sobota, 24 grudnia 2022

Prawa postczłowieka i zbywatela.

Motto:

''Ci ludzie [ Moskale ] chrześcijańskiego nazwisku i tytułu nie są godni. Gdyż pod tym imieniem pełnią takie grzechy i sprośności, jakowych żaden inny naród na świecie. I świadczę to przed Panem Bogiem Jezusem Chrystusem, że [...] nie widziałem ani słyszałem o takowym narodzie, który by zrównał z Moskwą we wszelakiem rodzaju nieprawości, przewrotności, zdrady, co by tak był próżen wszelakiej słuszności i sprawiedliwości, prawa ludzkiego i Boskiego, próżen wszelakiej miłości i skłonności miłosierdzia, bojaźni Bożej i ludzkiej, pełniąc wszelakie grzechy, nieprawości, sprośności, rozpusty, wszeteczeństwa [...]. Bez wątpienia naród to tak zdradliwy, tak przewrotny, tak kłamliwy, jakiego na świecie drugiego nie masz: oszustowie, złośliwi, suspiciosi [podejrzliwi], perniciosi [szkodliwi], niewierni, niewstydliwi, pyszni, łakomi, brzydcy, nieludzcy, nienawisni, niewierni, mierzieni, szkaradni, pełniący grzechy tak sprośne, których mię wstyd pisać.''

Paweł Palczowski ''Kolęda moskiewska''.

Obok zagrożenia dla żywotnych interesów Rzeczpospolitej jakie stwarzają, rosyjscy łże-konserwatyści jak Putin czy Dugin wyrządzili krytykom LGBTarianizmu i transhumanizmu dokładnie to samo, co Hitler wszystkim antykomunistom. Czyż bowiem naziści kłamali ujawniając bolszewickie zbrodnie popełnione na polskich oficerach w Katyniu, lub ukraińskich chłopach podczas Hołodomoru? Jednak niemieckie ludobójstwo nie tylko Żydów, co nade wszystko Słowian z Polakami na czele pozwalało dyskredytować wszelką krytykę komunizmu jako rzekomy ''faszyzm''. Gwoli prawdy należy też przyznać, iż uzasadniona odraza do marksizmu co i anglosaskiego liberalizmu pchnęła sporą grupę zachodnich intelektualistów pokroju Carla Schmitta czy Ezry Pounda do kolaboracji z III Rzeszą. Dziś również nie brak wśród nich pożytecznych idiotów Moskwy, by wymienić choćby Noama Chomsky'ego i Jordana Petersona, w tym akurat skonfliktowane poza tym ostro skrajna lewica i prawica bywają jak widać zadziwiająco zgodne. Niestety wygląda na to, iż pułapki rosyjskiego łże-konserwatyzmu nie uniknął także francuski prawnik Grégor Puppinck, autor znakomitej skądinąd rozprawki ukazującej degenerację prawoczłowieczyzmu w narzędzie antyludzkiej w istocie polityki. Przytacza on bowiem w niej z satysfakcją przykłady rzekomego oporu, jaki stawiać ma Kreml owej transhumanistycznej już globalizacji, powołując się przy tym na zdanie ''patriarchy'' Kiryłła. Tymczasem cerkiew moskiewska jest nie tyle nawet zinfiltrowana całkiem przez rosyjskie specsłużby, co wręcz stanowi ich wydział dokładnie taki sam, jak odpowiedzialny za wywiad elektroniczny czy wojska specjalne. Kiryłł więc nie jest tak naprawdę agentem, a regularnym czekistą, wysoko postawionym w hierarchii moskiewskiej bezpieki funkcjonariuszem, zaś podlegli mu popi noszą sutanny niczym mundury. Znani są też z mocno ''progresywnych'' obecnie upodobań seksualnych, kwalifikujących wielu z nich na każdą paradę LGBT, dlatego rosyjska cerkiew zamieniła podlegającą jej świętą dla Ukraińców Ławrę Peczerską w jeden wielki homoseksualny burdel. Przeor tegoż przybytku, proputinowski a jakże do urzygu, powszechnie przezywany jest przez naszych wschodnich sąsiadów jako ''Pasza Mercedes'', a to ze względu na jego słabość do luksusowych wozów owej marki, co doprawdy nie byłoby niczym zdrożnym, gdyby tylko nie pouczał bezczelnie prawosławnych o zaletach ewangelicznej cnoty ubóstwa. Dlatego niedawne przeszukania moskiewskich popów na Ukrainie, należy rozpatrywać jako wprawdzie mocno spóźniony ze strony tamtejszych służb, lecz zasadny gest dla zapewnienia bezpieczeństwa kraju. Nawiasem jestem niemal pewien, że gdyby i nasze ABW zajęło się wreszcie porządnie tępieniem posowieckiej, rosyjskiej agentury wśród kleru katolickiego w Polsce, nie wiem czy po tym ostałoby się choć z pół Episkopatu... Podobnie jak i wielu księży pokroju niechby Isakowicza-Zaleskiego, który sufluje narrację co do Ukrainy dziwnie zgodną z agendą Kremla. Istnieją zaś poważne obiekcje czy aby jego działalność charytatywna, tudzież pryncypialna krytyka faktycznych przyznajmy skandali obyczajowych i braku lustracji w polskim Kościele, nie służy uwiarygodnianiu jątrzenia przez klechę w innych kwestiach. Ważne jest by pamiętać, że cerkiew moskiewska nie ma zgoła nic wspólnego z chrześcijaństwem nawet we wschodnim wydaniu, to jedynie organ jak najbardziej ziemskiej władzy, w dodatku gnostycznej z ducha i przeto głęboko wrogiej chrystianizmowi, szatańsko przedrzeźniającej jego rytuały. Nie jest to bynajmniej tylko dziedzictwo bolszewickiej ''żywej cerkwi'', bowiem już car Piotr I ubezwłasnowolnił całkiem rosyjskie prawosławie zarządzając nim za pośrednictwem mianowanego przez się oberprokuratora, podległych mu popów zamieniając w funkcjonariuszy zobowiązanych surowo do donosicielstwa na spowiadanych wiernych, a samą spowiedź czyniąc de facto przesłuchaniem z lojalności wobec imperatora. Wracając do Puppincka: jego książka jest mimo wszystko godna lektury jako sole trzeźwiące niezbędne dla wybudzenia się z liberalnej śpiączki. Ukazuje bowiem jej nędzę i fatalne skutki, co znać choćby po potężnym bólu dupska i histerii, jakie wywołało ostatnio nad Wisłą faktyczne przywrócenie masowego poboru do wojska. Doprawdy trudno dziwić się ludziom, którym przez ostatnie parę dekad kładziono do łbów indywidualistyczne bzdury, że nie są w stanie teraz pojąć, iż państwo i naród nie stanowią przedmiotu ich ''osobistego wyboru'', dokładnie tak samo jak płeć, rasa i samo człowieczeństwo - już traktowanie tych kategorii na równi jest bluźnierstwem dla wyznawców ''społeczeństwa kontraktualnego''. Wszystkich cwaniaczków zaś sądzących, że jakby co uda im się spieprzyć na Zachód może czekać przykre rozczarowanie, szczególnie miejscowych folksdojczów liczących na zabranie ich przez goebbelsów na szalupę ratunkową za gorliwe wysługiwanie się Berlinowi. Zapomnieli najwidoczniej o maksymie starego Fryca, iż można wprawdzie posługiwać się kanalią, ale pod żadnym pozorem nie należy się z nią stowarzyszać - konfidentów k***a przyjmuje się od zaplecza, nie zaś wpuszcza na salony! Aczkolwiek hołdowanie obecnie rządzących anachronicznym już w polskich warunach mitom ''macierzyńskiej miłości'', a przeto ich uparte obstawanie przeciwko zaprowadzeniu poboru także dla kobiet, będzie prawdopodobnie jednym z głównym czynników, jakie przesądzą o utracie władzy przez PiS. Amerykanie przeczuwają to zapewne, stąd bronią TVN-u jak niepodległości hodując na następców Czaskusia i Hołownię, którzy jak przystało na zadeklarowanych feministów zagonią w końcu baby do woja. Zresztą Szymuś ma już żołnierkę za żonę, która jakby co ocali dupsko swego mazgaja przed chutliwym kacapem, deklaratywnie tylko ''konserwatywnym obyczajowo'' niczym więzienny cwel Prigożin. Tak czy owak, ryzykując miano ''ruskiego agenta'' zdecydowałem się jednak przywołać niniejszym na prawie cytatu obszerne fragmenty rozprawy Puppincka, co oczywiście nie zastąpi lektury całości. Trudno bowiem rozpatrując rzecz trzeźwo odmówić mu racji, gdy pisze co następuje:

''Nadal żyjemy ideałami XVIII-wiecznymi, demokracją i wolnością jednostki, chociaż w rzeczywistości pociąga nas już inna rzeczywistość społeczna. Demokracja i wolność jednostki są bowiem przestarzałe ze względu na swoje zbytnie ucieleśnienie. Demokracja jest panowaniem ilości, mas. Rządy zmierzają natomiast w kierunku postdemokratycznym, powierzamy je ekspertom lub mędrcom. Chodzi o powrót do klerykalizmu, ale już w służbie innej doktryny. Podobnie jak dawne duchowieństwo, także i nowe posiada dwojakie kompetencje: techniczne i doktrynalne. Postępowa ideologia zastąpiła po prostu teologię, reszta się nie zmieniła. Można nawet powiedzieć, że społeczeństwo powraca pokojowo do funkcjonowania przeddemokratycznego; być może tak jest zresztą lepiej. Lud stał się na nowo jednym wielkim podmiotem tego samego przedsięwzięcia i tej samej władzy. [...] Mamy do czynienia z paradoksalną sytuacją: jednostki tracą na swojej niezależności, o ile zyskują nowe zdolności, ponieważ to dzięki zbiorowym strukturom jednostka może istnieć poza sobą samą. [...] Uświadamia sobie zatem, że nie może nic zrobić samodzielnie i że jej przetrwanie, podobnie jak dążenie do przekroczenia własnych granic, zależy niezbędnie od trzeciej istoty. Jakiej? Widzimy jak owa istota rozprzestrzenia się zdobywając coraz większą władzę każdego dnia. Jest ona dziełem ludzkiej inteligencji, ale dąży do jej przekroczenia i objęcia swoim zasięgiem całego naszego życia pochłaniając nas. Indywidualizm wymaga zastąpienia naturalnej solidarności i nierówności rzekomo egalitarnymi sztucznymi powiązaniami łączącymi nas z państwem i przedsiębiorstwami. Jak zauważa Marcel Gauchet, ,,im bardziej pogłębia się prawo ludzi do definiowania własnego społeczeństwa i im bardziej wzrasta organizujący wpływ biurokratycznego państwa pod pozorem umożliwienia im korzystania z tego prawa, tym bardziej w rzeczywistości odbiera się im tę zdolność''. Oczywiście indywidualizm pociąga za sobą niezbędną i nieuniknioną konsekwencję, polegającą na wzmocnieniu roli państwa, które jest odpowiedzialne za narzucenie współistnienia jednostek. Wpływ ten jednak nie ogranicza się już do działania państwa jak w czasach totalitaryzmu; jest on obecnie dziełem złożonej sieci łączącej służby publiczne i prywatne, administrację rządową i władze lokalne oraz przedsiębiorstwa handlowe. W ten sposób rozkład społeczeństwa organicznego opartego na ciele i ziemi ustępuje miejsca nowemu społeczeństwu, które tworzy się na nowo pod wpływem wspólnych aspiracji do bardziej rozwiniętego trybu życia. Ten sposób istnienia jest kolektywny. Zatem w wyniku pozornego paradoksu im bardziej jednostki indywidualizują się, im bardziej integrują z nowym społeczeństwem, tym mniej są niezależne. Jest tego kilka przyczyn: po pierwsze ze względu na potrzebę przetrwania, ponieważ jednostka nie może sama nic zrobić - samą wolą nic nie zdziała - ale także ze względu na chęć większej indywidualizacji, ponieważ jest to społeczeństwo usługowe, które zapewnia środki do egocentrycznego życia poprzez zmniejszenie zależności od innych cielesnych istot. Zatem im bardziej społeczeństwo jest indywidualistyczne, tym bardziej jest totalitarne, ale w sposób korzystny i pożądany, jako przedłużenie państwa opiekuńczego. W Szwecji, kraju znajdującym się w czołówce indywidualizmu, większość zabiegów zapłodnienia metodami wspomaganego rozrodu jest wykonywana dla samotnych heteroseksualnych kobiet, które nie chcą być obarczone posiadaniem męża oraz dla mężczyzn, jacy pragną przekazać swe geny bez konieczności pełnienia roli ojca. Państwo i przedsiębiorstwa oferujące techniki wspomaganego rozrodu współpracują ze sobą, aby ułatwić obywatelom życie egoistyczne i samotne. Poszukiwanie autonomii prowadzi zatem do wyobcowania. Jest to możliwe, ponieważ jednostki umieszczają swoje aspiracje wyłącznie na płaszczyźnie ducha-umysłu [woli, pragnienia], znajdują w społeczeństwie usługowym środki do ich realizacji i powierzają mu kwestie techniczne. Postmodernistyczna jednostka jest więc całkowicie wyobcowana, ale jej moc jest większa: może wiedzieć, posiadać i przemieszczać się więcej, dłużej przy tym żyjąc. Jej moc wzrasta wprost proporcjonalnie do jej integracji z matrycą społeczną. Za każdy przyrost władzy płaci się utratą niezależności. Za pomocą numeru konta lub adresu IP można uzyskać dostęp do władzy. Władzy, jakiej owa jednostka nie kontroluje, ale może się nią cieszyć jako zniewolony konsument. Wybór między niezależnością a władzą: mierzymy się z technologiami za każdym razem, gdy musimy wyrazić zgodę na skanowanie, identyfikację, geolokalizację itp. aby uzyskać dostęp do nowych funkcji, nowej usługi. Jednostka jest naga, a co więcej jest stale wystawiana na widok publiczny, szczególnie w Internecie; jej życie prywatne, jej upodobania, jej intymność zostały prawie całkowicie odarte z tajemnicy; są one rejestrowane, analizowane, monetyzowane, a czasem także potępiane. Podczas gdy królestwo naszego życia prywatnego jest najeżdżane i redukowane przez inwazję nowych technologii, postmodernistyczna jednostka jest dumna z ''rekompensaty'' - posiadania na co dzień większej autonomii. Wydaje się zatem, iż współczesne poszukiwanie wolności w znaczeniu autonomii nie dąży do niezależności, lecz do władzy. Wyzwolenie z determinizmu nie jest celem samym w sobie, lecz warunkiem wstępnym panowania jednostki. Wszakże ta władza nad naturą nie jest sprawiedliwie rozdzielona między wszystkich; w rzeczywistości, jak to dostrzegł już Clive S. Lewis, ,,jest to władza sprawowana przez nielicznych nad innymi ludźmi, przy czym natura jest jedynie narzędziem''. Rzeczywiście, podczas gdy nowe technologie zwielokrotniły władzę człowieka nad naturą, skoncentrowały ją także w rękach kilkuset osób dominujących nad miliardami bytów ludzkich. Tymczasem jeszcze nie tak dawno temu większość rodzin żyła niemalże w autarkii, z dala od władzy państwa i przedsiębiorstw handlowych. Narasta utrata niezależności jednostek; podejmowany aktualnie ogromny wysiłek digitalizacji świata zmierza do zintegrowania wszystkich naszych poczynań w jedną całość. Niczym pan, który stał się niewolnikiem, przekraczanie zdolności ludzkiej inteligencji przez sztuczną inteligencję doprowadzi nas wreszcie do uzależnienia od systemu obejmującego całą naszą egzystencję:  do ''społeczeństwa robotów'', które przepowiadał Georges Bernanos. Ludzie tacy jak Bill Gates, Elon Musk, brytyjski astrofizyk Stephen Hawking i dyrektor ds. inżynierii w Google Ray Kurzweil uważają, że sztuczna inteligencja może położyć kres ludzkości, jaką znamy i to w ciągu zaledwie kilku dekad. Bezcielesna jednostka jest doskonale przygotowana do bycia wchłoniętą w wirtualną rzeczywistość; jest ona jej dziełem stworzoną na jej obraz, niczym odbicie Narcyza. Człowiek może wyjść z tej zależności tylko za cenę radykalnej reinkarnacji [ sięgającej aż do korzeni ], powrotu do materii - do ciała i ziemi - i wyrzeczenia się części władzy. Dla chrześcijan to ponowne przywłaszczenie ciała jako elementu składowego naszej naturalnej tożsamości jest ułatwione przez kontemplację wcielenia Słowa w Jezusie Chrystusie i w Eucharystii. W przypadku braku takiej reinkarnacji konieczne będzie zaakceptowanie tej zależności, mając nadzieję do czego namawia nas Teilhard de Chardin, że globalne zjednoczenie sumień wyniesie ludzkość do doskonalszej duchowości i doprowadzi ją do tego, co nazywa ''punktem omega'': chodzi o ''Uniwersalnego'' lub ''Kosmicznego Chrystusa'', ostateczny cel przeznaczenia ewolucji. Jednakże nic mniej pewnego! Wymagałoby to, aby społeczeństwo zmierzało ku miłosierdziu. Jednostka nie ma już naprawdę niezależnego istnienia. W miarę jak się wynaturza, traci ona zdolność do zaspokajania podstawowych potrzeb i musi uciekać się do społeczności, aby je zaspokoić, a nawet by uświadomić sobie, że w ogóle istnieje.'' 

