sobota, 9 października 2021

Eurazjatyzm to nie orientalizm!

...lub filoazjatyzm, bowiem ''orientalizm'' funkcjonuje obecnie w obiegu naukowym jako synonim ''orientalnej fobii'', co nawiasem jest bzdurą, bo to jakby pod mianem ''okcydentalizmu'' upatrywać odrazy do szeroko pojętego Zachodu. Niemniej warto na wstępie rzecz wyjaśnić, aby uniknąć później semantycznego zamieszania, a więc powtarzam: polski eurazjatyzm jakim go rozumiem, to docenienie naszej cywilizacyjnej wschodnioeuropejskości, a nie przerzucenie się tylko z jednego zaślepienia Zachodem w równie powierzchowną fascynację Azją. Eur-azjatyzm jak sama nazwa wskazuje zawiera pierwiastek naszej europejskości i żadną miarą nie należy się go wyrzekać, dokładnie tak samo jak tego, co w naszej kulturze pochodzi ze Wschodu. Rodzimy polski eurazjatyzm w moim pojęciu jest zwyczajnie naszą europejskością naznaczoną wpływem Azji, tak w dobrym jak i złym, podobnie jak to się ma z prądami płynącymi do nas od wieków z Zachodu. Wschodni Europejczyk jest więc innym jego rodzajem niż ten z Zachodu, nie przestając nim być, stąd nasz azjatycki komponent cywilizacyjny wcale nie wymusza na nas wyrzekania się swej europejskości. Tak, jesteśmy Europejczykami - ale ze Wschodu i Południa takoż, nigdy nie wolno nam zapominać o tej naszej odrębności i specyfice narodowej, inaczej będziemy skazani na ciągłe porażki w próbach sztucznego zaimplementowania obcych nam wzorów pochodzących skądinąd, obojętnie z Zachodu czy też Wschodu. Jesteśmy podwójną peryferią i skrzyżowaniem kultur, nie tylko prądów płynących z Europy ku Azji, ale i na odwrót, ten ruch nigdy nie był jednostronny a dziś tym bardziej i proces ten będzie tylko narastać. Pytanie więc jak się do niego odniesiemy: czy broniąc naszych granic przed napływem niepożądanych przybyszy, niosących zarazki agresji cywilizacyjnej i politycznej, nie wpadniemy aby przy tym w pułapkę kolejnego ''przedmurza''? Bowiem nikomu na Zachodzie nasza ofiara na froncie nie jest potrzebna, ani nawet czego bronić tam nie ma za bardzo i zresztą podobnie było już 100 lat temu w okresie nawały bolszewickiej. Angole wręcz wpychali nas w łapy Sowietów, Francja zaś i USA owszem mocno dopomogły wszakże nie za darmo, każąc płacić sobie za to sutymi, przyznawanymi na kolonialnych niemalże warunkach koncesjami na Śląsku i spłatą lichwiarskich kredytów udzielanych przez amerykańską finansjerę. Dlatego zwycięstwo nad bolszewikami w 1920 roku winniśmy czcić nie za rzekomą ''obronę Zachodu'', ale nas samych przed ''czerwonymi'', gdyż dzięki temu uniknęliśmy największego natężenia komunistycznego terroru w pierwszych dekadach reżimu, w tym ''operacji antypolskiej NKWD'' na znacznie większą skalę niż miało to miejsce w czasie Wielkiej Czystki, nie mówiąc już o takich ''dobrodziejstwach'' sowieckiego ustroju jak masowy pomór ludności wskutek głodu wywołanego kolektywizacją, czy zniszczenie rodzimej kultury itp. Nie starliśmy się wtedy bynajmniej też z ''azjatyckimi hordami'' ni ''turańską dziczą'' ze Wschodu, gdyż w skład słynącej z bestialstw Armii Konnej Budionnego wbrew jej nazwie wchodziły także liczne pociągi pancerne, samoloty a nawet czołgi, jednym słowem najnowocześniejsze na owe czasy środki walki zbrojnej rodem z Zachodu [ również koordynacja działań i przemieszczania konnicy na ogromnych przestrzeniach stepowych w Euroazji nie byłaby wtedy możliwa bez łączności radiotelegraficznej pomiędzy walczącymi oddziałami ]. Armia Czerwona kupiła też od Brytyjczyków za skradzione przez bolszewików carskie złoto nowiutkie wyposażenie, jako to ogromne ilości broni, mundurów czy brakujących lokomotyw etc. - na nasze szczęście wszystko to nie zdążyło posłużyć do rozprawy z nami, ale już z niedobitkami ''białych'', zbuntowanym rosyjskim chłopstwem czy środkowoazjatyckimi ''basmaczami'' owszem tak.

Sądzę, że powyższe należy wyraźnie zaznaczyć akurat teraz, gdy autentyczna tym razem rosyjska agentura wpływu nad Wisłą podnosi łeb, i nie mam tu bynajmniej na myśli duetu pajaców Jabłonowski&Poręba, bo to jedynie ujadająca sfora zagończyków. Ś.P. Targalski miał pod tym względem rację - Rosjanie nigdy tak naprawdę z Polski nie wyszli, zrzucając jedynie ciążący ich kompleksowi militarno-przemysłowemu balast ideologiczny. Poza tym nowe rodzaje broni, jak np. pociski hipersoniczne nad którymi prace zaczęli jeszcze w późnym ZSRR lat 80-ych, uczyniły praktycznie zbędną bezpośrednią okupację wojskową. Natomiast pozostawili tu poważne aktywa wywiadowcze, PRL-em rządzili przecież z nadania Moskwy jawni sowieccy agenci, stąd szaleństwem byłoby mniemać, że Rosjanie całkiem zrezygnowali ze swych polskich ''zasobów'', pozwalających im nadal kontrolować sytuację na miejscu, choć w innej już formie. Wszystko to zaś działo się za pełnym przyzwoleniem Zachodu z USA na czele - jak wskazywał Targalski, Amerykanie uznali ''pierestrojkowy reset'' z Moskwą za wystarczający, włącznie z sankcją dla wpływów rosyjsko-niemieckich w Europie środkowo-wschodniej. Świadectwem tego, iż mimo formalnej przynależności III RP do Paktu Północnoatlantyckiego, wojska NATO stacjonują na terenie Polski dopiero od paru lat, a i tak ich obecność jest raczej symboliczna. Ma to wprawdzie związek z przemianami sztuki militarnej, a też ogólnym słabnięciem Stanów Zjednoczonych, lecz zapewne nie tylko. Wedle Targalskiego dopiero za prezydentury Trumpa USA zdały sobie sprawę, iż to nie Niemcy jak dotąd są ich reprezentantem na kontynencie, ale że w jakiejś mierze chociaż może to być Polska, przynajmniej do kolejnego ''resetu''. Niestety, jawna fronda wobec tegoż zwrotu ze strony przeważającej części amerykańskich elit pogrzebała nasze szanse, powodując powrót jankeskiej polityki w utarte koleiny tj. wspierania Berlina, a pośrednio przez to i Moskwy. W każdym razie warto, byśmy tu w Polsce pamiętali, że tzw. ''upadek komunizmu'' nad Wisłą i pookrągłostołowa ''transformacja ustrojowa'', a nawet rozpad samego ZSRR w niczym nie naruszyły istotnie jałtańskiego ładu międzynarodowego, dokonując tylko jego dość zasadniczej korekty. Trudno zresztą, aby Stany Zjednoczone dążyły do obalenia tegoż, jako nie tylko jeden z sygnatariuszy ale nade wszystko główny beneficjent - Roosevelt dla nas Polaków to kanalia, lecz z perspektywy samych Amerykanów najlepszy prezydent jaki miał ich kraj, i najprawdopodobniej nigdy już nie dochowają się przywódcy podobnego formatu [ wyrzekać nań mogą więc jedynie nędzne libki ]. Wypada stąd zgodzić się z obiektywną oceną Tomasza Gabisia polityki prowadzonej przez FDR:

