sobota, 26 czerwca 2021

Edward Benesz - czeski narodowy socjalista.

Miałem kontynuować temat dawnej RP i odnieść się jakoś do pararepublikańskiej chucpy Bielana, ale zwyczajnie przegrałem z upałem. Dlatego stać mnie dziś jedynie na spisany dosłownie na gorąco komentarz do nachalnego stręczenia nam Niemiec za pomocą zgermanizowanych Czech. Mam na myśli ostry napad ''czechozy'' jaki dopadł ostatnio historyków tak opcji ''filogermańskiej'' [ Cenckiewicz, Zychowicz ], jak i ''czechofilskiej'' [ Rak, Żerko ] robiących ze skończonej antypolskiej świni i sowieckiego agenta Benesza nieomalże tragicznego męża stanu, zdradzonego jakoby przez wstrętną sanację. Jak to naprawdę było z tym bydlakiem przekonamy się wkrótce, natomiast wszystkich w tym towarzystwie chyba przebił Żerko zarzucając Beckowi, że ''zamiast pomagać Hitlerowi rozbić Czechosłowację, powinien grać na wybuch wojny Zachodu z Rzeszą o Czechosłowację'', bo ta ponoć ''wisiała na włosku'' w '38. Zapomniał najwidoczniej, że w owym czasie na czele brytyjskiej imperialnej dyplomacji stał lord Halifax, który zaledwie rok wcześniej sam pofatygował się do górskiej rezydencji Hitlera Berghof, by stręczyć mu tam zabór spornych terytoriów Czechosłowacji, Polski i wchłonięcie całej Austrii, byle ''pokojowo''. Co więcej, nawet w maju '40 roku, kiedy sytuacja sojuszniczej Francji w obliczu zwycięskiej niemieckiej ofensywy stała się beznadziejna, proponował on mediację z III Rzeszą za pośrednictwem Mussoliniego, skądinąd starego brytyjskiego agenta. Mając w tym wsparcie byłego premiera Lloyda George'a [tego samego, co chciał Polskę sprzedać bolszewikom w 1920], który to ''już w październiku 1939 r. głośno żądał poważnego rozpatrzenia złożonych wówczas przez Hitlera ofert pokojowych'' - o czym pisał aby było śmieszniej nie kto inny, jak sam Żerko będzie dobrą dekadę temu. A mimo to szanowny pan profesor, który przecież był popełnił pracę pod wymownym tytułem: ''Wymarzone przymierze Hitlera. Wielka Brytania w narodowosocjalistycznych koncepcjach i w polityce III Rzeszy'', przytaczając do tego dowody na to, iż nadzieje führera nie były w tym względzie całkiem bezpodstawne, roi coś o ''wojnie Zachodu z Rzeszą'' hitlerowską, którą to pokrzyżował odmową w niej udziału zły Beck [ wnioskuję stąd, iż ktoś jeszcze gorzej ode mnie znosi obecne upały, najwidoczniej wywołujące u niego zamroczenie umysłu ]. Nie wiem jakim cudem, skoro Paryż i Londyn okazały w czasie ''kryzysu sudeckiego'' aż nadto dobitnie, że nie mają najmniejszej ochoty umierać za Pragę i doprawdy objawem prawdziwej tym razem megalomanii narodowej jest mniemać, iż Polska posiadała wówczas sprawczość polityczną wystarczającą, by wywrzeć na nie nacisk zmieniający bieg dziejów.

Z kolei historyk wojskowości Wojciech Mazur [ skądinąd były kapuś SB o ksywie ''Damian'' ], przeczy jednemu z ''polskich mitów'' jakoby, o braku woli walki wśród Czechów w owym czasie. Zaraz jednak dodaje, iż ''uwaga ta odnosi się tylko do części elity - nie zaś do całości społeczeństwa''. Ano właśnie, jak tu się niby bić o zachowanie niepodległości przed obcą agresją, skoro nie ma ku temu najmniejszej chęci wśród rzesz narodu? Załóżmy jednak, że ogół Czechów chciał stanąć do walki z III Rzeszą w '38 - wypada stąd zapytać ilu ich było wówczas w Czechosłowacji? Pytanie tylko z pozoru absurdalne, gdyż stanowili tam wtedy zaledwie połowę mniej więcej mieszkańców, de facto wielonarodowej federacji. Kto więc w takim razie był w niej drugą co do wielkości grupą etniczną? Bynajmniej Słowacy jak mogłaby wskazywać nazwa tegoż państwa, lecz Niemcy stanowiący prawie czwartą część ludności, z pozycji narodu panującego dotąd zdegradowani do roli jednej z mniejszości etnicznych, co musiało wywoływać u nich potężny resentyment. Mam więc rozumieć, że w tej sytuacji ochoczo ruszyliby oni do boju z własnymi rodakami za czeską de facto republikę? Doprawdy, trzeba mieć zawartość koszarowej latryny pod czaszką, aby w ogóle serio brać takowy wariant pod rozwagę. Innymi słowy w momencie wybuchu wojny z III Rzeszą groziłoby Czechosłowacji powstanie, a co najmniej czynny sabotaż na tyłach ze strony potężnej niemieckiej ''V kolumny'' liczącej prawie 1/4 ogółu mieszkańców państwa, w samych zaś Czechach nawet blisko 1/3, zamieszkującej do tego w zwartych etnicznie skupiskach pograniczne, kluczowe ze strategicznego punktu widzenia rejony. W tej sytuacji na szaleństwo i skrajne odrealnienie polityczne zakrawałoby wspieranie Pragi przeciwko rewizjonistycznej polityce Berlina, i to w sytuacji, gdy czescy politycy ustami prezydenta Masaryka już na początku lat 30-ych otwarcie wyrażali aprobatę dla ''odzyskania'' przez Niemcy ''korytarza pomorskiego''. Sami Czesi byli świadomi niebezpieczeństwa wewnętrznej irredenty z tej strony - tak o tym pisze w swej analizie położenia niemieckiej ludności w międzywojennej Czechosłowacji Piotr M. Majewski, którego żadną miarą nie da się nazwać ''PiS-owskim historykiem'', gdyż był on doradcą Tuska za czasu jego premierowania:

''Problem Niemców sudeckich miał również swój wymiar jakościowy. Do momentu upadku monarchii austro-węgierskiej dominowali oni w wielonarodowym państwie, na ziemiach czeskich zaś stanowili podporę władzy Habsburgów. Niemcy (niekoniecznie sudeccy) przeważali w korpusie oficerskim, dyplomacji i administracji państwowej, przy czym ich odsetek wzrastał proporcjonalnie do szczebla władzy. W 1915 r. na każdy tysiąc oficerów służby czynnej C. K. armii przypadało średnio 761 Niemców, na każdy zaś tysiąc oficerów rezerwy 568. W niepodległej Czechosłowacji sytuacja ta uległa zmianie. W maju 1936 r. w armii na stopie pokojowej służyło 20,2% żołnierzy i 11,8% oficerów narodowości niemieckiej, przy czym odsetek Niemców na wyższych stanowiskach dowódczych wynosił jedynie 7%. Niewielka liczba Niemców w korpusie oficerskim była pochodną zamierzonej polityki kadrowej, stawiającej sobie za cel zapewnienie całkowitej dominacji Czechów i Słowaków w siłach zbrojnych. Czechosłowacja nie mogła sobie natomiast pozwolić na zaniżanie odsetka poborowych narodowości niemieckiej, gdyż dysponowała zbyt małą liczbą czeskich i słowackich obywateli, by tylko z nich móc utworzyć potrzebną na wypadek wojny armię. Możliwe były więc tylko niewielkie manipulacje. W stosunku do łącznego odsetka 27,7% obywateli zdolnych do służby wojskowej i mających zostać zmobilizowanych, odsetek przewidzianych do powołania pod broń Niemców obniżono nieznacznie do 24,4%. Po mobilizacji niemieccy żołnierze i oficerowie mieli stanowić jednak tylko 20,2% ogółu armii. Podstawowe założenia polityki narodowościowej, jaką prowadził czechosłowacki Sztab Główny, sprowadzały się do ograniczania do niezbędnego minimum odsetka żołnierzy niemieckich w formacjach uznawanych za szczególnie ważne dla obrony państwa (jednostkach fortecznych, lotnictwie, wojskach pancernych i łączności) oraz w dążeniu do rozproszenia niemieckich poborowych między garnizony położone poza obszarami etnicznie niemieckimi. Konsekwencją tej polityki był relatywnie większy, niż wynikałoby to ze struktury narodowościowej armii, odsetek Niemców w innych, uważanych za mniej newralgiczne, formacjachszczególnie w artylerii i jednostkach saperów oraz we wszystkich oddziałach rezerwowych. Dane gromadzone przez Sztab Główny armii czechosłowackiej wykazują nota bene, że obawy dotyczące lojalności rezerwistów narodowości niemieckiej były w dużej mierze uzasadnione. W czasie mobilizacji, we wrześniu 1938 r., nie stawiło się bowiem pod broń od 20 do 50% Niemców sudeckich.''

- wprawdzie odsetek ludności niemieckiej wśród ogółu ludności Czechosłowacji nieustannie spadał w okresie międzywojennym, z racji generalnie niższego przyrostu naturalnego w porównaniu z zamieszkującymi ją w owym czasie nacjami słowiańskimi. Wszakże mniejszość niemiecka rekompensowała to wyższym procentem osób wykształconych, co przekładało się na znaczniejszą liczbę członków prominentnych zawodów, szczególnie jeśli idzie o palestrę i kadry techniczne zarządzające przemysłem, jak i zatrudnioną w nim wykwalifikowaną siłę roboczą, a nade wszystko prawdziwą dominacją kapitałową nad samymi Czechami. Ponownie oddajmy głos specjaliście:

''Pozycja Niemców w czechosłowackim przemyśle była jednak bardziej korzystna, niż wynikałoby to tylko i wyłącznie z ich relatywnie dużego zatrudnienia w tej gałęzi gospodarki. Spośród nich rekrutowała się bowiem znaczna część używając dzisiejszego pojęciamanagementu czechosłowackich przedsiębiorstw. W 1921 r. stanowili oni blisko 45% wszystkich urzędników zatrudnionych w przemyśle, a w 1930 r. 41%. Czesi nie dokonali więc pod tym względem istotnego wyłomu w niemieckim „stanie posiadania", gdyż udało im się przejąć tylko niecałe 4% tych stanowisk. [...] Poza wykształceniem drugim czynnikiem, który predestynował Niemców sudeckich do odgrywania szczególnej roli w Czechosłowacji, był potencjał ekonomiczny, jakim dysponowały ich elity gospodarcze. Stan taki należał do dziedzictwa monarchii habsburskiej. W Czechach i na Morawach, będących jej zapleczem gospodarczym, w rękach niemieckich znajdowała się zdecydowana większość przemysłu lekkiego Austro-Węgier i znaczna część ciężkiego. W momencie powstania państwa czechosłowackiego do Niemców sudeckich należała praktycznie większość wszystkich gałęzi przemysłu zlokalizowanego na jego obszarze. Chociaż Czesi przez całe dwudziestolecie międzywojenne starali się ograniczyć niemieckie wpływy w gospodarce, w pełni udało im się to osiągnąć jedynie w przypadku dwóch zakładów zbrojeniowych o znaczeniu strategicznym Ceskej Zbrojovki w Brnie i Skody w Pilźnie. Nawet tak newralgiczna dla obronności państwa inwestycja, jak linia przygranicznych umocnień (mających chronić Czechosłowację przed Niemcami!), budowana w drugiej połowie lat 30., była realizowana w mniej więcej 50% przez przedsiębiorstwa będące własnością Niemców sudeckich. Silną pozycję ekonomiczną mniejszość niemiecka zawdzięczała jednak nie tylko siłą rzeczy nielicznej grupie przemysłowców. O stosunkowej zamożności możemy bowiem mówić również (przynajmniej do wybuchu wielkiego kryzysu na początku lat 30.) w przypadku szerszych warstw społecznych czechosłowackich Niemców. Jeśli za miarodajny wskaźnik zamożności przyjąć ilość gotówki zdeponowanej w kasach oszczędnościowych, w momencie uzyskania niepodległości przez Czechosłowację sytuacja materialna mniejszości niemieckiej była o wiele lepsza niż Czechów. Zgodnie z danymi dotyczącymi terytorium Czech z 31X 1918 r., w niemieckich kasach oszczędnościowych wysokość wszystkich wkładów wynosiła 2 475 mln koron, podczas gdy w analogicznych instytucjach czeskich zgromadzono tylko 1 493 mln. Mimo kłopotów ze znalezieniem jednoznacznych wyznaczników niektórzy badacze skłonni przypuszczać, że ogólnie rzecz biorąc, siła ekonomiczna mniejszości niemieckiej przynajmniej dwukrotnie przewyższała jej i tak znaczny potencjał ludnościowy.'' 