- dodać wypada, iż ów ''powrót do ciała i ziemi'' stał się już losem tysięcy żołnierzy obu stron walczących na Ukrainie, oraz cywilów zamordowanych przez kacapów i pogrzebanych w zbiorowych mogiłach... Zarazem wojna ta, choć towarzyszące jej cierpienie i śmierć są jak najbardziej realne, posiada o tyle nierzeczywisty charakter, iż formalnie nosi tylko enigmatyczny status ''specoperacji'' nadany jej przez rosyjskiego agresora. Czyni ją to iście postmodernistycznym konfliktem nowego typu, o programowo niejasnej i chaotycznej specyfice, równie zakłamanym co fasadowe chrześcijaństwo Moskali i ich ''konserwatyzm obyczajowy''. Wszakże dezinformacja aby nabrać wiarygodności musi zawierać sporą dozę prawdy, stąd jest wiele racji w tym co na temat zagrożeń dla ludzkości stwarzanych przez transhumanizm prawią tuby propagandowe Kremla. Paradoksalnie jeśli tego nie przyznamy, nie uodpornimy się na ich oddziaływanie, dlatego lepszą taktyką zwalczania jest uporczywe pytanie w czym to niby Rosja stanowi ''alternatywę'' pod tym względem? Bo tylko skończony dureń nie widzi, iż poza ordynarną ''maskirowką'' i bełkotem Dugina niczego nie może przeciwstawić owemu ''postczłowieczeństwu'' - albo zaślepiony ideologicznie fanatyk, jakim być może jest cytowany tu francuski prawnik. Niemniej mając powyższe na uwadze, powróćmy do jego wywodów:

''Po odrzuceniu natury przychodzi czas na jej transformację i dominację nad nią poprzez technikę aż do momentu wykroczenia poza jakąkolwiek naturalną moralność: transhumanizm. Ten ostatni nie atakuje bezpośrednio moralności ani tradycji, jak czynił to libertariański indywidualizm. Zamierza wykorzystać technologie, aby działać proaktywnie, bezpośrednio na rzeczywistość fizyczną. Nie chodzi tylko o uwolnienie indywidualnych pomysłów i zachowań od norm naturalnych i kulturowych, ale także o zmianę samej natury. Transhumanizm postrzega ciało jako materiał i jest ideologią, która podobnie jak scjentyzm z którego się wywodzi nie powinna być mylona z nauką: jest to prometejski scjentyzm wyposażony w nowe technologie. Prorocy transhumanizmu obiecują transformację ludzkości poprzez odwrót śmierci i choroby, poprawę zdolności fizycznych i poznawczych, hybrydyzację człowieka z maszyną. W ten sposób człowiek może przekroczyć granice samego siebie, uwolnić się od otrzymanej natury i - niczym motyl wyłaniający się z kokonu - stać się postludzki. To dążenie jest ostatecznym rozwinięciem dualistycznej koncepcji człowieka, który przeciwstawiając ducha-umysł ciału wierzy, że tenże duch-umysł jest w stanie przekroczyć każdą rzeczywistość i że właśnie w tej transcendencji tkwi wolność i godność jednostki. Transhumanizm jest koncepcją transcendentną, a więc oderwaną od człowieka. Dążenie to zostało po raz pierwszy potwierdzone w indywidualizmie poprzez sprzeciw wobec naturalności ciała i historycznej kultury, przy afirmacji opisanych już swobód nihilistycznych. W chwili obecnej transhumanizm dąży do tego, by wydać owoc poprzez transformację człowieka w istotę samogenerującą się, tzn. poprzez dokonanie ponownego stworzenia. [...] Zatem po spełnieniu celu ochrony osoby ludzkiej, a następnie przez wyzwolenie jednostki, prawa człowieka obierają za cel ulepszenie ludzkości. Tę ideę należy rozumieć w szerokim znaczeniu, jako wzrost władzy człowieka nad sobą samym, z którego powinna wynikać poprawa jego stanu. Nowa generacja praw będzie realizować ten cel: prawa do spełniania pragnień poza naturą. Pragnienia te będą się mnożyć w miarę jak technologie będą coraz bardziej zwiększać swoją władzę [ można by rzec: spełnione ''władztwo Techniki'', o jakim prawił Heidegger - przyp. mój ]. Transhumanizm jest już wpisany w prawa człowieka: jego zasady są już zaszczepione i czekają tylko na sprzyjające okoliczności, aby wykorzystać całą swą moc transformacji człowieka. Transhumanizm nie jest niezgodny z prawami człowieka: jest ich indywidualistycznym i technicznym przedłużeniem, a nawet spełnieniem ponieważ oferuje tym prawom środki techniczne do spełnienia sformułowanej w XVIII wieku obietnicy powszechnego szczęścia. Transhumanizm jest w rzeczywistości przeciwny jedynie osobowej, wcielonej wersji praw człowieka, ale nie ich wersji obywatelskiej z 1789 roku, która już zapowiadała abstrakcyjną wizję bezcielesnej jednostki. W zasadzie wspieranie się prawami człowieka w celu chronienia ludzi przed niebezpieczeństwami transhumanizmu jest bezcelowe. Przeciwnie, prawa te przyczyniają się do jego realizacji. [...] Transhumanizm wpisuje się w prąd myśli materialistycznej, ewolucjonistycznej i ateistycznej, który dominował w Europie od końca XIX wieku do II wojny światowej - jest jego bezpośrednim przedłużeniem. Ma on na celu racjonalną kontrolę mechanizmów ewolucji, tak aby ta ostatnia była mniej zależna od przypadku i czasu trwania, oraz aby była zgodna z ludzkimi pragnieniami. Koncepcja została opracowana przez dwóch naukowców zajmujących się ewolucją, jezuitę Pierre'a Teilharda de Chardina i wolnego myśliciela Juliana Huxleya. O ile pojęcie transhumanizmu jest wciąż stosunkowo nowe, to wyrażane w nim postępowe dążenie jest zakotwiczone w nowoczesności, będąc jedną z jej sił napędowych. [...] Teilhard de Chardin w Przyszłości ludzkości [ 1951 ] mówi o tym samym. Jako pierwszy użył pojęcia ''transludzkości'', aby wyznaczyć szersze horyzonty technologiczne dla człowieka swoich marzeń. Dla tego jezuity człowiek musi ,,wyrosnąć i osiągnąć pełnię rozwoju biologicznego'', wypełnić wszelkie ,,tajne polecenia Biogenezy'', aby uzyskać dostęp do ,,ewolucji drugiego typu'', dzięki której mógłby ,,osiągnąć poziom nad- lub przynajmniej ultra-człowieka''. Jeśli chodzi o Juliana Huxleya, to rozdziałem poświęconym transhumanizmowi zamyka on swoją pracę pt. Religia bez objawienia. Oświadcza w nim, że: ,,rasa ludzka, jeśli tylko zechce, prześcignie samą siebie [...]. Potrzebujemy nazwy dla tej nowej wiary. Być może odpowiedni byłby transhumanizm: człowiek pozostający człowiekiem, ale przekraczający siebie poprzez uświadomienie sobie nowych możliwości swej natury''. Huxley jako wolny myśliciel gnostycki jest zasadniczo antyteistą. W przeciwieństwie do Teilharda, którego skądinąd bardzo szanował, nie chciał wierzyć w siłę wobec natury zewnętrzną, która utrzymywałaby ją i prowadziłaby jej ewolucję; nie wierzy też, że ewolucja ma z góry ustalony cel, ale ufa, że ,,ostatecznym przeznaczeniem człowieka jest kierowanie procesem ewolucji i wzniesienie go na nowe wyżyny poprzez uświadomienie sobie nowych możliwości poprawy jakości ludzkiego istnienia''. ,,Wierzę w transhumanizm'' mówi w ostatecznym wyznaniu wiary, ,,gdy tylko wiele osób potwierdza z przekonaniem, że rasa ludzka jest na progu nowej formy życia tak różnej od naszego, jak różni się nasza egzystencja od tej człowieka z Pekinu. W ten sposób świadomie spełni swoje przeznaczenie''. Możemy mnożyć takie cytaty, zapożyczone z typowo XIX-wiecznego prądu prometejskiego mistycyzmu i pochodzące od pisarzy zafascynowanych wizją władzy, którą człowiek miałby posiadać nad sobą samym. W przeważającej mierze obecni myśliciele transhumanizmu powtarzają ten już przestarzały dyskurs, z tą wszakże różnicą, że nie jest to już science fiction. To co wydawało się szalone sto lat temu, jest teraz rzeczywistością. [...] Transseksualizm staje się również przejawem transhumanizmu, gdy przedstawia się jako wolność a nie patologia, jest to ''wolność morfologiczna'', której wspólnie domagają się aktywiści LGBTQ+ i transhumaniści. W rzeczywistości prąd LGBTQ+ stoi na czele transhumanizmu, ponieważ jego podstawowym założeniem jest ideał wolności cielesnej. Każdy postęp jednego służy drugiemu. [...] Dlatego właśnie transseksualizm stał się głównym problemem politycznym, którego znaczenie jest nieproporcjonalne do liczby osób nim dotkniętych. To również łom czy też klin, mający na celu rozdzielenie siłą już nie tyle prokreacji od seksualności, co indywidualnej tożsamości od ciała. Jeśli uznaje się, że transseksualizm nie jest już patologią, to przyjmuje się wówczas, że jednostka nie jest już determinowana przez swą cielesność i może samodzielnie, ,,sztucznie'' określić samą siebie. W ten sposób transseksualizm otwiera drogę do transhumanizmu, oddzielając tożsamość osób od ich ciała, uwalniając je od ich własnej cielesności. Jeśli zmiana płci stanie się normalna, wiele innych zmian również będzie wydawać się normalnymi

To niesamowite z jaką łatwością ludzie przyswajają i naturalizują sztuczność, jak bardzo wirtualny świat nowych technologii wydaje się człowiekowi naturalny, jak szybko i łatwo go wchłania. Jednostka żyje w symbiozie z maszyną, a hybrydyzacja fizyczna już się rozpoczęła. Jeśli nowe technologie są tak łatwo przyswajalne przez jednostkę to dlatego, że stanowią obietnicę ideału: ideału czystej mocy i inteligencji. Człowiek tworzy je na swój obraz, lecz daje im więcej mocy niż sam posiada. To właśnie ku temu anielskiemu ideałowi prowadzi cały ruch dematerializacji jednostki. Poprzez technikę człowiek dąży do afirmacji niejako poza swoim zasięgiem, do transcendencji własnego ducha. Wynosi swą godność do wyższej rangi, zamieniając godność stworzenia na godność stwórcy. Dziś nie jest to już kwestia tego, czy integralność fizyczna osoby lub zarodka może zostać naruszona; chodzi o integralność całego gatunku ludzkiego. Rzeczywiście trwają badania, również w Europie, mające na celu wprowadzenie dziedzicznych modyfikacji genetycznych i hybrydyzację człowieka z maszyną. Nadchodząca rewolucja wydaje się tytaniczna.  Dla porównania, niedawne narodziny w Wlk. Brytanii dzieci poczętych z kodem genetycznym pochodzącym od trzech dorosłych osób wydają się nie być niczym nadzwyczajnym. Docelowo po naturze ludzkiej także kategoria naturalnego gatunku ludzkiego może zostać przekroczona. Zasadnicze rozróżnienie między ludźmi a rzeczami wprowadzone przez prawo rzymskie traci swoją przejrzystość: gdzie należy umieścić ludzki embrion, ciało pozbawione życia, a gdzie inteligentnego i autonomicznego robota? W obliczu wzrostu sztucznej inteligencji Parlament Europejski zalecił 16 lutego 2017 roku ustalenie specjalnego statusu prawnego dla robotów. Zasadnicza różnica między gatunkiem ludzkim a zwierzętami również jest kwestionowana przez rosnącą liczbę zwolenników antyspecyzmu [ anty-gatunkowości ], zgodnie z tradycją materialistów, którzy poczynając od Juliena Offraya de La Mettriego - XVIII-wiecznego filozofa materialistycznego - przez Ernsta Haeckla aż po Huxleya uważają za możliwe nauczenie małp ludzkiej mowy, skoro i człowiek potrafił ją przyswoić w procesie rozwoju. Po wymazaniu Boga Stwórcy nadszedł czas, aby swoją spójność straciła natura. Nie daje już ona człowiekowi stabilnej rzeczywistości, na której można oprzeć i zbudować swój osąd. [...] Człowiek świata zachodniego odrzuca obraz stworzenia, który dają mu Bóg i natura. Odrzuca także słabość i własne ograniczenia. Społeczeństwo nie wierzy już w przyjmowanie ludzi takimi jacy są, po to by włączyć ich w swoje ramy, lecz obmyśla raczej ich wytwarzanie. A zatem społeczeństwo wytwarza ludzi przez ich definiowanie, ale również fabrykowanie ich fizyczności. Prokreacja staje się coraz bardziej sztuczna, z inicjatywy i pod kontrolą społeczeństwa i przedsiębiorstw handlowych. Jak możemy wówczas poznać kim jest człowiek i dostosować jego definicję do nowych technologii? To właśnie tutaj prawa człowieka znajdują nową użyteczność społeczną, w przeciwieństwie do ich koncepcji z 1948 roku, stając się instrumentem redefinicji człowieka. [...] Poza represjami społeczeństwo wywiera presję w celu krótko mówiąc zredukowania osób do kategorii jednostek. Koncentruje się na ideach, zastosowaniu społecznym i na zachowaniach. Przykłady takiej polityki obejmują promocję seksualności LGBTQ+, ułatwianie rozwodów i aborcji, a także badania przesiewowe i niemal rutynową prenatalną eliminację dzieci z wadami rozwojowymi. Tę presję wywieraną na ogół społeczeństwa uzupełniają represje wobec konkretnych osób i instytucji, jak chociażby w przypadku lekarza, który przyjął na świat niepełnosprawne dziecko lub brytyjskich chrześcijańskich agencji adopcyjnych, zmuszonych do zaprzestania działalności po odmowie powierzania dzieci parom tej samej płci. Nazywanie tego systemu totalitarnym nie jest przesadą, ponieważ narzuca on poszanowanie dla moralności, której treść sam określa. Istotnie, uzyskawszy moc definiowania kim jest człowiek, prawa człowieka nabyły również moc determinowania z góry moralności, ponieważ to właśnie definicja człowieka określa moralność. Innymi słowy, nabywszy moc definiowania natury prawo sytuuje się przed moralnością, jeśli chodzi o kolejność osądu: jest ono wówczas w stanie uwarunkować moralność poprzez ustalenie społecznej obiektywności faktów, na podstawie których każdy może dokonywać swojego osądu. Owa moc warunkowania moralności jest bezpośrednią konsekwencją odwrócenia opisanej wyżej logiki praw człowieka. Przypomnijmy krótko, ponieważ jest to ważne: prawa człowieka ustanawiają [ wiążącą ] korelację między człowiekiem a jego prawami. W 1948 roku to natura ludzka określała te prawa. Obecnie, wbrew ludzkiej naturze, to prawa określają człowieka. Określają zarówno przedmiot, jak i treść uprawnień. W ten sposób mogą potwierdzić, że 9-miesięczny płód nie ma prawa do życia ponieważ nie jest człowiekiem; że dziecko może mieć dwie matki ponieważ nie potrzebuje ojca i matki;  że osoba może zmienić płeć ponieważ jest ona kwestią kulturową itd. Definicja rzeczywistości społecznej [ drugiej rzeczywistości ] poprzedza i warunkuje moralność. A zatem, potwierdzając nowe uprawnienia prawa człowieka oznaczają transformację rzeczywistości; zaś przedefiniowując rzeczywistość prawa człowieka implikują nową moralność z której wypływają nowe prawa. Jakikolwiek sprzeciw wobec nowego prawa implikuje zatem zaprzeczenie rzeczywistości z której rzekomo wypływa. Dokładniej rzecz ujmując demaskuje on faktyczność tej drugiej rzeczywistości. Dla jej przeciwników uczestnictwo w niej byłoby życiem w kłamstwie; odmowa jej uznania jest przypomnieniem o realizmie. [...] Z indywidualistycznego punktu widzenia im bardziej antynaturalne tj. sprzeczne z naturą ludzką jest dane prawo, tym bardziej postrzegane jako wzniosły przejaw ludzkiej wolności i tym bardziej wzrasta jego pozycja w nowej hierarchii praw. Nowe prawa stają się zatem nad-prawami, ponieważ są prawami nadludzkimi: wywyższają jednostkę w jej zdolności do zniewolenia natury. Wszystkie prawa mówiące o stosunku do życia ludzkiego [ aborcja, eutanazja, wspomagane techniki rozrodu, eugenika itp. ] są postrzegane jako zwycięstwo ludzkiego ducha i umysłu, ponieważ są one sposobem na zwiększenie naszej władzy nad naturą, a zatem na wywyższenie bezcielesnej godności ludzkiej. Działa to również w drugą stronę: proste prawa naturalne - poszanowanie życia, sumienia, praw rodzicielskich, wychowania przez rodziców - są umniejszane, mniej chronione, ponieważ wynikają z rzekomo bardziej ''prymitywnej'', mniej godnej koncepcji człowieka. Realizacja ideału wyzwolenia jednostki wymaga represji wobec tych, którzy nie podzielają tego ideału, ponieważ jest on kolektywny. Czyż nie jest przerażające, że od czasu Olimpu niektórzy obstają przy cielesności i zakorzenieniu w glinie, odmawiając sobie wejścia do królestwa jednostki i cieszenia się wreszcie większą swobodą?!''