''[ Roosevelt ] rozegrał wojnę światową koncertowo i został jej prawdziwym zwycięzcą, nie oddał w Jałcie Warszawy, Pragi, Sofii czy Budapesztu Stalinowi , bo nie mógł oddać tego, czego przed 1939 rokiem nie posiadał. Stalinowi przypadła biedniejsza, „gorsza” część Europy, Rooseveltowi – ta bogatsza, „lepsza”; wziął sobie Londyn, Paryż, Rzym, Kopenhagę, Oslo, Bonn i połowę Berlina, w Azji wziął Tokio, z Pacyfiku i Atlantyku zrobił wewnętrzne morza Ameryki, wprowadził USA na prostą drogę ku statusowi imperium światowego, i to wszystko o wiele mniejszym kosztem niż Stalin, a tymczasem nie brakowało i nie brakuje głosów, że w Jałcie dał się ograć Stalinowi , że zawarł z nim porozumienie, mimo iż było dlań nieopłacalne itd. Wynika to z jakiegoś skrzywienia percepcji wywołanego czynnikami emocjonalnymi i politycznymi, ale także z niewiedzy.''

- do pewnego stopnia tłumaczy to również niesłynną mowę starego Buscha, jaka zyskała sobie miano ''chicken Kiev speech'', wygłoszoną na Ukrainie przez amerykańskiego prezydenta obsranego wizją rozpadu ZSRR. Podobnie jak i skwapliwe przytakiwanie Kissingera wywodom Putina, że wycofanie sowieckich wojsk z NRD i ogólnie Europy Wschodniej było ''strategicznym błędem''. Dlatego objawem głupoty jest gadanie jakoby Amerykanie ''szczuli nas na Rosję'' - jak się rzeczy pod tym względem mają właśnie się przekonujemy, jest dokładnie na odwrót: jeśli ktoś pcha nas w objęcia Moskwy, to prędzej oni. Nadal więc de facto znajdujemy się w rosyjskiej strefie wpływów, tyle że przy znaczniejszym niż to miało miejsce w PRL udziale USA i Niemiec w sprawowaniu nad nami kontroli politycznej - te ostatnie jak wskazuje sfinansowanie przez nie spędu Czaskosky'ego [ com niedawno opisał ], stawiają nań obecnie i Hołownię. Natomiast wygląda na to, iż Morawiecki lub ktoś w podobie będzie reprezentował teraz ''opcję kontynentalną'' w Polsce, również proniemiecką lecz tej części elit RFN, której nie podobała się polityka Merkel i stąd wspierała Orbana. W związku z tym być może czeka nas wkrótce jawny ''reset'' w stosunkach z Moskwą i to ze strony tych, którzy dotąd głośno ujadali na ''ruskich agentów''... Nie mam złudzeń, że zostanę do nich dołączony przez mój deklarowany, wschodnioeuropejski eurazjatyzm, mimo iż dogłębnie wykazałem, że nie ma on nic wspólnego z Duginem - w istocie radykalnym okcydentalistą i germanofilem, czerpiącym z tradycji zachodnioeuropejskiej gnozy politycznej, której objawem był zarówno nazizm, jak i bolszewicki marksizm. Tym samym zrównany zostanę z takimi jak Rękas, który gdy tylko zaczyna poruszać okołorosyjskie tematy dostaje małpiego rozumu, np. bredząc o Łukaszence jako rzekomo ''przywódcy suwerennego kraju''. Tymczasem reżim ''baćki'' pełni jedynie podrzędną funkcję ''politycznego szakala'' dla Rosji, która szczuje go obecnie na Polskę, nie jest też prawdą jakoby broń masowej migracji jaką się wobec nas posługuje była słuszną zemstą za mieszanie się w wewnętrzne sprawy naszego wschodniego sąsiada. Jeśli coś można zarzucić w tej materii władzom w Warszawie, a sam to czyniłem, to raczej żyrowanie kontrolowanej niemal po całości przez Moskwę białoruskiej ''opozycji'', bo z faktu iż ktoś jest przeciw Łukaszence nie wynika jeszcze zaraz, że staje przeciwko Rosji! [ warto by sobie ostatnie wbiła wreszcie do łba masa prawoczłowieczych durni oraz idiotek, jakich niestety w III RP całkiem sporo ]. 

Powyższe rozważania grawitują wokół stosunku Polski do Rosji i Niemiec w obecnej  konfiguracji politycznej - klarownie rzecz zdefiniował Marek Cichocki na łamach ''TP'', w felietonie pod znamiennym tytułem ''Kwiaty dla pani kanclerz'':

''Merkel powiedziała w Moskwie, że Nord Stream to projekt europejski. Można to uznać za jawną kpinę, ale moim zdaniem wyraża to samą istotę sposobu myślenia Berlina o Rosji jako podstawie jego polityki w Europie. Od 300 lat Berlin traktuje stosunki z Rosją jako sposób budowania własnej mocarstwowej pozycji w Europie. Przez ich pryzmat patrzy na kontynent, a zwłaszcza na naszą jego część. To stanowi o istocie przyciągania Niemiec i Rosji. Był tylko jeden moment w historii, kiedy to się zmieniło – zimna wojna i podział Niemiec. RFN, czyli zachodnie Niemcy, były najbardziej anglosaskimi, czyli zachodnimi, Niemcami w niemieckiej historii. Zjednoczenie nie musiało tego zmienić, ale począwszy od Gerharda Schrödera dawna siła niemiecko-rosyjskiego przyciągania została ponownie uruchomiona i teraz sfinalizowana przez Merkel w momencie wielkiego kryzysu Ameryki, wyjścia Wielkiej Brytanii z UE i marginalizacji Francji. Jest jeszcze jedno: po 1989 r. wydawało się, że Polska i Europa Środkowa mogą zmienić fatalną w skutkach dla Europy siłę niemiecko-rosyjskiego przyciągania. Dziś, po trzech dekadach, powinniśmy sobie powiedzieć otwarcie, że ponieśliśmy na tym polu całkowitą klęskę. Warto więc pomyśleć o wnioskach.''

- niestety pan Marek nie precyzuje jakież to wnioski winniśmy wyciągnąć z niniejszej, co tu kryć niezbyt wesołej dla nas sytuacji, gdy ponownie jak tyle już razy w polskiej historii na naszym gardle zwierają się prusko-ruskie kleszcze. Nie jest to chyba jakowyś ''trójkąt kaliningradzki'' o jakim bzdurzy Sykulski, czyli trójstronne ''porozumienie'' do którego zapewne w tej czy innej formie dojdzie, co oznaczać będzie przekreślenie jakichkolwiek szans rozwojowych dla Polski. Bowiem wbrew złudzeniom rodzimych ''ruso-'' i ''germanofilów'', dla Berlina co i Moskwy nigdy nie będziemy partnerami jakbyśmy się nie starali, a co najwyżej żetonem w ich rozgrywce. Owszem, takowym jesteśmy też dla USA, wszakże nigdy nie stanowiły one bezpośredniego zagrożenia dla nas jak tamci okupacją wojskową ni zależnością ekonomiczną, choć zapewne gdybym był Latynosem inaczej rzecz rozpatrywałbym. Naiwnością jednak, którą niestety grzeszył ś.p. już Targalski jest sądzić, że Amerykanie wrócą do gry w naszej części świata przynajmniej w takiej roli jak dotąd, w obliczu słabnięcia pozycji ich kraju, gdy przerzucają kurczące się im siły na drugi kraniec Eurazji, pozostawiając samą Europę tradycyjnie Niemcom, o ile w ogóle nie porzucając jej całkiem o czym świadczyłoby chociażby spektakularne wydymanie Francji umową z Australią niedawno. Przysłowiową kropkę nad ''i'' stawia tu ponownie Cichocki, odwołując się zresztą tylko do świadectw czołowych przedstawicieli jankeskich elit politycznych, opisując tak oto obecną amerykańską ''strategię wyspy'':

