I tak oto groźny atak bronią masowej migracji na polskie granice zamienił się w medialną farsę opartą na ''erotyce międzygatunkowej'', dociekania czy min. Kamiński pomylił się co do tożsamości ruchanego zwierzęcia, bo to przecie kobyła panie była. Owszem, swoje zrobiła przysłowiowa już nieudolność wizerunkowa ekipy rządzącej, czy raczej administrującej jedynie Polską, niemniej wszelkie progi żenady przebiło jak zwykle GWno swym spektakularnym dziennikarskim śledztwem, które ustaliło iż transgresyjne harce znalezione na telefonie jednego z nachodźców to nie jego zabawy, lecz fragment zoofilskiego pornola - brawo, czuć znawstwo tematu wśród redaktorów. A tak w ogóle to jak można grzebać w czyichś rzeczach, przecież godzi to w jego prawa człowieka, no i facet nie okazał się ludzkim ''szowinistą gatunkowym'', kocha zwierzęta na całego, nic ino mu tylko medal jeszcze dać! [ LGBTarianin Kastor Klubiński, ten od aferki z trójkątem ''dwóch pedałów+pies'' lubi to ]. Z kolei wedle specjalistki od ocieplania wizerunku ''krwawego Feliksa'' Dzierżyńskiego p. Sylwii Frołow, polscy rolnicy powszechnie rżną w zady bydło po stajniach - tak, dla tej idiotki krów w Polsce nie trzyma się w oborach, najwidoczniej akulturacja jej się nie przyjęła, wolę też nie wiedzieć skąd ma podobne informacje, ale ktoś o mocniejszych od moich nerwach powinien ją o to wypytać. Skądinąd pogubić się już można w tych kalejdoskopowych zmianach ''mądrości etapu'' - nie wiadomo czy rodzime chłopstwo to nadal biedacy ciemiężeni przez ''polskich panów'', czy ponownie tylko zezwierzęcona tłuszcza ruchająca inwentarz domowy i wytaczająca krew z żydowskich dzieci na kaszankę; wiadomo przecie, że ''chłop żywemu nie przepuści''. Szydzę, ale problem jest poważny, bo w tym całym szambie medialnym rozmyto najistotniejsze: że wśród nachodźców przerzucanych przez białoruskie służby specjalne do granic RP jest nadreprezentacja groźnych bandytów, islamskich psychopatycznych rezunów i dywersantów szkolonych w Rosji, nie mówiąc już o gwałcicielach kobiet, dzieci czy zwierząt z czego tylko kompletnie pomylona medialna dziwka jak Węglarczyk może śmieszkować. Nie dziwi stąd wkurw Ziemkiewicza, który w emocjonalnym wideofelietonie obsobaczył kilkuset aż wykształconych ponad swoje możliwości miejscowych Yntelektualistów, podpisanych pod apelem do władz Rzeczpospolitej, aby wpuszczać w jej granice byle swołocz jak leci. Wszakże bez głębszego zrozumienia przyczyn, skąd wziął się antypaństwowy nihilizm i nienawistna wobec Polski jako takiej postawa miejscowych elit, bo czy nam się to podoba lub nie ci ludzie taką rolę faktycznie pełnią przez swój kapitał intelektualny, a też często i finansowy. Innymi słowy należy sobie odpowiedzieć na ważkie pytanie: czemu obecnie ''inteligent'' nie jest synonimem patrioty i osoby godnej szacunku, ale wynarodowionej kurwy, zdradzieckiej szmaty ziejącej odrazą wobec plebsu jak ta adwokacka kanalia, która zabiła dwie kobiety w spowodowanym przez gnoja wypadku samochodowym, po czym opublikowała oświadczenie z którego wynikało, że to ich wina bo jechały ''gorszym'' autem. Hołota od pińscet plącze się jaśniepaństwu po drogach niepotrzebnie i takie ''som skutki'' - zwykle winę za takie ścierwo zwala się na komunę zapominając jakby, że od jej tzw. ''upadku'' minęły już dobre trzy dekady ponad i w międzyczasie wyrosła nam nowa elitka, której nie wszyscy bynajmniej członkowie a rzekłbym nawet większość to nie ''resortowe bękarty''. Sam znam przypadki dzieci stalinowców czy milicjantów, z którymi nie wstyd się znajomić a też bywa i tak nader często, że ''góra rodzi mysz'' i Bartyzel płodzi Bartyzela, by daleko nie szukać. Owszem, mamy do czynienia z komuną lecz innego już rodzaju, pochodzącą tym razem z Zachodu, którą tylko karoniowy ignorant będzie określał kalką językową z amerykańskich neokoszerwatystów jako ''marksizm kulturowy''. Bowiem jak żeśmy parokrotnie to już omawiali, jest to typowo postmodernistyczny ściek ideologiczny, gdzie za Derridą Marks czytany jest nade wszystko Heideggerem. Mówiąc wprost współczesna lewica czerpie z dorobku zadeklarowanego naziola, czego jakoś dziwnie nie dostrzega ni wykorzystuje do słusznego ataku na nią polska prawica, dowodząc tym swej niesamodzielności intelektualnej i skolonizowania umysłowego niemal równego jej politycznym adwersarzom. A przecież wystarczy sięgnąć do dostępnych w internetowym obiegu świadectw rodzimych wyznawców heideggeryzmu, by wyłowić z typowego dla niemieckiego myśliciela tautologicznego bełkotu klarowny dość przekaz, jak się rzeczy pod tym względem mają. Oto czysta
[auto]demaskacja i to w wykonaniu entuzjasty; totalna asemantyczna
próżnia służąca li tylko wytworzeniu równie znicestwionych jednostek
nadętych własną pustką, polityczna gnoza ''[anty]metafizycznego nazizmu'' czyli ideowe gówno w opakowaniu ''hermetycznej [nie]wiedzy'' dostępnej jakoby tylko ''wybranym'' i ''wtajemniczonym'':
''Przy tym wszystkim jednak Heidegger akcentuje, że przejście ostatniego boga jest doświadczeniem indywidualnym. Wejście człowieka w jawnobycie, wejście w nowe (inne) dzieje, przemiana człowieka w stróża bycia, otwarcie na doświadczenie skrywanego bycia, które w wydarzaniu ujawnia się człowiekowi, wszystko to doświadczenia, które mogą dotyczyć tylko człowieka jako takiego w jego własnym Da-sein. W sferze tej znika wszelka wspólnota – nie jest to doświadczenie kolektywne, nie ma tu żadnego kontekstu zbiorowości, nie istnieją żadne Kościoły, a religie jako wspólnoty nie odpowiadają właściwemu, źródłowemu doświadczeniu Da-sein. Przygotowania i bycia gotowym na otwartość skrytości bycia nie zapewnia doświadczenie wspólnotowe. Heidegger pisze, że doświadczenie przejścia ostatniego boga wymaga długiego przygotowania i wspólnota, grupa nie dają takich możliwości: „Narody i państwa zaś są zbyt małe do jej gotowienia, tzn. nazbyt już oderwane od wszelkiego wzrostu i zdane jeszcze tylko na machinację”. Doświadczenie boga, który nastąpi jako ostateczny, jest doświadczeniem jednostki (jednostek), wyklucza doświadczenie wspólnotowe, co ma związek z Heideggerową krytyką cywilizacji i kultury współczesnej oraz krytyką instytucji religijnych z Kościołem na czele. Należy zwrócić uwagę na fakt, że filozof próbuje się odciąć od politycznych wspólnot. Zarazem jednak pisze o narodzie i państwie, o narodzie w sensie Volk i o państwie, które w nazistowskich warunkach było realizacją volkistowskiej idei wspólnoty (zobacz na przykład nazistowskie zawołanie: ein Führer, ein Volk, ein Staat). Pamiętamy, że od czasów rektoratu w tekstach i wypowiedziach Heideggera naród i państwo odgrywały kluczową rolę w wielkiej reformie i przebudowie świadomości, którą proponował. Niemniej w Przyczynkach... wyraźnie się od tego odcina. To nie naród – Volk czy instytucja państwowa, lecz jednostka otwiera się na prawdę bycia; jednostka jako Dasein, przy czym jednostka odpowiednio przygotowana. Istnieją jednostki wybitne, które otwierają się na bycie i tym samym w naturalny sposób winny stanąć na czele wspólnoty, zbiorowości. Postulat dotyczy przywództwa wielkich jednostek, które są zdolne do trwania w stanie gotowości i oczekiwania na przyjście ostatniego – ostatecznego boga. Rola ta przypada „przepowiadającym”, do których należy, według filozofa, przede wszystkim poeta Hölderlin. [...] Czytamy: „Tylko wielkie i zakryte jednostki będą tworzyć ciszę dla przejścia obok Boga i między sobą przemilczane wspólne brzmienie przygotowanych”. Zadanie wielkich jednostek jest wyjątkowe – przygotowują na wydarzanie bycia, zapewniają ciszę, która wyznacza moment doświadczenia ujawniającego się bycia. Musi to prowadzić do wycofania się z tego, co masowe, powszechne. Samo bycie jest bowiem wyjątkowe, jedyne, niepowtarzalne, najrzadsze. Heidegger podkreśla, że wycofanie się bycia w najpełniejszą prawdę, to znaczy odkrywanie przez prawdę – aletheię, musi przebiegać w bezwzględnej ciszy; prowadzi do zamilczenia, jest więc doświadczeniem unikającym zgiełku dnia codziennego i życia wspólnotowego. To coś na kształt mistycznego doświadczenia dotykającego człowieka jako Dasein w samotności, ale w stanie pełnego otwarcia na gruntujące samo bycie. Nie ma to nic wspólnego z doświadczeniem zbiorowości i z powierzchownością życia publicznego. Heidegger uznaje samotność za ciężkie brzemię osamotnienia wobec otwartości tego, co tkwi u samej podstawy. To doświadczenie na wskroś filozoficzne, ale też religijne – mistyczne. Autor próbuje uchwycić w nim źródłowość doświadczenia filozoficznego i sens samej filozofii w jej prawdziwym odsłonięciu na gruntujące wszystko bycie. Takie nastawienie, trochę ekstatyczne, mistyczne uniesienie, może osiągnąć wyłącznie ludzka jednostka, to znaczy człowiek mający świadomość – przeczucie prawdy bycia, czyli człowiek Dasein. [...] Heidegger zgadza się z