...lub filoazjatyzm, bowiem ''orientalizm'' funkcjonuje obecnie w obiegu naukowym jako synonim ''orientalnej fobii'', co nawiasem jest bzdurą, bo to jakby pod mianem ''okcydentalizmu'' upatrywać odrazy do szeroko pojętego Zachodu. Niemniej warto na wstępie rzecz wyjaśnić, aby uniknąć później semantycznego zamieszania, a więc powtarzam: polski eurazjatyzm jakim go rozumiem, to docenienie naszej cywilizacyjnej wschodnioeuropejskości, a nie przerzucenie się tylko z jednego zaślepienia Zachodem w równie powierzchowną fascynację Azją. Eur-azjatyzm jak sama nazwa wskazuje zawiera pierwiastek naszej europejskości i żadną miarą nie należy się go wyrzekać, dokładnie tak samo jak tego, co w naszej kulturze pochodzi ze Wschodu. Rodzimy polski eurazjatyzm w moim pojęciu jest zwyczajnie naszą europejskością naznaczoną wpływem Azji, tak w dobrym jak i złym, podobnie jak to się ma z prądami płynącymi do nas od wieków z Zachodu. Wschodni Europejczyk jest więc innym jego rodzajem niż ten z Zachodu, nie przestając nim być, stąd nasz azjatycki komponent cywilizacyjny wcale nie wymusza na nas wyrzekania się swej europejskości. Tak, jesteśmy Europejczykami - ale ze Wschodu i Południa takoż, nigdy nie wolno nam zapominać o tej naszej odrębności i specyfice narodowej, inaczej będziemy skazani na ciągłe porażki w próbach sztucznego zaimplementowania obcych nam wzorów pochodzących skądinąd, obojętnie z Zachodu czy też Wschodu. Jesteśmy podwójną peryferią i skrzyżowaniem kultur, nie tylko prądów płynących z Europy ku Azji, ale i na odwrót, ten ruch nigdy nie był jednostronny a dziś tym bardziej i proces ten będzie tylko narastać. Pytanie więc jak się do niego odniesiemy: czy broniąc naszych granic przed napływem niepożądanych przybyszy, niosących zarazki agresji cywilizacyjnej i politycznej, nie wpadniemy aby przy tym w pułapkę kolejnego ''przedmurza''? Bowiem nikomu na Zachodzie nasza ofiara na froncie nie jest potrzebna, ani nawet czego bronić tam nie ma za bardzo i zresztą podobnie było już 100 lat temu w okresie nawały bolszewickiej. Angole wręcz wpychali nas w łapy Sowietów, Francja zaś i USA owszem mocno dopomogły wszakże nie za darmo, każąc płacić sobie za to sutymi, przyznawanymi na kolonialnych niemalże warunkach koncesjami na Śląsku i spłatą lichwiarskich kredytów udzielanych przez amerykańską finansjerę. Dlatego zwycięstwo nad bolszewikami w 1920 roku winniśmy czcić nie za rzekomą ''obronę Zachodu'', ale nas samych przed ''czerwonymi'', gdyż dzięki temu uniknęliśmy największego natężenia komunistycznego terroru w pierwszych dekadach reżimu, w tym ''operacji antypolskiej NKWD'' na znacznie większą skalę niż miało to miejsce w czasie Wielkiej Czystki, nie mówiąc już o takich ''dobrodziejstwach'' sowieckiego ustroju jak masowy pomór ludności wskutek głodu wywołanego kolektywizacją, czy zniszczenie rodzimej kultury itp. Nie starliśmy się wtedy bynajmniej też z ''azjatyckimi hordami'' ni ''turańską dziczą'' ze Wschodu, gdyż w skład słynącej z bestialstw Armii Konnej Budionnego wbrew jej nazwie wchodziły także liczne pociągi pancerne, samoloty a nawet czołgi, jednym słowem najnowocześniejsze na owe czasy środki walki zbrojnej rodem z Zachodu [ również koordynacja działań i przemieszczania konnicy na ogromnych przestrzeniach stepowych w Euroazji nie byłaby wtedy możliwa bez łączności radiotelegraficznej pomiędzy walczącymi oddziałami ]. Armia Czerwona kupiła też od Brytyjczyków za skradzione przez bolszewików carskie złoto nowiutkie wyposażenie, jako to ogromne ilości broni, mundurów czy brakujących lokomotyw etc. - na nasze szczęście wszystko to nie zdążyło posłużyć do rozprawy z nami, ale już z niedobitkami ''białych'', zbuntowanym rosyjskim chłopstwem czy środkowoazjatyckimi ''basmaczami'' owszem tak.