- dopiero w kontekście transhumanistycznej przemiany ''praw nadczłowieka'' nabiera wagi i znaczenia histeria wokół rzekomego braku ''praworządności'' w Polsce pod rządami PiS. Nie jest to bynajmniej li tylko zbiorowy obłęd garstki fanatycznych KODerastów, ni objaw jakoby typowo polskiego ''rokoszu'' sędziowskiego, jak utrzymuje Ziemkiewicz. Tymczasem rzecz w tym, iż dla wyznawców omawianej tu globalistycznej herezji ''postczłowieczyzmu'':

''Naród nie ma już ostatniego słowa, a polityczna forma państwa narodowego została zastąpiona idealistyczną koncepcją demokracji opartą, zgodnie ze statutem Rady Europy, na ''zasadach wolności osobistej, swobód politycznych i praworządności''. Owa idea demokracji miałaby być ''jedynym reżimem zgodnym z konwencją'', i to właśnie w odniesieniu do poszanowania tego ideału oceniane jest w praktyce postępowanie państw przez Europejski Trybunał Praw Człowieka, który sprawdza czy naruszenia indywidualnych praw i wolności były lub nie ''konieczne w demokratycznym społeczeństwie''. To pojęcie ''społeczeństwa demokratycznego'' jest ostatecznym kryterium cnoty politycznej. Owa demokracja nie przypomina już tej z XVIII wieku: nie spoczywa już na suwerenności narodu i nie ma już na celu ,,rządu narodu, poprzez naród i dla narodu'' [Lincoln]. Opiera się na poszanowaniu wartości do których dąży. Wartości owe Trybunał uznaje za ,,leżące u podstaw konwencji'' i zalicza do nich pluralizm, tolerancję, ducha otwartości czy też równość. Są one przedstawione jako wartość sama w sobie, jako oczywistość, której nikt nie odważyłby się kwestionować. Taka jest istota - całkowicie liberalna - współczesnej demokracji. I odwrotnie, pojęcia jakie były źródłami politycznej legitymacji demokracji, takie jak wola ogółu, naród czy suwerenność, nie są już używane - uznano je za przestarzałe. Filozofia praw człowieka nie widzi w nich podstaw do legalności. Zamiast nich Europejski Trybunał woli stosować pojęcia ludności, opinii, sentymentu lub poparcia, które są pozbawione jakiejkolwiek wartości politycznej. Nienaruszalne niegdyś kryterium woli ogółu stało się podejrzane ze względu na jego skłonność do narzucania mniejszościom rządów większości i odchodzenia od ''wartości demokratycznych''. Suwerenność narodu jest ograniczana, aby zapewnić, że wola większości nie będzie narzucana mniejszościom. Trybunał stwierdził zatem, że ''demokracja nie sprowadza się do stałej dominacji opinii większości, ale daje równowagę, która zapewnia sprawiedliwe traktowanie mniejszości i pozwala uniknąć nadużywania pozycji dominującej''. Prawa i swobody mniejszości muszą być chronione przed większością. Oczywiście Trybunał przyznaje, że ''odczucia większości mogą odegrać ważną rolę'', ale natychmiast dodaje: ,,Istnieje jednak istotna różnica między poddaniem się opinii większości w kwestii rozszerzenia wolności gwarantowanych przez konwencję a sytuacją w której chce ona te wolności ograniczyć''. Innymi słowy Trybunał wyjaśnia, że zdanie ogółu jest do przyjęcia tylko wtedy, gdy zgadza się z jego własnym. Z tego powodu uzasadnia, że ,,zawsze odmawiał poparcia polityk i decyzji, które ucieleśniają uprzedzenia większości heteroseksualnej wobec mniejszości homoseksualnej'', co zresztą nie jest do końca prawdą. Do lat 70-ych XX wieku dawna Komisja Praw Człowieka uznawała skargi podważające zakaz homoseksualizmu za niespełniające wymogów formalnych, gdyż jawiły się one jako ewidentnie nieuzasadnione. To właśnie z tego podejścia wywodzi się założenie Trybunału, że manifestacja większościowej religii ''bez ograniczeń miejsca i formy, może stanowić presję'' na tych, którzy jej nie praktykują. Wola większości jest również podejrzana, ponieważ ma niefortunną tendencję do porzucania wartości demokratycznych. Również w tym przypadku do władz międzynarodowych należy zagwarantowanie prymatu uniwersalnych wartości nad siłą partykularyzmu, to znaczy prymatu mądrości nad polityką zgodnie z marzeniem Platona o powierzeniu władzy filozofom. Jest to filozoficzna lub ideologiczna kontrola nad wynikiem z urny wyborczej; sprawowana zarówno podczas mianowania, jak i wykonywania władzy ustawodawczej. [...] Europejski Trybunał Praw Człowieka realizuje zatem w pełni funkcję balustrady zabezpieczającej przed większością, jaka została mu powierzona po II wojnie światowej. W ten sposób aktywnie uczestniczy w ,,formie demokratycznego zarządzania, która szanuje prawa człowieka, ale jest oderwana od wszelkich zbiorowych uchwał'', niczym czysta demokracja oderwana od rzeczywistego ludu, ,,kratos pozbawiona demos''. Gdy zapewnia się, że poznano prawdę polityczną, jak to ma miejsce w tym przypadku, wolność polityczna wydaje się nie tylko przestarzała, ale wręcz niebezpieczna. Oto dlaczego prawdziwa władza została powierzona cnotliwej i oświeconej elicie, a nie przedstawicielom ludu. [...] Prawnicy przywiązani do prawnej - a nie moralnej - koncepcji prawa uważają, że propagowanie cnoty powinno zatrzymywać się tam, gdzie wchodzi w grę poszanowanie litery traktatów i woli państw. Jednakże oznacza to, że cnota po raz kolejny musiałaby ustąpić przed siłą. Tymczasem całą ambicją powojennego systemu jest zmierzanie w przeciwnym kierunku: system dąży do uwolnienia się od krajowego porządku prawnego i politycznego, aby ogłosić się jedynym powszechnym porządkiem moralnym, niezależnym od żadnej innej władzy. Ambicja ta ma na celu skorygowanie początkowej wady traktatów dotyczących praw człowieka, których moralna treść ma wartość nadrzędną wobec ich prawnej formy. Podczas gdy prawa człowieka są uniwersalne i moralne, traktaty są wyłącznie prawne i polityczne. Wada ta powoduje, że system praw człowieka jest podatny na wstrząsy polityki krajowej. Ideał praw człowieka dążący do tego, aby stać się uniwersalną moralnością wolną od polityki narodowej, musi zmierzyć się z paradoksem niemożności realizacji bez naruszenia praworządności, jaką przecież zamierza ustanowić. Wymaga zatem formy ponadpaństwowego zamachu stanu, która umożliwiłaby zastąpienie prawomocnych norm. [...]

Europejski Trybunał Praw Człowieka nie działa sam. Jest to ważny element stale zacieśniającej się sieci instytucji, zarówno krajowych, jak i międzynarodowych, których zadaniem jest rozwijanie moralności nowego świata i narzucanie jej poszanowania. Sieć ta składa się z całego szeregu organów, które jakkolwiek różnią się pod względem instytucjonalnym, to mają wspólne cechy moralne. Zacznijmy od początku: na dole drabiny znajduje się ,,jazda lekka''. Składają się na nią liczni rzecznicy praw obywatelskich, komisarze ds. praw człowieka, specjalni sprawozdawcy, ambasadorzy lub wybitne osobistości, którym powierzono zadanie bycia apostołami wolności lub choćby jednej ze swobód. Odwiedzają oni dane państwa w celu głoszenia tam swojej wizji dobra, a następnie publikują raporty i rekomendacje. Następnie na wyższych szczeblach drabiny znajdują się liczne komitety ekspertów i grupy robocze, odpowiedzialne za wydawanie opinii i zaleceń w swoim zakresie tematycznym; mają więcej autorytetu niż władzy. Wreszcie na samym szczycie drabiny mamy quasi-jurysdykcje i sądy, takie jak komitety Narodów Zjednoczonych i Europejski Trybunał Praw Człowieka, odpowiedzialne za ocenę i ewaluację działań rządów krajowych. Wszystkie te organy działają w zgrany sposób, starając się mówić jednym głosem. Inspirując się nawzajem i wzajemnie się wzmacniając, wypracowują jednolite standardy. W ten sposób poprzez nieformalny dialog Międzyamerykański Trybunał Praw Człowieka podąża za przykładem swojego europejskiego brata, który często czerpie inspirację z Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych i ONZ, jakie z kolei inspirują się Europejskim Trybunałem Praw Człowieka, którego orzeczenia stają się wiążące dla państw członkowskich. W tej orkiestrze każda instytucja, w zależności od okoliczności, może nadać ton i narzucić tempo. Owa globalna sieć zapewnia w miarę możliwości ogólnoświatowe zarządzanie moralne na wzór organów zarządzania finansowego, z którymi dzieli liberalną doksę. Sieć ta posiada zdolność wprowadzania nowych norm prawa międzynarodowego, nie licząc się z wolą państw, a nawet działając wbrew nim. Rzeczywiście proste, niewiążące deklaracje lub zalecenia, nieśmiało sformułowane przez organy w większości nieznane szerszej publiczności, stanowią normy odniesienia ,,miękkiego prawa'' [ soft law ], które można następnie stopniowo wzmocnić poprzez ich powtarzanie, zanim zostaną uznane przez organy wiążące. [...] To samo dotyczy promocji ,,praw osób LGBT'', dla których przełom nastąpił podczas nieformalnego, ale odbytego na wysokim szczeblu spotkania w Jogjakarcie w Indonezji listopadem 2006 roku. Wówczas wysocy urzędnicy ONZ, pracownicy naukowi i przedstawiciele organizacji pozarządowych twórczo zdefiniowali ,,zastosowanie międzynarodowej legislacji praw człowieka w kwestiach orientacji seksualnej i tożsamości płciowej''. Ustanowili całą serię ,,zasad'', znanych jako zasady Jogjakarty, które później posłużyły jako punkt odniesienia dla sprawnego i szerokiego ruchu legislacyjnego, mającego na celu uznanie praw osób LGBT na całym świecie. Spotkania te odbywały się ,,na marginesie'' i wyprzedzająco, poza oficjalną drogą dyplomatyczną. Nie było żadnych przedstawicieli rządów, nie bez powodu: celem owych spotkań było bowiem wywarcie na nich wpływu, przymuszenie ich do zaakceptowania i poszanowania nowej ogólnoświatowej moralności. Niewiele rządów ma wolę i zdolność do stawiania takiej strategii oporu, przede wszystkim z powodu braku alternatywnej wizji, a także dlatego, że system wyborczy rzadko daje im wystarczająco dużo czasu na reakcję. Instancje ponadnarodowe pozostają niezmienne, podczas gdy rządy przemijają [ nie w Rosji, chociaż... - przyp. mój ]. [...] Odniesienia do postępu, ,,ewolucji społeczeństwa'' lub ,,pojawiających się zmian'' pozwalają Trybunałowi ocenić teraźniejszość w imię pożądanej przyszłości. Ta władza jest legalna tylko w formie; ma raczej proroczy charakter. Mówienie o sprawiedliwości lub niesprawiedliwości nie ma już sensu, jeśli to co zostało przyjęte wczoraj, nie jest już takie samo w oczach tego samego Trybunału i na podstawie tej samej konwencji. Z progresywnego punktu widzenia głównym kryterium sprawiedliwości nie jest już poszanowanie prawa, ale kryterium rzekomego ruchu historycznego, który życzyłby sobie, aby rozwiązanie bardziej ,,zaawansowane'' w kwestii społecznej było równoznaczne z rozwiązaniem najlepszym. ,,Sprawiedliwość'' jest zatem względna, zaprzecza sobie i jest nieustannie przekraczana w procesie dialektycznym. Każda decyzja jest przełomem, który za chwilę prześcigną nowe postępy, ale każdy postęp wymaga potępienia niewinnego, ponieważ karze on z mocą wsteczną za czyny popełnione z poszanowaniem poprzedniego prawa w czasie jego obowiązywania. Trybunał przyznaje, że odwrócenie jego orzecznictwa nie jest, jak mówi ,,w interesie pewności prawnej, przewidywalności prawa i równości wobec niego'', ale mimo to uznaje je za konieczne dla zachowania ,,dynamicznego i ewolucyjnego podejścia''. Jednakże sprzeczności między kolejnymi decyzjami dostrzegają tylko ci, którzy zachowują ponadczasową koncepcję sprawiedliwości opartą na bezstronności; ale sprzeczność i niesprawiedliwość są wchłonięte w koncepcji ewolucji, gdy tylko postrzegamy te decyzje w perspektywie postępu. Arendt dostrzega w tym pewien aspekt właściwy systemom totalitarnym, w których ,,wina i niewinność stają się bez znaczenia. Winny jest ten, który stoi na drodze postępu kulturowego i historycznego''. W rzeczywistości Trybunał Praw Człowieka potępia teraźniejszość w imię pożądanej przyszłości, tak jakby teraźniejszość była wiecznie winna pozostawaniem spadkobierczynią przeszłości.''

- innymi słowy fanatyków transhumanistycznej ''praworządności'' nie obchodzi już realny człowiek z jego konkretną przynależnością narodową, a nawet płciową i rasową. Bowiem jak przystało na gnostyków gardzą naturą na rzecz nieosiągalnego ideału, stąd programowo hołubią wszystko co wynaturzone, chore i patologiczne. Pod tym względem nie ma żadnej różnicy między Bodnarem a Duginem, obaj reprezentują jedynie konkurencyjne fakcje jednej manichejskiej mafii globalistów. W istocie bowiem mamy tu do czynienia z religią perfidnie ubraną w szaty ''nauki'' [ mało kto wszakże zdaje sobie sprawę, że ''tajemnej'' ], nie tylko zaciekle wrogą chrześcijańskiemu Wcieleniu Boga, ale i samemu człowiekowi, choć obłudnie występującą w jego ''obronie'':

''Instytucje chroniące prawa człowieka zostały zbudowane w okresie powojennym na fundamencie prawa międzynarodowego. Mogą się wyemancypować tylko w imię innej, ponadprawnej legitymacji. Ta legitymacja, która pozwala sędziemu wyrażać swoją wolę tam, gdzie powinna przeważać wola ludu i ponad prawem, nie należy do porządku politycznego i prawnego, ale do porządku świeckiej religii: do owej ''wiary'' w prawa człowieka, wyrażonej w powszechnej deklaracji i nadziei na ich powszechne panowanie. Podobnie jak suwerenna jednostka, legitymacja praw człowieka jest transcendentna. U jej podstaw leży obietnica ,,postępu praw człowieka'' - sformułowana w Karcie Narodów Zjednoczonych - oraz ,,ideał wolnej istoty ludzkiej'', ujęty w międzynarodowym pakcie praw obywatelskich i politycznych z 1966 roku. W przeciwieństwie do nowoczesnego porządku politycznego, którego legitymizacja opiera się na ludziach [demos], prawa człowieka zostały przypisane do ostatecznego ideału [telos]. Muszą stale zbliżać się do ideału, czynić postępy, aby pozostać wiarygodnymi. Nie mają bowiem stabilności, którą zapewnia niezmienny fundament ludzkiej natury. Jeśli prawa człowieka przestaną ,,postępować'', pryskają niczym niespełniona obietnica i ponownie wchodzą w konkurencję z dawną legitymacją pochodzącą od ludu i Boga. Rolą organów ochrony praw człowieka jest spełnienie tej obietnicy wbrew wszelkim przeciwnościom, poprzez doprowadzenie do powstania ,,wolnej istoty ludzkiej''. Ten ,,postęp w zakresie praw człowieka'' to nie tylko ich ,,powszechne i skuteczne uznanie i stosowanie'' na całym świecie, o którym mówi Powszechna deklaracja praw człowieka, ale także ich treść. Polega on na procesie w którym ludzkość uświadamia sobie własne wyobcowanie i zobowiązuje do uwolnienia poprzez afirmację nowych praw. Jest to postęp wyzwolenia jednostki: postęp w walce z nierównościami i dyskryminacją, które należy wyplenić wbrew tradycjom i przekonaniom, jakie należy rozpuścić w wodach racjonalności. Każdy rozwój praw człowieka, każde nowe prawo miałoby zatem urzeczywistnić postęp ludzkiej kondycji. [...] To właśnie we wspólnym ideale wolnej istoty ludzkiej, niesionym przez prawa człowieka, miałaby ostać się ich prawdziwa uniwersalność, a nie we wcielonej ludzkiej naturze, czy też powszechnej akceptacji państw. Prawa człowieka byłyby powszechne, ponieważ mają na celu stworzenie człowieka uniwersalnego, gdyż całkowicie wolnego. Człowiek ów jest marzeniem, ale istniałby już, gdyby nie był więźniem materii; stąd cały wysiłek praw człowieka skierowany jest na to, aby pomóc mu się uwolnić z naturalnych determinizmów i uprzedzeń kulturowych. Ideał uniwersalnego człowieczeństwa opiera się na poczuciu, że różnorodność ludzi jest oznaką upadku, zaś wszystko co działa na rzecz jedności rodzaju ludzkiego stanowi postęp. To uczucie towarzyszy ludzkości od czasu wieży Babel i leży u podstaw całej tradycji gnostyckiej. Ideał wolnego człowieka, do którego dąży postęp w zakresie praw człowieka, musi być kontynuowany przeciwko wszystkiemu co opiera się jednostce. [...] Główne źródło ingerencji i dysonansów w aranżacji moralności światowej w mniejszym stopniu pochodzi od państw niż głównych religii, zwłaszcza chrześcijaństwa i islamu, ponieważ one także są niezmienne i proponują alternatywne moralności. Nowa światowa moralność stara się je wchłonąć i zneutralizować twierdząc, że jest jedyną prawdziwie uniwersalną moralnością i zachęca je do ponownej interpretacji swojego nauczania w świetle praw człowieka. W tym kontekście prawa człowieka twierdzą także, że są ponad-religijne, co zostało skądinąd odrzucone przez 57 państw sygnatariuszy islamskiej deklaracji praw człowieka [ 1990 ], według których prawa i wolności ,,podporządkowane są przepisom prawa muzułmańskiego'' [art.24]. O ile islam jest w dużej mierze niezgodny z nową moralnością światową, ponieważ odmawia wszelkiej wolności i równości w sprawach seksualnych i religijnych, o tyle chrześcijaństwo wydaje się bardziej zdolne, przy całym swym autorytecie, do wspierania powszechnego stosowania tej ateistycznej moralności. Wystarczyłoby, aby zgodziło się ono - poprzez ,,życzliwość'' dla świata - na głoszenie postulatów wzajemnej tolerancji zamiast świętości i zaprzestania walki ze starożytną gnostycką herezją dualizmu ciała i ducha. Pseudochrześcijaństwo jako religijny pomocnik owego uniwersalnego porządku zostałoby wówczas wyniesione do nowej, iluzorycznej i śmiertelnej chwały. Niech Bóg je od tego ustrzeże, pokusa jest bowiem wielka. [...] Nowoczesność doprowadziła do rozdzielenia i sekularyzacji władzy. Nowa koncepcja rządów została zaprowadzona podczas rewolucji francuskiej. Według Monteskiusza podział władzy musi pozwolić, by ,,poprzez podział obowiązków jedna władza ograniczała drugą'', tak aby nikt ,,nie mógł nadużyć władzy''. Trójpodział władzy wprowadzono w deklaracji z 1789 roku. Nowoczesność również zsekularyzowała władzę, dokonała tego poprzez jej podział - przez co zanikło podobieństwo do jedności boskiej i królewskiej władzy - a także uznając lud za źródło politycznej legitymizacji. Owa władza ludu sprzeciwiała się elitarnej, sprawowanej przez kler i szlachtę. Zauważmy, że Kościół katolicki zawsze sprzeciwiał się świeckiej koncepcji podziału władzy, ponieważ istnieje tylko jedna i pochodzi ona od Boga, co nie oznacza, jak sam Kościół przyznaje, że nie może być sprawowana przez różne organy. Jednakże prawa człowieka zszywają płaszcz królewski, łącząc prawo i moralność, władzę ustawodawczą i sądowniczą, zwracając jej transcendentną legitymizację i umieszczając ją ponownie na szczycie europejskiej organizacji politycznej, w rękach nowej elity. Zasada legitymizacji prawa znów znajduje się u wierzchołka porządku społecznego i jest realizowana od góry do dołu. Władza odzyskuje swą pełnię i zyskuje bezprecedensowy autorytet. Nawet papież nigdy nie sprawował równorzędnej władzy politycznej, ponieważ jest jedynie interpretatorem magisterium i nie może przekształcić zła w dobro ani twierdzić, że definiuje naturę. Co więcej, nie może nikogo zmusić do wiary w swoją religię, podczas gdy nikt nie może dziś uciec przed imperium praw człowieka, ponieważ są one rzeczywistością w której każdy musi żyć. Marzenie Maritaina o ustanowieniu nowego świeckiego chrześcijaństwa właśnie się spełnia, ale zgodnie z wyobrażeniem Huxleya o człowieku. To nowe chrześcijaństwo posiada atrybuty Kościoła, jest nośnikiem powszechnej obietnicy i dlatego jego władza jest tak łatwo akceptowana przez lud, ale nie dąży już do rozszerzenia królestwa Chrystusa Króla. Dąży natomiast do potwierdzenia panowania jedynej aktywnej świadomości we wszechświecie: człowieka-boga.''