''Polityka zagraniczna Bidena robi raczej wrażenie pogłębiającego się chaosu niż przemyślanej strategii. A jednak pod tymi wszystkimi niezbornymi, czasami zawstydzającymi swym nieprofesjonalizmem działaniami, zaczyna rysować się coraz wyraźniej nowa sytuacja, o wielkich konsekwencjach dla przyszłości Zachodu. [...] Jeśli świat staje się dżunglą, należy wycofać się z niego i schronić za wzniesionymi bezpiecznymi murami. Tak jak w przypadku starożytnych Aten czy XIX-wiecznej Wielkiej Brytanii potężna flota pozwalała działać tym państwom na wielkich odległościach, tak samo dzisiaj wycofana na swoją bezpieczną wyspę-kontynent Ameryka dzięki technologii, gospodarce i militarnej potędze może nadal zabezpieczać swoje interesy w świecie.''

- innymi słowy Amerykanie dążą do ustanowienia swojej wersji ''splendid izolejszyn'' na wzór niegdysiejszego Imperium Brytolskiego, porzucając niemal całkiem ląd, by nie tylko z morskiej ale wręcz pankosmicznej perspektywy kontrolować glob ''ower de horajzon'', jak ktoś kumaty napisał Bidenowi w niedawnym przemówieniu. Niestety dla nas oznacza to, iż Ziemia pozbawiona dotychczasowej hegemonii supermocarstwa, jakim jeszcze całkiem niedawno zdawały się USA, staje się ową polityczną ''dżunglą'', gdzie rządzi siła i prawo ''kto pierwszy ten lepszy'' z czego doskonale zdają sobie sprawę o ileż trzeźwiej od post-Polaków rozpatrujący rzeczy Rosjanie. I jak post-obamowska ekipa Demokratów po obaleniu Trumpa nie zmieniła co do zasady jego programu ''America first!'', a wręcz forsuje go z jeszcze większą brutalnością, nawet jeśli nieudolnie o czym świadczy przekształcenie słusznej decyzji o wycofaniu z Afganistanu w haniebną ucieczkę, czy wspomniana umowa AUKUS, tak samo Republikanie po powrocie do władzy niczego istotnie tu nie zmienią, tym bardziej jeśli będą to tacy, co wspierają Czaskosky'ego na miejscu, jak żeśmy to opisali. Biorąc powyższe nie zazdroszczę obecnym kierownikom polskiej nawy państwowej, o ile którykolwiek z nich serio jeszcze przejmuje się naszą racją stanu, gdyż uprawianie krajowej polityki w takowych warunkach przypominać będzie prawdziwy taniec na wulkanie, choć na szczęście już nie w równie dramatycznych okolicznościach z jakimi mierzyć musieli się Piłsudski a później Beck. Stoimy wszakże w obliczu zasadniczego dylematu, jak słabe państwa pokroju współczesnej Rzeczpospolitej radzić sobie mają w tej ''dżungli geopolitycznej'' o jakiej mówi Cichocki, tak by nie zostać całkiem pochłoniętymi przez sąsiednie post-mocarstwa. Wprawdzie obecny przyrost mocy Niemiec jak i zwłaszcza Rosji jest li tylko relatywny, będąc raczej funkcją słabnięcia mocarstwowej pozycji USA, niż posiadanych przez nie faktycznie sił, niemniej do tego czasu nim ponownie okaże się ile rzeczywiście Berlin i Moskwa mają zasobów, z nami i resztą krajów regionu może być pozamiatane. Amerykanie nie mogą już stanowić dla nas wsparcia w przeciwstawieniu się zmiażdżeniu w ''strefie zgniotu'', na pewno nie w tym stopniu co dotąd powiadam, zaś na dobrą wolę tradycyjnych zaborców nie ma co liczyć, więc jedyne co pozostaje to poleganie na własnych siłach tudzież doraźnych niechby koalicjach z innymi państwami Europy Wschodniej. I tutaj rodzimy, polski eurazjatyzm staje się nieodzowny jako kontra tak wobec Rosji co i Niemiec - doskonale widać to na przykładzie sąsiedniej Ukrainy, rozdartej konfliktem cywilizacyjnym między Wschodem a Zachodem, co świetnie sprzyja interesom Moskwy. Bowiem przez to, iż władzom w Kijowie przez trzy dekady o hańbo nie udało się pożenić doświadczenia historycznego mieszkańców Galicji i Donbasu - tak jak Rosji, która adaptując zmyślnie do własnych uwarunkowań programową niezborność zachodniego postmodernizmu, pogodziła swych ''białych'' z ''czerwonymi'' - kraj ten do dziś nie dochował się własnego państwa na miarę swych możliwości i nade wszystko wyzwań, jakie obecnie przed nim stoją. Świetnie ujął to ukraiński komentator polityczny Jewhen Mahda, w wywiadzie przeprowadzonym zeń prawie dwa lata temu będzie przez Tomasza Lachowskiego, znawcę stosunków panujących u naszych wschodnich sąsiadów. Mahda oznajmia na wstępie:

''Moim zdaniem, co też jest znamienne, Ukraina i Ukraińcy nie są w stanie sobie uświadomić swojego naprawdę wielkiego zwycięstwa w latach 2014-2015, kiedy jednak, pomimo ogromnych strat, udało się uratować faktyczną niezależność Ukrainy, a Rosja musiała skorygować swoje plany. [...]

Kto może zatem realnie zastąpić Sługę Narodu i Zełenskiego na szczytach władzy?

Widzę jedynie taką alternatywę – albo silny przywódca, wywodzący się z kręgów wojskowych, albo kolejny projekt polityczny w stylu Zełenskiego i jego partii. Ten drugi przypadek byłby dla Ukrainy nie tylko niebezpieczny, ale i smutny – co świadczyć będzie przede wszystkim o nas samych, Ukraińcach, którzy zdecydowali się oddać stery władzy w ręce niedoświadczonego nawet nie tyle polityka, co właśnie przedstawiciela projektu politycznego. [...]

Polska elita nie powinna traktować swoich ukraińskich partnerów jak młodszych braci, ale zacząć odnosić się do nich właśnie jak pełnoprawnych partnerów. To samo zresztą dotyczy elit w Kijowie, którzy może, nawet nieświadomie, traktują samych siebie jak młodszych braci zachodnich sąsiadów, w czym przebrzmiewa kompleks niższości. Im szybciej my sami odzyskamy szacunek dla siebie, to tym szybciej i świat zacznie z szacunkiem i powagą myśleć o Ukrainie.

Pamiętajmy jednak, mając nawet na względzie asymetrię sytuacji międzynarodowej, politycznej i ekonomicznej w jakiej znajdują się na progu 2020 roku Polska i Ukraina, że działając wspólnie możemy uzyskać naprawdę wiele. Warto jednak podkreślić, że zbliżenie Kijowa i Warszawy nie jest nie tylko na rękę Kremla, ale także czołowych graczy w Unii Europejskiej, na czele z Niemcami i Francją. Dlatego też, to przede wszystkim my sami musimy sobie to uświadomić i być zainteresowani w polepszaniu współpracy między naszymi narodami. Polska nie jest już adwokatem Ukrainy w Europie, ale jednocześnie wciąż pozostaje wzorem dla Ukrainy w sferze udanej transformacji i rozwoju. Chciałbym, żeby o tym pamiętano i nad Wisłą, i nad Dnieprem.''