- jak widać z powyższego nie tylko przedwojennym władzom polskim marnie raczej szło pomniejszanie ''niemieckiego stanu posiadania'' u siebie, tak niby bardziej od nas pragmatyczni i przebiegli Czesi zaliczyli tu bodaj jeszcze bardziej spektakularną klęskę. Zarazem równie miażdżąca przewaga ekonomiczna mniejszości niemieckiej w ówczesnej Czechosłowacji nad żywiołem słowiańskim, wystawiała ją jako pierwszą w państwie na wahania gospodarczej koniunktury światowej. Dlatego w nią  szczególnie miał uderzyć Wielki Kryzys, wywołując wśród jej rzesz potężny resentyment, przez co blisko 3/4 niemieckich wyborców wsparło w wyborach do czechosłowackiego parlamentu w '35 roku jawnie prohitlerowską formację Konrada Henleina:

''Problematykę związaną z rolą mniejszości niemieckiej w czechosłowackim przemyśle przedstawiono by w sposób niepełny, gdyby pominięto kwestię wielkiego kryzysu. Jak wiadomo, jednym z jego powszechnie występujących skutków był spadek popytu na towary przemysłowe, a w szczególności na wszelkie dobra luksusowe. W konsekwencji prowadziło to do upadku przedsiębiorstw produkujących te towary, co z kolei powodowało wzrost bezrobocia, a co za tym idzie dalszy spadek popytu. Zjawisko to wystąpiło również w Czechosłowacji, szczególnie dotykając Niemców sudeckich, z których znaczna część utrzymywała się z pracy związanej z wytwarzaniem produktów przemysłowych i luksusowych tekstyliów, koronek, instrumentów muzycznych, szkła itp. W latach kryzysu bez pracy znajdowała się gigantyczna liczba ok. pół miliona czechosłowackich Niemców, czyli 18% całej populacji. Dla porównania liczba bezrobotnych Czechów sięgała 300 tys., co stanowiło jednak tylko 3% wszystkich obywateli tej narodowości. W pierwszej połowie 1936 r. współczynnik liczby bezrobotnych wśród zawodowo czynnych czechosłowackich Niemców wahał się od 14,5% do 19,2%. Podobnie wysokie było bezrobocie w poszczególnych niemieckojęzycznych okręgach sądowych, szerzyła się tam też drożyzna i gwałtownie wzrastało zadłużenie miast. Sytuacja ta w niemałym stopniu przyczyniła się do radykalizacji postaw mniejszości niemieckiej, a w rezultacie do sukcesu wyborczego Partii Niemców Sudeckich Konrada Henleina.  Nie jest natomiast prawdą twierdzenie [...], władze czechosłowackie zupełnie nie przeciwdziałały bezrobociu wśród Niemców. Z danych Ministerstwa Opieki Społecznej wynika, że w 1934 r. stanowili oni ogółem 37,7% wszystkich pobierających zasiłki, w 1935 r. — 34,4%, w 1936 30,9% i w 1937 32%. Przeciętny zasiłek otrzymywany od państwa przez bezrobotnego Niemca był w 1935 r. o ponad 15% wyższy od analogicznego wsparcia dla Czecha, w 1936 o 30%, w 1937 r. zaś o 20,8%.''

- ''socjalistyczne rozdawnictwo'' dla narodowych socjalistów można by rzec:). Śmichy chichy, ale nie trzeba być kucem, aby wściec się na takie zasiłkowe uprzywilejowanie germańskiej niewdzięcznej mniejszości kosztem rodzimych Słowian, rzekomo rządzących ''czechosłowackim'' z nazwy krajem. Co więcej, same czeskie elity były świadome beznadziejnej sytuacji swego państwa, wynikającej tak z fatalnego geostrategicznego położenia jak i struktury wewnętrznych podziałów etnicznych, i to właściwie od jego zarania! Historyk Sławomir M. Nowinowski pisze o tym, omawiając politykę bezpieczeństwa Czechosłowacji w pierwszych latach jej istnienia:

''Analizy przeprowadzone z rozkazu ministra obrony narodowej Vâclava Klofaća jesienią 1919 r. wskazywały jednoznacznie na wyjątkowo niekorzystne usytuowanie Czechosłowacji oraz szereg niezgodności wynikających z ukształtowania jej terytorium i fatalnej struktury etnicznej. Ostrzegały, że w razie konfliktu z dwoma sąsiednimi państwami I Republika znajdzie się natychmiast w krytycznym lub zgoła katastrofalnym położeniu. Jeżeli ĆSR nadal pozostawać będzie w izolacji groźby tej nie zdołają zlikwidować żadne (ze wszech miar pożądane) starania o wzmocnienie czechosłowackich sił zbrojnych. Biorąc pod uwagę, iż Liga Narodów na razie nie stanowi dla Czechosłowacji dostatecznej gwarancji bezpieczeństwa konieczne jest zintensyfikowanie wojskowej kooperacji z Francją oraz pozyskanie sojuszników w najbliższym otoczeniu.''

- za ten stan rzeczy osobiście i w pierwszej kolejności odpowiadali Masaryk z Beneszem, prąc bezwzględnie do ustanowienia maksymalnie korzystnego ukształtowania granic ze strategicznego punktu widzenia [ tak jak go pojmowali ], kosztem spójności etnicznej państwa i nieuchronnego stąd poróżnienia z potencjalnymi sojusznikami w sąsiedztwie, opętani swym ''kieszonkowym imperializmem''. Ponownie Nowinowski:

''Najwyższe czynniki polityczne I Republiki nie wiązały wówczas z Ligą Narodów nadziei na pomnożenie gwarancji bezpieczeństwa państwa. Przywiązywały wagę jedynie do gwarancji „klasycznych”, wśród których pierwszorzędną rolę przypisywały granicom strategicznym. Punktem wyjścia debaty nad optymalnym kształtem Czechosłowacji był program „granic historycznych”. W prowadzono do niego jednak dość istotne zmiany, mające zapewnić polityczną i ekonomiczną dominację ĆSR w Europie Środkowej. Znamienne, że lekceważono na ogół narodowościowy aspekt problemu, mimo iż tereny wzdłuż postulowanych granic z Austrią, Niemcami i Węgrami zamieszkiwała ludność obca etnicznie i negatywnie ustosunkowana do czechosłowackiej państwowości. Władze I Republiki nie przyjmowały do wiadomości, że ich aspiracje do ziem z miażdżącą przewagą żywiołu niemieckiego, węgierskiego i polskiego, prędzej czy później, wywołają stany napięcia między Pragą a stolicami krajów sąsiednich. Tymczasem konsekwencje, jakimi groziło ĆSR sprzężenie irredenty i rewizjonizmu już na początku 1919 roku, nie były trudne do przewidzenia.''

- bowiem duet głupek i ślepiec, czyli Benesz&Masaryk sądził, że wszystko da się załatwić przekupieniem dobrobytem ekonomicznym niemieckiej mniejszości. Drugiej co do wielkości po Czechach narodowości w ĆSR przypomnę, a mimo iż prawie dwukrotnie przewyższającej liczebnie Słowaków, nie wymienionej nawet w nazwie nowo powstałej, czecho-słowackiej państwowości [ jakim niby cudem więc Niemcy mieli się z nią utożsamiać? ]. O losie międzywojennej Czechosłowacji przesądziło ufundowanie jej na negacji aspiracji narodowościowych rządzącej dotąd znacznej grupy ludności, odgrywającej przy tym nieproporcjonalnie dużą rolę, właściwie dominującą w krajowym przemyśle i finansach ze względu na posiadany przez się kapitał. Innymi słowy Czesi usiłowali przekupić Niemców ich własnymi pieniędzmi, parafrazując znany kucowski aksjomat, tym razem zasadny - i jak tu nie nazywać Benesza z Masarykiem durniami? Owszem, miejscowe ugrupowania niemieckie w drugiej poł. lat 20-ych przystąpiły do koalicji rządowych i poczęły partycypować we władzy, co czeskie elity nazbyt pochopnie uznały za dowód pomyślnej asymilacji. Rychło jednak Wielki Kryzys zdruzgotał te mrzonki jak okazano i dopiero wtedy dotarło do Benesza jak bardzo mylił się licząc, iż ''postęp materialny'' zrekompensuje miejscowym Niemcom utratę pozycji narodu dominującego. Dobrze podsumował jego głupotę Aleksander Korczyński, piłsudczyk i emigracyjny działacz niepodległościowy, w świetnym tekście opublikowanym jako epitafium w londyńskich ''Wiadomościach'' pod wymownym tytułem ''Mały czeski człowiek'':

''W swojej tezie [ pracy doktorskiej napisanej jeszcze przed wybuchem I wojny św. - przyp. mój ] twierdził Benesz, że Czechy nie mogą być państwem niepodległym, gdyż nie można tworzyć państwa, którego jedna trzecia ludności nie chce. Kiedy po wojnie światowej przyszła na wokandę sprawa granic czeskich, Benesz zapomniał o wszystkich zasadach, w których imię walczył. Zagarniał mniejszości jak nikt: Niemców sudeckich, Węgrów, Polaków, Rusinów zakarpackich. Przekonał zawstydzonych tymi rewindykacjami sojuszników zachodnich, obiecując solennie, że stworzy państwo federalne. Niczego nie dotrzymał. Powołał do życia największy geopolitycznie, etnograficznie i gospodarczo dziwoląg w Europie. Napadł na Polskę w czasie wojny z Rosją by zabrać jej Cieszyn. Wystrychnął na dudka Słowaków. Nie dał autonomii Rusi zakarpackiej (za to był gorącym zwolennikiem autonomii Rusi Czerwonej). Stworzył państwo centralistyczne, rządzone przez mniejszość, nie tracąc na Zachodzie opinii czołowego demokraty świata.''

- na zarzut, iż to samo z grubsza można by rzec o przedwojennej Polsce, odpowiedzieć można, iż struktura etniczna II RP była dla nas korzystniejsza, udział mniejszości etnicznych nie aż tak znaczny jak w Czechosłowacji, szczególnie jeśli idzie o liczebność niemieckiej [ bo już jej przewaga kapitałowa zwłaszcza na kluczowym strategicznie i gospodarczo Śląsku faktycznie stanowiła dość podobny problem z jakim musieli borykać się Czesi ], no i nade wszystko największe populacje Białorusinów i Ukraińców, o Żydach nie wspomniawszy, nie miały wówczas własnych państwowości mogących wysuwać wobec nas uzasadnione roszczenia terytorialne. Trudno bowiem za takowe uznać sowieckie republiki, czy nawet ZSRR ogółem niechby z racji znacznego udziału przedstawicieli wiadomej mniejszości w jego władzach, co już na przełomie lat 20/30-ych przestawało być aktualne. Zresztą właśnie znaczące powiązanie w owym czasie ''sturm und drang'' sowieckiego reżimu kwestii żydowskiej z bolszewicką, wyraźnie osłabiało oddziaływanie komunizmu wśród tradycyjnie zajadle antysemickich mniejszości rusińskich. Przyznać należy, iż mimo całej swej tępoty Beneszowi jednak świtało, że jakaś forma ugody z Polską jest niezbędna dla zagwarantowania tak chwiejnego bytu jak czechosłowacka państwowość, stąd dążył do niej jeszcze wiosną 1919 roku, przerażony możliwym już wtedy wybuchem nowego konfliktu między mocarstwami europejskimi. Wszystkiemu jednak kres położyła nieprzejednanie wroga, obsesyjnie wręcz antypolska postawa jego führera Masaryka, oraz tegoż progermańskie nastawienie - ponownie Nowinowski z cytowanego już opracowania:

''Na początku kwietnia 1919 r. zaniepokojony kryzysem w stosunkach między mocarstwami i wizją wybuchu nowej wojny w Europie czechosłowacki minister spraw zagranicznych uznał za niezbędne zawarcie porozumienia z Polską i przystąpienie do negocjowania sojuszu z Francją. W obliczu - jak sądził - nieuchronnego konfliktu ĆSR z Niemcami, Austrią i Węgrami wielce pożądane wydawało mu się również zintensyfikowanie współpracy z Królestwem SHS i utrzymanie dobrych kontaktów z Rumunią. Projekt Beneśa, wyraźnie nawiązujący do wymierzonych przeciwko Niemcom koncepcji Clemenceau, nie uzyskał aprobaty prezydenta ĆSR. Masaryk wykluczył zarówno ewentualność wybuchu wojny, jak i możliwość przystąpienia I Republiki do antyniemieckiej koalicji. W owym czasie nie uważał już Niemiec za główne zagrożenie dla czechosłowackiej państwowości. Dążył do szybkiego uregulowania z Berlinem kontaktów ekonomicznych wierząc, że ułatwi to w nieodległej przyszłości ułożenie poprawnych stosunków politycznych. Wyraźnie dystansował się od twardego kursu Francji wobec Niemiec, wywołującego - jak twierdził - gwałtowny wzrost nastrojów rewizjonistycznych. Oskarżał także Paryż o prowadzenie błędnej polityki wspierania Polski. Stosunek Masaryka do II Rzeczypospolitej cechowała wrogość, której upust dawał w poufnej korespondencji. Przykładał wielu starań, aby zdyskredytować Warszawę w oczach Ententy. Ze szczególną nienawiścią odnosił się do polskich koncepcji organizacji Europy Środkowo-Wschodniej, uważając je za sprzeczne z interesami Czechosłowacji.''