Kantem co do roli filozofii jako samotnego doświadczenia. Z tym, że owo doświadczenie sprowadza się do doświadczenia bycia. Życie wspólnotowe przedstawione w Przyczynkach... uniemożliwia odbiór prawdy bycia, a także odkrywanie się tego, co zakryte. Tylko nieliczne jednostki są na to wyczulone i gotowe na przyjęcie tej prawdy. Heidegger zakłada, że owi nieliczni „będą się szukać” i być może utworzą coś na kształt związku, odmiennej wspólnoty strażników bycia. Nie będą oni ulegali wypaczaniu skrywania prawdy bycia, które dokonuje się na gruncie życia wspólnotowego, w społeczeństwie, w państwie, w nowoczesnej cywilizacji. Społeczeństwo, wspólnota tkwiące w stanie absolutnej niewiedzy, nawet nie przypuszczają, co faktycznie „jest”, a nie tylko pozornie istnieje. Społeczeństwo zatrzymało się na etapie pytania, czym „coś” jest, zamiast pytać o samo „jest”. Heidegger ocenia: „Wszystko publiczne zaś będzie roić się wśród swoich sukcesów i porażek i uganiać się za tym, by stosownie do swego charakteru nie przeczuwać nic z tego, co się dzieje. Tylko między tą masowością a właściwie ofiarowanymi będą szukać się i znajdować Nieliczni i ich związki, aby wyczuwać, że dzieje się dla nich coś skrytego, owa przelotność, przy całym wywlekaniu wszelkiego dziania się w sferę Prędkości od razu w pełni pochwytywania i do strawienia bez reszty''. Filozof obiecuje przemianę, naprawianie pozorności i fałszu wyznaczonej przez tradycję drogę metafizyki bytu. Nową, inną drogę odkrycia, otwarcia na bycie wyznaczają ci, którym Heidegger przypisuje rolę proroków, przepowiadaczy, a nawet opowiadaczy (zobacz znaczenie słowa Sagen) prawdy bycia.''
- cytat za pracą Jacka Surzyna ''Z wydarzania bycia. Szkice z Przyczynków do filozofii Martina Heideggera'', ze stron 122-26. A wszystko to głoszone przez intelektualistę, którego rezygnacja z czynnego zaangażowania po stronie nazistowskiego reżimu wynikła jedynie ze ''zdrady'' jakoby przez Hitlera rewolucji narodowosocjalistycznej, bowiem podczas ''nocy długich noży'' wymordował on przywództwo ''frakcji rewolucyjnej'' w NSDAP na czele z nazigejem Roehmem, z którą to niemiecki myśliciel był ideowo i politycznie związany. Innymi słowy fuhrer okazał się dla Heideggera zbyt ''drobnomieszczański'' i koniunkturalny, mimo to zachował on ''wierność ideałom'' i nie rzucił do końca wojny partyjną legitymacją, paradując ostentacyjnie ze swastą w klapie marynarki a indagowany przez swego żydowskiego ucznia Karla Lowitha na sympozjum naukowym w faszystowskich Włoszech, czy aby jego poparcie dla III Rzeszy wynika wprost z własnej filozofii, potwierdzał bez najmniejszego wahania. Pozorną sprzeczność między deklaracją aprobaty wobec totalitarnego państwa a nawiedzonym bełkotem o ''prawdzie bycia'' i jej ''nieskrytości'' dostępnej jakoby ''wybranym'' tylko, w zupełnej ciszy poza obrębem wszelkiej wspólnoty, łatwo objaśnić kiedy uświadomimy sobie, że istotą nazizmu jak i komunizmu był rodzaj odgórnej anarchii. Z tą wszakże różnicą, iż w pierwszym wypadku naczelną zasadą była wola fuhrera stojąca ponad państwem i prawem, ów słynny ''decyzjonizm'' Carla Schmitta, w drugim zaś równie woluntarystyczna władza bolszewickiego politbiura, oparta wedle formuły prawnika Lenina na ''czystej nagiej przemocy, nie skrępowanej nawet własnymi regułami''. Powtórzmy to z całym naciskiem, bo nigdy dość: tyran to anarchista u władzy, sedno nowoczesnego totalitaryzmu leży w pełnej uznaniowości i swobodzie jaką cieszą się w tym systemie rządzący, gdzie biurokracja i formalne zasady pełnią tylko rolę instrumentalną, a nie rzekomo ''wszechwładzy państwa nad jednostką'' jak bredzą do dziś liberałowie, bowiem nie posiada ono tutaj żadnej samoistnej wartości. Gwoli prawdy nadmienić wypada, że Schmitt próbował jakoś ująć ''wolę fuhrera'' w pewne ramy prawne, przecząc jednak tym samym kardynalnej zasadzie swego ''decyzjonizmu'', co musiało więc skończyć się jego spektakularną porażką i marginalizacją w nazistowskim obozie władzy jeszcze przed tegoż upadkiem, w ramach partyjnych przepychanek na górze. Nie mogło być zresztą inaczej, skoro jednym z naczelnych postulatów programowych NSDAP była wrogość wobec tradycji rzymskiej jurysprudencji i w ogóle wszelkiego ''formalizmu'' prawnego i instytucjonalnego. Sam zresztą Schmitt głosił ''koniec państw narodowych'' zastąpionych jakoby wedle niego kontynentalnymi ''grossraumami'', wspólnotami gospodarki wielkoobszarowej o neoimperialnym charakterze, bo wymuszającymi integrację polityczną w skali Europy pod przywództwem hitlerowskich w owym czasie Niemiec - jakież to aktualne... Nigdy dość powtarzania, że Hitler bazując owszem na wszechniemieckim szowinizmie był jednak tak naprawdę paneuropejskim globalistą, zaś sama III Rzesza ponadnarodowym imperium opartym o kryterium rasowe przecież, a więc przekraczającym granice etniczne, które z tej perspektywy jawią się jako niepotrzebne wewnętrzne podziały wśród ''nordyków''. Co w niczym podkreślmy nie umniejsza winy Niemców, jacy powszechnie dali się uwieść tym bredniom, biorąc entuzjastyczny udział w zbrodniach reżimu, w tym również na Polakach - rzecz bynajmniej nie oczywista dla wynarodowionych elit intelektualnych III RP. Np. w dyskusji historyków pomieszczonej w najnowszych ''Arcanach'' prof. Andrzej Nowak wspomina konferencję naukową przed paru laty będzie, zorganizowaną przez jedną z polskich już tylko z nazwy uczelni, podczas której kilka oburzonych ''badaczek'' wycofało swój udział na znak protestu, że śmiał w ogóle uznać nasz naród za ofiary, a nie sprawców zbrodni przytaczając przykład ludobójczej ''operacji [anty]polskiej'' NKWD w ramach Wielkiego Terroru lat 30-ych. Tamże pada również zdanie, iż każda próba stawienia oporu recydywie neobolszewickich w istocie bredni pleniących się obecnie na krajowych uniwersytetach kwitowana jest stwierdzeniem, że tym razem mamy do czynienia ze ''słusznym'' marksizmem, bo z Zachodu złajdaczonym na postmodernistyczną modłę z freudyzmem, nietzscheanizmem i jako się rzekło heideggeryzmem, a nie przaśnym już dla miejscowej intelektualnej tłuszczy poradzieckim, stalinowsko-leninowskim. A więc komuna, byle okcydentalna może być jak najbardziej, ale azjatycka już nie bardzo [ póki co przynajmniej ], wszakże jedynie dlatego, że ''brzydko pachnie'' wynarodowionym skurwysynom robiącym tu za elyty yntelektualne. Jednym z przedstawicieli takowych jest Przemysław Tacik, skończony dureń i pożyteczny idiota Łukaszenki mimo całej swej niewątpliwej inteligencji, bo sygnatariusz wspomnianego na wstępie apelu o przyjmowanie nachodźców jak leci, podpisany pod nim jako 44 nomen omen, na jego przykładzie więc postaramy się unaocznić patologię nienawiści i odrazy do państwa narodowego zżerających krajową, post-polską już inteligencję. Tak oto relacjonuje on tezy Timothy Snydera z jego pracy ''Czarna ziemia'', traktującej o tragicznym losie krajów Europy Wschodniej podczas II wojny światowej i za hitlerowskiej okupacji, gdzie amerykański historyk klarownie przyznajmy tłumaczy wspomnianą pozorną sprzeczność, a tak naprawdę istotowy związek między totalitaryzmem i jego odgórnie narzucaną anarchią państwową, prawną i społeczną:
''Czarna ziemia – jak wskazuje sam tytuł – eksploruje fenomen
terytorium sprzyjającego ludobójstwu i terrorowi. Jednak uwaga przesuwa
się z całościowego ujęcia skutków wojny – począwszy od śmierci
żołnierzy, poprzez ludobójstwo, a skończywszy na zbrodniach wojennych –
ku samej Zagładzie. Tym razem Snyder, bazując na swoich dawniejszych
ustaleniach, usiłuje wykroczyć poza wąski warsztat historyka i spojrzeć
na Zagładę z szerszej, filozoficzno-dziejowej perspektywy. Rezultat jest
o tyle ciekawy, że w zwięzłej i świetnie napisanej książce otrzymujemy
kompendium historycznych danych mających przemawiać za tezą, że to nie
siła, a słabość państwa narodowego stoi za masowym ludobójstwem. [...] Myśl ta dotyczy związku między zniszczeniem państwa narodowego a
możliwością realizacji masowego prześladowania i mordowania ludności,
która zamieszkuje terytorium opuszczone przez dotychczasową władzę
państwową. Mówiąc krótko: Snyder dąży do przełamania paradygmatu, który
przyczyn Zagłady upatruje w zbyt mocnym, zbiurokratyzowanym,
instrumentalnym i systematycznie działającym aparacie państwowym. Taki
sposób myślenia o Szoah wywodzi się od Adorno i Horkheimera oraz – w
różnych odmianach – funduje istotną część teoretycznych opracowań
Zagłady (np. w książkach Raula Hilberga i Zygmunta Baumana). Snyder
tymczasem proponuje spojrzenie odwrotne: zamiast skupiać się na potędze
machiny państwowo-partyjno-wojennej III Rzeszy, a wyciągając z niej
wnioski, orędować za możliwie słabym i wycofanym państwem, trzeba
zwrócić uwagę na fakt, że ludobójstwo na największą skalę było możliwe
tam, gdzie nazistowskie Niemcy zniszczyły całkowicie aparaty państwowe.