- wszystko też wskazuje, że katolicyzm pod wodzą obecnego [anty]papieża niebawem przejdzie już całkiem na stronę ''niosącego ludziom postęp'' Antychrysta, rodem z wizji kreślonej przez Sołowjowa. Niech nie zwiedzie nas ochrzan, jaki ze strony Jego Humanitarności zebrali dopiero co apostołowie LGBTarianizmu z niemieckiego episkopatu, bowiem jedyna różnica między nimi zasadza się na tempie wprowadzania zmian, nie zaś przeświadczeniu o ich konieczności. Zwyczajnie ''wódz rewolucji'' w Kościele potępił ''katotrockistów'' za ''dziecięcą chorobę lewicowości'' i brak zmysłu taktycznego, kurs na przekształcenie łacińskiego chrześcijaństwa w ''prawoczłowieczy NGOs'' pozostaje bez zmian. Tak o tym ''postpapiestwie'' pisze Tomasz Rowiński na łamach ''Christianitas'':

''Jaki ma być zatem Kościół Franciszka? Jakim Papież go czyni, niezależnie od kierujących nim głębokich motywacji? Zapewne będzie podobny do współczesnego zgromadzenia jezuitów, z którego wywodzi się argentyński biskup Rzymu. Ma mieć doktrynę taką, jaka będzie uznana za potrzebną na danym etapie historii. Hasłem tej nowej formy Kościoła, do której zdajemy się zmierzać, ma być – jak już dziś widać – „zwartość w elastyczności”, zapewniająca łatwość manewrowania w świecie dzięki połączeniu organizacyjnej dyscypliny, którą zapewni Papież, i luźnej doktryny regulowanej przez lokalne episkopaty za pomocą nowego paradygmatu w teologii (nazywanego też dedukcyjnym), ale w porozumieniu z Rzymem. Doktryna – szczególnie moralna – będzie zależna od tzw. duszpasterskich potrzeb, czyli sytuacji społecznej członków Kościoła w danym regionie świata. Ma nie przeszkadzać, ma się nie narzucać, ma być zgodna z tym, czego ludzie w swojej kulturze chcą – postulat też dobrze jest znany pod hasłem „Kościoła towarzyszącego”. Lud chce rozwodów? Kościół da rozwód. Chcą żyć w związkach homoseksualnych? Kościół pobłogosławi itd. Czy Franciszek konsekwentnie w tę stronę nas poprowadzi – zapewne niedługo się przekonamy.''

- przy czym ów obrzydliwie ckliwy humanitaryzm za przeproszeniem, towarzyszy w przesłaniu uzurpatora na Piotrowym tronie jawnie promoskiewskim gestom, co dowodnie okazuje, na ile realnie kremlowski reżim jest ''alternatywą'' wobec opisywanego tu postludzkiego globaliZmu. Rzecz przecież nie w tym, aby papież ogłaszał krucjatę opowiadając się po jednej z walczących stron, wystarczyłoby jedynie darować sobie zwalanie winy za wojenne okrucieństwa li tylko na ''azjatycką dzicz'' w szeregach rosyjskiej armii. Bełkot Franka, jakoby ''bestialstwo nie leżało w naturze Rosjan'', bo przecież Tołstojewski itd., tudzież otwarty afront pod adresem Ukraińców świeżą nominacją proputinowskiego hierarchy. Stoją za tym u niego głębsze racje natury ideowej, które tak oto podsumowuje Rowiński:

''Jednym z centralnych politycznych problemów pontyfikatu Franciszka jest odrzucenie przez tego Papieża, mającej racjonalny, a nie emocjonalny charakter, zasady sprawiedliwości. Najjaskrawiej widać, to w tej wypowiedzi Franciszka, w której wprost odrzucił on prawo narodów do prowadzenia wojny obronnej. Od wieków Kościół tego rodzaju zmagania uważał za przejaw wojny sprawiedliwej, gdy tymczasem obecny biskup Rzymu literalnie każdą wojnę chciałby uznawać za niesprawiedliwą. Także obronną. Mówił o tym w marcu br. na konferencji papieskiej fundacji Gravissimum Educationis. Franciszek zdaje się nie zauważać, że głosząc te zaskakujące i gorszące poglądy popada w postawę obrony politycznej agresji. Gdy Stolica Apostolska publikuje od tygodni kolejne abstrakcyjne wezwania do pokoju, które w domyśle zapewne mają chronić Kościół w Rosji przez ewentualnymi prześladowaniami Putina, na Ukrainie giną konkretni ludzie – w tym ukraińscy katolicy. W przedziwny sposób irracjonalny pacyfizm i humanitaryzm stają się w tej grze ideowymi służkami zimnego dyplomatycznego pragmatyzmu, o którym trudno powiedzieć coś pozytywnego, szczególnie, gdy okazuje się cechą działań Stolicy Apostolskiej.''

- problem zresztą nie tylko w stosunku obecnych władz Kościoła katolickiego do Rosji, ale i [post]komunistycznych Chin jakoby ''realizujących katolicką naukę społeczną'', wedle jednego z postępackich kardynałów w otoczeniu ''papaja'' Franciszka... Proszę wybaczyć lekceważący ton, trudno jednak zachować szacunek do czyniących równie głupio i podle duchownych, mieniących się być ''autorytetami moralnymi''. Nie osłodzą tego okolicznościowe zwroty obecnego papieża o Ukraińcach jako ''narodzie męczenników'', wypowiadane wraz z uniewinniającymi Rosjan bredniami. Najlepszym zaś probierzem na ile ''świecki Kościół'' prawoczłowieczyzmu, jakim jest fasadowy parlament UE, traktuje serio głoszone przez się dogmaty, stanowi jego faktyczna obojętność wobec narastającej na Ukrainie katastrofy humanitarnej wskutek rosyjskiej agresji, co i świeża afera korupcyjna z udziałem lewicowych europosłów biorących łapówki od ''homofobicznego'' Kataru, gdzie cudzoziemscy pracownicy są de facto niewolnikami. Z powyższym doskonale korespondują uwagi Marka Cichockiego, zawarte w jego obszernym eseju ''Walka o świat'', jaki ukazał się niedawno nakładem PIW. Przywołajmy więc zeń dające pojęcie o całości fragmenty na prawie cytatu, by zachęcić do kupna i lektury również tej pozycji:

''W wyniku końca zimnej wojny zaczęła wyłaniać się nowa światowa rzeczywistość, której źródła tkwiły głęboko w ewolucji zachodniej nowoczesności - jest to przede wszystkim światowa rzeczywistość technologii i kapitalizmu. Te dwa wielkie owoce zachodniej cywilizacji stały się wspólną globalną ramą dla nowych form walki o świat i gruntem do powstawania warunków umożliwiających kreślenie nowych głównych linii światowej polityki. Rozwój technologii i kapitalizmu, historycznie wytworów Zachodu, pozwolił za sprawą handlu, rynków finansowych i internetu na urzeczywistnienie się wizji pewnego rodzaju światowego uniwersalizmu, którego nadejście przez dwa ostatnie stulecia, począwszy od Hegla a skończywszy na Fukuyamie, zapowiadali z nadzieją lepszego jutra najróżniejsi historyczni progresywiści. Co więcej, wiele wskazuje na to, że istota tego uniwersalizującego się ruchu, a więc technologie i kapitalizm, zdobywa coraz większą autonomię nie tylko wobec Zachodu, ale także stopniowo samego ludzkiego gatunku. Uniwersalna rama zaczyna żyć własnym niezależnym życiem, wymykając się tradycyjnym strukturom społecznej, politycznej i cywilizacyjnej władzy. [...] Z całą mocą i nieoczekiwanie powraca więc do nas dzisiaj stare pytanie o sens dziejowości i związany z nim ciężar ludzkiej egzystencji. Jest to pytanie polityczne, ale jego korzenie sięgają głębiej - sensu cywilizacji. Nie jesteśmy jednak do niego dobrze przygotowani. Jeszcze niedawno uznawano wręcz, że tego typu pytania są całkowicie zamknięte. Niestety, to przekonanie przyczyniło się najbardziej do stopniowego zaniku w zachodniej kulturze i polityce historycznej wrażliwości oraz zdolności do głębszej refleksji nad znaczeniem historycznej zmiany. Nie bez winy było tutaj utrwalone przez Zachód rozumienie historii, a dokładniej głównej idei, która kryje się za nim i jest produktem, a może wręcz wymysłem zachodniej nowoczesności. Chodzi oczywiście o nasze przywiązanie do rozumienia historii jako doczesnego, materialnego postępu. Tak bardzo jesteśmy od tego sposobu myślenia uzależnieni i nie możemy się bez niego obejść, nawet po tym, jak ogłosiliśmy już definitywny koniec historii i nadejście posthistorycznych czasów. Dlatego napotykając teraz jakąkolwiek większą zmianę w świecie, chwytamy się od razu tej idei postępu jako jedynej możliwości wyjaśnienia. Walkę o świat możemy więc przyjąć i wyobrazić sobie tylko w ramach jakiegoś dążenia ku stworzeniu lepszego świata. [...] Wiele dzisiaj wskazuje na to, że walka o świat nie tylko znów się zaczyna, ale że zmienia się także pole owej walki. Przestaje nim być historyczny postęp uniwersalnej wolności, a staje się budowa konkurujących struktur porządku, nowych typów hierarchii, tym razem w skali światowej, która nie ma jeszcze żadnego historycznego sensu, pozostając póki co jedynie napierającym na nas ruchem i zmianą - rywalizacją. W stworzonej przez technologie i kapitalizm globalnej ramie powraca dialektyka rywalizacji, niestety również przemocy, nieprzewidywalności, dramatu między dużymi strukturami ogniskującymi się wokół centrów władzy. Być może więc po osiągnięciu pewnego poziomu uniwersalizmu wytworzonego przez zachodnią nowoczesność faktycznie wkraczamy w nową fazę dziejów w tym sensie, że jak chce pewna filozof [ Chantal Delsol ], jesteśmy obecnie świadkami końca dobrze ugruntowanej przez ostatnie 300 lat nowoczesności idei czasu wektorowego, zmierzającego do określonego celu. W jego miejsce powracają natomiast znane wcześniej mity ,,chaosu'' i ,,walki tytanów'', które siłą rzeczy stawiają pod znakiem zapytania przyszłość jednego świata.''

- ów fragment winien być wbijany do zakutych łbów tych co bredzą za Wojtkiem Cwelowskim o ''globalnej ustawce'' i jakoby na Ukrainie ''nikakoj wojny niet'', tak jakby to nie Rosja odpowiadała za jej zakłamanie ordynarną chucpą swej ''specoperacji''. Nie pojmują bowiem najwidoczniej, lub otwarcie rżną głupa udając niezrozumienie faktu, że to właśnie polityczna i ekonomiczna współzależność rodzi konflikt, przez co USA, Chiny, Rosja itd. są skazane na zaciekłą rywalizację wskutek, a nie mimo swych rozlicznych powiązań. Bowiem nic tak bodaj nie dzieli, jak podział zysków płynących ze wspólnych interesów i o to toczy się dziś owa ''walka o świat''. Co więcej, sam Zachód wyhodował monstrum, które poczyna zżerać białe narody Europy Zachodniej:

''Aby stać się prawdziwie uniwersalną, powszechną i posthistoryczną, europejska cywilizacja musiała zanegować całą swoją dotychczasową tradycję. Musiała przybrać nową postać pewnego niewypowiedzianego do końca doczesnego, posthistorycznego i gatunkowego obrazu świata i człowieka oraz oprzeć swoją nową tożsamość na zespole neutralnych, bezosobowych standardów i stojących na ich straży instytucji. W tym sensie pytanie, czy istnieje cywilizacja europejska okazuje się niewłaściwe, bowiem najwyższym historycznym osiągnięciem współczesnej Europy, którą uosabia dziś Unia Europejska, jest przezwyciężenie cywilizacji jako takiej. Pojęcia zachodniej czy europejskiej cywilizacji nie wyglądają w tym świetle specjalnie przekonująco i mogą nawet budzić obawę, że kryje się za nimi jakiś reakcyjny konserwatywny chytry plan uwikłania współczesnych Europejczyków w dawne historyczne spory, z których dopiero co zdołali się wyplątać. Dlatego przedmiotem refleksji Europejczyków nie mogą już być korzenie, źródła ich własnej zachodniej cywilizacji, tak jak to było przez setki lat, lecz troska o dobro ludzkiego gatunku lub wprost o planetę jako ekosystem, dla których powstają powszechne standardy przetrwania. Taka całkowita neutralizacja własnej cywilizacji, bierze swój początek ze specyficznych, praktycznych rozwiązań charakteryzujących się ,,dialektyczną mieszanką ograniczonej uniwersalności i lokalnej partykularności, opowiedzeniem za płynnymi wartościami, które systemowo nie mają silnego związku z miejscem, funkcjonują za to w globalnej przestrzeni ekonomicznej i są ponadto chronione przez politykę bezpieczeństwa wychodzącą poza tradycyjny obszar międzynarodowej Europy''. Odrzucenie ,,konserwatywnej'' pokusy powrotu do źródeł, która musiałaby także oznaczać powrót do miejsca, wcale jednak nie musi czynić obecnej cywilizacyjnej neutralności współczesnej Europy bardziej wiarygodną. Dla wielu w świecie - Chińczyków, Hindusów czy Arabów patrzących na Stary Kontynent z zewnątrz - owa ''cywilizacyjna powszechna neutralność'' jest zwyczajnie jeszcze jedną chytrą przykrywką dla Europejczyków, by tym razem bez otwartej przemocy kontynuować swoją starą dominację nad innymi [ cywilizacjami i rasami ]. Dlatego też przeciwstawiają jej coraz bardziej otwarcie swoje rozumienie cywilizacyjnego państwa, które oparte jest na obronie własnej, często głęboko przeżywanej historycznej tradycji odrębnego sposobu bycia oraz rozumienia świata i człowieka, ale też na praktycznych interesach związanych z utrzymaniem własnej dominacji, kontroli i sfer wpływów. Każda cywilizacja, jako świat sam dla siebie, będzie tutaj broniła własnego statusu odrębnego, niezależnego centrum z coraz większą determinacją wobec zalewu uniwersalnych, ,,płynnych'' wartości Zachodu.''