Wobec powyższego pozostaje jedynie zapytać: jak skończonym durniem trzeba być, a powiem wręcz totalną amebą umysłową, aby żądać od władz przedwojennej Polski, by ta angażowała się w odpór agresji III Rzeszy wobec kraju o tak znacznej liczebnie, i co najważniejsze dominującej w nim gospodarczo mniejszości niemieckiej, do tego gremialnie żywiącej entuzjazm dla Hitlera?! Mieliśmy stawać w obronie przed Niemcami poronionego od swego zarania tworu państwowego, prowadzącego dotąd wrogą, wymierzoną w nasze żywotne interesy i proniemiecką jeszcze politykę? Tym bardziej, gdy wśród samych Czechów nie było raczej masowej determinacji do walki, o reszcie mniejszości zamieszkujących wówczas Czechosłowację jako to słowacka, węgierska czy rusińska już nie wspominając. Polacy zaś mieli żywe wciąż i zasadne porachunki z republiką czeską w związku z zaborem przez nią Zaolzia, oraz nieprzejednanie wrogą postawą jej czołowych polityków tj. Masaryka i Benesza wobec Rzeczpospolitej, przez cały niemal okres międzywojenny. Należy powiedzieć więc otwarcie: już w momencie śmierci Masaryka w 1937 stworzona przezeń Czechosłowacja była praktycznie martwa, to państwo nie istniało stanowiąc jedynie masą upadłościową po zbankrutowanym projekcie politycznym, gdy Hitler postanowił je dobić rok później za aprobatą Francji i Anglii. Ponownie przywołam świadectwo historyka, którego przypomnę żadną miarą nie można posądzić o powiązania z PiS - Piotr M. Majewski takie oto snuje refleksje na kanwie recenzji polskiej biografii Masaryka autorstwa Janusza Gruchały:

''Masaryk opowiadał się za politycznym oswojeniem Niemców sudeckich pragnąc ich w ten sposób związać z państwem czechosłowackim, lecz jedno­cześnie nie chciał zdecydować się na zbyt daleko idące względem nich ustępstwa, takie jak np. autonomia administracyjna. Trafny jest więc, moim zdaniem wniosek Janusza Gruchały, iż poglądy Masaryka dotyczące problemu Niemców sudeckich, były mało realistyczne, gdyż nie doceniał on siły ich separatystycznych dążeń. Być może godny zaakcentowania byłby natomiast fakt, że Masaryk jako prezydent Czechosłowacji, bagatelizując znaczenie ruchów narodowych, powtórzył błąd popełniony kilkadziesiąt lat wcześniej przez kręgi rządowe Austro-Węgier. Tak jak politykom w Wiedniu nie udało się znaleźć kompromisu pomiędzy dążeniami niepodległościowymi Czechów i innych naro­dów, a integralnością terytorialną i systemem administracyjnym państwa, tak Masaryk i politycy czechosłowaccy nie znaleźli rozwiązania sprzeczności pomiędzy ruchami odśrodkowymi mniejszości narodowych żądających prawa do samostanowienia, a centralizmem i koncepcją historycznych granic Czech. Samego Masaryka obciąża zresztą nie tyle fakt, że nie znalazł on rozwiązania tego dylematu, lecz to, że wcale nie próbował go nawet szukać. W związku z tym trudno się zgodzić z poglądem Janusza Gruchały, że sukces Partii Niemców Sudeckich Konrada Henleina w wyborach 1935 roku wynikał jedynie z tego, że Masaryk nie zdecydował się na delegalizację tej partii. Moim zdaniem, przyczyna zwycięstwa tych sił politycznych, które mniej lub bardziej otwarcie występowały przeciw czechosłowackiej państwowości jako takiej, nie wynikała z doraźnego, taktycznego błędu Masaryka i jego współpracowników, lecz z fiaska całości polityki narodowościowej. Drugą koncepcją polityczną, która, zdaniem Janusza Gruchały, zajmuje centralną pozycję w poglądach i działaniach Masaryka, jest tzw. czechosłowakizm, czyli przekonanie, że istnieje jeden czechosłowacki naród, a różnice między Czechami i Słowakami wynikają wyłącznie z nierówno­miernego rozwoju świadomości narodowej jego dwu gałęzi. Autor odnajduje zalążki tego typu myśle­nia już we wczesnym etapie kariery politycznej Masaryka, w okresie gdy w latach 1872-1882 studiował on i pracował naukowo w Wiedniu. Udowadnia on również, że Masaryk pozostał wiemy kon­cepcji „czechosłowakizmu” aż do końca swej aktywności politycznej, czym przyczynił się wydatnie do powstania trudnych do przezwyciężenia napięć pomiędzy Czechami a Słowakami, które łącznie z konfliktem czesko-niemieckim doprowadziły ostatecznie do upadku państwa. [...] 

Szkoda jednak, że Janusz Gruchała nie próbuje znaleźć odpowiedzi na pytanie, z czego wyni­kało takie właśnie stanowisko Masaryka— tak względem mniejszości niemieckiej, jak i Słowaków. Zdaję sobie sprawę z faktu, że publikacja Janusza Gruchały jest sensu stricto biografią polityczną i, ze względu na swój charakter, nie może być jednocześnie rozprawą z dziedziny historii idei. Wy­daje mi się jednak, że abstrahując od ogólnych koncepcji światopoglądowych Masaryka, trudno jest zrozumieć motywy jego działania nawet w sprawach czysto politycznych. Sądzę, że w pracy Grucha­ły brakuje właśnie takiego „klucza do Masaryka”, który spinałby analizę różnych aspektów jego aktywności politycznej w pewną całość. Gdybym miał się pokusić o próbę naszkicowania takiej interpretacji, zwróciłbym uwagę na dwa elementy w myśleniu Masaryka: przekonanie o zbawczej roli postępu oraz koncepcję narodu jako wspólnoty politycznej. Pierwszy z nich jest bardzo dobrze widoczny nawet w swego rodzaju credo,jakie Masaryk przedstawia w rozmowach z Karelem Čapkiem. Postęp w technice, nauce a przede wszystkim w oświacie to — według Masaryka — uniwersalne antidotum, które sprawi, że ludzie staną się lepsi, bardziej moralni, przez co z życia społecznego zostaną stopniowo wyeliminowane konflikty — jak można przypuszczać — również te o podłożu narodowym. Przekonanie to znajdo­wało bardzo silny oddźwięk w konkretnych działaniach politycznych Masaryka. Nie przypadkowo tendencjom centralizującym Hradu (jak określa się zazwyczaj obóz polityczny skupiony wokół Masaryka, a później Beneša) towarzyszyło popieranie rozwoju szkolnictwa wśród Słowaków i mniej­szości narodowych oraz dążenie do tego, aby Czechosłowacja stała się dla nich państwem dobrobytu. Dość powiedzieć, że sytuacja Niemców sudeckich pod rządami czechosłowackimi była pod tymi względami o wiele lepsza, niż ich rodaków w Rzeszy. Np. na około 3,2 miliona czechosłowackich Niemców przypadały dwie wyższe uczelnie tech­niczne, jeden uniwersytet, podczas gdy w tym czasie w Rzeszy jedna politechnika przypadała na ok. sześć milionów obywateli. Rząd czechosłowacki dokonał również starań, aby złagodzić Niemcom su­deckim skutki wielkiego kryzysu gospodarczego. Dziś wiemy, że polityka ta odniosła wręcz odwrotny w stosunku do planowanego skutek. Studenci niemieckich szkół wyższych byli awangardą sudeckiej irredenty, a słowacka inteligencja zwróciła się przeciwko czeskiej dominacji we wspólnym państwie. Stosunkowo korzystna sytuacja materialna Niemców i Słowaków pod czeskimi rządami nie zmieniła ich antyczechosłowackiej postawy. [...]

W kształtowaniu się światopoglądu Masaryka ogromną rolę odegrały z pewnością jego osobiste doświadczenia. Pochodził on z rodziny indyferentnej narodowo (ojciec był Słowakiem a matka Niemką) i, jak stwierdza Janusz Gruchała, jego przynależność do narodu czeskiego miała charakter świadomego wyboru. Po raz drugi Masaryk określił swą narodowość tworząc koncepcję narodu czechosłowackiego. W obu przypadkach decyzja była pochodną pewnych przemyśleń, nie zaś wewnętrznego imperatywu. Należy przypuszczać, że rzutowało to na stosunek do Słowaków i mniej­szości narodowych. Masaryk za naturalne uznawał to, że Słowacy mogą bez problemów dokonać reidentyfikacji narodowej jako Czechosłowacy, zaś Niemcy sudeccy uważać się przede wszystkim za obywateli państwa czechosłowackiego, zaś dopiero w drugiej kolejności czuć się częścią innego narodu. [...] Z biografii tej wyła­nia się sugestywny obraz Masaryka jako bardzo szlachetnego osobiście człowieka, wyznającego humanistyczne ideały, będącego jednak przy tym politykiem twardym i bezwzględnym, a czasami wręcz machiavellicznym. Najciekawsza pod tym względem jest przytoczona przez autora wypowiedź Masaryka z 1926 roku, w której rozważa on (wprawdzie czysto teoretycznie) możliwość pogodzenia demokracji z dyktaturą. Być może właśnie w rozbieżności między wyznawanymi ideałami a praktyką działania szukać należy odpowiedzi na pytanie o to, co zadecydowało o politycznym sukcesie Masaryka? Dobrotliwy starszy pan o liberalnych zapatrywaniach, prowadzący błyskotliwe rozmowy intelektualne, prawdziwy „filozof na tronie” potrafił zjednywać sobie zwolenników (szcze­gólnie na Zachodzie), podczas gdy doświadczony polityk bez skrupułów zwalczał przeciwników na rodzimej scenie politycznej. [...] Omawiając pracę Janusza Gruchały chciałbym zwrócić uwagę na zamieszczoną w niej bardzo rzetelną analizę poglądów Masaryka na sprawy polskie. Autor przedstawia nie tylko obraz stosunków polsko-czechosłowackich w dwudziestoleciu międzywojennym, lecz stara się również znaleźć przy­czynę wzajemnych animozji. Jako bardzo trafną uznać należy obserwację, że nie najlepsze relacje pomiędzy Polską a Czechosłowacją nie wynikały li tylko z konfliktu o Śląsk Cieszyński, lecz były przede wszystkim rezultatem rywalizacji pomiędzy obydwoma państwami o dominującą pozycję w Europie Środkowej. Można zatem powiedzieć, że Śląsk Cieszyński pełnił rolę swego rodzaju soczewki, która skupiała wszystkie sprzeczności dzielące Polaków i Czechów: odmienne koncepcje polityki zagranicznej, różnice dotyczące polityki wewnętrznej, a być może także różne mentalności. Przyznać należy słuszność Gruchale co do tego, że odpowiedzialność za taki właśnie stan stosunków polsko-czechosłowackich spada w ogromnej mierze na polityków czeskich, w tym przede wszystkim na Masaryka. Autor przytacza szereg jego publicznych wypowiedzi, w których zajmował on otwarcie antypolskie stanowisko. Celem tych działań było przeniesienie ciężaru rewizjo­nistycznych dążeń Niemiec z południa na wschód i zaspokojenie ich kosztem Polski. Charaktery­styczny jest tu cytowany przez Gruchałę wywiad udzielony w 1930 roku brytyjskiemu dzienni­karzowi, w którym Masaryk wyraźnie poparł niemieckie żądania terytorialne względem Gdańska i Pomorza. Warto zwrócić uwagę, że podawana przez Masaryka argumentacja przeciw pol­skiemu „imperializmowi” — nieliczenie się z sytuacją etniczną inkorporowanych obszarów — była dokładnie odwrotna niż historyczno-prawne argumenty na rzecz włączenia do Czechosłowacji terenów zamieszkałych przez Niemców sudeckich. Nie chodzi o to, aby usprawiedliwiać błędy polskiej polityki zagranicznej, trzeba jednak pamiętać, że negatywny stosunek Masaryka do zbliżenia politycznego z Warszawą w niemałym stopniu wpłynął na wzrost antyczechosłowackich nastrojów wśród elit rządzących w Polsce, co okazało się przysłowiowym „gwoździem do trumny” dla Czecho­słowacji w czasie kryzysu monachijskiego.''