Jego zdaniem państwo narodowe należy więc postrzegać w pierwszej
kolejności jako zespół instytucji chroniących ludność, a szczególnie
mniejszości, przed anarchiczną i chaotyczną władzą sięgającą po życie. [...] Zniszczenie tych państw w toku specyficznej wojny – wojny przeciw
ludności i strukturom państwowym – uczyniło z ich terytoriów tytułową
„czarną ziemię”. Był to obszar, na którym zbrodni można było dokonywać
bez większych problemów, z dala od światowej i niemieckiej opinii
publicznej, a nawet wykorzystywać do tego celu resztki podporządkowanych
nowej władzy struktur państwowych. Na takim terenie obywatelstwo
przestawało istnieć lub mieć jakiekolwiek znaczenie – a zabicie
człowieka nie było w ogóle widoczne. Wschód Europy stał się czarną
dziurą, w której nie obowiązywało już prawo, zapanował permanentny stan
wyjątkowy, pozwalający doraźnie wykonywać mordercze plany. By udowodnić swoją tezę, Snyder wychodzi od specyficznego dla
nazizmu, a przede wszystkim jego wodza, traktowania państwa – nie jako
zastanej i trwałej instytucji, a narzędzia w dziele planetarnej wojny
rasowej. Podążając w istocie śladami Hanny Arendt, autor Czarnej ziemi
rekonstruuje charakterystyczny dla III Rzeszy apaństwowy tryb działania
– traktowanie spraw zagranicznych jako w rzeczywistości wewnętrznych,
widzianych z perspektywy zmagania ras, dla których państwa są
tymczasowymi instrumentami. Niewątpliwie Snyderowi udało się powiązać
rozwój tego światopoglądu z kolejnymi działaniami nazistów, a ściślej: z
kolejnymi aktami niszczenia państw, wytwarzania przestrzeni bezprawia
oraz realizowania w niej ludobójstwa, będącego dla III Rzeszy działaniem
wojennym jeszcze istotniejszym od wygrywania bitew. Suchy rachunek Czarnej ziemi
wydaje się jednoznaczny – tam gdzie państwa narodowe ocalały i
pozostały w miarę niezależne od kontrolujących je nazistowskich władz,
Żydom udawało się przeżyć łatwiej niż na obszarach, w których po
państwie nie pozostał niemal żaden ślad, jak na okupowanych obszarach
ZSRR.''
- dodajmy, że tyczyło to również innych nacji poddanych ludobójczym eksperymentom nazistowskich Niemiec, z Polakami na czele. I mimo przekonująco wyłożonej przez Snydera tezy o antyetatystyczym anarchizmie hitlerowskiej doktryny, której podmiotem nie są nawet narody, lecz rasy zaś państwa jedynie narzędziem w ich wzajemnej ciągłej walce, Tacik z tępym oślim uporem próbuje żałośnie kontrować:
''Autor nie docenia faktu, że naziści doszli do władzy właśnie w państwie
narodowym, używając szowinistycznej logiki do zdobycia poparcia mas, a
następnie skorzystali z aparatu państwowego w celu przeprowadzenia
bezprecedensowego masowego ludobójstwa. Nie ulega wątpliwości, że III
Rzesza była państwem stanu wyjątkowego (jak skądinąd zatytułował swoją
klasyczną książkę Franciszek Ryszka), jednak Snyder zakłada, że w
istocie stanowiła wyjątek od normalnego funkcjonowania państwa.
Na tym tle da się nazistowskie Niemcy przedstawić jako ponadpaństwowego
demona, który dąży do zniszczenia „normalnych” państw narodowych.
Tymczasem podstawowe pytanie, z którym Czarna ziemia powinna
się zmierzyć, a tego nie robi, brzmi następująco: czy stan wyjątkowy,
którego ucieleśnieniem była III Rzesza, nie jest właściwością samego
państwa narodowego, ukrytą w jego mechanizmach? Czy rzeczywiście chodzi
tu o wyjątek od normalnego działania państwa, a nie wyjątek w ramach państwa?
Stworzenie pozaprawnej przestrzeni w Europie Wschodniej rzeczywiście
umożliwiło Zagładę. Jednak dokonała jej – w pustce stanu wyjątkowego –
właśnie władza państwowa, wykorzystując zawieszenie obowiązującego
prawa.''
- bo durniu skończony była jedynie instrumentem ''walki ras'', toczącej ją rakowatej narośli, pracy heglowskiej ''negatywności'' jaka przerastała III Rzeszę, o której żeś sam pisał tumanie jeden! No ale co się dziwić, skoro Tacik zdaje się uznawać wzorem żydowskiej gnozy Kabały, świat jako taki za rezultat przedwiecznej ''kosmicznej katastrofy'' wskutek rozpadu ''boskiej Szechiny'', zaś określające każdy poszczególny byt granice jako wyraz owej ''negatywności'', leżącej u jego podstaw co i niszczącej go od środka. Dla kabalistów już samo istnienie jest grzechem, niechby koniecznym, jako oddzielenie od pra-Jedni Absolutu i jego poniekąd samoumniejszenie, stąd typowa gnostycka nienawiść do wszelkiego ładu stworzenia ucieleśnionego w państwie i prawie, jaką znać u Marksa na którego min. powołuje się Tacik w rozmowie z Hartmanem. Groteskowe, że jeden z naczelnych KODerastów życzliwe gaworzy a wręcz umizguje się do typa, którego koncepty traktowane serio stanowią stokroć większe zagrożenie dla ''praworządności'' niż cokolwiek w tym względzie mogłyby uczynić obecne polskie władze, nawet gdyby faktycznie miały taki zamiar! Bowiem Tacik podważa za Marksem sam sens prawa jako takiego, upatrując w nim podobnie jak i państwie narzędzia ''opresji klasowej'', na które to stąd nie może być miejsca w utopijnym anarchokomunizmie. Dlatego bolszewicy jednym z pierwszych dekretów po przejęciu władzy dokonali unicestwienia porządku prawnego, zastępując go uznaniowym ''rewolucyjnym sumieniem'' sędziego ludowego lub komisarza, zgodnie ze swym woluntarystycznym i co do zasady w pełni marksistowskim programem politycznym. Swobodnie podchodzili też do instytucji państwa, ze względu na jego ''przejściowy'' wedle socjalistycznej doktryny charakter, co paradoksalnie doprowadziło do potwornego rozrostu biurokracji, wszakże przesłaniał on zwykłemu obywatelowi poddanemu władzy komuny fakt, że w istocie był to objaw rozpadu państwa, a nie jego siły. Jak zwłoki gnijąc puchną od nabrzmiewających w nich gazów, tak i państwo ''komunistyczne'' - sprzeczność sama w sobie jako taka - wydzielając odór rozkładu pozornie rozrastało się, pożerając niczym żywy trup kolejne obszary życia społecznego i niwecząc je zgodnie z nihilistyczną zasadą ''czystej negatywności'' jaka legła u jego podstaw. Tymczasem niepomny na to Przemo Tacik dalejże bełkotać, że istotowa wedle niego dla ciemnej strony nowoczesności zasada suwerenności narodowej, odpowiada za okresy dziejowego ''panowania nierozumu'' jak to on określa, czyli bestialstwa totalitaryzmów itp. - i to wszystko mówi facet zatrudniony na publicznej uczelni jaką jest UJ, gdzie pełni funkcję ''pełnomocnika dziekana ds. bezpieczeństwa i zapobiegania dyskryminacji''! Do tego wygląda na to, iż jeszcze w liceum przed kilkunasty laty był on laureatem wielu konkursów a później rządowych stypendiów dla ''wybitnych młodych naukowców'' jak głosi jego biogram, odbierając gratulacje i nagrody od przedstawicieli tegoż państwa jakim się teraz brzydzi - co więc poszło nie tak? Jak to się stało, że ze zdolnego ucznia wyrosła taka kanalia, tym groźniejsza iż niewątpliwie utalentowana a mimo swej inteligencji dająca się ogrywać prymitywnym cwaniakom jak Łukaszenko czy bardziej przebiegły, lecz niemniej cyniczny Putin? Bezczelny typ otwarcie nazywa suwerenność narodową ''absurdalnym pomysłem'', biadoląc nad obecnym dziejowym klimatem na świecie sprzyjającym ''powrotowi do wewnętrznych klitek organizowanych przez państwa'', utożsamianym przezeń ze wspomnianym ''panowaniem nierozumu''. Nie przeszkodziło mu to wszakże korzystać dotychczas z ministerialnych grantów i stypendiów publicznych przeważnie uniwersytetów, nie tylko w kraju ale i USA, Francji, Niemczech czy Rosji, aż prosiłoby się więc rzucić mu w twarz - ''Tacik, oddaj dyplom bydlaku!!!''. I pieniądze jakie na ciebie łożyły poszczególne państwa z Polską na czele takoż - okazuje się więc, że byt wcale nie określa świadomości nawet w jego najbardziej wulgarnej postaci, i można jak najbardziej kąsać rękę co karmi, pełniąc de facto rolę intelektualnego złodzieja mienia publicznego Rzeczpospolitej. Niechże mi będzie wybaczony obcesowy ton, ale do białej gorączki doprowadzają mnie tacy mieszczańscy rewolucjoniści wykarmieni na rządowym wikcie, snujący swe anarchistyczne wizje wywrócenia ładu globalnego nieledwie, samemu pędząc bezpieczną egzystencję dzięki instytucjonalnej otoczce jaką tak gardzą. A właśnie - pan ''europeista'' poddał miażdżącej krytyce obecną formułę ONZ, bowiem jej podstawą są znienawidzone przezeń państwa i narody, a przecie wedle niego:
''...nacjonalizm można rozumieć szeroko: jako każdy dyskurs, który zakłada istnienie „narodu”, i to w powiązaniu z mniej lub bardziej jawnie założoną władzą suwerennego państwa. W tym znaczeniu nacjonalizm łączyłby zarówno doktryny, które w XIX wieku przyczyniły się do zbudowania państw narodowych, a w XX wieku zaowocowały rasizmem i realizacją przez państwo wypływających zeń ludobójczych konsekwencji – jak i obecny od II wojny światowej dyskurs prawa międzynarodowego.''