- niestety, rzecz w niczym nie straciła na aktualności, pytanie stąd czemu decydenci po obu stronach granicy polsko-ukraińskiej nie realizują korzystnego dla nich programu współpracy. Aczkolwiek coś się pod tym względem chyba wreszcie zmienia, także na samej Ukrainie jak wspominałem niedawno, relacjonując przekaz jednego z czołowych obecnie tamtejszych intelektualistów Adrija Baumeistera. Również w dziedzinie polityki wewnętrznej i historycznej - Fox słusznie zwrócił mi uwagę na przemówienie Zełenskiego z maja tego roku, [ a i ja dzięki temu przypomniałem sobie, że wspominał o tym Budzisz ], w którym to przywódca Ukrainy składał hołd rodzimym weteranom ''wojny ojczyźnianej'' i przy tym w Donbasie, co miało swój dodatkowy symboliczny wymiar. Bowiem wbrew pieprzeniu polskawych jedynie ''rusofilów'', zdecydowana większość Ukraińców ma wyjebane na banderyzm - nawet w Galicji nigdy nie zdołał on wytrzebić konkurencyjnych wobec niego, rodzimych sił politycznych a co dopiero na obszarze rdzeniowym Ukrainy, jakim jest Kijowszczyzna czy tym bardziej wschód kraju. Dla mieszkańców tych ostatnich formatywnym doświadczeniem pozostaje raczej sowieckie ludobójstwo ''Hołodomoru'' czasów kolektywizacji, a nade wszystko udział ich przodków w walce z agresją hitlerowskich Niemiec w szeregach ''krasnej armii''. Jeśli więc jest czego się obawiać wraz z masowym napływem do naszego kraju ukraińskich migrantów, to prędzej ''oddolnej'' reaktywacji w Polsce kultu ''sowieckich wyzwolicieli'', niż banderowskich faszystów! Choć i to nie do końca na szczęście, bowiem uznanie dla antyhitlerowskiego oporu czasu wojny nie musi się jeszcze równać z aprobatą dla komunizmu, ani nawet współczesnej Rosji jak chciałby tego Putin, głoszący takowe komunały w swym niedawnym orędziu do Ukraińców. Omawialiśmy rzecz wielokrotnie, więc tylko przypomnijmy o co się rozchodzi pokrótce: rzekoma ''pabieda'' nigdy nie była czczona w ZSRR, poza okrągłymi rocznicami, bowiem z punktu widzenia samych komunistów sowieckich stanowiła klęskę. Zbyt często zapominamy w Polsce, utożsamiając Rosję z bolszewizmem, że Związek Radziecki powstał jako struktura globalistyczna, stanowiąc przyczółek do rewolucyjnego opanowania reszty świata w zamyśle Lenina i realizującego jego strategię ''wiernego ucznia'' Stalina. Mimo iż zbudował on w tym celu gigantyczną machinę militarną i przemysłową, z wydatnym zresztą udziałem kapitalistycznej Ameryki, mającą zdobyć nie tylko resztę Europy, ale i dokonać inwazji na Indie, Bliski Wschód i Chiny, jego wojska ledwo doczłapały się do Berlina i to kosztem niewyobrażalnych strat ludzkich i materiałowych. Tak więc ci biedni ludkowie na Kremlu czczą obecnie co roku na Placu Czerwonym spektakularną klęskę światowego komunizmu, a poniekąd i strategiczną przegraną samej Rosji w rzeczywistości, nie należy stąd im w tym przeszkadzać jedynie pamiętając, jak się sprawy faktycznie miały. Biorąc powyższe nie może już dziwić, iż kult ''pabiedy'' miał przez cały okres istnienia ZSRR charakter głównie oddolny, organizowanych samorzutnie w kręgach weteranów ''wojny ojczyźnianej'' obchodów, czemu ówczesne sowieckie władze nie przeciwdziałały, ale też i niespecjalnie były przychylne, bo z ich punktu widzenia nie było czemu. Dopiero w połowie lat 90-ych, by wypełnić próżnię ideologiczną po tzw. ''upadku komunizmu'' ustanowiono oficjalne uroczystości z okazji ''dnia zwycięstwa'' - należy to z całą mocą podkreślić, iż wbrew chrzanieniu o jelcynowskiej ''smucie'', jak i rzekomej ''liberalizacji'' Rosji jaka w owym czasie miała mieć miejsce, Putin realizuje jedynie powziętą jeszcze za Jelcyna ''politykę historyczną'', opartą na bezkrytycznym kulcie ''wojny ojczyźnianej'', fałszywie zresztą interpretowanej zgodnie z formułą postmodernistycznej ''post-prawdy''. Oddajmy ponownie na chwilę głos wspomnianemu już Tomaszowi Lachowskiemu, cytując fragmenty z jego wywiadu dla polonijnego ''Kuriera Wileńskiego'':

''Warto zacząć od tego, że w Rosji od upadku ZSRS nigdy nie było jednoznacznego osądzenia i potępienia działań totalitarnych Związku Sowieckiego. Na początku lat 90. dokonano pewnych kroków w tym kierunku, ale żadnych rozwiązań prawnych nie przyjęto z zakresu dekomunizacji czy lustracji. Dzięki temu przez cały czas mógł się rozwijać mit Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Już w 1995 r. przyjęto Ustawę o uwiecznieniu zwycięstwa narodu sowieckiego w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej. Ta ustawa stanowi osnowę polityki historycznej Rosji. [...] Te działania dezinformacyjne skierowane przeciwko Polsce, jak choćby kwestia Zaolzia (Rosja próbuje argumentować, że Polska wraz z III Rzeszą dokonały rozbioru Czechosłowacji, co stanowić miało prawdziwy początek II wojny światowej), są elementem szerszej polityki rosyjskiej rehabilitującej działania sowieckie i wzmacniającej mit Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Ponadto Rosja próbuje narzucić społeczności międzynarodowej wizję, że Sowieci nigdy nie byli agresorami, tylko tymi, którzy pokonali nazizm. [...] Z racji braku styczności z komunizmem niektóre wrzutki propagandowe, powiedzmy o „neonazistowskiej Ukrainie”, w społeczeństwach zachodnich spotykają się z pewnym zrozumieniem. Przykładem jest referendum sprzed kilku lat w Niderlandach, kiedy Holendrzy zagłosowali przeciwko stowarzyszeniu Ukrainy z Unią Europejską. To był jeden z elementów rozbijania jedności Zachodu oraz narzucania sowiecko-rosyjskiej propagandy.''