- to tyle jeśli idzie pokutujący do dziś gdzieniegdzie wizerunek Masaryka jako ''dobrego liberała'' i pociesznego dziadzia, nieledwie szlachetnego utopisty, któremu pokrzyżowały jego świetlane wizje polityczne wstrętne szowinizmy narodowe. Nie przeszkadzało mu to wszakże trząść z tylnego fotela czechosłowacką sceną polityczną w tandemie z czeskim nazistą Beneszem. Tak, bowiem ten był czołowym politykiem jednej z największych w owym czasie w Czechosłowacji partii Narodowo-Socjalistycznej [ w oryg. Československá strana národně socialistická ], a nie żadnych ''agriariuszy'' o których pieprzy zakłamana jak zwykle polska Wikipedia [ hasło na 100% sprokurowane przez kolejnego zboczonego polskiego czechofila ]. Za podporę ''demokratycznego'' reżimu czeskiej de facto republiki robili więc min. rodzimi naziści, sensu stricto rzecz jasna. Słowo ''reżim'' ma tu jak najbardziej sens, bo jak to było naprawdę z ''wzorcową demokracją'' w regionie przed wojną, dobrze opisuje polski historyk Tymoteusz Pawłowski, posiłkując się w tym zapewne ustaleniami czeskiego badacza Oty Konráda:

''Czechosłowacja – do dziś uchodząca za „jedyne demokratyczne państwo Europy Środkowej okresu międzywojennego” – w gruncie rzeczy nie przestrzegała zasad demokracji ani w stosunku do mniejszości narodowych, ani w życiu politycznym. Wybory do parlamentu odbywały się co kilka lat, ale nie miały one większego wpływu na scenę polityczną. Od 1920 do 1938 r. o wszystkim decydowała bowiem „pětka” – „piątka”, czasem zwana też „velká pětka” – czyli szefowie partii politycznych. Z „piątki” – z czasem zresztą liczba partii „trzymających władzę” zwiększyła się – wykluczone były partie mniejszościowe. Jednocześnie wokół urzędu prezydenta zorganizowano środowisko polityczne nieformalnie zwane „hradem”, czyli „zamkiem”. Istnienie doskonale ze sobą współdziałających „piątki” i „hradu” miało negatywny wpływ na rozwój państwa i społeczeństwa. Skoro wybory parlamentarne niczego nie zmieniały, to ci, którzy chcieli zmian – Niemcy, Słowacy, Rusini, Węgrzy – byli zmuszeni sięgnąć po środki pozakonstytucyjne. Skoro wybory parlamentarne niczego nie zmieniały, to ci, którzy byli beneficjentami systemu – przede wszystkim Czesi – pozostali bierni (niezależnie, czy rządził nimi Masaryk, Beneš, Heydrich, czy Gottwald).''

- ostatnie zdanie może nazbyt krzywdzące dla ogółu Czechów, stąd nie podpisuję się pod nim, niemniej z resztą wypada się zgodzić. Tyle co do polityki w kraju, powróćmy więc do czeskiego naziola Benesza, by przypatrzeć się jak prowadził on dyplomację ówczesnej Czechosłowacji, szczególnie wobec Polski, realizując w tym wiernie dyrektywy swego mistrza Masaryka. Podobnie jak u tamtego, napuszone liberalne frazesy utrzymane w tonie nieomal mesjanistycznego demokratyzmu, kryły brutalną walkę o swe interesy opartą na przedziwnej miksturze cynizmu i fałszywych kalkulacji geopolitycznych. Sławomir M. Nowinowski tak opisuje to w artykule traktującym o pierwszym okresie niepodległej czeskiej dyplomacji do poł. lat 20-ych zeszłego stulecia:

''Hasło Czechosłowacja zamieszczone w Encyklopedii nauk politycznych w części poświęconej polityce zagranicznej zawiera znamienny passus: „Nie było też wierniejszych wyznawców ideologii Ligi i gorliwszych działaczy na jej terenie jak przedstawiciele Czechosłowacji. Pracowali oni nie tylko na rzecz interesów bezpośrednich swego kraju, lecz także wszędzie, gdzie chodziło o ogólne interesy Ligi i sprawy z dziedzin życia międzynarodowego”. Opinie w tym duchu powtarzano przez dziesięciolecia w setkach artykułów, słowników, prac naukowych i podręczników. Autorzy ich niezmiernie rzadko jednak wychodzili poza bardzo ogólne konstatacje, pozostawiając tym samym wolne pole publicystom prześcigającym się w wyszukiwaniu określeń czechosłowackich dokonań w Genewie. E. Beneśa zaliczano raz między „anioły ”, kiedy indziej umieszczano wśród „gwiazd ” albo też pospołu z innymi „augurami” Ligi Narodów. Na tak zaszczytne miana E. Beneś pracował niestrudzenie podczas pełnienia przez 17 lat misji czechosłowackiego ministra spraw zagranicznych. Nie będąc skrępowany aktualnymi konfiguracjami w parlamencie, prowadził swoją politykę w sposób dyktatorski, realizując za jej pomocą własne koncepcje i marzenia. Preferował dyplomację personalną do tego stopnia, że politykę zagraniczną I Republiki nie sposób odczytywać inaczej niż przez pryzmat osobowości, metod pracy i systemu wartości jej kierownika. [...]

E. Beneś zdawał sobie sprawę, że los Czechosłowacji nierozerwalnie związany był z utrzymaniem status quo w Europie. Podkreślał konieczność oparcia czechosłowackiej polityki na przyjaznych związkach z Ententą. Dość swobodnie jednak interpretował nałożone na jego państwo obowiązki wynikające z traktatów pokojowych i umów bilateralnych. Możliwość swobodnego kreowania własnej polityki w środkowo-wschodniej części kontynentu wysnuwał z przekonania, że Francja, Wielka Brytania i Włochy będą zawsze broniły traktatu wersalskiego. Błędnie także konstatował niewzruszoną spoistość bloku alianckiego, przynajmniej w podstawowych sprawach. Rozdźwięki między sprzymierzonymi uważał za szansę polityki Ligi Narodów, przeciwstawiając ją koncertowi mocarstw. Wiedząc jednak, czym zakończyłoby się ostateczne rozejście dróg Wielkiej Brytanii i Francji, podjął się roli mediatora. Podczas podróży do Paryża i Londynu (12-23 lutego 1922 r.) doprowadził do spotkania Davida Lloyd George’a i Raymonda Poincaré’go. W przedstawionym projekcie kompromisu zwraca uwagę sugestia wyłączenia spod obrad Konferencji traktatów pokojowych i reparacji oraz żądanie nieuszczuplania prerogatyw Ligi Narodów. Propozycja Lloyda George’a, aby porozumienie zawrzeć w formie paktu, została przez E. Beneśa oddalona jako stwarzająca konkurencję dla paktu Ligi Narodów. Sukces nie był jednak pełny, bowiem traktat francusko-brytyjski okazał się niemożliwy do wprowadzenia, wobec niechęci Wielkiej Brytanii do podejmowania zobowiązań we wschodniej Europie. E. Beneś zabiegając o takie gwarancje twierdził, że objęcie nimi Polski jest niewykonalne i przedstawiające większe niebezpieczeństwo dla pokoju niż korzyści. Należało to do zwykłych praktyk czechosłowackiego dyplomaty, wykorzystującego każdą okazję do dystansowania się od polityki polskiej. Nie bacząc na sprzeczność z art. 10 paktu Ligi nie ukrywał obiekcji co do trwałości zarówno wschodnich, jaki zachodnich granic Rzeczypospolitej. Konferencja genueńska (10 kwietnia-19 maja 1922 r.) oznaczała dla E. Beneśa możliwość uregulowania stosunków z Rosją Sowiecką. Jeszcze w 1920 r. w obliczu jej wojny z Polską, Czechosłowacja ogłaszając 9 sierpnia neutralność złamała postanowienia art. 11 paktu. Przygotowując zaś rapprochement obiecywano sobie poważne korzyści gospodarcze, nie bacząc na osłabianie całego systemu wersalskiego. Wobec fiaska Konferencji E. Beneś wynegocjował czechosłowacko-sowiecki traktat handlowy, podpisany - aby nie stawać w jednym szeregu z Niemcami - dopiero 5 czerwca 1922 r. w Pradze. Zawierał on także deklarację neutralności w wypadku agresji ze strony państwa trzeciego. Realizując koncepcję Czechosłowacji jako pomostu między Wschodem i Zachodem, twierdził: „Bez Rosji europejska polityka i europejski pokój nie są możliwe, dlatego szukaliśmy dla polityki drogi innej: otworzyć jak najwięcej drzwi do kontaktów Rosji z Europą i Europy z Rosją”. Spekulacje na temat wznowienia dawnej Ententy w pełnym składzie i przystąpienie Związku Sowieckiego do Ligi Narodów przyjmował z zadowoleniem. [...] W okresie przedlokarneńskim Rada Ligi Narodów ani razu nie interweniowała w sprawy ochrony mniejszości narodowych w Czechosłowacji. Nie oznacza to jednak, że petycje w tej sprawie nie były Lidze przedkładane. Na skutek zabiegów dyplomacji E. Beneśa wycofywano je jednak lub umarzano w postępowaniu przygotowawczym. Aby odwrócić uwagę, zwykle wskazywano i wyolbrzymiano przy tym problemy mniejszościowe innych państw, w szczególności zaś Polski (przeciw której skierowana była irredenta ukraińska inspirowana m. in. z Pragi).''

Oczywiście jak każdy zadufany w sobie dureń, którego ego pompowali jeszcze usłużni propagandziści mianujący tę kanalię ''aniołem pokoju'', Benesz pozostał wierny swej opartej na błędnych przesłankach i przez to wrogiej Rzeczpospolitej polityce. Nowinowski zajął się jej bardziej szczegółowym opisem obejmującym okres mniej więcej przełomu lat 20/30-ych w pracy naukowej, którą tak oto podsumował historyk Andrzej M. Brzeziński:

''Z ustaleń Autora wynika, że przedstawiciele dyplomatyczni ČSR w Warszawie nie mieli dobrego rozeznania w sprawach polskich - zarówno Robert Flieder, jak i Václav Girsa, mianowany posłem w 1927 r. Girsa był często wręcz zagubiony w ocenie sytuacji politycznej w Polsce. Jego raporty przesyłane do Pragi zawierały często błędne informacje, a diagnozy na temat rozwoju wydarzeń w Polsce były mało trafne. Niekompetencja Girsy wynikała w znacznej mierze z jego nikłych kontaktów z politykami obozu piłsudczykowskiego. Poseł pozyskiwał informacje z kręgów opozycyjnych i od członków korpusu dyplomatycznego w Warszawie bądź z artykułów prasowych. Girsa rysował w raportach krytyczny obraz polskiej polityki zagranicznej i sceny politycznej. Nie ukrywał niechęci do jej kreatorów, zwłaszcza Józefa Piłsudskiego, wyrażając złośliwe opinie, niekiedy z niewybrednymi epitetami. Raporty V. Girsy pogłębiały i bez tego nieprzychylne Polsce opinie jego bezpośrednich przełożonych Eduarda Beneša, szefa czechosłowackiej dyplomacji i Kamila Krofty, kierującego Sekcją Polityczną MZV. W ich ocenie Polska, rządzona przez obóz piłsudczykowski, pogrążała się coraz bardziej w kryzysie politycznym, w kłopotach gospodarczych i społecznych oraz w konflikcie z mniejszościami narodowymi. Analogiczne opinie i komentarze wydarzeń w Polsce ukazywały się w czechosłowackiej prasie prorządowej. Zdaniem Autora raporty V. Girsy z lat 19271935 r. mogły w największym stopniu kształtować wyobrażenia szefa dyplomacji ČSR na temat stosunków wewnętrznych w Drugiej Rzeczypospolitej. „Za jego sprawą pisze Autor w umyśle Beneša ostatecznie wykrystalizował się wizerunek Polski rozdzieranej konfliktami społecznymi i narodowościowymi, gospodarczo zacofanej (de facto ł-feudalnej), rządzonej przez anachronicznego dyktatora za pomocą brutalnej policji i zdemoralizowanej armii”. Autor tłumaczy, że niechętne wobec Polski i Polaków nastawienie polityków i dyplomatów ČSR wynikało m.in. z negatywnych stereotypów, które kształtowały się przez dziesięciolecia w czasie koegzystencji Polaków, Czechów i Słowaków w monarchii habsburskiej przed wybuchem I wojny światowej. Do powstałych wówczas nad Wełtawą stereotypów „skwapliwie odwoływano się w czasach I Republiki”, a skłonność do tego „wykazywali nawet ludzie nauki sprawujący najwyższe urzędy państwowe”. Sławomir M. Nowinowski dostrzegł trafnie, że raporty zawierające oceny i opinie dyplomatów czechosłowackich o polityce zagranicznej Drugiej Rzeczypospolitej, formułowane z punktu widzenia interesów ČSR, cechowała podejrzliwość i nieufność. W Pradze posądzano Drugą Rzeczypospolitą o zamiar rozbicia Małej Ententy i popieranie rewizjonistycznych żądań Węgier. Podejrzliwie odnoszono się do relacji polsko-włoskich z uwagi na politykę Rzymu na Bałkanach godzącą w jedność Małej Ententy. Interesującym i wartościowym merytorycznie wątkiem rozprawy jest analiza i charakterystyka taktycznej gry Eduarda Beneša w relacjach z Polską. Autor wykazał, że sternik czechosłowackiej dyplomacji wzdragał się przed nawiązaniem ściślejszej współpracy politycznej z Drugą Rzeczypospolitą. Uważał, że nie leży to w interesie ČSR w obliczu zagrożenia Polski ze strony wschodniego i zachodniego sąsiada i możliwości wybuchu zbrojnego konfliktu. Wobec niemieckich i sowieckich rozmówców kreślił obraz słabego państwa polskiego. Liczył, że ostrze niemieckiego rewizjonizmu zostanie skierowane przeciwko Polsce, a nie Czechosłowacji. Nie zamierzał również popierać polskich zabiegów o nowe gwarancje bezpieczeństwa w rejonie Europy Środkowowschodniej. Spodziewał się, że zyska przez to uznanie nie tylko w Berlinie, ale również w Paryżu i Londynie. Chcąc uniknąć posądzenia o złą wolę w unormowaniu relacji z Polską godził się jedynie na współpracę w stosunkowo mniej ważnych sprawach. Charakterystyczne natomiast, że publicznie, m.in. z trybuny parlamentarnej, występował wielokrotnie jako rzecznik pogłębiania dobrosąsiedzkich stosunków z Polską. Autor doszedł do wniosku, że gra taktyczna i kalkulacje Beneša wobec Drugiej Rzeczypospolitej zaczęły zawodzić w 1931 r. Rozpoczęło się wtedy umacnianie pozycji Polski w Europie Środkowowschodniej. W Pradze z niezadowoleniem przyjęto désintéressement Warszawy wobec projektu unii celnej Republiki Weimarskiej z Austrią. Podobnie odebrano w MZV zawarcie przez Polskę traktatu gwarancyjnego z Rumunią w 1931 r. i paktu o nieagresji ze Związkiem Sowieckim w 1932 r. Oceniano, że objęcie przez Józefa Becka funkcji ministra spraw zagranicznych znacznie uaktywni polską dyplomację.''