- o ironio, w tym kontekście rzekomy ''konserwatywny zwrot'' Rosji z jej atrapą chrześcijaństwa, jawi się nieudolnym naśladownictwem przez peryferium Europy obcych jej cywilizacji. Czegóż się jednak można było spodziewać po dawnych radzieckich szpiegach? Powróćmy wszakże do Zachodu i opisu narastającego w nim samym rozdarcia:

''Stworzenie tak szczególnego pozoru cywilizacyjnej neutralności, jaką stanowi dziś Unia Europejska, było możliwe w Europie nie tylko za sprawą wyczerpania się historycznej dynamiki owych wielkich ideologii postępu i nowoczesności opartych na wizji linearnego, wektorowego czasu. W praktyce umożliwił je także komfort bezpiecznego życia pod parasolem amerykańskiej opieki, zdejmujący z zachodnich Europejczyków ciężar myślenia o geopolityce przez całe dziesięciolecia po II wojnie światowej. Odcisnęło to swoje głębokie piętno na obecnych do dziś różnicach między Ameryką i Europą jako dwiema częściami zachodniego świata. [...] Problemem amerykańskiej cywilizacji nie jest to, że jej dynamika słabnie, ale to, że nie wiadomo w którym kierunku ta dynamika może ją poprowadzić w sytuacji posiadania nieznanych wcześniej technologicznych środków, ogromnych społecznych i kulturowych przemian, narastających konfliktów wewnętrznych i wyraźnego kryzysu tradycyjnego politycznego przywództwa w państwie. Na tym tle niedawne obrazy motłochu, który pod sztandarami BLM obalał w amerykańskich miastach pomniki dawnych ojców założycieli republiki, odbierane przez niektórych włącznie z autorem niniejszego tekstu, jako absolutna głupota czyniona w imię walki z tradycją rasizmu białego człowieka, być może przedstawiają po prostu bezmyślne i destrukcyjne żywioły, które przygotowują miejsce dla pojawienia się nowej postaci Ameryki i jej cywilizacji. Europa jest inna. [...] o ile w przypadku Ameryki obalenie pomników nie odbiera wcale siły amerykańskiemu marzeniu [ co najwyżej pozbawia je historycznego kontekstu, ale w takim znaczeniu, jak gdy wąż zrzuca starą skórę ], to w przypadku Europy jeśli pozbawić ją jej źródeł pozostanie z niczym, bezsilna całkiem tak, jakby w ogóle jej nie było. Decydujące wszakże jest to, jakie praktyczne wnioski wyciąga się z tej sytuacji. Powrót do źródeł często nie jest wcale związany z tym, by przywrócić Europie silny cywilizacyjny wyraz w świecie, ale pojawia się wskutek uświadomienia sobie, że posthistoryczna Europa nie ma już czego w imię cywilizacyjnej neutralności dekonstruować. Wydaje się jednak, że rewizja stosunku do własnej cywilizacji we współczesnej Europie jest czymś niezbędnym. Staje się to wręcz oczywiste wobec faktu, że wyczerpywanie się zachodnich ideologii nowoczesności zbudowanych na wizji linearnego, wektorowego czasu nie wprowadziło nas wcale do zapowiadanego jednego posthistorycznego świata oraz powszechnej, gatunkowej neutralności cywilizacyjnej, ale do jednego świata nowych rywalizacji i konfliktów. Zostaliśmy w tym jednym świecie wszyscy razem zamknięci, bez nadziei i transcendencji ani postępu; zachęcani przez coraz bardziej fantastyczne technologiczne innowacje do tego, by nasze marzenia o lepszym świecie i marne resztki dawnej duchowości realizować w wirtualnej rzeczywistości. ''

- zaiste upiorna klaustrofobia globalizmu! Marek Cichocki kończy swe rozważania nakreśleniem wizji nieuchronnej jak się wydaje sekularyzacji Europy. Owo ''zrzucenie chrześcijańskiej skóry'' przez Zachód będzie wedle niego oznaczać powrót faraońskich tyranii, epoki wspomnianych przezeń ''walk tytanów'', gdzie reszta ludzkości robi jedynie za mierzwę historii dla nowych Nabuchodonozorów. Taką oto przyszłość szykuje nam omawiany tu triumf praw postczłowieka i zbywatela... Tym bardziej więc z okazji świąt Bożego Narodzenia przypomnieć należy, że Wcielenie Boga i Jego Ukrzyżowanie są bluźnierstwem wobec ''mądrości tego świata'', skandalem przy którym bledną najdziksze prowokacje niewyżytych feminazistek z ich tombakowymi klabździochami, czy chorymi fantazjami o ruchaniu się tatarakiem. Warto by o tym pamiętać w trakcie tradycyjnego obżerania się przy wigilijnym stole, katowania kiczowatymi wersjami kolęd w telewizji, za co powinno być osobne miejsce w piekle dla ich wykonawców, wreszcie schizy z większości niepotrzebnymi nikomu prezentami. Nadeszły bowiem takie czasy, że trzeba pilnie przywrócić właściwy napełniający trwogą sens owych świąt, tonący dotychczas w słodkawo-mdlącej oprawie durnego konsumeryzmu, który prowadzi jedynie do potężnych wzdęć. Szczególne zaś wyzwanie stanowi wobec sekciarzy prawoczłowieczyzmu, wyznawców lichej gnozy odrzucającej precz ciało i ludzką, jakże ułomną naturę w imię prometejskiego ideału ''nadczłowieka''-boga. Przebóstwienie cielesności zbawczą ofiarą Chrystusa jawi im się jako wyjątkowe wprost bluźnierstwo, stąd nienawidzą jego naśladowców jak diabli i zaciekle ich prześladują, czym poniekąd spełniają przeznaczenie tychże męczenników. Za puentę zaś naszych rozważań posłuży fragment trzeciej, ostatniej już z zacytowanych książek. Mowa o wydanej przez IPN znakomitej pracy Roberta Spałka pt. ''Na licencji Moskwy''. Konkretnie będzie to zapis zawartej w niej rozmowy... Bermana z Adamem Schaffem, dwóch czołowych żydowskich komunistów wczesnego PRL, podsłuchanej przez SB w grudniu 1966 roku - jak relacjonuje ją wspomniany autor:

''W końcu doszli do tematów futurologicznych. Schaff stwierdził, że pogląd Stalina wedle którego ,,wszystkie drogi prowadzą do komunizmu'' pozostaje aktualny, ale wymaga korekt, albowiem dawny przywódca ZSRR nie wziął pod uwagę, że główna z tych dróg będzie ,,drogą zmian technologicznych''. Dość długi wykład, rozwijający szczegółowo tę myśl, Berman uzupełnił własnymi przemyśleniami: ,,następuje pewne upodobnienie naszego świata i świata kapitalistycznego, przy jakiejś głębszej analizie można wysunąć szereg punktów stycznych''. Między emerytowanym politykiem a filozofem doszło do wizjonerskiej, ale zarazem - kiedy pamiętamy, kto i w jakim czasie wypowiada te słowa - osobliwej i zadziwiającej wymiany zdań. Berman: ,,Powiedzmy, że my u siebie zaczynamy budować społeczeństwo typu konsumpcyjnego na wzór amerykański''. Schaff: ,,Ale to nie jest nic dobrego''. Berman: ,,Ale to jest konieczność''. I kontynuuje: ,,Można to nazwać, że przechodzimy na pozycje kapitalistyczne, a można nazwać, że następuje zbliżenie obiektywne [...]. To, co nas czeka przez najbliższe kilka dekad, to naturalnie będzie duży kawał drogi w kierunku tej automatyzacji, o której mówicie, a która i u nas też będzie dominowała. Ale wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że dojrzewa ten podstawowy konflikt z trzecim światem''. Schaff: ''To też wszystko się komplikuje i tego Marks nie przewidywał''. Berman: ,,Na pewno nie przewidywał''. Schaff: ,,Że zamiast walki klas, będziemy mieć wojnę ras''. Berman: ,,Co prawda to nie jest tylko walka ras, bo [to jest] walka narodów proletariuszy i [narodów] bogatych''. Schaff: ,,Tak, ale już między częściami świata''. Berman: ,,Tak jest''. Schaff: ,,To jest największym zagadnieniem''. Berman: ,,To się już zaczyna [...] Oś walki w tej chwili polega na tym, czy amerykański imperializm i monopol potrafią opanować Azję, Afrykę i Południową Amerykę [...] i cały rozwój tych krajów nakierunkować według swojego trendu, czy też kraje te pójdą swoją drogą. Właściwie stoimy w innej zupełnie, paradoksalnej sytuacji aniżeli Marks przewidywał w połowie XIX wieku''. Schaff: ,,Inna droga by była, gdybyśmy my umieli dać tamtym co oni potrzebują, aby ich zwekslować, ale my przecież nie możemy im nic dać i nie chcemy''. Berman: ,,I jedno, i drugie''. Rozmówcy dostrzegają, że świat się - wedle dzisiejszej terminologii - globalizuje. Nowoczesne technologie upodabniają państwa do siebie. Kłopot stanowią biedni zamieszkujący kraje Trzeciego Świata. To oni stają się współczesnym ''proletariatem'' [ Schaff nawet w pewnym momencie mówi: ,,Murzyni mają jedyną siłę rewolucyjną a nie klasa robotnicza, bo ona jest, niestety, reakcyjna'' ]. Pojawia się więc pytanie, kto narzuci swą wizję polityczną i ekonomiczną biednym. Państwa obozu komunistycznego nie potrafią tego zrobić, bo same borykają się z niedorozwojem technologicznym czy brakami gospodarczymi. [...] Emerytowany polityk i filozof zastanawiali się w związku z tym nad koniecznością przemiany modelu partii komunistycznych w krajach satelickich. Berman nie wahał się co do ogólnej zasady: ,,Niewątpliwie trzeba zmieniać''. Obiekcje nachodziły go natomiast, gdy od teorii należało przejść do praktyki: ,,Dla mnie jest ważna sprawa, w jakim sensie my [obóz socjalistyczny] jesteśmy zdolni do rektyfikowania [oczyszczenia] tych deformacji, które nastały''. Schaff kontynuował myśl podsuniętą przez interlokutora: ,,Czym my możemy wygrać? Tym, że nie ma bezrobocia, że mamy społeczne reformy, opiekę społeczną? To jest wszystko nieprawda. Od strony ekonomicznej nie ma co sobie zawracać głowy. I od strony społecznej też biją nas oni [kraje Europy Zachodniej i Stany Zjednoczone] na głowę. [...] Nim my potrafimy ruszyć z tego miejsca, to dużo wody upłynie. Tam pięciodniowy tydzień pracy jest faktem dokonanym. Mówi się o czterodniowym. Bronią się [przed tym] związki zawodowe, co jest najdziwniejsze. Tym ich brać nie będziemy, a większą demokracją wewnętrzną i wolnością [też] nie możemy. Szkoda się bawić. To nie to. To, co ich [Zachód] niepokoi, to jest społeczeństwo alienacyjne, zapomnienie sensu życia, ludzie automaty, głębokie niezadowolenie. My do nich przychodzimy z treścią i to chwyta. Przychodzi albo religia, albo my [komuniści]. Religia nie ma tam żadnych szans. My przychodzimy z czymś racjonalnym i to jest potężny nabój. To jest olbrzymia broń''. Berman pragnął jednak, by rozwiązań szukać w ,,linii marksowskiej'' i dodał: ,,Mnie interesuje [Erich] Fromm, bo u niego jest ten głęboki niepokój [ trzeba przypomnieć, że niemiecki filozof szukał sposobów zaradzenia negatywnym zjawiskom cywilizacyjnym Zachodu ]. Schaff zaś odpowiedział: ,,Ja go bardzo lubię i on mnie lubi. Byłem u niego w Meksyku, potem on przyjechał specjalnie do Europy i siedział ze mną. Jego myśl - to wy idziecie w kierunku społeczeństwa konsumpcyjnego, ale my to już mamy, dlatego trzeba rozwijać bodźce ideowe. To jest jego argumentacja. Nam [na Zachodzie] jest potrzebna ideologia. On jest strasznym zwolennikiem humanizmu socjalistycznego''.''

- w końcu jednak rolę owej ''świeckiej religii'' spełnił liberalny z ducha ''prawoczłowieczyzm'', reszta się zgadza. Pomnijmy, iż dysputa ta miała miejsce grubo ponad pół wieku temu, gdy rewolta obyczajowa na Zachodzie dopiero się rozkręcała, zaś o automatyzacji produkcji przemysłowej czy tym bardziej cybernetyzacji społeczeństwa można było ledwie marzyć, zwłaszcza w soc-biedzie PRL. Tymczasem już wtedy dwóch czołowych przedstawicieli nadwiślańskiej ''żydokomuny'' rozczarowanych Marksem przewidywało zastąpienie jego ''walki klas'' wojną rasową, bo murzyństwo miało okazać się bardziej skłonne do wszczynania zadym od ''zburżuazyjnionych'' białych proletariuszy. Nade wszystko zaś zajmowały ich kwestie ideowe, jak i czym wypełnić pustkę pod tym względem u człowieka Zachodu, w obliczu odrzucenia przezeń chrześcijaństwa oraz innych tradycyjnych religii, w tym judaizmu. Z powyższego jednoznacznie wynika, że przyczyny zaniku chrystianizmu w świecie białego człowieka nie są natury materialnej a duchowej, rzecz więc nie w skandalach pedofilskich w Kościele itp., które jedynie przyspieszają nieuchronne. Europejczyków bowiem opętała idea samozbawienia, stawiająca człowieka w miejsce Boga, jakiej nie chcą się wyrzec nawet za cenę własnego unicestwienia. Dlatego uniwersalizm jaki temu towarzyszy nie ma nic wspólnego z wiarą w Chrystusa co przyniósł miecz a więc podział, stąd od pierwszych wyznawców wymagał porzucenia swego żydostwa z właściwym mu ekskluzywizmem religijnym i rasowym. Żadną miarą jednak nie oznaczało to zaniku już na tym padole uwarunkowań ludzkiej natury, o narzucanych jej przez śmierć ograniczeniach. Tymczasem integralne zło, jako wyzbyte istoty stanowi proteuszowy fenomen i może przybierać najróżniejszą postać, również do złudzenia przypominającą wybawienie. Nie ma więc przesady w stwierdzeniu, iż łże-''katechoniczna'' Rosja jest pokuszeniem konserwatysty, zastawioną nań prawdziwie szatańską pułapką. Natomiast świat nad którym władanie objęła Bestia, perfidnie przebrana za ekologa, pacyfistę, weganina etc., zwyczajnie musi ukrzyżować własnego Stwórcę... Zwłaszcza, gdy rzuca on jej otwarte wyzwanie swym Wcieleniem i Zmartwychwstaniem.

ps.

Jako niewierzący, zdeklarowany a-gnostyk pytam: czy tylko ja mam wrażenie, że dla chrześcijanina świadomie przeżywającego święta Bożego Narodzenia ich obecny kształt stanowi piekielną wprost udrękę?:)))
 

sobota, 19 listopada 2022

Ostatnia wojna białych ludzi.

Z dumą mogę oświadczyć, że nie uległem zbiorowej histerii, którą szczęściem głównie na TT a nie w realu wywołała zbłąkana ukraińska rakieta. Trzymając się oficjalnej wersji, bo wedle ukraińskiego dziennikarza Jurija Romanenko zwyczajnie Bajden się zesrał i Amerykanie wywarli presję na polski rząd, by nie ''eskalował'' dając się powodować nędznej rosyjskiej prowokacji, co może być i zdaje się sugerować także między wierszami Marek Budzisz. Acz po prawdzie to Rosjanie narobili w portki przed NATO, gdy trąbiąc jakoby pozostawali z nim w stanie wojny, przeczą zarazem histerycznie atakowi na jeden z krajów Paktu. Cóż, jakby to cynicznie nie zabrzmiało, nikt nie będzie wszczynał wojny nuklearnej o przysłowiowy kurnik, przy całym współczuciu dla dwóch nieszczęsnych dziadków zabitych pociskiem na polu. Funkcjonariuszom rosyjskiej propagandy nie pomoże jednak natrząsanie się nad Polską i tchórzostwem Zachodu, bo z całej tragedii płynie nade wszystko wniosek, iż jak trafnie zauważył ukraiński korespondent wojenny Taras Berezowiec, ukraińska armia sprawniej niszczy rosyjskie rakiety dysponując starym sowieckim sprzętem, niż wyposażone w nowocześniejszą broń ''niektóre kraje NATO'', tak to eufemistycznie ujmijmy. Acz należyta odpowiedź Polski mogłaby stanowić jakże potrzebny Moskwie casus belli ze strony Paktu, stąd dzieło strącenia kacapskiego pocisku wymierzonego zapewne w strategiczną trakcję energetyczną w okolicach Przewodowa, pozostawiono ukraińskim siłom zbrojnym. Dlatego bowiem, iż ostało im się w spadku po ZSRR sporo obrony przeciwrakietowej, oraz obsługujących ją kadr wyszkolonych na radzieckich jeszcze akademiach wojskowych. Przypominam, że na Ukrainie wojują z Rosją nie żadni ''banderowcy'', a w każdym razie nie głównie oni, lecz ludzie przeważnie sowieckiego chowu znający przeto na wskroś moskiewską taktykę i sposoby jej zwalczania. Przyznał to nie kto inny, jak wspominany tu uprzednio płk. wojsk GRU Kwaczkow, zdeklarowany rosyjski czarnoseciniec, który otwarcie zakwestionował na posiadówce u Girkina propagandę putinowskiego reżimu, jakoby Rosja kiepsko radziła sobie na Ukrainie, bo przyszło jej tam walczyć z krajami NATO. Nie krył wcale, że jest to wierutna bzdura spreparowana by ukryć hańbę, jaką jest srogi wpierdol Moskali zbierany od pogardzanych tak przez nich dotąd ''chochłów''. Kwaczkow szczerze deklarował, że wolałby, aby jego kraj walczył z państwami NATO o całkiem niemal spedalonej mentalnie populacji, niż inną ruską nacją wyposażoną tylko w zachodnią broń, a i to jedynie w dość skromnym stopniu. Wedle jego słów Polska jakoś by tam jeszcze wypadła, takoż Rumunia i nieliczne, lecz bitne oddziały Bałtów, ale im dalej na zachód od Odry a zwłaszcza Łaby, tym gorzej. Owszem, kraje zachodnioeuropejskie mają świetne jednostki specjalne dysponujące kapitalnym sprzętem, lecz ich armie już prezentują się dobrze jedynie na papierze, nawet wyglądającej najlepiej na tym tle Francji. Podobnie wypowiadał się stojący po drugiej stronie frontu, pomieniony wyżej Romanenko, dlatego od początku nie robił sobie złudzeń co do aktywowania z tego tytułu przez NATO 5 pkt. Traktatu Północnoatlantyckiego w obronie Polski, a de facto interesie Ukrainy. Przyznaje, że Zachód wciąż posiada dobrą organizację, kapitał i technologie, czyli wszystko czego brak jego krajowi, ale za to nie ma w nim ducha walki i woli oporu Ukraińców. Gdyby nie ten fatalny rozdział, przy panującym w Rosji rozpierdolu już dawno nie ostał by się z niej dosłownie kamień na kamieniu. Romanenko nie miał też pretensji do polskiego rządu, że musiał on przełknąć żabę w związku z całą sytuacją, uzależniony w kwestiach bezpieczeństwa i nie tylko od Amerykanów, podobnie co Ukraina. Zachód bowiem z USA na czele nie ma już owej woli konfrontacji co onegdaj, w trakcie ''zimnej wojny'', a też rządzące nim elity nie chcą się wyrzec globalistycznej agendy, na co z kolei zwracał ostatnio uwagę Andrew Michta. Nie ma co jednak zwalać wszystkiego na obecny, co tu kryć faktycznie dość marny stan Okcydentu, Romanenko nie szczędzi też gorzkich uwag swoim rodakom, którzy wedle jego słów przez ostatnie trzy dekady swej niepodległości wleźli na wszystkie możliwe grabie. Nie uszykowali się na czas, by odeprzeć moskiewską agresję, mimo że jak twierdzi apelował o to co najmniej od 2005/06 roku, daremnie wszakże, nie znajdując posłuchu u licznych wśród jego krajan cwaniaczków myślących tylko, jak tu zarobić kasę okradając innych. Patologia ta wedle Romanenki tyczy tak elit co i zwykłych ludzi, wyzbytych jednako odpowiedzialności za swoje państwo i naród, niezdolnych do wyjścia poza wąsko pojmowany własny interes, za co przychodzi im właśnie płacić srogą cenę. Jakże to brzmi znajomo w uszach Polaka, stąd nie ma co się dziwić obecnie rządzącym nad Wisłą, iż nie chcieli pchać się w sprowokowaną przez Rosjan kabałę bez należytego wsparcia Zachodu. Bo też gdyby przyszło walczyć z Moskalami na kogo mieliby tu liczyć - te miliony bezmózgów, istną biomasę wierzącą serio Giertychowi i Lisowi, że Kaczyński miał sprokurować ''zbrojny incydent'' na wschodniej granicy RP, bo obawia się przegranej PiS w wyborach? A może ''niebinarnopłciowe osoby polskie'', o ile wciąż tak się ''identyfikują'', rzesze Julek i Oskarków czyli upiorną przyszłość narodu stanowioną przez zmenelone gówniary i nastoletnich zdeprawowanych ćpunów? Przesadzam rzecz jasna, sądzę nawet w średnich pokoleniach czy starszych pod względem zjebania umysłowego jest być może wręcz gorzej, niemniej jako całość obecne polskie społeczeństwo nie prezentuje się przyzwoicie, jakąś ''żelazną dywizję'' jeszcze by się pewnie dało zeń wykroić, ale nie więcej. Jesteśmy już zbyt rozbestwieni konsumpcją oraz indywidualizmem, swoje zrobiło z nami też kilka dekad neoliberalnego rycia bani, stygmatyzującego skromne choć formy solidaryzmu społecznego  i narodowego jako rzekomy ''socjalistyczny kolektywizm'', zrównywania go wręcz z ''nazizmem''. Zresztą ci z ''wyklętymi'' i husarią na koszulkach i w awatarach wcale nie są wiele lepsi, jestem wręcz pewien, że gdyby historia rzuciła im w twarz ''sprawdzam'' i wybiła godzina ''W'', z połowa co najmniej o ile nie więcej spierdalałaby na równi z wielkomiejskimi libkami i lewactwem, lub ochoczo przystąpiłaby do kolaboracji.