- co jako żywo jest brednią jak żeśmy już to wykazali. Znamienne jest to branie narodu w nawias, oczywiste u kogoś traktującego go zgodnie z duchem postmoderny jako ''społeczny konstrukt'', a wręcz li tylko twór odgórnie zarządzonej, państwowej urawniłowki. Tacik głośno wyrzeka na faktycznie skądinąd absurdalny koncept zbrojnej ''interwencji humanitarnej'', samemu jednak popadając w sprzeczność:
''Otóż
prawa człowieka, których dane państwo nie gwarantuje bądź celowo
je narusza, mogą być wyegzekwowane tylko poprzez działanie innego
państwa. Rodzi to zwykle protesty obrońców suwerenności
państwowej i ustala linię sporu między nimi a rzekomymi
„uniwersalistami”, domagającymi się powszechnej ochrony praw
człowieka, choćby miało to pociągać złamanie zasad Karty NZ.
Jednak zajmowanie w tym sporze którejkolwiek z dwóch pozycji
jest już opowiedzeniem się za prymatem suwerenności państwowej.
Chodzi bowiem bądź o suwerenność państwa, przeciw któremu
kieruje się interwencja, bądź też o suwerenność tego kraju,
który posługuje się tą koncepcją na rzecz własnych działań
przeciw innemu państwu. Prawa człowieka, wraz z kwestią ich
powszechnej ochrony, nie tworzą tu osi podziału stron w sporze, ale
pewną boczną, ideologiczną scenę, na której dyskurs suwerenności
państwowej usiłuje znaleźć legitymizację. Gdyby bowiem rzekomi
„uniwersaliści” naprawdę opowiadali się za powszechną i
bezwarunkową ochroną praw człowieka, optowaliby przede wszystkim
za prymatem mechanizmów ochrony nad jakąkolwiek suwerennością
państwową, w tym także suwerennością państwa interweniującego.
Innymi słowy, dążyliby do rozerwania błędnego koła, w którym
ochrona ta jest w ostatecznej instancji zależna od działania władzy
państwowej.''
- bowiem nie podaje konkretnych przykładów rozwiązań instytucjonalnych tychże mechanizmów ''ochrony praw człowieka nad jakąkolwiek suwerennością państwową''. Wygląda na to, iż jedynym narzucającym się wręcz byłby jakowyś ''rząd światowy'', a więc struktura hiperpaństwowa lub też rodzaj ponadnarodowego rasizmu albo klasizmu, jakie legły u podstaw III Rzeszy i Związku Radzieckiego, tworów zasadniczo imperialnych i globalistycznych powtórzmy. Tacik więc w istocie promuje nieświadomie to, czego sam nienawidzi, bo zaślepia go całkiem odraza do państwa narodowego, jedynego znanego nam póki co bytu, który pozwala ludom w miarę suchą stopą przejść poprzez dziejowe burze ''panowania nierozumu'', jakie tak go przeraża. Inteligentny dureń i szkodnik niepomny jest przestróg Makiawela, którego nazwisko stało się synonimem trzeźwego, cynicznego wprost realizmu politycznego, że lud jakiemu nie sprzyja Fortuna a nie dba przy tym o Cnotę swych obywateli i instytucji, czeka zagłada - nawet nie zdąży zgnić w dekadencji, bo padnie łupem silniejszej nacji lub państwa. Zamiast tego woli hołdować utopijnym rojeniom, i w ich imię przyczyniać się zdradzieckimi apelami ludzi dramatycznie wykształconych ponad swe możliwości, do rozkładu i tak lichego państwa jakim jest post-PRLowska III RP. Oto zdrada klerka niemal w stanie czystym, dla której nie ma usprawiedliwienia szczególnie w takim kraju jak Polska zmuszonym do nieustannego wysiłku, aby wciąż utrzymać się na powierzchni - a ta kurew jeszcze spycha nas pod wodę! Mam prawo tak obsobaczać Przemo Tacika, bo nie tłumaczy go głupota niechby, facet swą niewątpliwą inteligencję i talenty oddaje na służbę złej sprawie, jest więc tym groźniejszy a od podobnych przedstawicieli ''żmijowego plemienia'' na polskich przeważnie już tylko z nazwy uczelniach obecnie aż się roi. Dlatego konstatowany przezeń słusznie skądinąd ''klasowy'' charakter prawa III RP jako narzędzia w ręku różnych nieformalnych sitw i układów, nie przeszkadza mu wszakże w obronie tejże patologii i głośnym wyrzekaniu na rzekomy ''autorytaryzm'' obecnej władzy w Polsce. Zakłamany dureń biadoli przeto, iż ku jego nieutulonemu żalowi ''państwo narodowe uparcie trzyma się mocno'' i ''jego mity zatruwają dusze w o wiele silniejszy sposób, niż mogłaby tego chcieć europejska solidarność'' w ''czasach powszechnej słabości rozumu i wzbierającej fali tępej nikczemności'' w jakich przyszło mu żyć. Oczywiście typ popiera we wspomnianym wywiadzie z Hartmanem ''prawa zwierząt'', napomykając przy tym o czekającym nas w dalszej perspektywie ''wyzwaniu'', jakie stanowi przyznanie takowych również roślinom, jest także entuzjastą integracji paneuropejskiej i jako się rzekło wrogiem granic państwowych, opowiadając za wpuszczaniem przez nie każdego ''nomady'', byle swołoczy i najgorszej kanalii takoż. Nie przyjdzie mu do otwartego na oścież, pustego od nierozumu łba, że wspiera tym samym chcąc czy nie agresję silniejszego państwa jakim jest putinowska Rosja, szczująca cynicznie białoruski reżim Łukaszenki przeciw Polsce. Oto dobitna ilustracja, że subiektywnie pojmowane dobro może prowadzić do obiektywnego zła, zaś inteligencja nie równa się bynajmniej mądrości - pastwię się tak nad nim, bo tacy jak on stanowią objaw znacznie głębszej patologii życia publicznego toczącej Rzeczpospolitą: fragmentacji społecznej i rozpadu wspólnoty narodowej, gdy elity powołane wydawałoby się do sprawowania przywództwa ostentacyjnie zeń abdykują, odgradzając się od reszty na strzeżonych osiedlach. Nie tłumaczy tego wcale stosunkowo niski poziom przestępczości w kraju, mury są tu jedynie materialnym ekwiwalentem barier umysłowych, za jakie robi pogarda wobec gorzej sytuowanego ''motłochu'' i ''hołoty od pińscet''. Akurat tego zarzucić Tacikowi wprawdzie nie można, cóż z tego jednak skoro żywi on analogiczną nienawiść do suwerenności narodowej, co w kraju tak osłabionym jak Polska zmagającym się do dziś z fatalnymi skutkami utraty własnej państwowości, w pełni zasługuje na miano zdradzieckiej aberracji umysłowej. Podkreślmy to z całą mocą: patriotyzm i niepodległość nie są tutaj kwestią jakowegoś szlachetnego wzmożenia, ni egzaltowanych lecz pustych uniesień okolicznościowych, lecz instynktu samozachowawczego wręcz, warunkiem przetrwania w realiach geopolitycznej ''strefy zgniotu''. Kto tego nie pojmuje jest zwyczajnym frajerem i durną kanalią, ilu by uczonych bzdur nie nakładł sobie do głowy i jakimi to humanitarnymi frazesami nie maskował własnej pustoty umysłowej, mimo całej posiadanej przez się wiedzy i talentów wszelakich. O tyle budzi to zdumienie, że Tacik powołuje się w jednym z proimigranckich tekstów na greckiego filozofa politycznego i zarazem polityka lewicowej Syrizy Costasa Douzinasa, który konstatuje trzeźwo przyznajmy wspomniany proces rozpadu ładu publicznego, jaki nie trawi bynajmniej jedynie obecnej Polski, lecz jest fenomenem globalnym. Wynika z tego jednoznacznie, że dziś to nie chimera ''etatyzmu'' przed jaką drży Przemo jest głównym problemem, lecz realna groźba anarchizacji porządku państwowego i społecznego, przybierająca o ironio quasi-''praworządną'' formę niemożliwego, i przeto absurdalnego poddania każdego niemal aspektu życia ścisłym regulacjom, zgodnie z logiką biopolitycznego reżimu sanitarnego w jakim przyszło nam dziś żyć:
''Rządy biopolityczne (biopolitical governance) podważają formę prawa, prywatyzując publiczne sfery działalności i wydając je na pastwę logiki zysku, równocześnie jurydyzując i poddając coraz ściślejszej kontroli sferę prywatną. Prawo biopolityczne jest smutnym epigonem tradycji rządów prawa, tego wielkiego osiągnięcia cywilizacji europejskiej, które zostało „ograniczone do zespołu reguł opartych jedynie na ich sprawnym funkcjonowaniu”. W miarę jak następuje proliferacja prawa w społeczeństwie, przybiera ono coraz bardziej szczegółową i coraz mniej spójną formę, jego źródła stają się rozmaite i porozrzucane, jego cele niejasne, nieznane lub sprzeczne, jego skutki nieprzewidywalne, zmienne i nierówne. Skutkuje to osłabieniem wszystkich ważniejszych aspektów praworządności –miejsce reguł zajmują regulacje, miejsce normatywności –normalizacja, miejsce ustawodawstwa –przepisy wykonawcze, miejsce zasad –swobodne uznanie, miejsce osobowości prawnej –role i kompetencje przydzielane w trybie administracyjnym. Regulacja i normalizacja są wszechobecne i niewidzialne, pochodzą zarazem zewsząd i znikąd, prowadząc do stosowania taktyki niepunitywnej, odroczeń i opóźnień, wnoszenia kolejnych środków odwoławczych, prowadzenia medialnych zabiegów i usidlania. Zakładają i sankcjonują dopuszczalną korupcję i wybaczalne naruszenia jako integralne komponenty polityki, działalności gospodarczej i finansów. Porządek biopolityczny normalizuje i korumpuje, a korupcja jest jego normalnym składnikiem. Szczegółowe regulacje, pochodzące od lokalnych, krajowych, ponadnarodowych i międzynarodowych źródeł, przenikają wszelkie sfery i aspekty życia, od najbardziej intymnych i domowych stosunków, aż po globalne procesy gospodarcze i komunikacyjne. Wskutek tego żaden obszar nie jest wolny od interwencji państwa lub rynku. Wszystko, od składu konserw po tortury, znalazło swoje miejsce w prawie (publicznym lub prywatnym). Prawo rozszerza się nieubłaganie za cenę przenikania właściwościami współczesnego społeczeństwa, za cenę decentralizacji, fragmentaryzacji i mglistości. Twierdzenie, że na system prawa składa się spójny zbiór norm, nigdy nie było realistyczne. Dziś wydaje się ono przesadne, gdy prawo zaczyna przypominać eksperymentalną maszynę „pełną części, które pochodzą z innych miejsc, dziwnych połączeń, przypadkowych relacji, trybów i przełączników, które nie są połączone, które nie działają, a jednak w jakiś sposób wytwarzają wyroki, więźniów, kary i tak dalej”. Poza oznakami władzy centralnej prawo jest coraz bardziej prawem, ponieważ samo się tak określa. Legitymizacja rutynowej praworządności zależy od zdolności prawa do mobilizowania symboli władzy i sił policyjnych z niewielkim tylko odwołaniem się do sprawiedliwości, moralności lub legitymizacji demokratycznej. Ta wszystkożerna –publiczna lub prywatna –działalność regulacyjna oznacza, że tylko niektóre wypowiedzi prawne przyjmują formę normatywną („powinien”); większość to jednak opisy procedur, technik i prawidłowości. W tym sensie prawo jest na dobrej drodze do replikowania życia w swoich annałach. Prawo epoki nowoczesnej obowiązywało, by regulować świat; prawo późnej nowoczesności świat ten naśladuje. Zadaniem prawa epoki nowoczesnej (i nowoczesnej metafizyki) było stworzenie dystansu, niekiedy niedostrzegalnego, między prawem a porządkiem świata. Prawo było formą ideału, obok religii, nacjonalizmu lub socjalizmu. Miało na celu poprawianie rzeczywistości. Obecnie dystans ten szybko znika w szerokim bezkresie życia prawnego. Jest to prawo wyposażone w siłę, ale mające małą wartość czy wagę normatywną, prawo, które konstytuuje i ogranicza, ale które nic nie oznacza. W przeszłości tworzenie i wykładnia prawa były terenem wielkiej politycznej walki. Dziś liczy się tylko efektywność. Obowiązywanie (validity) prawa, znak rozpoznawczy prawa epoki nowoczesnej, dyskutowane jest w podręcznikach prawniczych jako relikt podobny do prawa natury. Upowszechniające się prawa indywidualne coraz częściej przyjmują i jurydyzują roszczenia jednostek i grup tożsamościowych reprodukujących „naturalny” porządek społeczeństwa. Prawa podmiotowe zajęły miejsce prawa w znaczeniu przedmiotowym, a indywidualny interes zastąpił dobro wspólne. Prawa człowieka stały się integralną częścią relacji władzy, wyprzedzając, towarzysząc i legitymizując przenikanie nowego ładu do wszystkich części świata. Prawo reprodukowane jest w sposób autopojetyczny, jak z naciskiem twierdzą teoretycy systemów, w pętli niekończącego się obowiązywania (validity), pozbawione większej wartości lub znaczenia.''
- Przemo Tacik więc i jemu podobni ze swym wszystkożernym ''prawoczłowieczyzmem'' dążącym do objęcia regulacjami całości życia, nie tylko wszelakich grup opartych o naturalne kategorie rasy czy skłonności [homo]seksualnych, ale nawet świata zwierząt i roślin pod pozorem ich ''upodmiotowienia'', replikują przeto jedynie logikę biopolitycznego kapitalizmu. Tym bardziej, iż ten ''deterytorializuje'', czyli nadwątla mocno a bywa i wprost niszczy znienawidzoną przezeń suwerenność państwową i narodową - tak oto Douzinas opisuje korzenie tegoż liberalnego, post-humanitarnego imperializmu:
''„Nowy światowy ład” został ogłoszony po upadku komunizmu w 1989 r. Wyznaczał on globalny „zwrot etyczny”. Zglobalizowany kapitalizm zjednoczył świat gospodarczo, podczas gdy strategie polityczne, prawne i gospodarcze zaczęły konstruować wspólne ramy symboliczne, ideologiczne i instytucjonalne. Ich oznaki dało się zauważyć wszędzie. W wojnach humanitarnych siłę zbrojną oddano na usługi ludzkości. Wielokrotnie nakładano sankcje gospodarcze w celu ochrony narodów i ludzi przed ich „złymi rządami”. Klauzule praw człowieka i dobrego rządzenia (good governance) rutynowo narzuca się krajom rozwijającym się jako warunek wstępny umów handlowych i pomocowych. Wciąż kładzie się nacisk na prawo międzynarodowe i instytucje międzynarodowe, na krajowe i międzynarodowe organizacje pozarządowe, a także na zglobalizowane społeczeństwo obywatelskie, co przyczynia się do przyspieszenia tej tendencji. Prawa człowieka stały się przeznaczeniem postmoderny, ideologii po końcu ideologii, klęski wszelkich ideologii. W braku politycznego projektu dla tej nowej konfiguracji gospodarczej, społecznej i politycznej, kosmopolityzm, starożytna idea filozoficzna, był promowany jako Kantowska obietnica wiecznego pokoju. Kosmopolityczny kapitalizm ukazuje się jako globalizację z ludzką twarzą. Prawo międzynarodowe i moralność uniwersalna mają nadawać kapitalizmowi ludzką twarz, ograniczać jego skutki uboczne, usuwać lub powstrzymywać reżimy opresyjne i totalitarne. Zorientowanie polityki na etykę wpłynęło na filozofię prawa. Stary, prostolinijny pozytywizm ustąpił miejsca ujęciom opartym oprawa podmiotowe i „moralność prawa”. Pozytywizm wyłączał moralność poza obręb prawa, aby móc pełnić funkcję neutralnego arbitra, co miało być odpowiedzią na wy-zwania relatywizmu i nihilizmu. Powracającą dziś do prawa moralność ukazuje się jako doskonałą narrację o wspólnocie cechującej się wewnętrznym pokojem. Wszelkie prawo jest moralne; z pomocą filozofii moralnej można znaleźć „właściwe odpowiedzi” na wszelkie zagadnienia prawne. Moralność, ta zmora pozytywizmu, stała się szlachetnym marzeniem hermeneutów. [...] Wyłaniająca się stąd mocna pozycja etyczna mobilizowała quasi–transcendentną lub transcendentną koncepcję Innego oraz wynikające stąd założone ryzyko wiążące się z niedającą się wyliczyć sprawiedliwością, z mesjanizmem bez mesjasza lub demokracją, która ma dopiero nadejść. Popychani od strony teoretycznej przez nowych moralistów, a od strony politycznej przez nowy światowy ład, krytycy przyjęli pozycję ustawodawcy, który mówi w miejsce, albo lepiej –w imieniu Innego. „Istnieją dwa typy sprawiedliwości” –twierdziliśmy, posługując się historycznymi źródłami common law oraz filozofiami E. Levinasa i J. Derridy, W. Benjamina oraz E. Blocha. Pierwsze pojęcie sprawiedliwości rozumianej immanentnie pozwala na zadośćuczynienie –przekierowanie prawa, gdy zapomina ono o swych własnych obietnicach. Ale właściwa sprawiedliwość, zarówno wewnątrz, jak ina zewnątrz prawa, ocenia całokształt prawa w imię opartej na Innym zasady transcendentnej. Musimy marzyć lub śnić o prawie lub społeczeństwie wolnym od pogardy wobec człowieka, opresji i dominacji, tak by przyjmując ten niemożliwy, ale zarazem konieczny punkt widzenia, oceniać sytuację tu i teraz. Powitanie Innego, wyłonienie się sprawiedliwości, nadejście Wydarzenia pojawiło się na horyzoncie teoretycznym w momencie, w którym kluczowe przesłanki dla ich realizacji były w odwrocie. Pojawienie się Innego jako kluczowej pozycji krytycznej było jednak przyznaniem się do porażki. Nadzieja na sprawiedliwe prawo i społeczeństwo została odłożona na bliżej nieokreśloną przyszłość. Patrząc wstecz, ten wyraźny i przesadny zwrot ku moralności był, być może, zbyt wielkim ustępstwem wobec ówcześnie dominującej ideologii. Nie zawsze pozwalał uniknąć ześlizgnięcia się na pozycje moralizatorskie i wystawił krytyków na zarzuty hipokryzji. Co ważniejsze, zwrot ku moralności przywrócił nacisk na jednostkę i jej traktowanie – ujęcie, któremu teoria krytyczna konsekwentnie stawiała opór.''