- trudno stąd dziwić się wściekłości Benesza, gdy tak pogardzana przezeń Polska i osobliwie Piłsudski, niespodziewanie odwinęli mu się już całkiem, rozpieprzając w drzazgi jego podłą strategię dyplomatyczną serią czysto taktycznych porozumień ze Stalinem, a następnie Hitlerem:

''Po podpisaniu 26 1 1934 r. polsko-niemieckiej deklaracji o niestosowaniu przemocy Benes, nie ukrywając swego niezadowolenia, wypowiedział się wobec posła brytyjskiego w Pradze Josepha Addisona w sposób jawnie wrogi na temat Polski. Twierdził, że „Polska jak wie każdy, kto studiował jej historię, była zawsze do niczego". Zdaniem Benesa, Polakom „niewątpliwie się wydaje, że byli bardzo chytrzy, kiedy okazali się nieprawdopodobnie głupi". Benes utrzymywał, iż w przeszłości „sąsiedzi Polski słusznie doszli do wniosku, że Polska jest zawadą" oraz pocieszył się, że historia się powtórzy „i Polskę spotka los, na jaki zasłużyła".''

- cytat za przypisem nr. 17 zawartym w transkrypcji odpowiedzi na ankietę ws. polityki wobec Czech, udzieloną przez  Kazimierza Papée sprawującego w kluczowym okresie od grudnia 1936 r. do połowy marca 1939 r. funkcję posła nadzwyczajnego i ministra pełnomocnego przy rządzie czechosłowackim. Osobę więc jak mało która kompetentną do wypowiadania się na ten temat - polecam lekturę, bowiem stanowi ona wyśmienite zaoranie właściwie wszystkich bredni o rzekomo ''straconym sojuszu'' Polski z Czechosłowacją, i jakoby głównie z naszej, a konkretnie Becka winy. Przyswoił ten dokument rodzimemu obiegowi naukowemu znakomity polski badacz stosunków polsko-czeskich, zmarły niestety niedawno Marek Kazimierz Kamiński. Tak oto podsumował on światopogląd Benesa na kanwie pracy traktującej o tegoż stosunku do mniejszości niemieckiej, autorstwa pomienionego już tu parokrotnie ''antyPiSowskiego historyka'' Piotra M. Majewskiego:

''Uważam, że Autor dobrze uczynił, zwracając uwagę na fakt, iż Masaryk i Benes próbowali pomagać sobie w rządzeniu, posługując się spreparowaną na ten użytek ideologią. „Zgodnie z nią pisze Majewski Czesi dzięki rewolucji husyckiej jako pierwszy naród europejski weszli na drogę wolności jednostki, torując drogę takim zjawiskom, jak Oświecenie, wielka rewolucja francuska i będący ich dziedzictwem nowoczesny indywidualizm". Ta przesłanka prowadziła do konkluzji, „być Czechem znaczyło być demokratą, iść z duchem postępu". Jeszcze jeden cytat zasługuje na przytoczenie in extenso: „W myśleniu Masaryka charakterystyczny był przy tym jeszcze jeden element: tak definiowana teoretycznie przynależność narodowa wcale nie musiała iść w parze z rzeczywistą świadomością ogółu społeczeństwa, gdyż naród mógł, jego zdaniem, po prostu nie uzmysławiać sobie tego, do czego w istocie dąży, lub mógł być owładnięty fałszywą świadomością. Innymi słowy, Czesi byli demokratami i spadkobiercami rewolucyjnych idei husytyzmu nawet, jeżeli przytłaczająca większość z nich nie podzielała takiego światopoglądu. Logiczną konsekwencją tej teorii była możliwość arbitralnego decydowania przez »świadomych« o tym, kto jest, a kto nie jest »Czechem«, z czego zresztą Masaryk bez większych skrupułów korzystał". Dodam, że w analogiczny sposób postępował Benes. Masaryk stworzył więc teorię uznającą Czechów za „naród wybrany demokracji i postępu" po to, aby uzyskać odpowiednie narzędzie pozwalające indoktrynować polityków zachodnich w pożądanym dla państwa czechosłowackiego kierunku.''

- kluczowy fragment dowodnie okazujący, że tak pojmowana ''czeskość'' była niczym innym jak rodzajem politycznej gnozy, narzędziem miękkiej policyjnej tyranii w rękach oligarchii ''wybranych'', tyle że tym razem nie w ostrej nazistowskiej czy marksistowskiej, lecz łagodniejszej ''liberalno-husyckiej'' postaci. Do czasu wszakże brutalnych czystek etnicznych w powojennych Czechach, aczkolwiek w przeciwieństwie do Kamińskiego nie boleję nad losem zarzynanych wówczas Niemców sudeckich, choć przyznać należy uczciwie, iż terror okupacyjny nigdy nie przybrał na terenie Protektoratu takiej skali i równie okrutnych form, jak to miało miejsce w Polsce. Nie usprawiedliwiałoby to stąd aż tego stopnia brutalności z jaką przeprowadzano na ''szkopach'' czeski odwet, tzw. Odsun, kolaboracja zaś była zjawiskiem dość rozpowszechnionym o czym pisałem w tekście diagnozującym antypolską w istocie ''czechozę''. Wygląda więc, jakby Czesi przesadnym okrucieństwem wobec swych niedoszłych ''aryjskich panów'', odreagowywali nieczyste mocno pod tym względem sumienie. Sam Majewski kreśląc drogę jaką Benesz odbył od młodzieńczej nieomal apostazji narodowej, po wściekły szowinizm wszakże o prosowieckim nastawieniu, przyznaje poniekąd, że była to ze strony czeskiego polityka właściwie zemsta na Niemcach, za zdruzgotanie swym odrzuceniem jego i Masaryka ''modelu wielonarodowego państwa obywatelskiego'', który zwyczajnie zbankrutował w czechosłowackich warunkach. Bo też i od początku był on poroniony, ale ponieważ konfrontacja z tym faktem wymagałaby od czeskiego przywódcy zakwestionowania właściwie całego swego i ''mistrza'' dorobku ideowego, porzucenie jawnie masońskich rojeń o ''liberalnym'' tudzież ''postępowym husytyzmie'', więc oczywiście jak każdy tchórz wybrał łatwiejsze rozwiązanie odreagowania na pokonanych już ''aryjczykach'' własnej głupoty i naiwności, którą dotąd wobec nich grzeszył.  Jak opisuje to Majewski:

''W 1943 r. Benes ostatecznie zerwał współpracę z sudeckimi socjaldemokratami i uzyskał wstępną aprobatę wielkich mocarstw dla wysiedlenia Niemców. Operację uważał za tak istotną dla czechosłowackiej racji stanu, że nie wahał się zapłacić za zgodę na nią Stalinowi faktycznym uznaniem sowieckiej hegemonii. Po wizycie w Moskwie, w grudniu 1943 r., uległ zresztą fascynacji ideą słowiańskiej jedności, która należąc do politycznego dziedzictwa czeskiej narodowej demokracji stanowiła całkowite zaprzeczenie jego wcześniejszych poglądów. Benes widział teraz w Czechosłowacji narodowe państwo Czechów, w którym Niemcy nie tylko pozbawieni zostaną statusu narodu państwowego, ale albo ulegną asymilacji, albo wyłączeni zostaną poza nawias politycznej wspólnoty. Nawet jeżeli nadal przewidywał cesję części Pogranicza i pozostawienie w Republice jakiegoś ułamka niemieckiej mniejszości, czynił tak wyłącznie ze względów praktycznych, zdając sobie sprawę z kłopotliwości wysiedlenia ponad 3 mln osób. W ten sposób Benes porzucił swą wcześniejszą wizję państwa obywatelskiego, silnie zakorzenioną w liberalnej filozofii politycznej Masaryka i odpowiadającą jego własnym poglądom, ukształtowanym pod wpływem socjalistów jeszcze przed I wojną światową. Zastąpił ją koncepcją państwa narodowego, pozbawionego mniejszości, którą konsekwentnie głosił w ostatnich latach wojny i którą udało się wcielić w życie w decydującej mierze dzięki jego wysiłkom.''

- bynajmniej, o ile przypomnimy sobie arbitralne prawo do decydowania kto jest a kto nie ma prawa zwać się Czechem, jakie przyznał sobie wraz ze swym ''mistrzem'' [ lożowym? ] Masarykiem i tajemnym kręgiem samozwańczych ''neohusytów''. Zwyczajnie zmienił formę uprawianej polityki na otwarcie już nazistowską, i to za cenę kolaboracji z komunistami przypomnijmy, co tak podsumowuje w przywołanym wyżej tekście Marek K. Kamiński:

''Dobrze, że Majewskiemu udało się znaleźć w Archiwum Instytutu Tomasa Garrigue Masaryka zapis rozmowy brytyjskiego premiera Winstona Churchilla z Benesem z 3 kwietnia 1943 r. Brytyjski przywódca oświadczył wówczas, że „zaraz po wojnie poleje się dużo krwi". „U Was [w Czechosłowacji przyp. M. K. K.] i gdzie indziej mówił premier wybitych zostanie wielu Niemców" i dodawał, że „inaczej nie da się tego zrobić i ja się na to zgadzam". Churchill zakończył swój wywód stwierdzeniem, „po paru miesiącach powiemy: »Teraz dosyć« i wtedy zaczniemy pokojową współpracę i sądzenie winnych, którzy nie zostali zlikwidowani". Podzielam pogląd Autora, że „Benes nie mógł doprawdy liczyć na bardziej dobitną aprobatę swych planów". Toteż podczas narady z wojskowymi współpracownikami 2 sierpnia 1943 r. czechosłowacki prezydent otwarcie stwierdzał, że „chodzi o to, abyśmy od samego początku trzymali pewnie w rękach kilka istotnych punktów, na niemieckim obszarze", akcentując, „musimy je [te punkty przyp. M. K. K.] zająć i będzie trzeba wprowadzić terror, aby uciekło jak najwięcej Niemców". „W kwestii transferu chcę kontynuował Benes aby spontaniczne wysiedlanie [tzn. wypędzenie przy użyciu wojskowych środków przymusu przyp. M. K. K.] prowadzone było także z punktu widzenia socjalnego", tzn. „zostawilibyśmy robotników i rolników, natomiast pozbylibyśmy się klasy średniej, burżuazji i kapitalistów". Zdaniem prezydenta,trzeba połączyć rewolucję narodową z rewolucją społeczną". Powołana w ramach Czechosłowackiego Sztabu Generalnego Tajna Grupa Studyjna postulowała w lipcu 1943 r. w jednym z proponowanych wariantów wysiedleń, aby w ciągu pierwszego tygodnia po zajęciu obszarów przygranicznych wygnać 2 mln 846 tys. Niemców, 649 tys. Węgrów i 78 tys. Polaków[!!!], a w następnym tygodniu dalsze 281 tys. Niemców. Każda osoba mogłaby zabrać ze sobą tyle bagażu, ile zdołałaby unieść i musiałaby pokonać o własnych siłach około 60-75 km. W innym memorandum przygotowanym w marcu 1944 r. przez czechosłowackich wojskowych zakładano, że w początkowym „okresie przemocy i terroru bez oficjalnej urzędowej kontroli, a tym samym i odpowiedzialności ze strony czynników rządowych" zostaną wypędzeni przede wszystkim ci Niemcy, których trudno będzie się pozbyć później, a więc jak pisze Majewski „osoby niewinne, posiadające obywatelstwo przedmonachijskiej Republiki i nie obciążone jakąkolwiek kolaboracją z nazistowskim reżimem". Dopiero później za oficjalną zgodą aliantów zostaliby przesiedleni funkcjonariusze aparatu hitlerowskiego. Ostatecznie w wyniku tzw. dzikiego odsunu, trwającego od wyzwolenia Czech i Moraw spod okupacji hitlerowskiej do zakończenia 2 sierpnia 1945 r. obrad konferencji przywódców wielkich mocarstw w Poczdamie wypędzono z Czechosłowacji co najmniej 660 tys. tzw. Niemców sudeckich. Później od 26 stycznia 1946 r. do połowy listopada 1946 r. władze czechosłowackie przeprowadziły zgodnie z decyzjami poczdamskimi zorganizowane wysiedlenia, które objęły dalsze 2 mln 256 tys. Niemców. Wcześniej Benes wydał 21 czerwca 1945 r. dekret o przyspieszonej konfiskacie ziemi posiadanej przez Niemców, 2 sierpnia dekret o pozbawieniu ich czechosłowackiego obywatelstwa, a następnie 25 października o konfiskacie reszty ich majątku.'' 