Sądzę, że powyższe należy wyraźnie zaznaczyć akurat teraz, gdy autentyczna tym razem rosyjska agentura wpływu nad Wisłą podnosi łeb, i nie mam tu bynajmniej na myśli duetu pajaców Jabłonowski&Poręba, bo to jedynie ujadająca sfora zagończyków. Ś.P. Targalski miał pod tym względem rację - Rosjanie nigdy tak naprawdę z Polski nie wyszli, zrzucając jedynie ciążący ich kompleksowi militarno-przemysłowemu balast ideologiczny. Poza tym nowe rodzaje broni, jak np. pociski hipersoniczne nad którymi prace zaczęli jeszcze w późnym ZSRR lat 80-ych, uczyniły praktycznie zbędną bezpośrednią okupację wojskową. Natomiast pozostawili tu poważne aktywa wywiadowcze, PRL-em rządzili przecież z nadania Moskwy jawni sowieccy agenci, stąd szaleństwem byłoby mniemać, że Rosjanie całkiem zrezygnowali ze swych polskich ''zasobów'', pozwalających im nadal kontrolować sytuację na miejscu, choć w innej już formie. Wszystko to zaś działo się za pełnym przyzwoleniem Zachodu z USA na czele - jak wskazywał Targalski, Amerykanie uznali ''pierestrojkowy reset'' z Moskwą za wystarczający, włącznie z sankcją dla wpływów rosyjsko-niemieckich w Europie środkowo-wschodniej. Świadectwem tego, iż mimo formalnej przynależności III RP do Paktu Północnoatlantyckiego, wojska NATO stacjonują na terenie Polski dopiero od paru lat, a i tak ich obecność jest raczej symboliczna. Ma to wprawdzie związek z przemianami sztuki militarnej, a też ogólnym słabnięciem Stanów Zjednoczonych, lecz zapewne nie tylko. Wedle Targalskiego dopiero za prezydentury Trumpa USA zdały sobie sprawę, iż to nie Niemcy jak dotąd są ich reprezentantem na kontynencie, ale że w jakiejś mierze chociaż może to być Polska, przynajmniej do kolejnego ''resetu''. Niestety, jawna fronda wobec tegoż zwrotu ze strony przeważającej części amerykańskich elit pogrzebała nasze szanse, powodując powrót jankeskiej polityki w utarte koleiny tj. wspierania Berlina, a pośrednio przez to i Moskwy. W każdym razie warto, byśmy tu w Polsce pamiętali, że tzw. ''upadek komunizmu'' nad Wisłą i pookrągłostołowa ''transformacja ustrojowa'', a nawet rozpad samego ZSRR w niczym nie naruszyły istotnie jałtańskiego ładu międzynarodowego, dokonując tylko jego dość zasadniczej korekty. Trudno zresztą, aby Stany Zjednoczone dążyły do obalenia tegoż, jako nie tylko jeden z sygnatariuszy ale nade wszystko główny beneficjent - Roosevelt dla nas Polaków to kanalia, lecz z perspektywy samych Amerykanów najlepszy prezydent jaki miał ich kraj, i najprawdopodobniej nigdy już nie dochowają się przywódcy podobnego formatu [ wyrzekać nań mogą więc jedynie nędzne libki ]. Wypada stąd zgodzić się z obiektywną oceną Tomasza Gabisia polityki prowadzonej przez FDR:
''[ Roosevelt ] rozegrał wojnę światową koncertowo i został jej prawdziwym zwycięzcą, nie oddał w Jałcie Warszawy, Pragi, Sofii czy Budapesztu Stalinowi , bo nie mógł oddać tego, czego przed 1939 rokiem nie posiadał. Stalinowi przypadła biedniejsza, „gorsza” część Europy, Rooseveltowi – ta bogatsza, „lepsza”; wziął sobie Londyn, Paryż, Rzym, Kopenhagę, Oslo, Bonn i połowę Berlina, w Azji wziął Tokio, z Pacyfiku i Atlantyku zrobił wewnętrzne morza Ameryki, wprowadził USA na prostą drogę ku statusowi imperium światowego, i to wszystko o wiele mniejszym kosztem niż Stalin, a tymczasem nie brakowało i nie brakuje głosów, że w Jałcie dał się ograć Stalinowi , że zawarł z nim porozumienie, mimo iż było dlań nieopłacalne itd. Wynika to z jakiegoś skrzywienia percepcji wywołanego czynnikami emocjonalnymi i politycznymi, ale także z niewiedzy.''