- dlatego każdy kto głosi kłamstwo o rzekomym udziale przedwojennej Polski w rozbiorze Czechosłowacji, staje się pożytecznym idiotą kremlowskiej propagandy historycznej i mniejsza doprawdy świadomie czy nie. Niestety tyczy to również prezydenta Lecha Kaczyńskiego, przepraszającego Czechów za słuszne ODZYSKANIE Zaolzia - podobny problem wszakże diagnozuję u Lachowskiego, który mimo iż konstatuje podatność Zachodu na ''antyfaszystowską'' zmyłkę Rosji, gada nadal coś o rozbijaniu jego rzekomej ''jedności'', Polskę i resztę krajów Europy Wschodniej mylnie doń włączając. Najwidoczniej nie dotarło do niego o czym mówił ukraiński spec polityczny Jewhen Mahda, z którym przeprowadził sam przecież wywiad, gdzie ten wyraźnie zauważył iż - przypomnijmy: ''zbliżenie Kijowa i Warszawy nie jest na rękę nie tylko Kremla, ale także czołowych graczy w Unii Europejskiej, na czele z Niemcami i Francją''. Nie mamy więc co za bardzo liczyć na Paryż i Berlin oraz inne stolice krajów reszty zachodniej Europy, w swym oporze przeciwko zakusom Moskwy godzącym w nasze żywotne interesy. A ponieważ istotną rolę odgrywa w nich agresywna polityka historyczna oparta na kulcie ''wojny ojczyźnianej'', zdani jesteśmy na własny zmysł podobnie co i Ukraińcy w konstruowaniu strategii skutecznego jej zwalczania. Zamiast więc otwarcie deprecjonować wysiłek zbrojny czerwonoarmistów, co tylko niepotrzebnie rozjusza weteranów i ich potomków wpisując się doskonale w zamysły Kremla, należy postępować przebieglej przypominając o dramatycznym rozziewie między zamiarami Stalina i dowództwa sowieckiego, a realiami morderczego dla ZSRR starcia z III Rzeszą. Poza tym jakbyśmy nie oceniali roli jaką odegrali radzieccy żołnierze po zajęciu Polski, póki stawiali opór na własnym terenie ich walka miała sens, wszakże dla nich samych a nie z perspektywy komunistycznych władz, bowiem jedynie skończeni germanodebile nie ogarniają konsekwencji hitlerowskiego ''Lebensraumu'' dla podbitej słowiańskiej ludności. Liczne przypadki kolaboracji byłych sowieckich poddanych z niemieckim najeźdźcą wcale temu nie przeczą, wręcz przeciwnie nawet, skoro mimo potężnego początkowo potencjału w tym względzie, nazistowscy decydenci nie zdecydowali się go w pełni wykorzystać jak należy, zaślepieni swymi ideologicznymi przesądami. Zmarnowali go haniebnie dla swych własnych interesów na szczęście dla nas, mordując głupio licznych jeńców radzieckich, którzy przecież poddawali się masowo wojskom niemieckim nie chcąc wcale walczyć za znienawidzony reżim bolszewicki. Sam Stalin przeto uznał ich za ''zdrajców'' porzucając tym samym na pastwę hitlerowskich zbrodniarzy, skoro nie musieli się dzięki tej jego decyzji przejmować już konwencjami obowiązującymi wobec wojennych jeńców. Powtórzę stąd mój postulat godnego uczczenia takich jak oni, wzniesieniem porządnego pomnika na cmentarzu radzieckich żołnierzy zamęczonych przez Niemców na kieleckiej Bukówce, z czym jako zadeklarowany antykomunista nie mam najmniejszego problemu biorąc powyższe okoliczności, gdyż mowa tu nie o rzekomych ''wyzwolicielach'', lecz w istocie ofiarach obu totalitaryzmów pomnąc los tych, którym udało się cudem przeżyć piekło hitlerowskich obozów, a zmarli po ''oswobodzeniu'' przez swoich już w łagrach jako ''zdrajcy'' bolszewizmu.

Natomiast co się tyczy Ukrainy, gest Zełeńskiego pod adresem rodzimych weteranów ''wojny ojczyźnianej'' należy uznać za słuszny, jako konieczny sposób na wyrwanie Kremlowi istotnego argumentu używanego przezeń dla przekabacenia znacznej większości miejscowej ludności, która podkreślmy to jeszcze raz ma gdzieś banderyzm, żywiąc doń słuszną skądinąd odrazę. Mark Sołonin w swym zbiorze historycznych felietonów pt. ''Nic dobrego na wojnie'' trafnie przypomina, że sowieccy Ukraińcy zdecydowanie dominowali wśród czekistów i krasnoarmiejców bezwzględnie tępiących po wojnie rodzimą ''faszystowską hydrę''. Nigdy też nie udało się mimo usilnych starań przywództwa OUN/UPA przeszczepić antysowieckiego i proniemieckiego zarazem ruchu oporu na tereny środkowej i wschodniej Ukrainy, co przyniosło jedynie mniej niż mizerne skutki, kończąc się żałosnym blamażem. Generalnie większość Ukraińców była nastawiona prosowiecko i lewicowo o czym przekonał się jeszcze Piłsudski podczas ''wyprawy kijowskiej'', koniecznej wprawdzie strategicznie jako atak wyprzedzający szykowaną już bolszewicką ofensywę dla zaniesienia rewolucji na Zachód Europy, [ po to przecież Lenin z Trockim zorganizowali swój przewrót ] - niemniej poronionej z punktu widzenia celów jego ''polityki prometejskiej''. Okazało się, że mało kto czekał w Kijowie na wspieranego przezeń Petlurę, większość Ukraińców tedy kontentowała się postulatem autonomii jedynie w obrębie radzieckiej wspólnoty narodów, i dopiero ludobójczy ''Hołodomor'' kolektywizacji, po czym brutalna czystka lat 30-ych przeprowadzona wśród spolegliwych i tak w większości przecież wobec Moskwy elit ukraińskich, nieco wszystkich tam otrzeźwiła. Jednak ponieważ Niemcy hitlerowskie koncertowo rzecz spierdoliły, dążąc jedynie do eksploatacji ''słowiańskiego bydła roboczego'' i mordu nań, Ukraińcom generalnie nie pozostało nic innego jak ponownie oprzeć się na wielkorosyjskich Sowietach, walcząc po ich stronie w ramach ''wojny ojczyźnianej'' z nazistowskim agresorem. Należy to uwzględniać w polskiej ocenie ukraińskiego doświadczenia historycznego - akurat Zełeński jako ''jewriej'' przecież z pochodzenia, jak mało kto nadaje się do firmowania takowej polityki oparcia współczesnej tożsamości narodowej naszego wschodniego sąsiada raczej na oporze wobec III Rzeszy, niż hołubieniu banderowskiej proniemieckiej swołoczy, faszystowskich terrorystów uwikłanych w ludobójstwo na wołyńskiej Polonii. Co więcej, dostrzegam w tym spory potencjał w rozbijaniu wspólnej niemiecko-rosyjskiej polityki historycznej upartym przypominaniem głośno, jakiego to pochodzenia w zdecydowanej większości byli hitlerowscy zbrodniarze wojenni i komuż to wysługiwali się tamtejsi kolaboranci z OUN, a później UPA! Tyle że do tego potrzeba umiejętności, jakich zbywa niestety raczej naszym decydentom i specom od rodzimej polityki historycznej... obym się mylił. Pytanie też czy sam Zełeński faktycznie ma na celu realne samostanowienie Ukrainy także w jej aspekcie dziejowym, czy też realizuje jedynie strategię Kremla jaki miał przeforsować jakoby jego kandydaturę - tak by wynikało przynajmniej ze słów pisarki i zaangażowanej w sprawy swego kraju patriotki Tamary Horichy-Zernii, w wywiadzie pod wymownym tytułem ''Dwa skrzydła ukraińskiej duszy'':

''W ciągu zaledwie sześciu miesięcy wpływowe postacie lokalne zostały usunięte z parlamentu. Nie wyglądało to na rewolucję, ale na masową psychozę. Zauważyłam, że prawie jak w stanie hipnozy ludzie szli na wybory, niezależnie od wykształcenia, stanu majątkowego i po raz pierwszy młodzi ludzie masowo poszli do urn. Zauważyłam, że krytyczne myślenie utrzymywali tylko ludzie, którzy nie oglądali telewizji. [...] Specjalna operacja informacyjna Rosji przed ostatnimi wyborami była wyraźnie skierowana przeciwko prezydentowi Poroszence jako postaci najbardziej niewygodnej dla nich. Dzięki zdolnościom i osiągnięciom Kremla na Ukrainie UE może pęknąć jak orzech. Rosjanie mają broń gorszą od nuklearnej – technologie informacyjne, od których nie ratuje ani status edukacyjny, ani majątkowy. I niestety na Ukrainie nie stawiano oporu, bo od 2014 r. Ukraińcy są zajęci przeciwstawianiem się agresji zbrojnej, na to kieruje się wszystkie środki.''
 