Tyle o skończonym bydlaku Beneszu, stręczonym nam przez porażonych ''czechozą'' rodzimych historyków na omalże ''ofiarę sanacyjnej polityki'', z uporem godnym doprawdy lepszej sprawy. Z Hitlerem otwarcie nie wyszło, więc może numer ''na Czecha'' się uda - nie z nami te brunery:). Podsumowując ten wątek: Masaryk był podobnie jak jego przydupas Benesz opętańcem ideologicznym i politycznym fantastą, zaś utworzona przez nich międzywojenna Czechosłowacja za fasadą ''wzorcowej demokracji'' w regionie, kryła rządy mafijnej oligarchii masońskiej, hołdującej jakimś ''husyckim'' wolnomyślicielskim zabobonom. Żywym wśród czeskich elit do dziś skądinąd, ale o tym jeszcze za moment. Bowiem wypada domknąć jeszcze klamrą jaką motyw pospólnej kolaboracji frakcji niemieckiej i czeskiej wśród miejscowych miłośników obcego buta, tudzież utopeńca. Otóż istniała onegdaj postać, raczej posiedzieć, która łączy obie te służalcze postawy, a jest nią Józef Kożdoń, przywódca przedwojennych ''ślązakowców'' [ nie mylić ze Ślązakami! ], splamiony kolaboracją tak z Czechami jak i Niemcami: 

''...wyjaśniał Grzegorz Wnętrzak rzucając też nieco światła na pytanie, dlaczego ślązakowcy popierali Czechosłowację. – Przede wszystkim z tego powodu, że uważali państwo czechosłowackie za zachodnie, kulturowo zbliżone do świata germańskiego. Tak naprawdę ślązakowcy, Kożdoń, Czechami gardzili, ale woleli ich, niż Polaków. Polacy to dla nich była dzicz. Wprost mówili: prymitywni Polacy ze wschodu, Kongresowiacy, prymitywni Galicjanie. Potrafili wyciągnąć konkretne dane liczbowe, które to udowadniały. W gazecie ślązakowskiej pisano, że analfabetyzm w Galicji jest 5 razy wyższy, niż na Śląsku i oczywiście przypisywano to Polakom, że są bardziej prymitywni, są na niższym poziomie kulturowym i my, Ślązacy, stracimy na tym, jeżeli się przyłączymy. Ta argumentacja trafiała. Oczywiście nie wszędzie i nie w każdych warunkach – wyjaśniał Grzegorz Wnętrzak cytując dokumenty komisarza okręgowego ze Skoczowa, który w 1919 roku pisał odnośnie Skoczowa i okolic „Ludność Skoczowa ma sympatie zdecydowanie proczechosłowackie, do tych ludzi nie przemawiają argumenty ideowe, patriotyczne, oni się Polakami nie czują, więc musi się im dać przekonanie, że w Polsce będzie im materialnie lepiej”.

 
''Po upadku monarchii austro-węgierskiej w 1918 r. kożdoniowcy, dla których niepodzielność Śląska Cieszyńskiego była priorytetem, skłaniali się ku koncepcji powołania samodzielnej republiki, wspólne z pruskim, czyli Górnym Śląskiem pod mandatem Ligi Narodów. Jednak idea ta spaliła na panewce, stąd zwrot w stronę Pragi. – Opcja czechosłowacka to był plan B – zaznaczył Wnętrzak. Kożdoń był przeciwnikiem przeprowadzenia plebiscytu jedynie na terenach powiatu cieszyńskiego i frysztackiego – za czym optowała Warszawa – bo w ten sposób doszłoby, jego zdaniem, do podzielenia „małej ojczyzny”. Przekonał zatem Czechów, by głosowanie odbyło się w całym regionie, od Ostrawicy po Białą, rachując przy tym pragmatycznie, że te kilkanaście procent mówiącej po polsku ludności, która nie identyfikuje się z państwem polskim, a wręcz jest do niego wrogo nastawiona, mogłoby przesądzić o włączeniu całości cieszyńskiego Śląska do Republiki Czechosłowackiej. W przedplebiscytowej propagandzie ślązakowcy koncentrowali się na fakcie, że Rzeczpospolita nie jest państwem stabilnym – trwała wojna, bolszewicy podchodzili pod Warszawę. Że nie jest też państwem tolerancyjnym, co zważywszy na siłę poparcia partii przez ewangelików również miało niebagatelne znaczenie. – Ślązakowcy wierzyli do końca, że Czechosłowacja będzie miała cały region aż po Bielsko – stwierdził Wnętrzak. Tak się jednak nie stało, bo nie było plebiscytu granicę wytyczyli zachodni dyplomaci, a Kożdoń – którego rodzinna ziemia, wraz z wiernym elektoratem, znalazła się w Polsce – osiedlił się w Czeskim Cieszynie, gdzie przez piętnaście lat, do 1938 roku piastował funkcję burmistrza.

Jedno z pytań podczas dyskusji brzmiało, czy lider Śląskiej Partii Ludowej nie wykorzystywał i nie podsycał aby w swojej działalności „kompleksu śląskiego”, tego, że miejscowa ludność jest słaba, sama z siebie nic nie znacząca, a jedynym niekwestionowanym i niedościgłym wzorem i przewodnikiem mają być dla niej Niemcy. – Kożdoń zdawał sobie sprawę, że Ślązacy są nieprzygotowani, żeby być samodzielnym narodem – odrzekł Wnętrzak. – Nigdy też nie powiedział, że istnieje naród śląski. On twierdził po prostu, że „nie damy sobie rady sami, więc musimy mieć tego przewodnika”.''
 
 
''Identycznie wyglądała sytuacja z drugim ewentualnym przywódcą irredenty na Górnym Śląsku - Józefem Kożdoniem. Inicjatywę wykorzystania grupy „ślązakowców”, optującej w okresie międzywojennym za rozwiązaniem separatystycznym na Górnym Śląsku, podjął latem 1939 roku Kurt Witt, znany jako autor głośnej książki Die Teschener Frage wydanej w 1935 roku w Berlinie. Wówczas coraz wyraźniejsze były już sympatie „ślązakowców” do zaangażowania się jednak po jednej ze stron konfliktu narodowościowego, mianowicie wsparcia starań niemieckich zajęcia Zaolzia wraz z Sudetami. Wkroczenie na ten obszar wojsk polskich w 1938 roku przyjęli więc z głębokim rozczarowaniem. [...] Na terenie Górnego Śląska należy wskazać na jeszcze jedną znaczącą propozycję kolaboracjonistyczną tym razem związaną ze Ślą­skiem Cieszyńskim. Dotyczyło to najpierw wykorzystania zwolenników separatystycznego ugrupowania Kożdonia w planach dywersji na terenie Śląska Cieszyńskiego, a po zajęciu Górnego Śląska we wrześniu wciągnięcia ich do współpracy z nazizmem. [...] We wrześniu 1939 roku wielu zwolenników Kożdonia triumfalnie witało wkraczających Niemców i uczestniczyło w tworzeniu administracji niemieckiej. Jednak i na Śląsku Cieszyńskim odsuwali ich na bok Niemcy z Rzeszy. Sam Kożdoń nie akceptował zresztą polityki rasowej i terroru, czemu przed wojną dawał wyraz w organie prasowym Śląskiej Partii Ludowej - „Nasz Lud”, a to nie mogło budzić do niego sympatii ze strony władz niemieckich.''

- powyższe cytaty z pracy Ryszarda Kaczmarka o Górnym Śląsku podczas II wojny światowej, ze stron odpowiednio str. 38 i 376. I by ostawić kropkę nad i - krótkie info z biogramu na wiki Kożdonia, tym razem wyglądające na wiarygodne:

''We wrześniu 1943 z okazji 70. urodzin Kożdonia, za aprobatą Adolfa Hitlera (wymaganą w warunkach wojennych) urządzono huczną uroczystość, w czasie której nadano mu tytuł honorowego obywatela Cieszyna "za zasługi dla niemczyzny". Tutejszy kreisleiter NSDAP Pannenborg w swym przemówieniu uznał go za "wzór niemieckiego bojownika", a cieszyński starosta Kruger pochwalił za doskonałą znajomość miejscowych stosunków.''
 
Z powyższego widać, że ''ślązakowcy'' - których podkreślam jeszcze raz nie należy mylić ze Ślązakami samymi - uosabiają polskość nie wierzącą w swój samodzielny byt, stąd rojącą o potrzebie obcego ''führera''. W tym wypadku z Zachodu, ale gdy trzeba wypnie jak te Niemki po wojnie usłużnie dupę i przed władczą knagą z tak pogardzanego niby przez się Wschodu, bez problemu. Należycie więc jako obmierzłego cwela potraktował wojewoda Grażyński Kożdonia, gdy ten przymilnie chciał wręczyć mu klucze do miasta jako włodarz Cieszyna z czeskiego nadania, po ODZYSKANIU przez Polskę Zaolzia. I to jest właśnie sedno poruszanej tu sprawy - owszem, opcja czechosłowacka to plan B germanofilów, boć przecie Czesi to tacy zgermanizowani Słowianie, wykastrowani mentalnie i nade wszystko politycznie przez Niemców [ czyli tacy jakimi chce nas widzieć opcja zwąca się obecnie z ''europejska'' ]. Dlatego ''od zawsze'' tak drażniły mnie polskie stereotypy na temat Czechów, zarówno te pozytywne jak i negatywne, gdyż pospołu są one ślepe na tragizm czeskiej historii. Nigdy nie pojmowałem tego paternalistycznego, lekceważącego stosunku rodaków do tej nacji, i to nawet kiedy pozornie ją wielbią a w istocie upatrują w niej jedynie jowialnych, popijających se tylko pyfko kretynów, lub drobnych cwaniaczków co najwyżej. Tymczasem dla mnie Czech kojarzy się raczej z tym gangsterem na wózku, którego motyw przewija się w rapowych klipach i filmach o murzyńskich bandytach z getta. Ciężkim skurwielem, który trząsł onegdaj całą dzielnią, wszyscy drżeli tam przed tym psychopatą aż do czasu, gdy natrafił na mocniejszego od siebie wirachę co przetrącił mu kręgosłup. Odtąd jedyne co mu pozostało to pokątna dilerka i tyle jego co wciągnie czasem lub zapali, skoro już mu nawet nie staje - i to jest właśnie ta sławetna ''czeska jowialność'', którą tak podziwiają Polacy. Wielbią w niej swoją potrzebę abdykacji z historii, czyli schowania się we własnym tyłku - o tyle przyznajmy uzasadnioną, iż dzieje nas nie rozpieszczały oględnie zowiąc. Niemniej żywiący ją rodacy zdają się zapominać, że chowanie głowy w piasek oznacza przybranie wypiętej pozycji, aż proszącej się przeto o wydymanie... Konkretnie zaś zowiąc przypomnę, żeśmy w tzw. późnym średniowieczu mieli tu pod bokiem prawdziwy czeski ''taliban'' podczas husyckiej rewolucji, której towarzyszyły wszystkie najgorsze ekscesy jakie zwykle są udziałem tego typu wydarzeń historycznych. Czesi wówczas aż nadto dowodnie okazywali przyrodzony im fanatyzm religijny i polityczny, siejąc terror niemal w połowie ówczesnej Europy. Nie kojarzymy ich takimi, gdyż Habsburgowie dosłownie złamali im kark, naporem niemczyzny spychając  na wiele stuleci do statusu kolonizowanej ludności we własnym kraju. Dlatego nie dziwota w sumie, że i dziś czepiają się swej husyckiej przeszłości, gdy miano Czecha brzmiało nie tylko dumnie ale i groźnie, tyle że już w zlaicyzowanej mocno wersji. Sęk w tym, iż jest to pułapka, bo jak niby budować tożsamość narodową na tym co Czechów właśnie nieodwołalnie wtedy poróżniło, staczając w piekło wojny domowej z wszystkimi towarzyszącymi jej zazwyczaj okrucieństwami? Nie czas i miejsce w tym i tak ponad miarę rozbudowanym wpisie referować dzieje husyckiej rewolty, zachęcam stąd do poznawania ich na własną rękę, byle nie poprzestając znowu na popularnych stereotypach robiących z Husa i jego bandy fanatycznych wyznawców niewiniątek.