- oto klarowne wytłumaczenie zmory ''interwencji humanitarnych'' jako narzędzia łamania karku słabszym państwom przez silniejsze, oraz pustego ''mesjanizmu bez Mesjasza'' postmoderny, opartego na niemożliwej figurze Innego, współczesnego ''złotego cielca'' przybierającego dziś konkretną postać migranta wokół którego odczyniane są moralizatorskie histerie różnych Tacików czy Moniś Płatek. Najlepiej jeszcze, aby nachodźca żywił mocno niestandardowe wciąż upodobania erotyczne np. przełamujące bariery gatunkowe między człowiekiem a zwierzęciem, bo przecież ''miłość nie wyklucza'' a ''zboczony seks to bioopór'' i orgazm nad nim u zglobalizowanych mentalnie elitek murowany. Dobrą ilustracją opisanej tu niekoherencji współczesnego prawa, bowiem ''jego źródła stają się rozmaite i porozrzucane, cele zaś niejasne, nieznane lub sprzeczne'', jest zaangażowanie w obecny kryzys nachodźczy na polskich granicach specjalizującej się w tym Rady Europy, powszechnie mylonej z unijną Radą Europejską. Istotne, że członkiem pierwszej z pomienionych organizacji jest Rosja, która w ten oto sposób zyskuje możliwość ingerowania w nasze wewnętrzne stosunki i konflikt, jaki sama wywołała wszakże nie bezpośrednio, a za pomocą posłusznego jej woli ''szakala'' Łukaszenki - wszystko to zaś w oprawie legalizmu i respektu wobec globalistycznego ''prawoczłowieczyzmu''! Z powyższego płynie jeden, narzucający się wprost wniosek: Polska nie oprze się Moskwie, póki nie postawi się Zachodowi - zdaję sobie sprawę, że takowa konkluzja stanowi srogi ''mindfuck'' zarówno dla pamiętających jeszcze czasy ''komuny'' rodaków, co i autentycznych rusofilów jakich także nad Wisłą nie brakuje, ale fakty są nieubłagane. Przecież tacy jak ''europeista'' Tacik stanowią żywą emanację współczesnego Okcydentu, a jego wykłady jako ''profesora wizytującego'' na rosyjskiej uczelni, która stanowi agendę liberalnego globalizmu jedynie to potwierdzają. Komu mało, można przytoczyć na dowód ''adwokatkę'' Sylwię Gregorczyk-Abram, takoż gorąco zaangażowaną w sprowadzanie nam nachodźców, prawnika brytyjsko-niemiecko-amerykańskiej kancelarii Clifford Chance, oraz świeżą stypendystkę Yale za zasługi w sprawie ''obrony wolnych sądów'' w Rzeczpospolitej przed zakusami ''kaczyzmu''. Daleko nie zajedziemy z tym antypolskim ścierwem wykształconym ponad swoje możliwości, napasionym płynącą z Zachodu grantozą a zarazem rezonującym doskonale z biało-ruską agresją ZBiRa na granice naszego kraju. Żadna z anarchistycznych kanalii nie będzie przecież stawiać się pogranicznikom państwa agresora za jakiego robi tu reżim Łukaszenki, lecz jedynie własnym. Powtarzam: Kreml do perfekcji opanował sztukę duraczenia inteligentnych wydawałoby się jednostek i obracania ideologicznego zajoba trawiącego ''wolny świat'' przeciwko niemu samemu, hołdując więc ''prawoczłowieczyzmowi'' wystawiamy się na atak Rosji i do tego jeszcze żyrujemy jej działania, jak to miało miejsce w przypadku wspierania sprokurowanej przez nią dla zdyscyplinowania Łukaszenki białoruskiej ''opozycji''. Piłsudski miał rację - czas skończyć z włażeniem w dupę Zachodowi, co i tak kończy się tylko dla nas ciągłym przezeń obsrywaniem, gdy zaś przyjdzie moment dziejowego przesilenia opchnie nas on Moskwie jak prawie był uczynił w 1920 brytolski premier Lloyd George. Gwoli sprawiedliwości oddajmy Tacikowi, że samokrytycznie wyznaje w jednym ze swych tekstów, iż ''współczesna humanistyka, czerpiąca z marksizmu i psychoanalizy, ma strukturę dojrzałej bulimii'', a przecież sam jest jej nieodrodnym przedstawicielem. Z kolei w innym artykule pomieszczonym w pracy zbiorowej poświęconej postmodernie dokonuje miażdżącej krytyki tejże, pisząc trafnie o niej, iż:
''...stanowi swoistą parodię myśli po-Heglowskiej. Głosi prymat jednostkowości, a nie ustaje w powtórzeniach swoich tez – nie bacząc, że prawdziwie jednostkowa filozofia nie zna powrotu do tego, co raz zrozumiane i odłożone w czasie. Podejmuje za Nietzschem poszukiwanie „czystego wydarzania”, a traci napięcie historii, której jest momentem. Wyrzeka się totalizującego myślenia, a sam ocenia przeszłość z własnej perspektywy. Uznaje, że świat tworzony jest językowo, a we własnej mowie nie może go stworzyć, jako że rzeczywistość jawi mu się w stabilnie uformowanej przez jego własny dyskurs postaci. Pielęgnuje techniki ironii i autodemaskacji, ale nigdy nie stosuje ich tak długo, by wywrócić podstawy swojego dyskursu.''