- cóż, zarzucić jej można stronniczość w ocenie nielubianego przywódcy, niemniej przyznać należy o tyle rację, że jeśli sami Ukraińcy nie zdołają w końcu zespolić obu ''płuc'' swego kraju, wschodniego i zachodniego, nadal cierpieć będą ''polityczną zadyszkę'' dając się tym samym ogrywać nie tylko zresztą Rosji, ale i Niemcom wraz z USA, a nawet Chinom czy ściśle obecnie współpracującej z Brytyjczykami erdoganowskiej Turcji, także obecnej coraz silniej nad Dnieprem [ powracając w ten sposób do tradycyjnej, czarnomorskiej polityki Osmanów ]. Bez integracji ''niebanderowskiej'' większości ludności Ukrainy i zakończenia rozdzierającego kraj konfliktu cywilizacyjnego między Wschodem i Zachodem, nie zyska on koniecznej dla dalszego trwania stabilności, a jest to nic innego jak formuła rdzennego dla Europy Wschodniej eurazjatyzmu. Staje się on niezbędny także nam, bowiem wobec Polski Rosja stanowi śmiertelne zagrożenie przez swe zasadniczo prozachodnie nastawienie, a nie rzekomą  ''eurazjatyckość'', która robi li tylko za propagandową ściemę dla odwrócenia nią uwagi od właściwego ukierunkowania polityki Kremla. Owo moskiewskie parcie na Zachód musiało przecież z konieczności odbywać się po trupie Rzeczpospolitej - niby banał, ale nadal jakoś mamy problem nad Wisłą z uświadomieniem sobie konsekwencji tegoż faktu. W dodatku ekspandująca naszym kosztem Rosja nader obficie korzystała z pomocy zachodnioeuropejskich najemników - mądrującym się o najazdach ''turańskiej dziczy'' na Polskę, radzę obadać ale tak porządnie, ilu z dowódców napastniczych wojsk ze Wschodu od XVI po XIX wiek nosiło niemieckie, lub angielskie nazwiska a będą szczerze zdumieni. Nawet taki rusofil jak Konrad Rękas przyznaje poniekąd, że Rosja to wschód Zachodu, przecząc mimowiednie swemu upatrywaniu w niej rzekomo ''eurazjatyckiej'' potęgi, gdy pisze:
 
''...geopolityczne interesy najpierw Anglii, a potem Brytanii gdzieś tak od XV/XVI wieku były wyłącznie sprzeczne z interesami Polski. Bez emocji i uczuć - po prostu tak było i jest. Począwszy od XV wieku Anglia zaczęła traktować rodzącą się Moscovię jako swoją strefę wpływów uznając za opłacalne zdobycie wpływów na Wschodzie i udział w zyskownym handlu (przede wszystkim futrami) z perspektywami rozwoju aż hen, w stronę azjatyckich stepów i Syberii. Stąd właśnie wzięła się trwająca następne trzy, stulecia sprzeczność interesów angielskich, a następnie brytyjskich z polskimi. Polska/Rzeczpospolita stanowiła problem np. rywalizując z Moskwą o Inflanty, czyli dostęp do bałtyckich portów, samemu okresowo angażując się w rywalizację o wpływy na Wschodzie. [...] Jak wiemy, po próbach mniej udanych, jak np. Potop i traktat w Radnot – polityka brytyjska ostatecznie zatriumfowała w czasie rozbiorów, których Londyn był sprawcą co najmniej komplementarnym wobec Berlina. Co jednak ważne – wtedy ze szczególną wyrazistością ujawnił się kolejny istotny element geopolityczny, a mianowicie narastająca sprzeczność interesów brytyjskich i rosyjskich, oczywiście już wcześniej immanentna ze względu na podrzędność tego drugiego komponentu, ale wówczas właśnie dostrzeżona przez samych zainteresowanych. A przynajmniej tych spośród nich, którzy do dziś dnia uchodzą skądinąd za niepoważnych głupców i wariatów… Realnie bowiem pierwszym przywódcą rosyjskim, który próbował ograniczyć wpływy Londynu był Piotr III, a następnie zwłaszcza jego syn, imperator Paweł.'' 

- ze słów naczelnego bodaj, a na pewno najinteligentniejszego rusofila III RP wychodzi więc na to, iż carska Rosja była de facto brytyjską kolonią, całkiem wydawałoby się ubezwłasnowolnioną politycznie i ekonomicznie przez Londyn. Pytanie czy tylko, bowiem i Niemcy zaciekle przecież rywalizowali z ''perfidnym Albionem'' o władanie nad moskiewskim imperium, w pewnym momencie dominując je niemal bez reszty, czego świadomi byli politycznie zaangażowani obywatele Rzeczpospolitej jeszcze na dobrych parę dekad przed rozbiorami. Tak przedstawia ich stanowisko Andrzej Nowak w pracy zbiorowej poświęconej polskim zmaganiom z zaborcami - cytat ze str. 31:

''Skonfederowani w województwie sandomierskim obrońcy elekcji Stanisława Leszczyńskiego w 1733 roku wydali apel w postaci Zdania narodu polskiego, osobliwie konfederacji sandomierskiej, danego do uwagi narodom rosyjskiemu i kozackiemu. Charakterystyczny i ważny był już sam dobór adresatów: „narody rosyjski i kozacki”. Wskazanie wiedeńskiej intrygi na dworze i w gabinecie petersburskim, uznanie caratu w popiotrowej formie za absolutną niemiecką dyktaturę pozwoliły przeciwstawić centrum imperium samym Rosjanom. Imperium to nie Rosja. W każdym razie niekoniecznie Rosja. Podniesione niemal do rangi systemu wpływy niemieckie nad Newą, przewaga niemieckich generałów i faworytów, rządy Munnichów, Buhrenów czy Ostermannów, wyjaskrawione odpowiednio – uczyniły możliwym zaadresowanie apelu o przyłączenie się do walki przeciwko imperialnemu centrum do przedstawicieli „prawdziwej”, poszukującej utraconej tożsamości duchowej („narodowej”) Rosji.''
 
- mimo obcego, w sporej mierze zachodnioeuropejskiego pochodzenia ''rosyjskich'' z nazwy jedynie elit władzy, ich antypolskie nastawienie cieszyło się nieodmiennie szerokim poparciem samych Rosjan. Dlatego ''słowianofilskie'' apele jak powyższy nigdy nie znajdowały wśród nich szerszego odzewu, bowiem konflikt między Moskwą a Rzeczpospolitą nie był narzucony li tylko sztucznie, lecz odpowiadał zasadniczej sprzeczności interesów obu narodów. Trafnie rzecz ujął już Maurycy Mochnacki, w artykułach pisanych na wygnaniu tuż po upadku Powstania Listopadowego - tak oto referuje jego przesłanie wspomniany prof. Nowak w swej pracy pod wymownym tytułem ''Kto powiedział, że Moskale są to bracia nas, Lechitów...'':
 
''W ''wieku egoizmu'' jak nazywał swą epokę Mochnacki, internacjonalistyczna interpretacja obowiązku narodowego, koncepcje polskiego mesjanizmu, są po prostu przejawem niebezpiecznej fantazji politycznej, która zaciemnia kontekst rzeczywistych relacji międzynarodowych, w jakim sprawę odbudowy polskiej państwowości trzeba umieścić, kontekst relacji nie ideałów, ale przede wszystkim siły i interesu. Ze wspólnego opuszczającym kraj powstańcom wrażenia, iż Europa, która w nagrodę ''dziesięciu wieków granicznej straży'' nie udzieliła Polsce żadnej pomocy, jest teraz tym większym dłużnikiem Polaków, Mochnacki nie wyprowadza nadziei na spłacenie wreszcie tego długu przez rządy czy ludy europejskie, ani nie eksponuje przekonania o moralnej zasłudze i posłannictwie Polski. ''Powinniśmy i możemy powstać bez obcej czy ludów, czy rządów pomocy''. [...] Nie idzie Mochnackiemu o przeciwieństwo rasowe, obcość cywilizacji, czy nawet konflikt polityczno-moralnych zasad. Używane przez niego pojęcia i ''argumenty'' wywodzące się z owych ponadnarodowych układów miały w istocie sens instrumentalny, pomocniczy tylko przy zaakcentowaniu tej sprzeczności, która w koncepcji autora Powstania narodu polskiego stanowi sedno polsko-rosyjskiego sporu: sprzeczności polskiej i rosyjskiej racji stanu - ''Póki Moskwa w Europie, nie masz Polski całej i niepodległej''.