- do pewnego stopnia tłumaczy to również niesłynną mowę starego Buscha, jaka zyskała sobie miano ''chicken Kiev speech'', wygłoszoną na Ukrainie przez amerykańskiego prezydenta obsranego wizją rozpadu ZSRR. Podobnie jak i skwapliwe przytakiwanie Kissingera wywodom Putina, że wycofanie sowieckich wojsk z NRD i ogólnie Europy Wschodniej było ''strategicznym błędem''. Dlatego objawem głupoty jest gadanie jakoby Amerykanie ''szczuli nas na Rosję'' - jak się rzeczy pod tym względem mają właśnie się przekonujemy, jest dokładnie na odwrót: jeśli ktoś pcha nas w objęcia Moskwy, to prędzej oni. Nadal więc de facto znajdujemy się w rosyjskiej strefie wpływów, tyle że przy znaczniejszym niż to miało miejsce w PRL udziale USA i Niemiec w sprawowaniu nad nami kontroli politycznej - te ostatnie jak wskazuje sfinansowanie przez nie spędu Czaskosky'ego [ com niedawno opisał ], stawiają nań obecnie i Hołownię. Natomiast wygląda na to, iż Morawiecki lub ktoś w podobie będzie reprezentował teraz ''opcję kontynentalną'' w Polsce, również proniemiecką lecz tej części elit RFN, której nie podobała się polityka Merkel i stąd wspierała Orbana. W związku z tym być może czeka nas wkrótce jawny ''reset'' w stosunkach z Moskwą i to ze strony tych, którzy dotąd głośno ujadali na ''ruskich agentów''... Nie mam złudzeń, że zostanę do nich dołączony przez mój deklarowany, wschodnioeuropejski eurazjatyzm, mimo iż dogłębnie wykazałem, że nie ma on nic wspólnego z Duginem - w istocie radykalnym okcydentalistą i germanofilem, czerpiącym z tradycji zachodnioeuropejskiej gnozy politycznej, której objawem był zarówno nazizm, jak i bolszewicki marksizm. Tym samym zrównany zostanę z takimi jak Rękas, który gdy tylko zaczyna poruszać okołorosyjskie tematy dostaje małpiego rozumu, np. bredząc o Łukaszence jako rzekomo ''przywódcy suwerennego kraju''. Tymczasem reżim ''baćki'' pełni jedynie podrzędną funkcję ''politycznego szakala'' dla Rosji, która szczuje go obecnie na Polskę, nie jest też prawdą jakoby broń masowej migracji jaką się wobec nas posługuje była słuszną zemstą za mieszanie się w wewnętrzne sprawy naszego wschodniego sąsiada. Jeśli coś można zarzucić w tej materii władzom w Warszawie, a sam to czyniłem, to raczej żyrowanie kontrolowanej niemal po całości przez Moskwę białoruskiej ''opozycji'', bo z faktu iż ktoś jest przeciw Łukaszence nie wynika jeszcze zaraz, że staje przeciwko Rosji! [ warto by sobie ostatnie wbiła wreszcie do łba masa prawoczłowieczych durni oraz idiotek, jakich niestety w III RP całkiem sporo ].
Powyższe rozważania grawitują wokół stosunku Polski do Rosji i Niemiec w obecnej konfiguracji politycznej - klarownie rzecz zdefiniował Marek Cichocki na łamach ''TP'', w felietonie pod znamiennym tytułem ''Kwiaty dla pani kanclerz'':
''Merkel powiedziała w Moskwie, że Nord Stream to projekt europejski. Można to uznać za jawną kpinę, ale moim zdaniem wyraża to samą istotę sposobu myślenia Berlina o Rosji jako podstawie jego polityki w Europie. Od 300 lat Berlin traktuje stosunki z Rosją jako sposób budowania własnej mocarstwowej pozycji w Europie. Przez ich pryzmat patrzy na kontynent, a zwłaszcza na naszą jego część. To stanowi o istocie przyciągania Niemiec i Rosji. Był tylko jeden moment w historii, kiedy to się zmieniło – zimna wojna i podział Niemiec. RFN, czyli zachodnie Niemcy, były najbardziej anglosaskimi, czyli zachodnimi, Niemcami w niemieckiej historii. Zjednoczenie nie musiało tego zmienić, ale począwszy od Gerharda Schrödera dawna siła niemiecko-rosyjskiego przyciągania została ponownie uruchomiona i teraz sfinalizowana przez Merkel w momencie wielkiego kryzysu Ameryki, wyjścia Wielkiej Brytanii z UE i marginalizacji Francji. Jest jeszcze jedno: po 1989 r. wydawało się, że Polska i Europa Środkowa mogą zmienić fatalną w skutkach dla Europy siłę niemiecko-rosyjskiego przyciągania. Dziś, po trzech dekadach, powinniśmy sobie powiedzieć otwarcie, że ponieśliśmy na tym polu całkowitą klęskę. Warto więc pomyśleć o wnioskach.''