Gorzka dla nas prawda wygląda więc tak, iż każdy rozsądny człowiek w Polsce, podobnie jak w państwach bałtyckich, a zapewne także i Skandynawii zdaje sobie sprawę, iż jedyną realną tarczą chroniącą nasze kraje przed rosyjską agresją jest niepodległa Ukraina, nie zaś przecwelony już niemal całkiem na lewą stronę Zachód - nie tylko Niemcy i Francja, ale i współczesne USA takoż. Narzucającym się stąd wnioskiem jest, iż Kijów a też Warszawa powinny zostać dozbrojone przez NATO najnowocześniejszymi systemami obrony przeciwlotniczej i rakietowej, skoro reszta nie ma ochoty ni możliwości walczyć. Pora też ustanowić wreszcie strefę zakazu lotów bojowych dla Rosji przynajmniej nad zachodnią Ukrainą, Rzeczpospolita zaś może wejść do wojny nie otwarcie, lecz posyłając w bój swe nieliczne choćby ''bataliony ochotnicze'', bo na więcej jak mówię nas nie stać. Tolerować bowiem takiego skurwysyństwa i bezczelności ze strony Moskwy nam jednak nie sposób, a chowając głowę w piasek tylko rozbestwiamy kacapstwo. Nie ma zaś co oglądać się zbytnio na Zachód, który nie chcąc aby Ukraina zyskała samodzielność strategiczną, dawkuje jej broń w ilościach homeopatycznych, jak na skalę wymierzonej w nią rosyjskiej agresji. Przyznał to otwarcie w wywiadzie dla Romanenki Piotr Kulpa, polski ekspert ds. reformy a tak naprawdę tworzenia od podstaw ukraińskiej administracji państwowej. Co warto podkreślić jeszcze raz, rzecz tyczy nie tylko Niemiec i Francji, lecz również silniej od tamtych zaangażowanych po stronie Ukrainy Anglosasów. Acz należy także pamiętać, na co zwraca uwagę Berezowiec, iż Zachód obawia się nuklearnej eskalacji ze strony nieobliczalnego kremlowskiego reżimu, stąd woli by ukraińskie wojsko po trochu, stopniowo wykrwawiało Rosję w ramach czysto konwencjonalnej wojny. Podsumowując wątek o tragedii w Przewodowie: ponieważ Kremlowi pali się już konkretnie pod tyłkiem, zapewne postanowił sprowokować NATO do otwartej konfrontacji, tak by wyjść z twarzą w obliczu wygląda nieuchronnej klęski. Inaczej przegrana na wojnie z traktowaną dotąd przez Moskwę jako ''państwo sezonowe'' Ukrainą, niechby wspieraną przez Zachód, będzie oznaczać nie tylko ostateczny krach rosyjskiego imperializmu, ale nawet marzeń o zjednoczonym ''wszechruskim'' narodzie, by zrównoważyć rosnącą siłę niesłowiańskich mniejszości etnicznych w Rosji. Ukraińców jednak nie zadowala najwidoczniej upokarzający status ''Małorosjan'', robiących za podnóżek dla moskiewskich ''Wielkorusów'' w zaprojektowanej przez tych ostatnich ''Noworosji'', stąd kazali im się pierdolić. Rosjan zawiedli też sojusznicy z budowanego przez nich jako alternatywa wobec NATO sojuszu ODKB, tacy jak Armenia czy Kazachstan. Władający ostatnim Żomart Tokajew, mimo iż stary agent Moskwy, wolał oprzeć swe rządy o Chiny, a zarazem zacieśnia współpracę z Turcją w ramach panturańskiej integracji eurazjatyckiej państw i narodów turkijskich. Co wywołuje potężny ból dupy u Moskali, przerażonych wizją ''Wielkiego Turanu'' sięgającego nawet Tatarstanu, położonego na strategicznym dla Rosji Powołżu, gdzie koncentruje się pozostały jej wciąż przemysł. Dodajmy na marginesie, że udział w tym procesie mają zarówno Węgry, a tym samym stojące za nimi Niemcy, których stołeczny Berlin jest obecnie w dużym stopniu tureckim miastem, jak i Ukraina za czym gromko opowiada się jej wiceszefowa dyplomacji krymska Tatarka [ rzecz godna osobnego potraktowania ]. Z kolei Zachód, anglosaski nade wszystko, nie zamierza bynajmniej dać Moskalom nawet tej odrobiny satysfakcji, jaką byłaby porażka w starciu z całą potęgą NATO [ na ile realną to inny temat ], poprzestając na solidnym kopniaku wymierzonym w zad rosyjskiego niedźwiedzia nogą ''bratniego ruskiego narodu''. Ukraińskie elity przywódcze doskonale więc zdają sobie sprawę, iż liczyć mogą głównie na siebie i również my w Polsce także winniśmy posiadać tegoż ostrą świadomość. Inaczej przyjdzie nam znowu co nie daj robić dobrą minę w obliczu tragedii, znosząc wycie prokacapskiej szurii na miejscu: ''Przewodów pomścimy!''. Rzecz jasna spekuluję tylko wobec braku znajomości twardych danych, to samo wszakże tyczy wszystkich, co bez najmniejszych podstaw ku temu uznali odpowiedzialność Ukraińców za śmierć dwóch polskich obywateli. Poraża przy tym łatwość z jaką opinia publiczna zdaje się przystała na oczywisty absurd oficjalnej narracji - nikt nie kwestionuje, że w naszą ziemię gruchnęły szczątki ukraińskiej rakiety, ale gdzie w takim razie podziała się rosyjska - wyparowała? Co, ''chachły'' strzelały ot tak do wiwatu po niebie, fajerwerki na ''sylwester marzeń'' urządzili sobie więcej niż miesiąc przed? No nie, mieli powód oględnie zowiąc, bo kacapstwo zarzuciło ich ponad setką rakiet, 3/4 strącili ale nie szło więcej przy sowieckim jeszcze uzbrojeniu, na jakim wciąż muszą głównie polegać. Przede wszystkim zaś, gdzie podziało się ''oświecone'' skurwysyństwo od ''nikakoj wojny na Ukrainie niet'', czemuż nie ''włączyli myślenia'' bredząc, że tragedia w Przewodowie była jakoby ''inscenizacją'', a w grobach zamiast nieszczęśników pochować miano tylko ''manekiny''? Amerykanom natomiast nie dowierzam w tej kwestii, bo nie pierwszy to raz jak wykazują zbytnią uległość wobec polityki Kremla, pomnijmy choćby gesty ''dobrej woli'' administracji Bidena, jak zgoda na Nord Stream czy faktyczny zabór części terytorium Ukrainy przez Rosję, które tak rozbestwiły Putina, że aż stracił poczucie miary pakując się w fatalną dlań wojnę. Dlatego wyjebane mam na wkurw prezydenta USA, któremu Zełeński bruździ w dogoworach z Kremlem, uparcie obstając przy wersji rosyjskiego ataku na Polskę. Oczywiście z naszej perspektywy zasadne są zarzuty, iż tym samym stawia w złej sytuacji swego najbliższego sojusznika, zginęło jakby nie było dwóch obywateli RP a to nie przelewki. Wszakże trudno mieć doń pretensje, iż jako przywódca Ukrainy nad poprawne relacje z innymi państwami przedkłada interes własnego kraju. Nie jego winą zaś jest, że Amerykanie obsrani są perspektywą obalenia Putina przez jeszcze gorszą odeń kanalię w typie Prigożina, a nie daj już Kadyrowa. Dlatego za wszelką cenę chcą utrzymać na Kremlu starego przegranego dziada, stąd tak cisną na ''deeskalację''. Tym bardziej, że właśnie na Bali dzielą glob równo na pół wraz z Chinolami, a więc kacapskie rojenia o ''wielobiegunowym'' świecie idą się... tam, gdzie ruski korabl. Wizja Rosji jako chińsko-amerykańskiego kondominium pod żydowskim zarządem powierniczym zdaje się zbliżać wielkimi krokami, może więc jednak słusznie rzekł gen. Iwaszow strasząc tuż przed wybuchem wojny z Ukrainą, że putinowski reżim wszczął ją celowo by doprowadzić własny kraj do ruiny, zapewniając sobie tym status zarządców pozostałej po nim masy upadłościowej, rzecz jasna z cudzego nadania-? O tym przekonamy się wkrótce, w każdym razie sądzę rację ma Romanenko przypuszczając, że Biden bodaj bardziej od przywódcy Rosji nie cierpi Zełeńskiego. Bowiem przeszkadza takim jak on liderom post-Zachodu, podobnie jak cała wojna na Ukrainie z towarzyszącym jej okropieństwem, śnić globalistyczny sen o świecie bez tragicznych konfliktów, gdzie każdy realny spór jest stygmatyzowany jako niedopuszczalna ''opresja'' i ''dyskryminacja''.

Dlatego czas nam skończyć wreszcie z polityczną gnozą, manichejskim postrzeganiem rzeczywistości w kategoriach walki ''jasnej strony mocy'' z mroczną stroną egzystencji. Realnie zaś stoimy jako Polska w obliczu fatalnej dla nas ''osi zła'' Berlin-Pekin-Moskwa, a mimo wszystko korzystniejszą, acz nie pozbawioną istotnych wad przynależnością do części Eurazji zorientowanej na Waszyngton i Londyn. Inaczej skończymy jak Rosjanie, pokroju coraz bardziej maniakalnego Dugina prowadzącego okultystyczny ''dżihad'' przeciw liberalnemu ''Antychrystowi'' Zachodu, choć sam jest przecie opętańcem. Działa to również w drugą stronę, bowiem nie tylko Niemcy, ale i Amerykanie bywa grają w chuja np. Reuters ujawnił niedawno, iż firma z USA dostarczała technologie niezbędne do produkcji rakiet, niszczących właśnie infrastrukturę energetyczną Ukrainy. Z kolei Galijew zwrócił uwagę Muskowi, który tak sra się wizją wojny atomowej, iż dobrze byłoby w takim razie, aby Zachód przestał sztucznie podtrzymywać status Rosji jako ''mocarstwa nuklearnego''. W ''New York Times'' poszły przecieki o jakoby ukraińskim sprawstwie zamachu na Duginą, choć tylko idiota jest w stanie uwierzyć, że stała za tym ''banderystka'', którą rosyjskie służby wypuściły z kraju mając ją praktycznie na widoku. Mowa jednak o gazecie dla której Ksenia Sobczak jest ''rosyjską opozycjonistką'', nie zaś agentką Kremla i nade wszystko rozbestwionym przywilejami tatuśka, bywszego patrona Putina, psychopatycznym kurwiszonem.  Dziwnie jakoś owe wyrzygi medialne zbiegły się z apelami mniejszościowych na szczęście frakcji Demokratów, jak i Republikanów o podjęcie ''dialogu'' z Moskwą, stąd we włażeniu jej w tyłek łączą się jak widać za oceanem skonfliktowane poza tym ostro skrajna lewica i prawica. Nie przypadkiem też zapewne wyskoczył w owym czasie ze swymi kretyńskimi ''propozycjami pokojowymi'' co do Ukrainy sam Elon Musk. W ogóle gdyby nie należący doń od niedawna Twitter nie miałbym pojęcia, jak wielu jest w naszym kraju wybitnych ekspertów od uzbrojenia, co to wyznają się na systemach obrony przeciwlotniczej, działaniu radarów itd. Kurwa, dziękuję wam wszystkim zjebańcy, czuję się przez was bezpieczniej! Bo sam, co wielokrotnie tu pisałem, przysłowiowe gie rozumiem z militariów, więc nie pojmuję spierdolin mentalnych od ''nie wiem, ale się wypowiem'', przywołując jedynie zdanie otrzaskanych w boju jednostek, jak pomienieni wyżej Berezowiec czy Kwaczkow. Co do mnie, najlepszy komentarz do całej inby poczynił nieoceniony hermeneuta kaczyzmu Zelig, pisząc na zimno: ''nie wojny się bójcie, lecz zalewu filmów Jacka Bartosiaka w najbliższych dniach''. Od siebie dodałbym jeszcze Wolskiego, który opycha swe wysrywy żerujące na dość powszechnych w Polsce obawach przed wojną z Rosją, wydane chujowo a licząc sobie za nie 50 zeta od sztuki. Potraktowawszy przy tym własnych czytelników niczym zawartość koszarowej latryny - patrz choćby wykopowa afera z jego ''autografami''. W sumie więc zmilczałbym, gdyby nie to, iż ''feralny błąd ukraińskiej obrony przeciwrakietowej'' [ patrz wyżej ], nadął wszystkich naszych Warzechów biadolących: ''ło matko! A nie mówiliśmy? Ukry Polaków mordujo! Cza sie było z Rosją dogadywać, bo to nie nasza wojna'' i w ten deseń. Jednym z takich przegrywów jest niejaki [sr]Uszi, jutubowy vloger jaki nakręcił dętą aferę z rzekomo pominiętymi przez polskich publicystów wątkami w wywiadzie, który Arestowycz udzielił ostatnio rosyjskiej dysydentce Julii Łatyninej. Konkretnie poszło o wspomnianą przez doradcę Jermaka możliwość przyszłej rywalizacji między Polską a Ukrainą o prymat w regionie, co dodajmy uznał on za wysoce szkodliwy dla obu krajów scenariusz. Manipulant czy ignorant [sr]Uszi pominął jednak, że już parę miesięcy temu w podobnym duchu Arestowycz straszył z kolei własnych rodaków wizją wojny domowej, jeśli zabrną w wygodny dla Kremla banderyzm. W kontrze ideałem Ukraińca jest dlań Hryhorij Skoworoda, ichni wieszcz i filozof w jednym, coś jak nasz Mickiewicz, reprezentujący otwarcie humanistyczny wzorzec ''ruszczyzny'' przeciwstawionej zamordyzmowi Moskali. Nade wszystko jednak [sr]Uszi kompromituje się dziwując faktom przytaczanym przez Arestowycza, jakie dla polskich badaczy są wiadome od dawna, że bez udziału Ukraińców Rosja nigdy nie zostałaby pełnoprawnym imperium. Odsyłam choćby do opracowania ''Cerkiew i car'' historyk Krystyny Chojnickiej, traktującym min. o roli, jaką odegrali w tworzeniu rosyjskiej mocarstwowości wychowankowie kijowskiej akademii mohylańskiej Teofan Prokopowicz i Stefan Jaworski, czołowi jej ideolodzy z nadania Piotra I. Przecież to głównie dzięki ukraińskim żołnierzom i dowódcom Rosji udało się odeprzeć inwazję Napoleona i to tamtejsi bolszewicy mieli znaczący udział w budowie potęgi ZSRR, nawet jeśli zapłacili za to straszną cenę Hołodomoru. Za który nawiasem mówiąc bezpośrednią odpowiedzialność ponosi min. polski komunista Stanisław Kosior, zabity później w trakcie stalinowskiej czystki po wykonaniu zadania pacyfikacji ukraińskiego chłopstwa, bo tak zwykle Moskwa traktuje swych kolaborantów. O ironio, cytowane przez [sr]Usziego wypowiedzi Arestowycza przemawiają za tym mocniejszym wspieraniem Ukrainy przez Polskę  - najwidoczniej wyciągnęliśmy wreszcie jako naród wnioski z historycznej tragedii, która doprowadziła w końcu do rozbiorów kraju przez obce mocarstwa. Dokładnie było jak mówi, przecież upadek Rzeczpospolitej zaczął się wraz z wybuchem powstania Chmielnickiego i utratą lewobrzeżnej Ukrainy, z kluczowym tu ośrodkiem intelektualnym i duchowym w Kijowie. Zarazem to dzięki przejęciu tych ziem Rosja mogła stać się imperium, bowiem potrzebne do tego fachowe kadry zapewnili jej wychowankowie akademii kijowsko-mohylańskiej, na czele z pomienionymi już Prokopowiczem i Jaworskim. Wskutek odniesionego na Ukrainie zwycięstwa nad Szwedami pod Połtawą, Rosja Piotra I stała się pełnoprawną potęgą europejską, przekształcając już wtedy Rzeczpospolitą w swój protektorat. Acz była wciąż jeszcze za słaba na to, by kontrolować całość kraju, stąd przystała w końcu na ofertę Prus dokonania rozbiorów. W każdym razie tylko wraz z Ukrainą Rosja może być mocarstwem, głównie kosztem ubezwłasnowolnienia Polski jest w stanie odgrywać istotną rolę w Europie, zaś bez eksploatacji swych azjatyckich kolonii nie sposób utrzymać jej zaborczego imperializmu - każdy Polak winien mieć instynktowne pojęcie tegoż faktu, owej żelaznej zasady moskiewskiej polityki. 