- otóż to! Bowiem Rosja walcząc o swoje miejsce w Europie musi zmiażdżyć Polskę i Ukrainę jakie stoją jej na drodze, dziś nie tyle zbrojnym zaborem co osaczając je politycznie i ekonomicznie. Rywalem, lecz nie wrogiem są tu dla niej Niemcy, pospołu z Moskwą tradycyjnie dążące do ubezwłasnowolnienia innych krajów Europy Wschodniej - ponownie oddajmy głos Andrzejowi Nowakowi:

''Wyjątkowe znaczenie zwłaszcza Ukrainy w polsko-rosyjskiej rywalizacji politycznej starał się Mochnacki unaocznić zarówno czytelnikom jego szkiców w ''Pamiętniku Emigracji'', jak i adresatom indywidualnych jego zabiegów o zrozumienie wymogów nowego i skutecznego powstania. [...] Inaczej niż członkowie Towarzystwa Litewskiego i Ziem Ruskich znaczenia tych ziem dla Polski Mochnacki nie określa racjami historycznymi, wywodzi je natomiast ze ''strategiczno-politycznej'' kalkulacji, jak pisze. [...] Jeśli Rosja lub Austria zdołają przeciągnąć Rusinów na swoją stronę [ możliwości samodzielnego bytu Ukrainy Mochnacki, jak zresztą cała wówczas emigracja polska, nie brał pod uwagę ], jeśli któryś z tych krajów ''wypolszczy'' Ruś, wówczas Polska nie będzie mogła stanąć już o własnych siłach: ''albo nie masz polityki polskiej, albo jest ona cała w tym wielkim i niezmiernym przedmiocie''.

- oczywiście dziś postawa Mochnackiego wobec niepodległego bytu Ukrainy jest niedopuszczalna, wszelkie dążenie ku ponownemu ''spolszczeniu'' wschodnich kresów dawnej Rzeczpospolitej byłoby ową ''mesjańską mrzonką'' w obliczu obecnej słabości żywiołu polskiego i jego wynarodowienia. Idzie wszakże o fundamentalne i nadal aktualne spostrzeżenie, iż los Polski rozstrzyga się na Wschodzie, zaś sama Rosja stanowi zagrożenie dla naszych żywotnych interesów jako część Zachodu a nie Azji, gdyż to stawia ją nieuchronnie na kursie kolizyjnym z nami. Trzeba przyznać, że Mochnacki mimo trzeźwego rozpoznania polskiej racji stanu, skazującej poniekąd Rzeczpospolitą na konfrontację z Moskwą i vice versa, zaciemniał jednak istotę sporu miotając pod adresem tej ostatniej stereotypowe inwektywy jako rzekomo ''azjatyckiej dziczy'', ''tatarskiej hordzie'' i ''orientalnej despotii''. Nawet jeśli czynił to instrumentalne jako się rzekło, utwierdzał okcydentalistyczne przesądy typowe dla polskiej opinii publicznej owej epoki, żywotne niestety do dziś a nie pozwalające jej pojąć, iż liberalna i zdemokratyzowana na modłę Zachodu Rosja jest tym groźniejsza dla Polski, o wiele bardziej niż domniemana ''azjatycka barbaria'' Moskwy! Najlepiej znać było to na przykładzie miru jakim cieszyli się wśród powstańców listopadowych dekabryści, legendzie rosyjskiej antycarskiej konspiracji jakoby życzliwej sprawie niepodległości Polski, czemu hołdował nawet Mochnacki mimo swego ostrego niczym brzytwa widzenia praw rządzących polityką, bez oddawania się mesjańskim chimerom. Paradoksalnie przyczyniła się do tego propaganda samego caratu, który by skompromitować spiskowców w oczach Rosjan, jął posądzać buntowników o sprzyjanie sprawie niepodległości Rzeczpospolitej, co Polacy wzięli za dobrą monetę, bo stanowiło wodę na młyn ich myślenia życzeniowego, jakże chętnego widzieć w niektórych Moskalach ''braci Słowian'' uosabiających ''lepszą'', gdyż okcydentalną Rosję. Tymczasem zapatrzeni niewątpliwie w Zachód i czerpiący stamtąd wzory ideowe rosyjscy demokraci i liberałowie powzięli pierwotnie konspirację na znak protestu przeciwko rzekomemu ''propolskiemu opętaniu'' cara Aleksandra, pomawianego przez nich o uleganie nazbyt podszeptom swego ówczesnego bliskiego doradcy i powiernika, księcia Adama Czartoryskiego. Jakiekolwiek koncesje na rzecz Polaków były dla nich niedopuszczalne, co najwyżej w federacyjnym projekcie Związku Północnego autorstwa Nikity Murawjowa przewidziano rolę dla Polski karłowatej i bezsilnej, zamkniętej w granicach etnicznych. Natomiast Paweł Pestel, naczelny ideolog konkurencyjnego wśród spiskowców Związku Południowego, w ogóle nie dostrzegał jakichkolwiek szans na zachowanie polskości, w jego wizji scentralizowanej Rosji wzorowanej na jakobińskiej rewolucyjnej Francji, czekał ją los utraty resztek autonomii i wchłonięcie przez wszechrosyjski etnos ludowy. W każdym razie na pewno nikt z tych masońskich antycarskich rebeliantów nie chciał ''rozbioru Rosji'' jak to sobie roił Mochnacki wraz z innymi przedstawicielami Wielkiej Emigracji, wmyślając w tamtych swe niepobożne, życzeniowe jedynie projekcje - podobne złudzenia wobec niemieckich liberałów, demokratów i socjalistów żywili nieco później polscy rewolucjoniści w trakcie ''Wiosny Ludów'', oto ile są warte rodzime mrzonki o ''ucywilizowanych'' na modłę ''wolnościowego'' Zachodu naszych narodowych wrogach! 
 