- niestety pan Marek nie precyzuje jakież to wnioski winniśmy wyciągnąć z niniejszej, co tu kryć niezbyt wesołej dla nas sytuacji, gdy ponownie jak tyle już razy w polskiej historii na naszym gardle zwierają się prusko-ruskie kleszcze. Nie jest to chyba jakowyś ''trójkąt kaliningradzki'' o jakim bzdurzy Sykulski, czyli trójstronne ''porozumienie'' do którego zapewne w tej czy innej formie dojdzie, co oznaczać będzie przekreślenie jakichkolwiek szans rozwojowych dla Polski. Bowiem wbrew złudzeniom rodzimych ''ruso-'' i ''germanofilów'', dla Berlina co i Moskwy nigdy nie będziemy partnerami jakbyśmy się nie starali, a co najwyżej żetonem w ich rozgrywce. Owszem, takowym jesteśmy też dla USA, wszakże nigdy nie stanowiły one bezpośredniego zagrożenia dla nas jak tamci okupacją wojskową ni zależnością ekonomiczną, choć zapewne gdybym był Latynosem inaczej rzecz rozpatrywałbym. Naiwnością jednak, którą niestety grzeszył ś.p. już Targalski jest sądzić, że Amerykanie wrócą do gry w naszej części świata przynajmniej w takiej roli jak dotąd, w obliczu słabnięcia pozycji ich kraju, gdy przerzucają kurczące się im siły na drugi kraniec Eurazji, pozostawiając samą Europę tradycyjnie Niemcom, o ile w ogóle nie porzucając jej całkiem o czym świadczyłoby chociażby spektakularne wydymanie Francji umową z Australią niedawno. Przysłowiową kropkę nad ''i'' stawia tu ponownie Cichocki, odwołując się zresztą tylko do świadectw czołowych przedstawicieli jankeskich elit politycznych, opisując tak oto obecną amerykańską ''strategię wyspy'':
''Polityka zagraniczna Bidena robi raczej wrażenie pogłębiającego się chaosu niż przemyślanej strategii. A jednak pod tymi wszystkimi niezbornymi, czasami zawstydzającymi swym nieprofesjonalizmem działaniami, zaczyna rysować się coraz wyraźniej nowa sytuacja, o wielkich konsekwencjach dla przyszłości Zachodu. [...] Jeśli świat staje się dżunglą, należy wycofać się z niego i schronić za wzniesionymi bezpiecznymi murami. Tak jak w przypadku starożytnych Aten czy XIX-wiecznej Wielkiej Brytanii potężna flota pozwalała działać tym państwom na wielkich odległościach, tak samo dzisiaj wycofana na swoją bezpieczną wyspę-kontynent Ameryka dzięki technologii, gospodarce i militarnej potędze może nadal zabezpieczać swoje interesy w świecie.''
- innymi słowy Amerykanie dążą do ustanowienia swojej wersji ''splendid izolejszyn'' na wzór niegdysiejszego Imperium Brytolskiego, porzucając niemal całkiem ląd, by nie tylko z morskiej ale wręcz pankosmicznej perspektywy kontrolować glob ''ower de horajzon'', jak ktoś kumaty napisał Bidenowi w niedawnym przemówieniu. Niestety dla nas oznacza to, iż Ziemia pozbawiona dotychczasowej hegemonii supermocarstwa, jakim jeszcze całkiem niedawno zdawały się USA, staje się ową polityczną ''dżunglą'', gdzie rządzi siła i prawo ''kto pierwszy ten lepszy'' z czego doskonale zdają sobie sprawę o ileż trzeźwiej od post-Polaków rozpatrujący rzeczy Rosjanie. I jak post-obamowska ekipa Demokratów po obaleniu Trumpa nie zmieniła co do zasady jego programu ''America first!'', a wręcz forsuje go z jeszcze większą brutalnością, nawet jeśli nieudolnie o czym świadczy przekształcenie słusznej decyzji o wycofaniu z Afganistanu w haniebną ucieczkę, czy wspomniana umowa AUKUS, tak samo Republikanie po powrocie do władzy niczego istotnie tu nie zmienią, tym bardziej jeśli będą to tacy, co wspierają Czaskosky'ego na miejscu, jak żeśmy to opisali. Biorąc powyższe nie zazdroszczę obecnym kierownikom polskiej nawy państwowej, o ile którykolwiek z nich serio jeszcze przejmuje się naszą racją stanu, gdyż uprawianie krajowej polityki w takowych warunkach przypominać będzie prawdziwy taniec na wulkanie, choć na szczęście już nie w równie dramatycznych okolicznościach z jakimi mierzyć musieli się Piłsudski a później Beck. Stoimy wszakże w obliczu