rosji! Epigonem takowej ''bio-kosmicznej'' myśli rosyjskiej okazał się wspomniany już Ewald Iljenkow, pono najwybitniejszy tam filozof ery powojennej. Umysł ludzki nie był dlań jedynie ''procesem fizjologicznym'' niemalże jak w prymitywnym materializmie Lenina, lecz za Heglem upatrywał w nim narzędzia za pomocą którego sam Kosmos jest w stanie objawić się sobie w całej okazałości i pełni swych praw. Obdarzona takową świadomością ludzkość, wyposażona stąd w prometejskie, tytaniczne wprost moce, miała za pomocą wynalezionych przez się nowoczesnych technologii, dążyć do przezwyciężenia upiornej perspektywy entropicznej ''śmierci cieplnej'' Wszechświata. Jednak alternatywne wobec wygasającego Słońca i gwiazd źródła energii nie posłużyłyby wedle niego do dalszego podtrzymywania egzystencji ludzkości, lecz ku wywołaniu kosmicznej katastrofy aby dać początek nowemu eonowi innej już rzeczywistości. Człowiek dalekiej przyszłości stąd miał z premedytacją, świadomie złożyć siebie w ofierze i sczeznąć w ogniu atomowej zagłady na gigantycznym, nuklearnym stosie dla kontynuacji i powołania następnego Wszechświata, ów apokaliptyczny komunizm stanowił więc zgoła totalne przeciwieństwo cukierkowych wizji bezklasowego raju rodem z socrealistycznych obrazów. Nie dziwi przeto, że autor równie śmiałych ''proroctw'' poderżnął sobie w końcu gardło, wskutek rozpaczy wywołanej wieloletnim typowo sowieckim chlaniem na umór, tudzież raniącym serce przekonanego komunisty ówczesnym rozłamem między ''bratnimi'' partiami radziecką i maoistowską... Przytoczmy więc na finał uwagi Erica Voegelina, doskonale podsumowujące nieuchronną klęskę takowych lucyferycznych majaczeń, spisane przezeń na kanwie miażdżącej krytyki doktryny Marksa [ cytat za archiwalnym nr ''Frondy'' z czasów świetności tego pisma, gdy jeszcze nie zjebał go Terlikowski ]:

''Rozszerzenie się żądzy władzy od świata zjawisk aż po świat substancji oraz chęć wpływania na świat substancji, jakby to był świat zjawisk - oto definicja magii. Wzajemne powiązania nauki i władzy, a w konsekwencji rakowaty rozrost utylitarnego elementu egzystencji wprowadziły sporą porcję kultury magicznej we współczesną cywilizację. Tendencja do zawężania pola ludzkiego doświadczenia do obszaru rozumu, nauki i działań praktycznych, skłonność do przeceniania tej sfery na niekorzyść tego, co określamy jako bios theoretikos, na niekorzyść życia duchowego; tendencja do uczynienia działań praktycznych i sfery nauki i rozumu jedynym zajęciem człowieka, a także skłonność, by tę sferę w hierarchii społecznej postawić najwyżej, poprzez presję ekonomiczną w tak zwanych wolnych społeczeństwach, a poprzez przemoc w państwach totalitarnych - otóż wszystkie te tendencje stanowią elementy kulturowego procesu zdominowanego przekonaniem o możliwości oddziaływania na istotę człowieka poprzez instrumentalne traktowanie pragmatycznie planującej woli. Szczytem tego procesu jest magiczne marzenie o stworzeniu nadczłowieka, bytu stworzonego przez człowieka, który zastąpiłby godne pożałowania stworzenie Boga. Ten wielki sen pojawił się najpierw tylko w sferze wyobraźni w pracach Condorceta, Comte'a, Marksa i Nietzschego, a później w sferze praktycznej w ruchach komunistycznym i narodowosocjalistycznym.''

- na końcu tej drogi zaś nie czeka żaden upragniony tak przez psychopatów ''ubermensch'', tylko ''nekropersona'' czyli człowiek-kompost. Niestety entuzjaści uziemienia ludzkości, tzn. dosłownie wdeptania jej w glebę, właśnie tu upatrują ideału... Dlatego więc: nie dajmy się uziemić!