Podkreślmy jeszcze raz za Mochnackim, iż tu nie idzie o ''przeciwieństwo rasowe, obcość cywilizacji, czy nawet konflikt polityczno-moralnych zasad'' a fundamentalną sprzeczność racji stanu obu krajów: Rosja niemal od swego zarania dąży, by stać się częścią Zachodu, a do czego może dojść jedynie kosztem Polski i pokrewnej jej niemoskiewskiej Rusi. Tak było jeszcze na pocz. XVI wieku, gdy omal nie zdusiła Rzeczpospolitej w porozumieniu z niemieckimi cesarzami, czego widmo oddalił dopiero pogrom wojsk moskiewskich pod Orszą dokonany przez prawosławnego ruskiego kniazia Konstantego Ostrogskiego, tak kiedy Iwan Groźny po początkowych sukcesach swego władania ekspansją ku Azji, jakie stanowiło zawojowanie przezeń chanatów nadwołżańskich, przekierował wysiłek zbrojny na przebicie się ku Bałtykowi godząc tym samym w Rzeczpospolitą, tak samo gdy Moskwa w przeddzień szwedzkiego ''potopu'' rzuciła na nią ogromne wojska, jakich trzon stanowiły oddziały niemieckich i anglo-szkockich najemników, wreszcie kiedy na dobre weszła na arenę europejskich dziejów wraz z panowaniem Piotra I i jego następców, a zwłaszcza następczyń: caryc Elżbiety i Katarzyny uosabiających wręcz okcydentalny kurs imperialnej Rosji. Ilekroć Rosja prze na Zachód, musi tego dokonać po trupie Polski, nie tylko geografia o tym przesądza - dziś nie musimy raczej obawiać się z jej strony bezpośredniej inwazji woskowej na pełną skalę, co nie wyklucza wszakże zbrojnych starć granicznych jak w ukraińskim Donbasie, ale nade wszystko pospólnego wraz z Niemcami osaczenia przez nią Polski środkami ekonomicznymi i politycznymi, jakie właśnie przeżywamy wraz z atakiem na resztki naszej suwerenności energetycznej, za utratę której przyjdzie nam srogo płacić i to dosłownie. Jeśli zaś spełni się wizja nakreślona przez Brzezińskiego o ''rozszerzonym Zachodzie'' rozciągającym się ''od Vancouver po Władywostok'', takowy globalistyczny lądolód zetrze Polskę na proch - stąd jego synalkowi, który lada moment tu przybędzie jako nowy ambasador Imperium Americanum nad Wisłą, by zapewne wcielać rojenia papy w życie, należy podać czarną polewkę, utruć jak tylko można życie, a gdyby nie obawa przed posądzeniem o terroryzm rzekłbym, iż jakby to nie poskutkowało ''zrobić mu Mirbacha''... W każdym razie liczyć w starciu z Moskwą na ''dobrą wolę'' Zachodu, powołując się na rzekomą ''wspólnotę cywilizacyjną'' i bawić znowu w jakoweś ''przedmurza'' tudzież ''misje polityczne'' na Wschodzie, dowodziłoby jedynie fatalnego niezrozumienia wyżej opisanego mechanizmu. Hołdują mu zresztą także autentyczni rusofile, jak wspomniany już Konrad Rękas a w przeszłości choćby Henryk Rzewuski, odwracając jedynie znak upatrzywszy w Rosji alternatywy wobec obecnej jak i przeszłej ''zgnilizny'' ideowej Zachodu. Uśmiać się można, szczególnie obserwując panujący dziś w Moskwie putinowski reżim, o którym nawet wyraźnie prorosyjski narodowiec Karol Kaźmierczak pisze, iż ''mimo autorytarnej konsolidacji pozostał neoliberalną formułą surowcowego, peryferyjnego zaplecza globalnego kapitalizmu, które zależy od wymiany z jego zachodnim centrum''. Ano, nic dodać ni ująć, poza tym może, iż nadmieńmy także Chiny zostały mocno przeorane przez kolejne fale XX-wiecznych okcydentalnych w zamierzeniu modernizacji, tak że z ichniej tradycji konfucjańskiej nie ostało się tam zgoła nic, jej obecna reaktywacja przez władze w Pekinie zalatuje typową dla komunistów propagandową ściemą i jak wszystko na to wskazuje ma sztuczny charakter. Sam Zachód zaś przerósł dawno w jakąś potworną, rakowatą narośl nie mającą już wiele wspólnego z jego tradycyjną postacią, jakkolwiek byśmy ją nie oceniali, zbliżając się niebezpiecznie do swych rzekomych adwersarzy z ''niewolnego świata''. 
 
Dlatego czas wreszcie przestać kręcić się w obłędnym kole, miotając ciągle między ''opcją okcydentalną'' a ''orientalną'' - pora w końcu sobie uświadomić, iż Polska wraz z resztą krajów Europy Wschodniej położonych między Berlinem i Moskwą, nie jest ani będzie nigdy częścią Azji, ale też i Zachodu, którego wschodnią rubież stanowi Rosja. Bynajmniej nie oznacza to autarkii, ni pielęgnowania wyidealizowanej ''swojskości'', a jedynie zrozumienie fundamentalnej sprzeczności naszych interesów państwowych, oraz wyciągnięcie z tegoż faktu należytych konsekwencji. Tym bardziej iż wszyscy dziś jesteśmy pospołu narodami zanikającymi, co paradoksalnie zaostrzy tylko rywalizację o kurczące się zasoby ludzkie, kapitałowe i technologiczne w gasnącej dosłownie Europie, obnażając bezlitośnie frazesy o ''unijnej solidarności'', tudzież ''słowiańskim braterstwie''. Jeśli już lepiej więc polegać w naszej sprawie na zasadniczej sprzeczności interesów poszczególnych państw, jak jął to czynić jeszcze Mochnacki, proroczo przewidując nieuchronną kolizję Wielkiej Brytanii z Rosją wskutek jej ekspansji wgłąb Azji [ do czego wszakże nie mogłoby dojść, bez zyskania przez ówczesny Petersburg solidnego oparcia w Europie ]. Uczciwie należy spostrzec, że Polacy mieli w tym rosyjskim ''drang nach Osten'' solidny udział, co podnosi obecnie Rękas hołdując tym samym rusofilskim mrzonkom Staszica czy Wielopolskiego we współczesnym wydaniu. W wizji tych ostatnich Polska, skazana poniekąd wobec Zachodu na upokarzający los wiecznego ''biednego kuzyna'', zwracając się na Wschód sama stałaby się jakoby siłą kierowniczą imperialnego rosyjskiego olbrzyma, ''cywilizującą'' wraz z nim Eurazję. Kuszący przyznaję koncept, niestety sęk w tym iż nikt bodaj pośród carskich elit nie traktował nigdy poważnie mrzonek polskich lojalistów - jak trafnie kontrowali, przywołani przez Andrzeja Nowaka w jego pomienionej już pracy, autorzy polemiki z misyjnym wobec Rosjan programem emigracyjnego XIX-wiecznego działacza Henryka Kamieńskiego:

''Polska w oczach Moskali nie jest narodem mającym prawo wyboru, jeno prowincją buntowniczą jeżeli o narodowości swej pamięta, a jeżeli zapomina i Moskwie służy, prosty wykonującą obowiązek; biada jej, gdyby spełniała go opieszale. [...] Duchowo wpływać [ na Rosję ] zawsze wolno było i jest, bo ducha nikt nie uwięzi, a Moskwa nam aż do zbytku otwarta. W Irkucku i Tobolsku nikomu po polsku mówić nie wzbroniono: stepy nawet darmo dają, a im dalej tym ochotniej; łaska cara tysiące już i tysiące czynszowej naszej szlachty na nie posiedliła, nie za karę wcale ani dlatego, iżby źle się miała na podolskich siedzibach, ale [...] potrzeba je koniecznie zaludnić, aby do Moskwy zawsze należały. [...] Na nieszczęście my chcemy Polski w Europie, a nie w Azji; chcemy narodowości polskiej, którą znamy od dziesięciu wieków, a nie tej ogólnosłowiańskiej, która się jeszcze nie narodziła i o której nie wiemy jaka będzie, czy wedle Chrystusa, czy wedle antychrysta.''

- powtórzmy stąd na koniec, że właściwie rozumiany polski eurazjatyzm to nic innego jak nasza wschodnioeuropejskość, obca tak Azji jak i zachodniej Europie, których jednako nigdy nie byliśmy, ani będziemy integralną częścią choćby miejscowi ''unijczycy'', ''atlantyści'' co i ''rusofile'' nawet się zesrali. Zresztą w obliczu postępującej gwałtownie orientalizacji i afrykanizacji tej ostatniej, oraz przemianie samych Europejczyków w wykorzenioną post-cywilizacyjną dzicz, takowe opozycje przestają mieć z wolna sens. Obaczymy czy coś ostanie się z polskości w tej pożodze, czy też całkiem sczeźnie spopielona w kotle globalistycznej biopolityki - ale o tym inną razą.