- a mimo to sam hołduje ''nierozumowi'', który tak potępia okazując się pożytecznym idiotą cynicznych bandytów zza wschodniej granicy Rzeczpospolitej, stosujących przeciwko niej broń masowej migracji. Dlatego właśnie nie mam dlań i jemu podobnych wybaczenia, ze względu na inteligencję i talenty jakie posiada, które zamiast obracać na korzyść własnej społeczności angażuje czynnie przeciwko niej, stając się mniejsza mimowolnie czy nie antypolskim agresorem i sługusem opresyjnych państw, jakich rzekomo tak nie cierpi. Na koniec, skoro już zajmujemy się źródłami antypaństwowego opętania współczesnej lewicy, należy pokrótce choćby wspomnieć o jeszcze jednym z jej filozoficznych idoli jakim był/jest Gilles Deleuze. Stosunek tegoż do ''opresyjnej machiny'' państwa klarownie wykłada Diana Sałacka:
''Francuski post-strukturalizm stara się znaleźć odpowiedź i dostosować
teorię polityczną do nowych zagadnień społecznych, jakie pojawiają się w
obliczu zamieszek Maja 1968. Proponuje, zamiast kultywowania jedności,
filozofię różnicy, zmienności i nieustannej produkcji. W projekcie
Gilles'a Deleuze'a i Felixa Guattariego przedstawione zostaje założenie
ciągłego stawania się obiektów i przepływów, uwolnionych od represyjnej
aksjomatyki państwa oraz kapitału. Mechanika świata działa, gdyż
napędzana jest ciągłą produkcją pragnienia, złamaniami i kontr-przepływami, które produkują nowe złożenia i przepływy. Struktura ta
niezdeterminowana jest wyższą naturą, dążeniem celowym czy nakierowaniem
na konkretny produkt. Kłącze raczej uwalnia przepływy od konieczności i
celowości działań, ukazując immanentną wielość połączeń, posiada siły
witalne do stworzenia czegoś zupełnie nowego. Nie istnieją tu kopie
idei, mimezis jest bowiem równa zatrzymaniu działania. Kłącze nie ma
także oryginału, a sieć samych kopii pozostaje w stosunku do siebie w
różnicy, która ujawnia się w powtórzeniu- samo powracanie ustanawia nowe
stawanie się. Deleuze i Guattari wypracowując ontologię maszynową,
starają się przeciwdziałać redukcyjnej teorii psychoanalizy, która wiąże
jednostki w ciąg symbolicznych odniesień i reprezentacji, starając się
tym samym wyodrębnić podmiot ze złożenia przepływów, zapisać w nim
świadomość, tożsamość i jednostkowość. Psychoanaliza staje się
sojusznikiem kapitalizmu- pragnienie jest zawinione a także prywatne,
jest indywidualne i podlegające pod dług. Nadrzędny despota- państwo
daje pierwsze narzędzia do ponownego zniewolenia pragnienia, nie tylko
poprzez transcendentnie rozumiany dług, ale i przez nadrzędność swojej
figury, która może dyktować co pragnieniu można pożądać, a co pożądać
nie wypada.''
- objawem protestu przeciwko tejże ''opresji'' było poparcie udzielone przez Deleuze'a wraz z Foucaultem dla postulatów legalizacji pedofilii, bowiem państwo w wizji szczególnie pierwszego z nich jawi się jako rakowata narośl na płodnym ''chaosmosie'', stanowiącym jakoby matrycę rzeczywistości. Dla jej określenia duet Deleuze i Guattari majstruje potworne, w zamierzeniu gargantuiczne pojęcie ''ciała bez organów'', czyli formułę ''wyzwolonej'' podmiotowości opartej na ''swobodnych przepływach'' i ''deterytorializacji'', jakie państwo blokuje siłą rzeczy przez swą określoną strukturę, stąd musi być przez nie usunięte. Tymczasem jeśli już stanowi ono raczej konieczną kreację tegoż chaosu ''twórczej entropii'', ukierunkowując bezładne przepływy energii nadawszy im cel, bez którego pogrążyłaby się w śmiertelnym bezładzie, i wytwarzając przy tym jedyną realną anarchię - międzypaństwową, gdzie ''rząd rządowi wilkiem''. Cezary Rudnicki, kolejny antypaństwowy lewak a jakże, tak oto relacjonuje złudzenia francuskich ideologów ''nowej lewicy'':
''Państwo jawi się w pismach Deleuze'a i Guattariego jako naczelny wróg [ a dla tych, którzy czytają nieuważnie: jedyny ]. [...] W swojej wielkiej filozofii dziejów Deleuze i Guattari wskazują na istnienie trzech następujących po sobie maszyn społecznych: prymitywnej maszyny terytorialnej, barbarzyńskiej maszyny despotycznej [ Państwa ] oraz cywilizowanej maszyny kapitalistycznej. Dwie pierwsze można by określić jako tradycyjne rodzaje społeczeństw, tzn. społeczeństwa posiadające swoje sztywne kody, które przyporządkowują jednostki do stałych ról, narzucają określone sposoby zachowania oraz dzielą życie na konkretne etapy [ np. poprzez różne rytuały inicjacyjne, albo zawarcie związku małżeńskiego ]. Kapitalizm przeciwnie, oznacza typ społeczeństwa w którym wszelkie kody zostają zdekodowane, wszelkie sztywne role, podziały oraz reguły stają się płynne i otwarte na coraz to nowe zmiany. O tyle kapitalizm - tak jak go rozumieją Deleuze i Guattari - definiuje się nie poprzez stosunki ekonomiczne, ale właśnie przez owo całkowite rozpuszczenie [ dokonujące się nawet nie na poziomie - tradycyjnie rozumianych - stosunków społecznych, lecz raczej samej ''struktury'' ]. [...] Reżim w którym pragnienie i praca tworzą całość, określany jest mianem molekularnego, nomadycznego lub schizorewolucyjnego, natomiast ten w którym zostają one rozdzielone - molowego, segregatywnego czy też paranoiczno-faszystowskiego. Reżim paranoiczny polega na powoływaniu do życia wielkich mas, organizowaniu swobodnych molekuł w stada oraz tworzeniu dla nich centralnej władzy, która jawi się jako ostateczna przyczyna. Reżim schizofreniczny odsyła natomiast do zakładania na peryferiach i w enklawach swobodnych grup opartych na ''fuzji'', które wymykają się prawom statystycznym i masowym fenomenom, podążając po liniach stawania się, a ponadto podkopując wielkie, molowe ''megamaszyny'' [państwowe]. Nie jest to zatem przeciwstawienie sobie tego co kolektywne i tego co indywidualne, lecz opozycja dwóch rodzajów zbiorowości.''
- oczywiście jak przystało na piewcę ''schizorewolucji'' sam Deleuze panicznie bał się wariatów i czuł do nich odrazę, a w końcu popełnił samobójstwo. Oto więc sedno typowej dla obecnej lewicy ''myśli nomadycznej'' z jej kultem nachodźcy dokonującego ''deterytorializacji'' granic znienawidzonego przez nią państwa narodowego. Musi bowiem ono być zniszczone w wizji tych opętańców dla wyzwolenia twórczego chaosu rzeczywistości, opartej jakoby na swobodnych przepływach, którym wszelkie stałe struktury jako to państwo czy rodzina stawiają tamę. Efektem jak zwykle jest totalny rozpierdol i realna dystopia, jak by się nie zarzekali ''schizorewolucjoniści'', że ich celem nie jest ''ciało bez organów'' ćpuńskie czy wręcz ''faszystowskie''. Lewacy jednak są przynajmniej konsekwentni w swym ideowym spierdoleniu, a nie jak libki pokroju Kuleszy, który sam jako anarchista - cóż z tego, że wolnorynkowy - bezczelnie obsobacza ministra MON, że ten faktycznie dopiero poniewczasie kleci jakieś liche płotki na granicach państwa, zamiast solidnych umocnień jak należałoby zrobić to już dawno. Dlatego ze stojących wolnorynkowcami Kucfederatów żadne tam ''ruskie onuce'' jak pieprzą PiSowcy, ale gorzej - naśladujące tępo zachodni liberalizm ścierwo, co do zasady równie antypaństwowe i wynarodowione jak współczesna lewica, stanowiąc zaledwie nieco inny aspekt tej samej ''cywilizowanej maszyny kapitalistycznej'' dokonującej ''deterytorializacji'', czyli naruszenia granic ''barbarzyńskiego despotyzmu państwa''. Rosja jedynie z właściwą sobie cyniczną bezwzględnością wykorzystuje płynące do nas z Zachodu miazmaty ideologiczne, ale nie dzierży już na nie monopolu ni sama ich tworzy, co najwyżej podsyca. Mowa rzecz jasna o dominującej w Konfie frakcji rozwolnościowej, obaczymy jak zachowywać się będą narodowcy, niedawne głosowanie paru z nich za uszczelnieniem zakazu handlu w niedzielę, co wywołało piękny kwik Warzechy i libkostwa okazuje, że na szczęście nie wszyscy dali się przecwelić wolnorynkowo jak Bosak, więc nie wszystko stracone. Przyznajmy zresztą na finał Deleuze'owi, że nie był on całkiem ślepy na swoisty anarchizm faszyzmu i jego oddolny charakter, którego żadną miarą nie należy więc utożsamiać li tylko z ''opresją państwa'', czy nie dostrzegać go również u lewicy. Owo przerastanie totalitarnej struktury heglowską ''negatywnością'' dobrze ujął wraz z Guattarim w niniejszym fragmencie, zadziwiająco korespondującym z przytoczonym we wstępie naziolskim wysrywem Heideggera i zarazem stanowiąc doń kontrę, zamykając klamrą nasze rozważania o zdeklarowanych wrogach państwa narodowego z lewa i nie tylko:
''Niewątpliwie faszyzm wynalazł pojęcie państwa totalitarnego, ale nie ma
powodu, by definiować faszyzm za pomocą pojęcia, które on sam wynalazł:
istnieją państwa totalitarne – typu stalinowskiego lub typu dyktatury
wojskowej – w których nie ma faszyzmu. Koncepcja państwa totalitarnego
ma wartość jedynie w skali makropolitycznej – w odniesieniu do sztywnej
segmentacji i specjalnego trybu całościowania i centralizacji. Ale
faszyzm jest nierozerwalnie związany z ogniskami molekularnymi, które
mnożą się i skaczą z jednego punktu na drugi, wzajemnie na siebie
oddziałując, zanim zaczną wszystkie razem współdrgać w państwie
narodowosocjalistycznym. Faszyzm wiejski i faszyzm miasta, dzielnicy,
faszyzm młodzieżowy i faszyzm dawnych kombatantów, faszyzm lewicy i
prawicy, pary, rodziny, szkoły czy biura: każdy faszyzm określony jest
przez mikro-czarną dziurę, która ma wartość sama przez się i w łączności
z innymi, zanim zacznie współdrgać w wielkiej, centralnej, uogólnionej
czarnej dziurze.