Polska zaś nie ma szans na podmiotowość bez ułożenia relacji z Ukrainą a w dalszej kolejności Białorusią i Bałtami, na tym właśnie polega żywotny interes obecnej Rzeczpospolitej. W żadnym razie nie oznacza to naiwnej wiary w odtworzenie jej dawnej wersji, bowiem upadła ona przez swą niezdolność do zaabsorbowania w pełni rusińskiej i w większości prawosławnej ludności, jaka dostała się Polsce po wejściu w unię z Litwą. Pisał o tym nie kto inny jak Dugin, w nieznanych u nas pracach wydanych jedynie w Rosji i tu akurat  patrzył na rzecz wyjątkowo jak nań trzeźwo. Z tej perspektywy grekokatolicki ''unityzm'' stanowił fatalny błąd, wprawdzie nie była to żadna ''jezuicka intryga'' jak do dziś bredzą prawosławni, lecz inicjatywa samej hierarchii duchowieństwa wschodniego ówczesnej Rzeczpospolitej. Zwyczajnie jej prawosławni biskupi chcieli cieszyć się takimi samymi przywilejami i niezależnością od świeckiej władzy co katoliccy, tyle że nie uwzględnili roli, jaką w prawosławiu odgrywa tzw. ''soborowość'', czyli wspólne uczestnictwo wiernych w życiu Cerkwi. Wprawdzie w samej Moskwie, gdzie patriarchat był ubezwłasnowolniony przez carat nie miało to większego znaczenia, ale w Rzeczpospolitej już owszem. Zresztą nie tylko jej prawosławna szlachta cieszyła się sporą w owych kwestiach swobodą, ale i mieszczańskie bractwa cerkiewne w Wilnie, Kijowie itd., rzecz kompletnie nieznana na tę skalę w reszcie świata bizantyjskiego chrześcijaństwa. Skoro nawrócenie prawosławnych siłą na katolicyzm było niemożliwe w warunkach panowania republikańskich wolności, królom polskim i szlachcie należało stworzyć poniekąd własne prawosławie, przekształcając Kijów w żywy ośrodek odrodzenia wschodniego chrystianizmu, jako alternatywę dla moskiewskiej despocji i niewoli Osmanów, którą musiał cierpieć patriarchat Konstantynopola pod tyranią islamu. Dzieło naprawy błędów nazbyt uległego papieskiemu Rzymowi i Habsburgom Zygmunta III Wazy podjął jego syn Władysław IV, gdy za poruczeniem młodego władcy metropolita kijowski Piotr Mohyła stworzył uczelnię kształcącą rusińskie duchowieństwo tak w grece co i łacinie, przywróciwszy blask Ławrze Peczerskiej itd. Niestety o parę dekad za późno, gdyż elity Rzeczpospolitej prowadząc chwiejną i niekonsekwentną politykę wobec prawosławia, doprowadziły do rozłamu wśród jego wyznawców na własnym terenie. Co z kolei pozwalało Moskwie rozgrywać to na swoją korzyść z wiadomym skutkiem - przypomnę z tej okazji, że ofiarą rzezi kozackich za Chmielnickiego obok Żydów padała głównie miejscowa, rusińska i w większości wciąż prawosławna szlachta, nie zaś ''Lachy'' jak głosi popularny do dziś mit. Polacy stanowili wobec niej zdecydowaną mniejszość, przy czym sporo z nich nie było wcale katolikami, lecz wyznawcami protestantyzmu lub arianami a do tego zwykle pełnili rolę klientów ruskiej magnaterii, taki to panował na kresach dawnej RzPlitej ''polski imperializm''. Dopiero groza pogromów dokonywanych przez kozaczyznę i chłopską ''czerń'' pchnęła ocalałe resztki ruskiej szlachty ku jej polonizacji i konwersji na katolicyzm, resztę historii znamy. Czego jednak najbardziej nie mogę wybaczyć podobnym jak ów [sr]Uszi, że swoim namolnym ględzeniem w kółko o Wołyniu dosłownie zarżnęli temat, już teraz kojarzony zwykle z pojebami pokroju Brauna czy Jabłonowskiego. Nieuchronnie skończy się to odpowiednikiem niesławnej ''cenzopapy'', jestem wprost pewien, że właśnie w otchłaniach ''dark netu'' narasta już fala ohydnych memów szydzących z ofiar rzezi wołyńskiej. Lada moment to szambo wybije zalewając rodzimy internet strumieniem gówna, w którym babrać będą się nade wszystko sami Polacy i Polki, odreagowujący w ten nikczemny sposób równie obrzydliwe nadużycie, jakiego w owej materii dopuściły się prorosyjskie kanalie pokroju [sr]Usziego czy innego Atorka. Do chuja Wacława, lub pizdy pani jak kto woli, co jest z naszym narodem nie tak, że niemal każdą dziejową tragedię jakiej doznaje przemienia w podły kicz, domagający się wręcz dokonania nań tak samo nędznego bluźnierstwa?! Znamienne przy tym, że nikt z tych zjebów nie podnosi równie głośno kwestii prawdziwego ludobójstwa, jakiego dopuściła się na Polakach stalinowska Rosja w trakcie Wielkiego Terroru lat 30-ych. Bowiem największa czystka etniczna w Europie przed wybuchem II wojny światowej miała miejsce nie w III Rzeszy podczas ''nocy kryształowej'', lecz popełnioną ją w ZSRR. Żadna z prześladowanych tam mniejszości narodowych nie była równie zaciekle tępiona przez komunistyczny reżim, dość powiedzieć, iż wymordowano wtedy niemal całą dorosłą populację mężczyzn wśród leningradzkiej Polonii. Ewidentnie jednak prokacapskiej szurii w Polsce temat nie leży, to oczywiste a co zabawne są w tym niezwykle podobni banderowskim hunwejbinom, dewastującym właśnie ukraińską kulturę i przestrzeń publiczną. Naśladując strategię lewackiego ''wokeismu'', wszakże w paradoksalnej odmianie agresywnego nacjonalizmu z równą zaciekłością obalającego pomniki rosyjskich tym razem ''kolonialistów''. Sęk wszakże w tym, iż w ten sposób Ukraińcy pozbawiają się ogromnej części własnej tożsamości i historii, co tu kryć zorientowanych na Moskwę tak carską co i sowiecką. Oponuje przeciw temu otwarcie ukraiński intelektualista i patriota, przywoływany już onegdaj na tych łamach Andrij Baumeister w rozmowie z pomienionym wyżej Romanenką. Uznanie budzi, że odbyli ją dosłownie pod ostrzałem rosyjskich rakiet, w okresie największego nasilenia kacapskiej agresji przeciw żywotnej dla Ukraińców infrastruktury. Oprzeć się jej zaś mogą głównie dzięki pozostałym im po ZSRR militarnym systemom obrony, na ów paradoks zwraca uwagę właśnie Baumeister. Po raz kolejny więc okazuje się, że rustykalna banderowszczyzna z jej wyszywanymi w barwne hafty koszulami, skazywałaby Ukraińców na nieuchronną klęskę w konfrontacji z Moskalami. Rzecz nie tylko w technologiach, cóż bowiem począć z takimi wychowawcami rosyjskich ''kolonialnych elit'', jak przywoływani wyżej Prokopowicz i Jaworski, ale i Skoworoda? Udział ostatniego z humanistów w procederze przestanie zdumiewać kiedy pojmiemy, że znamieniem przynależności Rosji do Europy zawsze był jej ''oświecony'' despotyzm, jako narzędzie cywilizowania na zachodnią modłę ''azjatyckiej barbarii''. Owszem, bolszewizm oznaczał dla Ukraińców miliony ofiar przymusowej kolektywizacji miejscowego chłopstwa, czy rozstrzał rodzimych elit przez Stalina. Baumeister wszakże przypomina, że w późnym ZSRR drukowano masowo przekłady światowej klasyki literackiej w ukraińskim języku, na co nie zdobył się niestety choćby w skromnym stopniu kraj po uzyskaniu już niepodległości. Nie idzie o jałowe poradzieckie resentymenty, które wielu mieszkańców Donbasu pchnęły w otchłań zdrady narodowej, lecz trzeźwą ocenę własnych słabości, jako motywacji dla ich naprawy. Andrij Baumeister opowiada się za Ukrainą, która ma odwagę czerpać z różnych miejscowych tradycji, nie tylko rosyjskiej i sowieckiej, ale i polskiej, żydowskiej czy niemieckiej z jakiej się wywodzi. Powołuje się w tym min. na przykład uniwersytetu w Czerniowcach, na przełomie XIX/XX w. bodaj najdalej na wschód wysuniętego ośrodka niemieckiej kultury. Fakt, Lwów onegdaj był nade wszystko miastem polskim i żydowskim, a nie ukraińskim co jawnie przyznawał nie kto inny, jak rodem stamtąd Stanisław Lem. W żadnym razie nie czyni to Ukrainy ''sztucznym tworem państwowym'', jak twierdzi Putin - wręcz przeciwnie, dopiero na tym szerokim historycznym tle widać, jak bardzo on i podzielające jego antyukraińskie fobie rosyjskie elity spierdolili jednako sprawę swą agresją na Kijów! Tak przejebać nastawiając wrogo przeciw sobie nację, bez której Rosji nie sposób odgrywać w dziejach istotnej roli, mógł tylko skończony dureń, fanatyk lub zdrajca i stąd jak celnie ujął to Romanenko, jakiekolwiek możliwe kwasy między Kijowem a Warszawą czy USA i resztą krajów NATO są niczym w porównaniu z tym strasznym rozczarowaniem, jakim dla zdecydowanej większości Ukraińców okazali się Rosjanie. Wedle niego więc tak jak Ukraina de facto uczyniła z Rosji imperium, przyjdzie jej teraz zadać mu kres.

Na szczęście dla Polski niewątpliwie, acz nie po to, by wskrzeszać mocarstwowość dawnej Rzeczpospolitej, podkreślam to z naciskiem jeszcze raz. Gadaniem bowiem o ''Międzymorzu'' tylko wkurwiamy niepotrzebnie sąsiednie kraje, obawiające się naszych jakoby neoimperialnych zapędów. Rzecz zaś w nowym regionalnym układzie sił, wpasowanym w tworzący się na naszych oczach globalny porządek. Konkretnie wyłożył go dla Ukraińców w rozmowie z Romanenką wspomniany już polski ekspert ds. administracji cywilnej Piotr Kulpa. Wedle jego słów Ukraina o ile zwycięży w konfrontacji z Moskwą, znajdzie się po wojnie między ''wertykalną'' wspólnotą państw wschodnioeuropejskich z kluczową w nim rolą Polski, a omawianym wyżej ''turańskim'' sojuszem zawiązanym przez Turcję z ''horyzontalnie'' położonymi krajami Azji Centralnej. Łącznikiem zaś między oboma blokami stanie się Wlk. Brytania, jako ''gigantyczny amerykański lotniskowiec zacumowany u wybrzeży Europy'', wedle jakże trafnego sformułowania prorosyjskiego zjeba Rękasa. Nie jest bowiem przypadkiem, że jej premierem ostał się Hindus, a kraj ten budować będzie flotę zbrojną tak Polsce co i Ukrainie, gdyż dla Brytoli możliwie jak największa obecność w Eurazji i rola pośrednika między nią a USA to kwestia być albo nie [ temu w istocie służył Brexit ]. Nie jestem bezkrytycznym entuzjastą Anglosasów, czemu wielokrotnie dałem wyraz na tych łamach, niemniej pruskie porządki Berlina, kontynentalnych Chin o rozpierdolu Moskwy już nie wspominając, budzą mą znacznie większą odrazę. Oczywiście mowa o pewnych generalizacjach, przecież jako III RP nie zerwiemy ot tak wszelkich związków z Niemcami, wszakże przyjdzie nam ułożyć je na zupełnie innych niż dotychczasowe zasadach. Jedno co na pewno wiadome, to iż Polska bez Ukrainy nie zaistnieje w Eurazji, jakiej kształt klaruje się właśnie w tych dniach. Niedawno naszła mnie refleksja w związku z konfliktem toczącym się tuż za naszą wschodnią granicą [ a nawet incydentalnie przekraczającym ją co widać... ], iż prawdopodobnie to OSTATNIA W DZIEJACH EUROPY WOJNA BIAŁYCH LUDZI. Acz i w niej znaczący udział mają walczący po obu stronach frontu muzułmanie, Żydzi, Azjaci a nawet bywa Afrykanie, co antycypuje nieodległą przyszłość, jaka stanie się i naszym tu nad Wisłą losem, nie miejmy złudzeń. Do tego nie trzeba bawić się w proroka, jak Attali ''przewidujący'' starcie między Francją a Niemcami aż pod koniec obecnego stulecia! Bez żadnej przesady rzec można, iż Ukraina obecnie pełni rolę gigantycznej retorty, gdzie mocą politycznej alchemii wojny wykuwa się nowy kształt państwa narodowego, odpowiedniego dla wyzwań XXI wieku. Po to jednak, aby tak się stało paradoksalnie musi porzucić zleżałe jego formy rodem jeszcze z XIX stulecia, oparte o wizję wspólnoty jednorodnej etnicznie, rasowo i religijnie. Wymieniony już tu kilkukrotnie Taras Berezowiec najlepszym tego dowodem - wedle swego świadectwa pochodzi z Kerczu na Krymie, ukraiński patriotyzm wyniósł z domu rodzinnego mimo, iż na co dzień mówiono w nim po rosyjsku. Po ojcu jak przyznaje ma korzenie nie tylko ukraińskie, lecz i polskie a nawet cygańskie, zaś ze strony matki greckie oraz żydowskie, natomiast jeden z byłych znajomych, etniczny Ukrainiec opowiedział się po stronie Rosji zostając czynnym jej kolaborantem. Podobną historię opowiedział Janinie Sokołowej, przypominam pół-Rosjance rodem ze wschodnioukraińskiego Zaporoża, weteran ''Azowa'' znany wśród towarzyszy broni jako ''docent'', ze względu na inteligencki wygląd i profesję nauczyciela. Znamienne, że najostrzej traktowali go w niewoli nie ''czystej krwi'' Moskale, poprzestając na uporczywym wypytywaniu o militarne technikalia, za to obcesowo postępowali z nim zdrajcy Ukrainy z Donbasu, o wypranych rosyjską propagandą mózgach. Musiał wysłuchiwać ich wściekłych tyrad pod swym adresem i zarzutów jakoby jest ''nazistą'', co kontrował przytaczając i tak znane im już dane ilu to w oddziale miał Żydów, Tatarów, Greków, jak wielu było tam prawosławnych, grekokatolików, muzułmanów, ateistów, neopogan etc. Nie speszeni tym śledczy z Ługandy i Donbabwe oskarżali go też rzecz jasna o ''nienawiść do Rosji'', choć jak sam przyznaje ma ukochaną żonę Rosjankę, która całym sercem wspiera jego czynną walkę w obronie kraju przed kacapską agresją. Z kolei ukraiński dziennikarz Roman Cymbałuk, znany onegdaj z wkurwiania Putina na konferencjach prasowych, w osobistym wywiadzie udzielonym koleżance po fachu Raminie Eshakzaj [ skądinąd pół-Afgance po ojcu ], otwarcie przyznał, że trafił na Ukrainę dopiero gdy miał 12 lat. Urodził się bowiem w Kazachstanie, gdzie jego ojciec Ukrainiec służył jako oficer sowieckiej armii, teraz mimo wojskowej emerytury szkolący nadal komandosów ukraińskiego już specnazu. Jak przystało na rodzinę żołnierza tułali się po ZSRR tam, gdzie akurat on stacjonował, czy to Gruzja lub Białoruś a w końcu i sama Rosja, skąd pochodzi matka Romana. Tak samo jak i żona, nie przeszkadza im to wszakże wspierać syna czy męża na wojnie medialnej z rosyjskim okupantem - Cymbałuk swe codzienne komentarze umieszczane na osobistym kanale YT kończy zwykle rzucanym pod adresem najeźdźców: ''Ukraina była, je i bude!''. Zdaniem tym zaś pocieszył go własny ojciec, przypominam b. radziecki wojskowy, a nie żaden ''banderowiec'', gdy zadzwonił doń podłamany po rozpoczęciu walk w Donbasie. Podobnych opowieści, ilustrujących powikłane losy wielu ukraińskich patriotów można by przytoczyć jeszcze od groma, warto się stąd im przypatrywać, bowiem antycypują jak sądzę również i przyszłość Polaków, jako nacji nie tylko wieloetnicznej, ale nawet i do pewnego stopnia multirasowej, zróżnicowanej także religijnie oraz światopoglądowo.