zasadniczego dylematu, jak słabe państwa pokroju współczesnej Rzeczpospolitej radzić sobie mają w tej ''dżungli geopolitycznej'' o jakiej mówi Cichocki, tak by nie zostać całkiem pochłoniętymi przez sąsiednie post-mocarstwa. Wprawdzie obecny przyrost mocy Niemiec jak i zwłaszcza Rosji jest li tylko relatywny, będąc raczej funkcją słabnięcia mocarstwowej pozycji USA, niż posiadanych przez nie faktycznie sił, niemniej do tego czasu nim ponownie okaże się ile rzeczywiście Berlin i Moskwa mają zasobów, z nami i resztą krajów regionu może być pozamiatane. Amerykanie nie mogą już stanowić dla nas wsparcia w przeciwstawieniu się zmiażdżeniu w ''strefie zgniotu'', na pewno nie w tym stopniu co dotąd powiadam, zaś na dobrą wolę tradycyjnych zaborców nie ma co liczyć, więc jedyne co pozostaje to poleganie na własnych siłach tudzież doraźnych niechby koalicjach z innymi państwami Europy Wschodniej. I tutaj rodzimy, polski eurazjatyzm staje się nieodzowny jako kontra tak wobec Rosji co i Niemiec - doskonale widać to na przykładzie sąsiedniej Ukrainy, rozdartej konfliktem cywilizacyjnym między Wschodem a Zachodem, co świetnie sprzyja interesom Moskwy. Bowiem przez to, iż władzom w Kijowie przez trzy dekady o hańbo nie udało się pożenić doświadczenia historycznego mieszkańców Galicji i Donbasu - tak jak Rosji, która adaptując zmyślnie do własnych uwarunkowań programową niezborność zachodniego postmodernizmu, pogodziła swych ''białych'' z ''czerwonymi'' - kraj ten do dziś nie dochował się własnego państwa na miarę swych możliwości i nade wszystko wyzwań, jakie obecnie przed nim stoją. Świetnie ujął to ukraiński komentator polityczny Jewhen Mahda, w wywiadzie przeprowadzonym zeń prawie dwa lata temu będzie przez Tomasza Lachowskiego, znawcę stosunków panujących u naszych wschodnich sąsiadów. Mahda oznajmia na wstępie:
''Moim zdaniem, co też jest znamienne, Ukraina i Ukraińcy nie są w stanie sobie uświadomić swojego naprawdę wielkiego zwycięstwa w latach 2014-2015, kiedy jednak, pomimo ogromnych strat, udało się uratować faktyczną niezależność Ukrainy, a Rosja musiała skorygować swoje plany. [...]
Kto może zatem realnie zastąpić Sługę Narodu i Zełenskiego na szczytach władzy?
Widzę jedynie taką alternatywę – albo silny przywódca, wywodzący się z kręgów wojskowych, albo kolejny projekt polityczny w stylu Zełenskiego i jego partii. Ten drugi przypadek byłby dla Ukrainy nie tylko niebezpieczny, ale i smutny – co świadczyć będzie przede wszystkim o nas samych, Ukraińcach, którzy zdecydowali się oddać stery władzy w ręce niedoświadczonego nawet nie tyle polityka, co właśnie przedstawiciela projektu politycznego. [...]
Polska elita nie powinna traktować swoich ukraińskich partnerów jak młodszych braci, ale zacząć odnosić się do nich właśnie jak pełnoprawnych partnerów. To samo zresztą dotyczy elit w Kijowie, którzy może, nawet nieświadomie, traktują samych siebie jak młodszych braci zachodnich sąsiadów, w czym przebrzmiewa kompleks niższości. Im szybciej my sami odzyskamy szacunek dla siebie, to tym szybciej i świat zacznie z szacunkiem i powagą myśleć o Ukrainie.
Pamiętajmy jednak, mając nawet na względzie asymetrię sytuacji międzynarodowej, politycznej i ekonomicznej w jakiej znajdują się na progu 2020 roku Polska i Ukraina, że działając wspólnie możemy uzyskać naprawdę wiele. Warto jednak podkreślić, że zbliżenie Kijowa i Warszawy nie jest nie tylko na rękę Kremla, ale także czołowych graczy w Unii Europejskiej, na czele z Niemcami i Francją. Dlatego też, to przede wszystkim my sami musimy sobie to uświadomić i być zainteresowani w polepszaniu współpracy między naszymi narodami. Polska nie jest już adwokatem Ukrainy w Europie, ale jednocześnie wciąż pozostaje wzorem dla Ukrainy w sferze udanej transformacji i rozwoju. Chciałbym, żeby o tym pamiętano i nad Wisłą, i nad Dnieprem.''