Faszyzm istnieje wtedy, gdy maszyna wojenna zostaje zainstalowana w
każdej dziurze, w każdej niszy. Nawet ustanowione już państwo
narodowosocjalistyczne wymaga utrzymania tych mikrofaszyzmów, które
dostarczają mu niezrównanego środka oddziaływania na „masy”. Daniel
Guérin słusznie powiada, że jeśli Hitler zdobył raczej władzę niż kadry
niemieckiego państwa, stało się tak dlatego, że wcześniej miał do
dyspozycji formy mikroorganizacji, dzięki którym zyskał „niezrównany,
niezastąpiony środek, pozwalający przeniknąć do każdej komórki
społeczeństwa”,
segmentację elastyczną i molekularną, przepływy zdolne wchłonąć każdy
rodzaj komórek. Z kolei jeśli kapitalizm ostatecznie uznał doświadczenie
faszystowskie za katastrofę, jeśli wolał sprzymierzyć się z
totalitaryzmem stalinowskim – z jego punktu widzenia daleko mądrzejszym i
przystępniejszym – to dlatego właśnie, że stalinizm opierał się na
bardziej klasycznej, mniej płynnej segmentacji i takiejż centralizacji.
To właśnie potęga mikropolityczna, molekularna czyni faszyzm tak
niebezpiecznym, jest to bowiem ruch masowy: raczej zrakowaciałe ciało
niż totalitarny organizm. Kino amerykańskie często pokazywało owe
ogniska molekularne, faszyzm bandy, gangu, sekty, rodziny, miasteczka,
dzielnicy, samochodu, faszyzm, który nie oszczędza nikogo. Jedynie
mikrofaszyzm stanowi odpowiedź na globalne pytanie: dlaczego pragnienie
pragnie własnego stłumienia, jak może pragnąć swojego stłumienia? [...] Organizacje lewicowe nie są wcale najdalsze od wytwarzania własnych
mikrofaszyzmów. To zbyt łatwe – być antyfaszystą na poziomie molowym,
nie widząc faszysty, którym się jest, którego się podtrzymuje i karmi,
którego się ceni i wielbi w jego molekularnościach, prywatnych i
kolektywnych.''
- o ironio tekst pochodzi z anarchosocjalistycznej i antyfiarskiej strony:))): trudno bodaj o większe ''samozaoranie''. W każdym razie jasnym stają się zatrute ideowe źródła antypaństwowego nihilizmu współczesnej lewicy, tkwiące w marksistowskiej gnozie politycznej swoiście interpretowanej nazistowskim z ducha heideggeryzmem, oraz ''schizorewolucyjnych'' kocopołach spółki Deleuze&Guattari. Kontrargument, że zdecydowana większość lewaków nie ma o tym pojęcia nie trzyma się kupy - po pierwsze wielu z nich to naprawdę inteligentne, choć niesłychanie durne w swej ''uczonej głupocie'' jednostki, świadome więc doskonale tego o czym tu napisano. Poza tym choć większość z tych, co fetyszyzują kategorię ''Innego'' odmieniając ją przez wszystkie przypadki rzeczywiście nie wie nawet, iż pojęciowy wyraz nadali jej tacy myśliciele postmodernistycznej lewicy jak Derrida, Foucault czy wspomniany Deleuze, w niczym to jednak nie zmienia szkodliwości politycznej skutków jakie to obecnie niesie dla bezpieczeństwa i ładu Rzeczpospolitej. A to łajno ideologiczne przywędrowało do nas z Zachodu a nie Moskwy, która powtórzmy ''tylko'' z właściwym sobie bezwzględnym cynizmem i perfidią obraca je przeciwko nam na swą korzyść, by więc zwalczać tenże syf koniecznym jest poznanie choćby pobieżnie zatrutych źródeł, skąd powzięła się zaraza anarchicznej ''schizorewolucji'' jakiej narzędziem być ma nachodźczy ''nomada''. Poronionym tejże płodem na krajowym gruncie są takie spierdoliny jak Michał Pospiszyl, autor ''Praktyki Teoretycznej'', czyli organu miejscowych ''marksistów-ezoterystów'', jeden z sygnatariuszy apelu o pozostawienie ordynarnych mazajów ''Black Lives Matter'' na pomniku Kościuszki, jakiemu przecież droga była sprawa wyzwolenia murzyńskich niewolników. Dureń bredził onegdaj, że islamska chusta to deleuzjańska ''linia ujścia opresyjnego systemu'' państwowego, i przeto wręcz narzędzie emancypacji muzułmańskich kobiet, a wszystko to podczas naukowego seminarium zorganizowanego przez ''papieski'' jakoby uniwersytet! Samo państwo zaś to dlań źródło choroby dosłownie rozumianej, nie dziwota stąd, że nad jego anarchistycznymi wysrywami spuszcza się entuzjastycznie profesorzyna Środzina, stawiając przy tym znak równości między obawą przed nachodźcami a genderem i LGBT, o tyle słusznie iż faktycznie są to części tej samej zarazy, oraz bredząc o ''budowaniu prawdziwie ludzkiej wspólnoty na gruzach państwa''... Dlatego już tylko skończony korwinozjeb, albo pedolibek mylić może socjalizm z etatyzmem, samemu reprezentując jedynie inny wariant mutacji ideologicznego wirusa trawiącego obecnie państwa narodowe od wewnątrz, stąd jednako trzeba go zwalczać jak lewactwo, com przekonująco śmiem twierdzić wykazał.
ps.
Świeża afera z zatrzymaniem Ziemkiewicza na londyńskim lotnisku potwierdza moje obserwacje, wprawdzie robienie zeń jakowegoś ''więźnia sumienia'' to gruba przesada, niemniej Kurak pierdoli jak poparzony sprowadzając wszystko do prowokacyjnej chucpy pana redaktora, w celu promocji jego najnowszej książki. Nawet jeśli tak było, problem jest głębszy dowodnie okazując ideologiczne spierdolenie współczesnego Zachodu: brytolski piździelec rodem z Banglawesz zagiął parol na polskiego publicystę, i to zapewne nie bez inspiracji ''rodzimej kanalii'' ze zrytym od politpoprawności łbem, w tym rzecz. Trudno jednak będzie przeciwstawić się ideologicznej agresji Zachodu na nasz kraj, gdy takie ścierwo jak nieudaczny raper Mata Srata ściąga prawdziwe tłumy na swe występy, zaś poseł na Sejm Kulesza z Kucfederacji jeszcze sankcjonuje płynący tam ze sceny ściek, przechwalając się dureń swą obecnością na spędzie. Pocieszające wszakże, iż w przeszłości wbrew pozorom wcale znowu nie było tak lepiej np. Kongresówka na pocz. XX wieku robiła za globalny kurwidołek, zaopatrujący w ''żywy towar'' burdele niemal połowy świata. Powszechnie występowała wtedy nad Wisłą nie tylko prostytucja, ale i pijaństwo osiągające rozmiary plagi społecznej, generalnie polskie społeczeństwo owych czasów było w dużej mierze zdemoralizowane i bierne, aktywne dążenie do odzyskania niepodległości stanowiło ''rozrywkę'' niewielkich w skali narodu grup, tak piłsudczyków co i endeków. W dodatku wielu żywiło nadmiernie romantyczne wyobrażenia jak taka walka miałaby wyglądać, nie docierało do nich, iż wymaga to wieszania zdrajców, dywersantów i sabotażystów, stąd nawet w otoczeniu zwolenników Piłsudskiego już w trakcie I wojny światowej Wacław Kostek-Biernacki budził rozliczne kontrowersje i oburzenie. Tym bardziej jednak dziś brakuje twardych państwowców jak on, dążących do celu bez oglądania się na ogół i to nawet we własnym obozie, życzmy sobie stąd takowych skoro reszta tradycyjnie nie pojmuje, że zabawa w ślepe naśladownictwo płynących z Zachodu wzorców ideologicznych, jest dla nas tu w Polsce zwyczajnie zabójcza. I nie oznacza to w żadnym wypadki autarkii, stąd można posyłać dzieci do szkół w ''perfidnym Albionie'' jak Ziemkiewicz, wszakże jeśli już na technologiczne kierunki jak to uczyniła jego córa, a nie post-humanistyczne bzdury co wyżej opisane, których na miejscowych uczelniach i tak aż nadto, niestety. W każdym razie bez wytępienia tegoż paraintelektualnego ścierwa nigdzie daleko nie zajdziemy, bowiem rzecz nie w rzekomym ''konserwatyzmie'' ni ''obronie tradycji'' jakiej w Polsce nie ma, gdyż została niemal ze szczętem spopielona w ogniu II wojny światowej, lecz to kwestia być albo nie naszego rozwoju. Nie zapewnią nam go zaś ''niebinarne osobopostacie'', programowo wyrzekające się rozumu jako przejawu ''samczego fallogocentryzmu'' i próbujące zakląć rzeczywistość językowymi zabobonami posthumanistycznej dekonstrukcji, w dodatku jeszcze podminowujące państwo w momencie próby, samemu będąc pracownikami rządowych jakby nie było instytucji! Bowiem uniwersytety są podstawą suwerenności państwa jako kuźnie jego kadr, o czym dziś niestety próżno mówić co żeśmy wykazali na przykładzie Przemo Tacika i jemu podobnych, w tym sęk.