Czeska perfidia - bo tak należałoby o tym mówić, gdyż w języku tej nacji ''chytrý'' znaczy ''mądry'' - uwidacznia się nie tylko w opisanej już tu polityce, ale i tak podziwianej onegdaj nad Wisłą kulturze, kompletnie bez zrozumienia jej istotnego sensu. Polaczkowate głupki, bo na miano Polaka oni nie zasługują, nabierają się na pozornie sielską formę czeskich filmów czy powieści, tymczasem kryje ona ziejącą pod spodem otchłań, rozkiełznaną ''dzikość życia'' z jej krwią i flakami w jakich tak lubują tarzać się Germanie, ale i Ruscy z ich ''czornuchą''. Tyle że to co oni czynią jawnie, Czech zwykle ubiera w błahe, głupawe bywa nawet historyjki, stąd płynące dla nich lekceważenie lub upatrywanie w nich li tylko ''lekkiej'' rozrywki. Hrabal i jego fikcyjna całkiem postać egzystująca w popularnym niegdyś obiegu literackim dobrym tego przykładem - tylko skończony idiota wierzyć będzie, iż gość faktycznie zginął wypadając ze szpitalnego okna, bo chciał nakarmić gołąbki [ ach, jakie to ''czechofilskie''! ]. Tymczasem wszystko na to wskazuje, że popełnił z premedytacją samobójstwo i nie powinno to wcale dziwić, o ile tylko z należytym zrozumieniem podejdzie się do jego podszytej czarną rozpaczą prozy [ tyle że to z czym Hłasko obnosił się wręcz aż do groteski, tu było głęboko skryte a przez to tym bardziej dojmujące ]. Czeski smutek, melancholia zbankrutowanego historycznie narodu - o tym właściwie chciałem tylko napisać z początku, ale niestety zgłębiając temat nie mogłem przejść obojętnie nad popełnianymi przez czołowych polityków tej nacji przeniewierstwami. Tym bardziej gdy tak wielu rodaków kierowanych niepojętymi dla mnie motywami, robi jeszcze z podleców omalże tragicznych bohaterów szekspirowskiego dramatu, kiedy Benesz był tylko ciężkim idiotą i frajerem, ogranym tak przez Niemców co i Sowietów. Inspiracją wpierw dla niniejszego wpisu nie było wcale czechofilskie pieprzenie polskich historyków, lecz wysłuchany niedawno znakomity doprawdy podcast z Mariuszem Suroszem, polskim autorem żyjącym od przeszło dekady w Pradze. Zachęcam gorąco jak ta patelnia za oknem do wysłuchania go, bowiem zaorywa on kompletnie popularne niestety w Polsce przesądy na temat Czech, pozytywne jak i nie. Surosz zwraca uwagę jak cynicznie na tejże ignorancji żerują w kraju różne polityczne męty np. stręcząc nam frazesy jak to wspaniale rzekomo mają się ''prawa kobiet'' u naszych południowych ''światłych'' sąsiadów, bo dozwalają im oni skrobać się do woli. Wszakże nie wspomną przy tym, iż jeśli idzie o różnice płac między płciami, stosunek ten jest o wiele bardziej niekorzystny na rzecz kobiet właśnie tam, niż w ''ciemnej'' jakoby pod tym względem Polsce, a podobnych przekłamań można by tu wymienić multum. Zresztą przywołuje świadectwo jednego z polskich znajomych, który dobitnie a trzeźwo stwierdził, iż nie ma bodaj lepszego sposobu na wyzbycie się ''czechofilii'' jak pomieszkanie nieco w samych Czechach. Co nie znaczy, iż nie mamy im czego zazdrościć: owszem, lepszej zdecydowanie jakości usług publicznych, służby zdrowia, opieki społecznej, transportu publicznego czy kolei, których nie dali sobie rozpieprzyć jak my ludziom Baal-cerowicza. Z punktu widzenia przeciętnego Czecha państwo działa, choć na górze trawi je potężna korupcja i być może to tłumaczy aferę z Turowem. Rozmowę z Suroszem z tubowego kanału ''Podróż bez paszportu'', warto by zadedykować jako sole trzeźwiące Krzysztofowi Rakowi, entuzjazmującemu się niedawno na twitterku jak to Czesi niby postawili się dopiero co Rosjanom, toż samo Otokełowi w jego Pitu Pitu. Tymczasem polski autor znający czeskie stosunki z autopsji zwraca uwagę, iż rozdmuchana do nie wiem jakich rozmiarów przez nasze media demonstracja przed rosyjską ambasadą, to był zaledwie rachityczny piknik z niewielką grupką ludzi. A srogie jakoby sankcje czeskiego rządu wobec rosyjskich firm wyglądają tak, że wyłączono jedną zaledwie z przetargu na budowę nowej elektrowni atomowej w kraju, ale bez przeszkód może w nim nadal brać dwadzieścia parę innych, z których kilka to filie rzekomo zablokowanej:). Podobnie moskiewscy dyplomaci dostali  prawie dwa miesiące czasu na spokojne opuszczenie kraju, takie to więc ich ''wydalenie''. Domniemywam stąd, czy aby całej aferki z ''sankcjami'' wobec Rosji znane z perfidii czeskie władze nie rozpętały celowo, aby odsunąć tym podejrzenia co do współsprawstwa w dywersji wymierzonej w polskie bezpieczeństwo energetyczne, a polska opinia  publiczna dała się ograć pogardzanym ''pepikom'' jak ostatnie leszcze, ale to tylko taka moja ''teoryjka spiskowa''. Tak więc z całym szacunkiem panie Targalski, lecz myli się pan - wygląda na to, iż Czesi jednak nie potrafią postawić się Rosji, ni zaryzykować swych interesów łączących ich z Moskwą, więc w ewentualnym starciu z Kremlem tradycyjnie nie mamy co na nich liczyć.

Skorośmy zaczęli od rzekomego ''udziału Rzeczpospolitej w rozbiorze Czechosłowacji'', wypada na koniec napomknąć chociaż jak się rzeczy miały naprawdę - otóż to Czesi dokonali zaboru Zaolzia, Polska zaś w '38 jedynie je ODZYSKAŁA. W sytuacji, gdy mocarstwa zachodnie przystały i tak na rozpad tego kraju, stanie z bronią u nogi i pozwolenie Hitlerowi na zajęcie wcześniej czy później Śląska Cieszyńskiego, byłoby właśnie realną z nim współpracą. Zanim pocznie się bredzić o rzekomej ''kolaboracji'' II RP z III Rzeszą, wpierw należy skonfrontować się z czeskim ciosem w plecy, jaki młodej państwowości polskiej zadał Masaryk, z którego to rozkazu dokonano inwazji, łamiącej wcześniejsze umowy zawarte z władzami Rzeczpospolitej. To Czesi byli agresorami w 1919 roku, i to oni popełnili zbrodnie wojenne na polskiej ludności Zaolzia - owszem, mowa o czeskich zbrodniach wojennych, których skala wprawdzie była bez porównania mniejsza od niemieckich czy ukraińskich, o bolszewickich rzeziach już nie wspomniawszy, niemniej. Kto wie jednak, czy represje nie przyjęłyby znacznie większych  rozmiarów i brutalniejszej postaci, gdyby nie heroiczny bój pod Skoczowem, gdzie w nierównej walce siły polskiej samoobrony zdołały odeprzeć znacznie liczniejsze jednostki regularnej czechosłowackiej armii. Praga tłumiąc za pomocą wojska irredentę ''swoich'' Niemców jeszcze pod koniec 1918 roku dowiodła, że zdolna jest do przeprowadzenia bezwzględnej pacyfikacji wszelkich ruchów mniejszości etnicznych ku samostanowieniu na uznawanym za własny terenie. Jak zwykle opacznie zupełnie pojmowane są u nas słowa Hrabala, że ''Czesi to śmiejące się bestie'', tymczasem opisana tu podstępna działalność Masaryka z Beneszem stanowi świetną ilustrację tezy, iż modelowy Czech za maską pociesznego durnia skrywa oblicze wrednej husyckiej kanalii. I to nawet jeśli pierwszy z pomienionych był Czechem jedynie ''wyobrażonym''... Dlatego sławetny czeski humor to dowcip człowieka plującego ci złośliwie do zupy akurat, kiedy sięgasz łyżką w talerz. Jedynym stąd sensownym wyjściem w takiej sytuacji jest wsadzić śmieszkowi tąż łyżkę w oko - co właśnie uczyniła Rzeczpospolita w '38 r., biorąc słuszny odwet i cóż z tego, że ''z Hitlerem''? Dziwnie jakoś nie słychać głosu oburzenia ''wolnego świata'', że Rosja uprawia dziś oficjalny kult zbrodniarza Stalina, jaki dokonał wespół z III Rzeszą rozbioru Polski. Podobnie i z powodu, że w obecnym Izraelu za bohaterów ''walki z faszyzmem'' uchodzą tacy jak Kriwoszein, który odbierał wtedy wspólną paradę równości zwycięstwa z hitlerowskim gen. Guderianem - ano tak... I z kim to wespół ten cudowny ''demokratyczny'' Zachód pokonał III Rzeszę jak nie innym ludobójczym reżimem ZSRR, któremu przez to wybaczono wspólne dile z fuhrerem? Jakim więc prawem takie cyniczne, zakłamane bydlę jak Churchill śmiało wyzywać przedwojenną Polskę od ''hien'' za należne ODZYSKANIE Zaolzia, zdradziecko wydartego nam przez Czechów korzystających na naszej słabości?! I co mają w głowach durnie lub cynicy jak Ziemkiewicz, którzy na miejscu po tamtym bezmyślnie powtarzają te brednie? Niechże wreszcie nasi niedorealiści zdecydują się, ''w polityce liczą się tylko interesy'' jak sami głoszą i bezwzględne dążenie do ich realizacji, czy też nadal mamy kierować się moralnymi frazesami biorąc je serio jak ostatnie leszcze? A, zapomniałbym - przecie wedle nich to demiurg Beck popchnął nieskalany Zachód ku wojnie, bo najwidoczniej II RP była w ich wizji potężnym Imperium Lechickim, przed którym drżeli wielcy tego świata, musieli przeto ugiąć się pod mocarnym dyktatem Warszawy:))).