- niestety, rzecz w niczym nie straciła na aktualności, pytanie stąd czemu decydenci po obu stronach granicy polsko-ukraińskiej nie realizują korzystnego dla nich programu współpracy. Aczkolwiek coś się pod tym względem chyba wreszcie zmienia, także na samej Ukrainie jak wspominałem niedawno, relacjonując przekaz jednego z czołowych obecnie tamtejszych intelektualistów Adrija Baumeistera. Również w dziedzinie polityki wewnętrznej i historycznej - Fox słusznie zwrócił mi uwagę na przemówienie Zełenskiego z maja tego roku, [ a i ja dzięki temu przypomniałem sobie, że wspominał o tym Budzisz ], w którym to przywódca Ukrainy składał hołd rodzimym weteranom ''wojny ojczyźnianej'' i przy tym w Donbasie, co miało swój dodatkowy symboliczny wymiar. Bowiem wbrew pieprzeniu polskawych jedynie ''rusofilów'', zdecydowana większość Ukraińców ma wyjebane na banderyzm - nawet w Galicji nigdy nie zdołał on wytrzebić konkurencyjnych wobec niego, rodzimych sił politycznych a co dopiero na obszarze rdzeniowym Ukrainy, jakim jest Kijowszczyzna czy tym bardziej wschód kraju. Dla mieszkańców tych ostatnich formatywnym doświadczeniem pozostaje raczej sowieckie ludobójstwo ''Hołodomoru'' czasów kolektywizacji, a nade wszystko udział ich przodków w walce z agresją hitlerowskich Niemiec w szeregach ''krasnej armii''. Jeśli więc jest czego się obawiać wraz z masowym napływem do naszego kraju ukraińskich migrantów, to prędzej ''oddolnej'' reaktywacji w Polsce kultu ''sowieckich wyzwolicieli'', niż banderowskich faszystów! Choć i to nie do końca na szczęście, bowiem uznanie dla antyhitlerowskiego oporu czasu wojny nie musi się jeszcze równać z aprobatą dla komunizmu, ani nawet współczesnej Rosji jak chciałby tego Putin, głoszący takowe komunały w swym niedawnym orędziu do Ukraińców. Omawialiśmy rzecz wielokrotnie, więc tylko przypomnijmy o co się rozchodzi pokrótce: rzekoma ''pabieda'' nigdy nie była czczona w ZSRR, poza okrągłymi rocznicami, bowiem z punktu widzenia samych komunistów sowieckich stanowiła klęskę. Zbyt często zapominamy w Polsce, utożsamiając Rosję z bolszewizmem, że Związek Radziecki powstał jako struktura globalistyczna, stanowiąc przyczółek do rewolucyjnego opanowania reszty świata w zamyśle Lenina i realizującego jego strategię ''wiernego ucznia'' Stalina. Mimo iż zbudował on w tym celu gigantyczną machinę militarną i przemysłową, z wydatnym zresztą udziałem kapitalistycznej Ameryki, mającą zdobyć nie tylko resztę Europy, ale i dokonać inwazji na Indie, Bliski Wschód i Chiny, jego wojska ledwo doczłapały się do Berlina i to kosztem niewyobrażalnych strat ludzkich i materiałowych. Tak więc ci biedni ludkowie na Kremlu czczą obecnie co roku na Placu Czerwonym spektakularną klęskę światowego komunizmu, a poniekąd i strategiczną przegraną samej Rosji w rzeczywistości, nie należy stąd im w tym przeszkadzać jedynie pamiętając, jak się sprawy faktycznie miały. Biorąc powyższe nie może już dziwić, iż kult ''pabiedy'' miał przez cały okres istnienia ZSRR charakter głównie oddolny, organizowanych samorzutnie w kręgach weteranów ''wojny ojczyźnianej'' obchodów, czemu ówczesne sowieckie władze nie przeciwdziałały, ale też i niespecjalnie były przychylne, bo z ich punktu widzenia nie było czemu. Dopiero w połowie lat 90-ych, by wypełnić próżnię ideologiczną po tzw. ''upadku komunizmu'' ustanowiono oficjalne uroczystości z okazji ''dnia zwycięstwa'' - należy to z całą mocą podkreślić, iż wbrew chrzanieniu o jelcynowskiej ''smucie'', jak i rzekomej ''liberalizacji'' Rosji jaka w owym czasie miała mieć miejsce, Putin realizuje jedynie powziętą jeszcze za Jelcyna ''politykę historyczną'', opartą na bezkrytycznym kulcie ''wojny ojczyźnianej'', fałszywie zresztą interpretowanej zgodnie z formułą postmodernistycznej ''post-prawdy''. Oddajmy ponownie na chwilę głos wspomnianemu już Tomaszowi Lachowskiemu, cytując fragmenty z jego wywiadu dla polonijnego ''Kuriera Wileńskiego'':