Póki co niestety zdaje się nie pojmować tego dominujący nurt rodzimych narodowców, choć sam Marsz Niepodległości dowodzi zasadniczego poróżnienia nawet wśród zwolenników ruchu nacjonalistycznego, gdzie katolicy idą obok neopogan a kiedy jedni wspierają Ukrainę, drudzy opowiadają się za Rosją itd. Lewacy z kolei i LGBTarianie hołdują kosmopolitycznym iluzjom rzekomego końca państwa, narodu a wręcz płci i bywa człowieczeństwa w ogóle, pogrążając się w jałowym amoku ideologicznym o totalnie hybrydowym charakterze. Bowiem z racji jego programowo nieokreślonej natury, płynnie zmieniającej barwy polityczne niczym kameleon, o wiele trudniej rozpoznać zło jakie z sobą niesie niż to miało miejsce w przypadku siermiężnego, lecz twardo określonego marksizmu-leninizmu, jak trafnie zauważył Baumeister w pomienionej wyżej dyskusji. Niemniej co pocieszające, własne gówno ląduje im właśnie na twarzy, gdy na ten przykład pierwszą kobietą na stanowisku premiera w ''maczystowskich'' Włoszech, okazuje się przywódczyni mocno prawicowej formacji. Wyrazistszym przykładem jest obecna liderka skrajnie nacjonalistycznej AFD w Niemczech: mowa o Alice Weidel - lesbijce żyjącej w związku z partnerką rodem ze Sri Lanki i dwójką adoptowanych przez nie dzieci. Nie przeszkadza jej to oponować publicznie przeciw legalizacji ''homomałżeństw'', mimo iż nie czyni tajemnicy ze swej ''orientacji'' seksualnej, oraz twardo odrzucać bezmyślną politykę przyjmowania ''nachodźców'' jak leci. Le Penowa z kolei dopiero co oficjalnie namaściła jako swego następcę Jordana Bardellę, młodego polityka, który mimo swych algierskich korzeni także sprzeciwia się ostro zalewowi Francji przez nieeuropejskich migrantów i jej ''islamizacji''. Jakby tego było mało Eric Zemmour, czołowy przywódca skrajnej prawicy nad Sekwaną, jest Żydem broniącym zaciekle laickości państwa, mając w tym za głównego przeciwnika ''islamotrockistę'' Melenchona, na którego oddaje głos wielu zadomowionych już tam muzułmanów. W Szwecji prawica zawdzięcza zwycięstwo w ostatnich wyborach paradoksalnie także miejscowym wyznawcom islamu, dotąd popierającym proimigracyjną lewicę, jakiej niezbędne dla zyskania przewagi procenty urwało już stricte ''szariackie'' ugrupowanie. Póki co jeszcze nie na tyle, by samodzielnie wejść do parlamentu, ale wszystko przed nimi, bo perspektywy zwłaszcza demograficzne niewątpliwie mają. Za oceanem Demokraci głupio liczyli, że sprzyjanie masowemu napływowi migrantów zapewni im poparcie z ich strony, tymczasem triumf DeSantisa w ostatnich amerykańskich wyborach jest dziełem nie tylko miejscowych białych wyborców, ale po części latynoskiego elektoratu i to przy twardej antyimigracyjnej polityce gubernatora Florydy. Trump zachowujący się wprawdzie teraz niczym Karel Gott, który nie wie kiedy pora zejść ze sceny, odegrał jednak w swoim czasie pozytywną rolę, przełamując strupieszałą bushowską formułę Republikanów, jako formacji białej klasy średniej i takiejż plutokracji. Przekonał do konserwatyzmu nie tylko białych amerykańskich proletariuszy wspierających dotąd głosem obamowską lewicę, ale i sporo Latynosów a nawet pokaźny jak na ten elektorat procent czarnych. Owi histeryczni prawacy więc, co pierdolą jakoby ''prawica była w odwrocie, bo w świecie Zachodu biali ludzie będą niedługo mniejszością'', powielają w istocie myślenie życzeniowe białej lewicy nadając mu jedynie ujemny znak. Tymczasem wszystkie pomienione hybrydy polityczne i dziwaczne z punktu widzenia naszych przyzwyczajeń przypadki, łączy jeden zasadniczy fakt: zachodnioeuropejska oraz rodem z niej amerykańska lewica, liberalizm i prawica jednako ulegają radykalnej przemianie pod wpływem nieeuropejskich Azjatów, Latynosów i Afrykanów. Niby Putin jest tego świadomy i ogłosił nawet dopiero co w Wałdaju, że wszczął wojnę z Ukrainą po to, by oderwać Rosję od Zachodu wpasowując ją w nowy, nieokcydentalny ład światowy. Sęk w tym, iż nie raczył wspomnieć, że Rosja i jej mocarstwowość jest czy jej się to podoba lub nie historycznie powiązana z Zachodem, stąd jego upadek i ją pociągnie na dno co i też ma właśnie miejsce. Żadną miarą nie oznacza to zmierzchu potęgi Stanów Zjednoczonych, bowiem przestają być one na naszych oczach wiodącym krajem Okcydentu, wskutek masowego napływu Latynosów stając się paradoksalnie bodaj najbardziej amerykańskie w swych dziejach. Putinowi umknął również ten oto ''drobny fakt'', że Ukrainę w jej bohaterskim oporze wspiera część państw Dalekiego Wschodu obawiając się, iż ewentualny triumf Rosji mógłby ośmielić zagrażający bezpośrednio ich żywotnym interesom chiński ekspansjonizm. Bowiem konflikt ten toczy się tak naprawdę pomiędzy dwoma Eurazjami, jedną przypomnę zorientowaną na Pekin, lecz drugą skupioną wokół Anglosasów [ gejopolitycy z ich dogmatem wiecznej wojny mocarstw lądowych i morskich pewnie dostają od tego mózgojeba ]. Jednym słowem kremlowski dziadyga jak zwykle łże bezczelnie, stąd pozostało mu tylko opowiadanie kiepskich szmoncesów jak to ''polscy imperialiści'' chcą Ukraińcom odebrać Lwów i okolice. Tymczasem widzisz Władik, my pragniemy jedynie by znienawidzone tak przez ciebie ''chachły'' wpierdoliły podobnym tobie kacapskim spierdolinom, o nic innego nam nie chodzi, naprawdę a to bo wszyscy na Kremlu jesteście po równi gównem i stawiają na was tylko skończone przegrywy - patrz Wielomscy itd.

A skoro już jesteśmy przy entuzjastach ''syfilizacji judeołacińskiej'' Konecznego, nie sposób na koniec nie wspomnieć choćby o religijnym aspekcie wojny na Ukrainie. Co tu kryć, nikt bodaj więcej nie zrobił dla sprawy dechrystianizacji narodów Europy Wschodniej, niż moskiewski metropolita na spółę niemal z obecnym papieżem. Francesco miał o tyle łatwiej, że nie musiał przecież ogłaszać zaraz antyrosyjskiej krucjaty jednoznacznie opowiadając się po stronie Ukrainy, wystarczyłoby mu jedynie nie pieprzyć swych skandalicznych farmazonów zrównujących agresora z ofiarą, bo ''przecież Tołstojewski''. Durne lewactwo na miejscu raduje się pustoszejącymi gwałtownie kościołami i seminariami w naszym kraju, bo kieruje nadal anachronicznym już zupełnie utożsamieniem katolicyzmu z prawicowością i konserwatyzmem obyczajowym. Tymczasem obserwując kierunek w jakim Kościół ostatnio nie tyle zmierza, co wprost zapierdala dochodzę do szokującego z pozoru wniosku, że jeśli prawica ma się uchować jeszcze w Polsce, musi na gwałt przestać być katolicka! Wygląda bowiem na to, że niemiecki episkopat forsujący ''agendę LGBT'' i tym podobne  deprawacje lada moment całkiem już przejmie Watykan, a wówczas pozostałym jeszcze wśród hierarchii kościelnej konserwatystom nie pozostanie nic innego, jak dokonać schizmy ostając się paradoksalnymi ''heretykami'' w imię zachowania ortodoksji. W tym również Ukraina antycypować może sytuację Polski, z rozbitym na dwie cerkwie prawosławiem, jednym ciążącym nadal ku Moskwie a drugim do Konstantynopola [ mowa rzecz jasna o tamtejszym patriarchacie, nie zaś współczesnym Stambule ]. Podobnie i polski katolicyzm, czy raczej to co zeń się ostanie będzie miał swego antypapieża w osobie zapewne białego otwarcie homoseksualnego ''rimskiego papaja'', któremu być może przeciwstawi się kard. Sarah, obrany jako pierwszy czarny papież ultratradycjonalista - byłby to jakże pożądany scenariusz, zwłaszcza iż nadwiślańscy wyznawcy Konecznego wpadliby w niezły stupor od tegoż ''afrołacinnizmu'':). Również jestem w stanie wyobrazić sobie jako realny scenariusz, iż za parę dekad w wyborach prezydenckich nad Wisłą zmierzy się konserwatywny obyczajowo gej z radykalnie lewicowym muzułmaninem, fenomen islamokomuny jest już realnością w Europie Zachodniej jak widać, a i pewne jego symptomy poczynam obserwować też w Polsce. Nie będę szczegółowo roztrząsał kwestii, gdyż oględny nawet opis znanych mi przypadków przekraczałby jednak granice intymności, stąd poprzestanę na konstatacji, iż wkrótce tacy jak Arek Miernik, osoba publiczna i były lewak grający w hardkorowej kapeli a dziś szejch szyicki, przestaną zapewne stanowić w naszym kraju aż takie dziwolągi, co do niedawna jeszcze. Nie trzeba bowiem robić za masońskiego wizjonera jak Attali, by przewidzieć obserwując trendy demograficzne w Polsce, jak zmienia się gwałtownie nie tylko skład etniczny, ale i z wolna rasowy jej ludności, że część przynajmniej Julek i Oskarków tak dziś pomstujących na ''opresję kościoła katolickiego'', będzie za parę dekad maszerować zgodnie wraz z najgorszymi obskurantami religijnymi i obyczajowymi, tyle że tym razem muzułmańskimi. Cóż, nie będę w kontrze tęsknił za formacją politycznego katolicyzmu nad Wisłą patrząc na to, jak nędznie skończyła większość jej przedstawicieli, obojętnie czy dogorywa w antyukraińskim amoku jak pupilek ''ojca dyrektora'' Mirosław Piotrowski, czy też pieprzy te co zwykle egzaltowane farmazony bez pokrycia niczym Terlikowski. Podobnie byli działacze ZChN-u czy LPR, natchniona w swoim czasie Duchem Św. ''bufetowa'', czyli Hanka Gie Waltz itd. - niech ich wszystkich zastąpią skrajnie prawicowe lesbijki, niczym w Niemczech:). Żartuję, ale naprawdę aż mnie skręca kiedy sobie przypomnę, jak przej... była polska pseudokatolicka co się teraz okazuje prawica lat 90-ych, te wszystkie ''jurne Stefany'' i ''rodzinni'' politycy, rzucający żony dla kochanek o zrytych łbach, paskudnych jeszcze do tego niczym nabotoksowany ryj Putina. Niech więc idą wszyscy tam, gdzie krążownik ''Moskwa'' - i wielu faktycznie polazło, rozczarowaniem są nawet ci spośród tradycjonalistów katolickich, którym nie sposób zarzucić obyczajowej hipokryzji, lecz dali się zwieść ordynarnym kłamstwom o jakoby ''konserwatywnym'' charakterze współczesnej Rosji. Owszem, Biden jest łże-katolikiem wspierającym de facto aborcję, ale kremlowski ''katehun'' to co niby zrobił realnie w sprawie ochrony życia ''dzieci poczętych''?! Szkoda gadać - Coryllus trafnie zauważył ostatnio na swym blogu, że ''jako kraj, społeczeństwo i pojedynczy ludzie stoimy przed wielkim wtajemniczeniem, do którego nie pasują żadne znane nam dotąd klucze'', stąd ''trzeba się rozejrzeć za nowymi''. Dokładnie tak, i z tą oto refleksją ostawiam gwoli namysłu.

ps.

Nie doceniłem jednak głupoty wielu rodaków, ponoć znaleźli się już tacy co bredzą, iż tragedia w Przewodowie to rzekoma ''inscenizacja'' i oczywiście ''teatrzyk dla gojów''. Szkoda, że nie można było ich posłać na front pod Chersoniem, gdzie zanim Ukraińcy wymogli w końcu na kacapach ucieczkę na drugi brzeg Dniepru, całymi miesiącami toczyć musieli żmudne i krwawe boje niemal o każdy metr ziemi. Gdyby to bezmózgie, wynarodowione ścierwo w Polsce doświadczyło na własnej skórze ceny, jaką ukraińska armia zapłaciła za swój triumf, odechciałoby im się pierdolić jakoby wycofanie Rosjan z Chersonia było ''ustawką'' między Kijowem a Moskwą. Cóż, jeśli o mnie idzie mam ten komfort, że od zarania obecnych walk nie opierałem mego poparcia dla sprawy Ukraińców na sympatiach do nich. Wyjebane bowiem mam na ''kalinę czerwoną'', tudzież wyszywane w barwne wzory ''chachłackie'' koszule, fajno ale teraz opór Rosji stawiają głównie tacy jak pochodzący z Krymu Berezowiec, którego przodkowie byli oficerami Armii Czerwonej. Tylko oni mogą pokonać tę bandę złodziei i morderców, gang jakim jest obecna rosyjska armia i to właśnie dlatego, że są od nas Polaków bardziej dzicy, o Europejczykach z Zachodu już nie wspominając. Otwarcie przyznaje to wspomniany ''docent'', weteran walk ''Azowa'' w Mariupolu trafnie spostrzegłszy, iż reszcie białych narodów brak bezpośredniego sąsiedztwa ordyńców, dodajmy pomimo zalewającej ich fali barbarzyńców. Wszakże przemoc ze strony tamtych jest póki co jeszcze na tyle rozproszona i rzadko wychodzi poza granice etnicznych i rasowych gett, że bogate wciąż społeczeństwa Okcydentu stać na kultywowanie bajek o ''kilkudziesięciu płciach'' i tym podobne bzdury. Tymczasem pozostałe jeszcze na Ukrainie dzieci i młodzież szybko dorastając uczą się jak przeładować broń i udzielić rannym pierwszej pomocy, tudzież radzić sobie pod ostrzałem bez prądu i elementarnych wydawałoby się w XXI wieku zdobyczy cywilizacji. Nikt poza skończonymi spierdolinami nie myśli teraz urządzać parad LGBT w pogrążonym w mroku, ostrzeliwanym kacapskimi rakietami Kijowie - zgadnij no pedałku czemu? Biedroń może se pisać apele w obronie ukraińskich ''niebinarnopłciowców'', lecz tamtejsza armia i wymogi narzucane jej przez wojnę mają na to głęboko wywalone. Powtórzę już naprawdę na koniec: bez Ukrainy Polsce nie sposób odegrać jakiejkolwiek znaczącej roli w nowym ładzie Eurazji - a także możliwie bliskich związków z Turcją, które mamy odrzucić bo ''Chocim i Wiedeń pamiętamy''?! Dajcie spokój ludzie, godna kultywowania świadomość historyczna nie może nam w tym przeszkodzić, także w przyszłych relacjach z Rosją aby nie było, której zniszczenia nikt rozsądny w Polsce nie pragnie, wbrew temu co usiłują nam wmówić bezczelnie węgierscy ''bratankowie''. Celem Rzeczpospolitej od zawsze było możliwe sparaliżowanie Moskwy i odepchnięcie jak najdalej wgłąb Azji, a tego bez Ukraińców dokonać nie sposób, bylibyśmy skończonymi frajerami nie wykorzystując dziejowej szansy, jaką swą bezprzykładną agresją przeciw nim podarowali nam sami Rosjanie. Patrząc zaś perspektywicznie, ''dogadamy się'' z Moskalami dopiero wtedy, gdy będziemy dysponować systemem ostrzału rakietowego ich terytorium gdzieś do Uralu z hakiem, to samo Ukraińcy, Bałtowie i Skandynawia razem wzięci, inaczej nigdy te kremlowskie sukinsyny nie dadzą nam spokoju, ani będziemy mogli poczuć się od nich bezpieczni. Nie zapewnią nam zaś tego żadne ich ''demokratyzacje'' i ''liberalizmy'' w nowym tylko wydaniu, bo jeśli dla kogoś istotną zmianą jest zastąpienie militarnych parad ''tęczawymi'', a rzekomego konserwatyzmu obyczajowego reżimu LGBT, ten powinien resztę życia spędzić trzymając durny łeb w wiadrze z zimną wodą [ wprawdzie długo w ten sposób nie pożyje, ale i o to chodzi... ]. Jedynie pomaluje się mordę kacapskiego zamordyzmu w miłe dla zapadników barwy, w niczym nie zmieniając istoty rosyjskiego ''jądra dziwności''. Głównym zaś sposobem ku temu jest, jak trafnie zauważył Kulpa, pozbawienie wreszcie Rosji broni jądrowej, przeciw czemu mocno oponują rosyjscy ''demokraci'' pokroju Chodorkowskiego. Niech w roli mocarstwa atomowego zastąpią ją Indie dajmy na to, byle tylko jak dalej od polskich granic. W pełni podzielam więc opinię Foxa na temat okoliczności tragicznego ''incydentu'' w Przewodowie i cieszy, że koresponduje ona jak sądzę z kreślonymi przeze mnie niezależnie uwagami. Owszem, Biden rzecz spieprzył jak napisałem we wstępie, nikt nie wymagał przecież odeń, by wszczynał wojnę nuklearną o bieszczadzką chlewnię czy inszy zakład przetwórstwa drobiu. Natomiast mógł bardziej pocisnąć Moskali nie przesądzając tak szybko o jednostronnej winie Ukraińców, dlaczego jednak tak się stało omówiłem już wystarczająco obszernie, stąd na tym poprzestańmy.