''Warto zacząć od tego, że w Rosji od upadku ZSRS nigdy nie było jednoznacznego osądzenia i potępienia działań totalitarnych Związku Sowieckiego. Na początku lat 90. dokonano pewnych kroków w tym kierunku, ale żadnych rozwiązań prawnych nie przyjęto z zakresu dekomunizacji czy lustracji. Dzięki temu przez cały czas mógł się rozwijać mit Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Już w 1995 r. przyjęto Ustawę o uwiecznieniu zwycięstwa narodu sowieckiego w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej. Ta ustawa stanowi osnowę polityki historycznej Rosji. [...] Te działania dezinformacyjne skierowane przeciwko Polsce, jak choćby kwestia Zaolzia (Rosja próbuje argumentować, że Polska wraz z III Rzeszą dokonały rozbioru Czechosłowacji, co stanowić miało prawdziwy początek II wojny światowej), są elementem szerszej polityki rosyjskiej rehabilitującej działania sowieckie i wzmacniającej mit Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Ponadto Rosja próbuje narzucić społeczności międzynarodowej wizję, że Sowieci nigdy nie byli agresorami, tylko tymi, którzy pokonali nazizm. [...] Z racji braku styczności z komunizmem niektóre wrzutki propagandowe, powiedzmy o „neonazistowskiej Ukrainie”, w społeczeństwach zachodnich spotykają się z pewnym zrozumieniem. Przykładem jest referendum sprzed kilku lat w Niderlandach, kiedy Holendrzy zagłosowali przeciwko stowarzyszeniu Ukrainy z Unią Europejską. To był jeden z elementów rozbijania jedności Zachodu oraz narzucania sowiecko-rosyjskiej propagandy.''
- dlatego każdy kto głosi kłamstwo o rzekomym udziale przedwojennej Polski w rozbiorze Czechosłowacji, staje się pożytecznym idiotą kremlowskiej propagandy historycznej i mniejsza doprawdy świadomie czy nie. Niestety tyczy to również prezydenta Lecha Kaczyńskiego, przepraszającego Czechów za słuszne ODZYSKANIE Zaolzia - podobny problem wszakże diagnozuję u Lachowskiego, który mimo iż konstatuje podatność Zachodu na ''antyfaszystowską'' zmyłkę Rosji, gada nadal coś o rozbijaniu jego rzekomej ''jedności'', Polskę i resztę krajów Europy Wschodniej mylnie doń włączając. Najwidoczniej nie dotarło do niego o czym mówił ukraiński spec polityczny Jewhen Mahda, z którym przeprowadził sam przecież wywiad, gdzie ten wyraźnie zauważył iż - przypomnijmy: ''zbliżenie Kijowa i Warszawy nie jest na rękę nie tylko Kremla, ale także czołowych graczy w Unii Europejskiej, na czele z Niemcami i Francją''. Nie mamy więc co za bardzo liczyć na Paryż i Berlin oraz inne stolice krajów reszty zachodniej Europy, w swym oporze przeciwko zakusom Moskwy godzącym w nasze żywotne interesy. A ponieważ istotną rolę odgrywa w nich agresywna polityka historyczna oparta na kulcie ''wojny ojczyźnianej'', zdani jesteśmy na własny zmysł podobnie co i Ukraińcy w konstruowaniu strategii skutecznego jej zwalczania. Zamiast więc otwarcie deprecjonować wysiłek zbrojny czerwonoarmistów, co tylko niepotrzebnie rozjusza weteranów i ich potomków wpisując się doskonale w zamysły Kremla, należy postępować przebieglej przypominając o dramatycznym rozziewie między zamiarami Stalina i dowództwa sowieckiego, a realiami morderczego dla ZSRR starcia z III Rzeszą. Poza tym jakbyśmy nie oceniali roli jaką odegrali radzieccy żołnierze po zajęciu Polski, póki stawiali opór na własnym terenie ich walka miała sens, wszakże dla nich samych a nie z perspektywy komunistycznych władz, bowiem jedynie skończeni germanodebile nie ogarniają konsekwencji hitlerowskiego ''Lebensraumu'' dla podbitej słowiańskiej ludności. Liczne przypadki kolaboracji byłych sowieckich poddanych z niemieckim najeźdźcą wcale temu nie przeczą, wręcz przeciwnie nawet, skoro mimo potężnego początkowo potencjału w tym względzie, nazistowscy decydenci nie zdecydowali się go w pełni wykorzystać jak należy, zaślepieni swymi ideologicznymi przesądami. Zmarnowali go haniebnie dla swych własnych interesów na szczęście dla nas, mordując głupio licznych jeńców radzieckich, którzy przecież poddawali się masowo wojskom niemieckim nie chcąc wcale walczyć za znienawidzony reżim bolszewicki. Sam Stalin przeto uznał ich za ''zdrajców'' porzucając tym samym na pastwę hitlerowskich zbrodniarzy, skoro nie musieli się dzięki tej jego decyzji przejmować już konwencjami obowiązującymi wobec wojennych jeńców. Powtórzę stąd mój postulat godnego uczczenia takich jak oni, wzniesieniem porządnego pomnika na cmentarzu radzieckich żołnierzy zamęczonych przez Niemców na kieleckiej Bukówce, z czym jako zadeklarowany antykomunista nie mam najmniejszego problemu biorąc powyższe okoliczności, gdyż mowa tu nie o rzekomych ''wyzwolicielach'', lecz w istocie ofiarach obu totalitaryzmów pomnąc los tych, którym udało się cudem przeżyć piekło hitlerowskich obozów, a zmarli po ''oswobodzeniu'' przez swoich już w łagrach jako ''zdrajcy'' bolszewizmu.
Natomiast co się tyczy Ukrainy, gest Zełeńskiego pod adresem rodzimych weteranów ''wojny ojczyźnianej'' należy uznać za słuszny, jako konieczny sposób na wyrwanie Kremlowi istotnego argumentu używanego przezeń dla przekabacenia znacznej większości miejscowej ludności, która podkreślmy to jeszcze raz ma gdzieś banderyzm, żywiąc doń słuszną skądinąd odrazę. Mark Sołonin w swym zbiorze historycznych felietonów pt. ''Nic dobrego na wojnie'' trafnie przypomina, że sowieccy Ukraińcy zdecydowanie dominowali wśród czekistów i krasnoarmiejców bezwzględnie tępiących po wojnie rodzimą ''faszystowską hydrę''. Nigdy też nie udało się mimo usilnych starań przywództwa OUN/UPA przeszczepić antysowieckiego i proniemieckiego zarazem ruchu oporu na tereny środkowej i wschodniej Ukrainy, co przyniosło jedynie mniej niż mizerne skutki, kończąc się żałosnym blamażem. Generalnie większość Ukraińców była nastawiona prosowiecko i lewicowo o czym przekonał się jeszcze Piłsudski podczas ''wyprawy kijowskiej'', koniecznej wprawdzie strategicznie jako atak wyprzedzający szykowaną już bolszewicką ofensywę dla zaniesienia rewolucji na Zachód Europy, [ po to przecież Lenin z Trockim zorganizowali swój przewrót ] - niemniej poronionej z punktu widzenia celów jego ''polityki prometejskiej''. Okazało się, że mało kto czekał w Kijowie na wspieranego przezeń Petlurę, większość Ukraińców tedy kontentowała się postulatem autonomii jedynie w obrębie radzieckiej wspólnoty narodów, i dopiero ludobójczy ''Hołodomor'' kolektywizacji, po czym brutalna czystka lat 30-ych przeprowadzona wśród spolegliwych i tak w większości przecież wobec Moskwy elit ukraińskich, nieco wszystkich tam otrzeźwiła. Jednak ponieważ Niemcy hitlerowskie koncertowo rzecz spierdoliły, dążąc jedynie do eksploatacji ''słowiańskiego bydła roboczego'' i mordu nań, Ukraińcom generalnie nie pozostało nic innego jak ponownie oprzeć się na wielkorosyjskich Sowietach, walcząc po ich stronie w ramach ''wojny ojczyźnianej'' z nazistowskim agresorem. Należy to uwzględniać w polskiej ocenie ukraińskiego doświadczenia historycznego - akurat Zełeński jako ''jewriej'' przecież z pochodzenia, jak mało kto nadaje się do firmowania takowej polityki oparcia współczesnej tożsamości narodowej naszego wschodniego sąsiada raczej na oporze wobec III Rzeszy, niż hołubieniu banderowskiej proniemieckiej swołoczy, faszystowskich terrorystów uwikłanych w ludobójstwo na wołyńskiej Polonii. Co więcej, dostrzegam w tym spory potencjał w rozbijaniu wspólnej niemiecko-rosyjskiej polityki historycznej upartym przypominaniem głośno, jakiego to pochodzenia w zdecydowanej większości byli hitlerowscy zbrodniarze wojenni i komuż to wysługiwali się tamtejsi kolaboranci z OUN, a później UPA! Tyle że do tego potrzeba umiejętności, jakich zbywa niestety raczej naszym decydentom i specom od rodzimej polityki historycznej... obym się mylił. Pytanie też czy sam Zełeński faktycznie ma na celu realne samostanowienie Ukrainy także w jej aspekcie dziejowym, czy też realizuje jedynie strategię Kremla jaki miał przeforsować jakoby jego kandydaturę - tak by wynikało przynajmniej ze słów pisarki i zaangażowanej w sprawy swego kraju patriotki Tamary Horichy-Zernii, w wywiadzie pod wymownym tytułem ''Dwa skrzydła ukraińskiej duszy'':