Szydzę, ale tak naprawdę nie jest mi do śmiechu obserwując rozbezczelnienie miejscowych germano- i czechofilów, podobnie zresztą jak ruso- czy judeo-, wszyscy oni bowiem zachowują się tak, jakby nie wiedzieli, że przyszło im żyć w kraju zmuszonym do nieustannej walki o byt we wrogim mu otoczeniu i to nie tylko potężnych niegdyś imperiów a i dziś groźnych potęg, ale również pomniejszych jadowitych żmij takich jak opisywana tu przedwojenna Czechosłowacja. Liczyć stąd na jakąś pomoc z ich strony czy trwałe sojusze, a już co nie daj narażać za nie karku to objaw straceńczej wprost głupoty a nie żadnego ''realizmu''! Abyśmy się tylko zrozumieli - powyższe wynika jedynie z chłodnej kalkulacji, takich czy innych odczuć nie ma co do tego mieszać, dlatego do Czechów mam stosunek taki sam jak i do Rosjan, z którymi zresztą jak widać zwykle im po drodze: nie przepadam ale i nie gardzę ni lekceważę. Owszem, chętnie napiję się piwa i zagryzę utopeńcem albo ruskim pierożkiem, obaczę film lub przeczytam książkę, z uznaniem nawet wyrażę się o lepszej od rodzimej organizacji albo myśleniu strategicznym - ale przenigdy nie zapominam przy tym o dzielącej nas nieodwołalnie odmienności żywotnych interesów i nade wszystko historycznych doświadczeń. Nie przeczy to bynajmniej doraźnej współpracy, jaka miała przecież miejsce między przedwojenną Rzeczpospolitą a wrogą jej ówczesną Czechosłowacją, na gruncie groźnego dla obu międzynarodowego uznania praw mniejszości etnicznych. Co nie przeszkadzało wszakże Pradze w owym czasie wspierać ukraińskich terrorystów przeciwko nam, przyznam iż nie mam pojęcia na ile zasadne są oskarżenia, że i ówczesne polskie służby robiły to samo ze słowackimi, ale nawet jeśli w tym świetle jawi się to jako uzasadniony odwet i kontrdywersja, na zasadzie: ''wy nam ukraińskimi faszystami bruździcie, to my wam słowackimi'', więc z czym macie problem niedorealiści?! Dobra, czas kończyć wreszcie te zdaję sobie sprawę ponad miarę rozciągnięte dywagacje, ale naprawdę i tak potraktowałem rzecz skrótowo np. nie wspominając niemal nic o konflikcie czesko-słowackim, który w bodaj równym stopniu przyczynił się, że przedwojenna ''Czechosłowacja'' była taką jedynie z nazwy i przeto od początku poronionym tworem państwowym, prawdziwym tym razem ''bękartem traktatu wersalskiego''. O czeskiej bucie i paternalistycznym stosunku do Słowaków, ledwo maskującym pogardę traktowaniu jako słowiańskich ''ubogich krewnych'', oraz nieliczeniu się z ich aspiracjami politycznymi i ekonomicznymi można by gadać jeszcze długo, ale naprawdę wystarczy już to com przytoczył na temat ''czechosłowackiego'' etnicznego kotła i to aż nadto. Podobnie osobnego potraktowania wymagałoby omówienie wzajemnych relacji Czechosłowacji i USA w owym czasie - dość powiedzieć, że Masaryk był zapoznał Amerykankę i nie tyle pojął ją co ''wyszedł za żonę'', przyjmując jako drugie jej nazwisko Garrigue jako zapewne rasowy ''feminista'' tfu! Na uwagę zasługuje tu swoisty kult polityczny jakim Masaryk cieszył się nie tylko w swym kraju, ale i za oceanem - w interesującym tekście traktującym o imidżu międzywojennej Czechosłowacji w Stanach, Hanna Marczewska-Zagdańska wspomina znamienny dopisek jaki poczynił Roosevelt po śmierci Masaryka w depeszy kondolencyjnej, nadając mu tam dumne miano ''liberatora'' czyli ''oswobodziciela'', co stanowiło precedens w dotychczasowej praktyce dyplomatycznej Waszyngtonu. Ciekawe co na to rzekliby Polacy na Zaolziu zniewoleni i sterroryzowani z rozkazu tego ''wyzwoliciela'', ale rzecz jasna ich opinia nie miała żadnego znaczenia dla władz już wtedy antlantyckiego hegemona. Zaślepienie to tyczyło zresztą także amerykańskiej opinii publicznej, pomieniona historyk przywołuje na dowód popularny w owym czasie za oceanem periodyk Literary Digest, na łamach którego kreślono nieomal hagiograficzny obraz Masaryka jako ''wielkiego męża stanu, zręcznego dyplomaty, skutecznego polityka, szanowanego i mądrego obywatela kierującego demokratycznym państwem w sposób praworządny z poszanowaniem zasad konstytucyjnych''. Za ''schwarccharakter'' dla tego ''świeckiego świętego'' robił zaś dla amerykańskich redaktorów a jakże Piłsudski, postrzegany przez nich może nie na równi z Hitlerem czy Atatürkiem, ale jako ''żołnierz lubiący porządek i dyscyplinę tak na polu bitwy, jak i w parlamencie'', stąd rządzący w pośredni sposób między jednako źle pojmowanymi przez Jankesów ''dyktaturą a demokracją''. Wątpliwą zasługą amerykańskich massmediów jest też utrwalenie żywych do dziś wśród opinii publicznej bredni o rzekomo ''jedynej środkowoeuropejskiej demokracji'', i tym podobnych kłamstw jak to wykazaliśmy. Niemniej warto odnotować, iż towarzyszyła temu żywa fascynacja Czechów wszystkim co w owym czasie napływało do nich zza oceanu, nie tylko muzyką, kinem czy sportem ale i motoryzacją, w stopniu jak bodaj żadnym innym kraju tej części Europy z Polską włącznie. 

Myliłby się niestety, kto sądzi naiwnie iż podobne zakłamane hagiografie Masaryka to już przeszłość - owszem i dziś mamy nawet w naszym kraju o zgrozo ślepych wyznawców, zachwalających nam tę antypolską świnię. Dowodem choćby kuriozalna książka popełniona przez Marka Bankowicza, zawierająca mdlący aż od lukru obraz prawdziwego ''kata Zaolzia'', jakim w istocie był Masaryk. Ocieka ona od peanów na cześć jego konceptu ''uniwersalistycznej demokracji'' traktowanej przez autora serio, a nie jako cyniczna zagrywka maskująca brutalną politykę, czemu faktycznie służyła jak to okazano na przykładzie dyplomacji jego przydupasa Benesza. Na kartach tej pracy Masaryk jawi się jako dobrotliwy ''tatíček'', czyli ''ojczulek narodu'', arcyhumanista i nieomal ''król-filozof'', ba - pojawiają się i to już na wstępie porównania tej kreatury z Waszyngtonem, a nawet samym Platonem! Oligarchiczny reżim jakim w rzeczywistości była ''wzorcowa demokracja'' przedwojennej Czechosłowacji, Bankowicz przedstawia jako matrycę ustrojową ''sytuacji na pozór paradoksalnej, jeśli wziąć za punkt odniesienia zasady demokracji parlamentarnej'', przyznając przy tym, że stanowiła ona ''pozakonstytucyjną platformę służącą do rozstrzygania kwestii spornych i uzgadniania wspólnej linii politycznej''. Jakież gładkie określenie sitwy politycznej, którą w istocie była omawiana wyżej ''piątka'' przywódców, rządząca autorytarnie wraz z prezydenckim ''hradem'' za fasadą ''jedynej w regionie demokracji'' - oto typowe dla Czechów zakłamanie, obrzydliwe połączenie cynizmu władzy z niepomiernym napuszeniem prawoczłowieczej frazeologii, jaka temu towarzyszy. W sumie to nawet moglibyśmy brać z nich wzór, patrząc jak łatwo dają się tym syfem duraczyć nie tylko tacy przeciętni czechofile jak Bankowicz, ale nawet tuzy ''światowej demokracji'' co przed chwilą okazano - gdyby nie to, że wprawiony w rzeczonym oszustwie Benesz skończył jak ostatni frajer, ograny ordynarnie tak przez Hitlera co i Stalina, Roosevelta i Churchilla zresztą także. Niemniej strasznie irytuje mnie takie branie pozorów za rzeczywistość, typowe niestety dla porażonych ''czechozą'', uznanych wydawałoby się badaczy nie wyłączając. Owszem, sam mógłbym podpisać się pod wieloma zawartymi w niniejszej pracy uwagami Masaryka np. jego odrazą dla faktycznie ''tytanicznego'' charakteru marksizmu i systematu Hegla z którego tamten się wywodzi. Jak się jednak miały humanitarne frazesy ''tatíčka'' narodu czechosłowackiego, skądinąd całkowicie przezeń sztucznie wykoncypowanego co miało swe tragiczne konsekwencje, o ''oddolnej'' spontanicznej nieledwie demokracji, do praktyki ustanowionego przezeń centralistycznego reżimu, jakiego ofiarą padli min. Polacy z Zaolzia? Za wizerunkiem dobrotliwego dziadka krył się parszywy sukinsyn, potrafiący gdy trzeba bezwzględnie niszczyć swych przeciwników - trudno o to wprawdzie mieć pretensje do polityka, który z definicji musi być nade wszystko skuteczny, niemniej pewna doza hipokryzji i manipulacji niezbędna dla sprawowania władzy, przekroczyła tu wszelką miarę wywołując u mnie uzasadniony odruch wymiotny. O ileż uczciwszy był w tym Piłsudski przyznajmy, też nie święty pod tym względem i to bardzo oględnie zowiąc, ale przynajmniej otwarcie wykładał kogo chce bić po gębie, a nie jak Masaryk tylko w tajnej korespondencji dyplomatycznej z Beneszem, gdzie nawoływał do ''lania po mordzie Polaków'' samemu zgrywając publicznie świętoszka i arcydemokratę. Widać po tym zasadniczą różnicę między Czechami preferującymi chytre, przewrotne formy polityki jak przystało na naród ze złamanym kręgosłupem historycznym, a Polakami przedkładającymi nad to otwartą konfrontację, przynajmniej w wypadku tych co nimi jeszcze pozostali. W każdym razie propagandowe filoczeskie badziewy jak ten popełniony przez p. Bankowicza, dowodzą jedynie potrzeby jakiejś merytorycznej kontry, com postarał się uczynić żywię nadzieję udatnie.

A żeby już naprawdę zamknąć temat, przywołam na finał sam początek obszernego studium czeskiej agresji na Zaolzie, autorstwa pomienionego już tu historyka Marka Kazimierza Kamińskiego. Zachęcam do lektury całości kilkudziesięciostronicowego opracowania, gdzie badacz skrupulatnie wylicza liczne przeniewierstwa strony czeskiej, jakich dopuściła się podczas tego konfliktu. Owszem, na tym polega stety czy nie skuteczna praktyka władzy, by wyzyskać wszelkie słabości u konkurenta dążąc do jego pokonania. Tyle że w takim razie skoro ''humaniści'' Masaryk z Beneszem zachowali się wtedy jak typowe hieny polityczne korzystające z okazji, iż byt świeżo odzyskanej niepodległości Polski dosłownie wisiał w owym czasie na włosku, trudno mieć pretensję i do niej z kolei, że postąpiła podobnie z Czechami, gdy z niegdysiejszych agresorów sami stali się ofiarami, do tego ratując właściwie z pożaru co się tylko da. Jak to szło? - ''w polityce nie ma sentymentów'' i pora to sobie wreszcie zakodować, a nie wiecznie odurzać pseudomoralistycznymi frazesami, mentorsko przy tym pouczając innych rzekomym ''realizmem''. Oddajmy głos historykowi:

''Na samym początku istnienia Rzeczypospolitej Polskiej i Republiki Czechosłowackiej doszło do nie sprowokowanego przez stronę polską konfliktu terytorialnego między obu państwami. Podjęta w styczniu 1919 r. decyzja inwazji wojsk czeskich na Śląsk Cieszyński, zapadła na posiedzeniu rządu czechosłowackiego z udziałem prezydenta Tomasa Garigue Masaryka, inicjatora doprowadzenia do zbrojnego starcia. Władze republiki zupełnie zignorowały fakt istnienia lokalnego porozumienia z 5 listopada 1918 r. pomiędzy miejscowymi radami narodowymi polską i czeską, które dokonały podziału Śląska Cieszyńskiego na zasadzie etnograficznej. Przyczyny stanowiska centralnych władz czechosłowackich były bardzo prozaiczne. Sprowadzały się do chęci zawładnięcia bogactwami naturalnymi tej ziemi, tzn. zasobami wysokokosującego węgla w zagłębiu karwińskim, przemysłem metalurgicznym z hutą w Trzyńcu oraz linią kolejową koszycko-bogumińską, przecinającą Śląsk Cieszyński po przekątnej i łączącą ziemie czeskie ze Słowacją. Atak jednostek czeskich na Śląsk Cieszyński nastąpił 23 stycznia 1919 r. Bitwa pod Skoczowem, która przesądziła o zahamowaniu natarcia czeskiego, trwała od 28 do 30 stycznia. Wojska czeskie nie zdołały przełamać polskiej obrony, a ich impet załamał się. Wieczorem 30 stycznia doszło do zawieszania broni na linii frontu biegnącego na zachód od Wisły. Formalną umowę o zawieszeniu broni podpisali 3 lutego 1919 r. dowódcy walczących ze sobą sił polskich i czeskich: płk Franciszek Ksawery Latinik i ppłk Josef Śnejdarek. Stwierdzano w niej, że wojska obu stron pozostaną na stanowiskach zajmowanych 31 stycznia. Agresor nie osiągnął celu maksymalnego, jakim miało być opanowanie całego Śląska Cieszyńskiego po rzekę Białkę. Zanim 23 stycznia 1919 r. wojska czeskie dokonały inwazji na Śląsk Cieszyński, dziewięć dni wcześniej, 18 stycznia, rozpoczęła w Paryżu swoje obrady konferencja pokojowa z udziałem 27 państw. Główną rolę w podejmowaniu decyzji o kluczowym znaczeniu dla porządku międzynarodowego mieli odegrać najwyżsi przedstawiciele Francji, Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych i Włoch. Dla kontaktów z nimi strona polska wyznaczyła swoich delegatów pełnomocnych w osobach Romana Dmowskiego i Ignacego Paderewskiego sprawującego od 16 stycznia funkcję premiera i ministra spraw zagranicznych. Państwo czechosłowackie w tym samym charakterze reprezentowali w Paryżu premier Karel Kramâr oraz minister spraw zagranicznych Edvard Benes. Zadaniem przedstawicieli obu stron pozostających w konflikcie było wpłynięcie przy użyciu odpowiedniej argumentacji na stanowisko wielkich mocarstw w duchu korzystnym dla swego państwa. Pozornie w bardziej sprzyjającej sytuacji znaleźli się reprezentanci Polski, gdyż dla żadnego bezstronnego obserwatora nie mogło ulegać wątpliwości,odpowiedzialność za zaistniały stan rzeczy spadała wyłącznie na władze Czechosłowacji. Wkrótce jednak okazało się, że przywódcy Ententy niekoniecznie i nie zawsze musieli dawać posłuch dla racji wysuwanych przez stronę będącą przedmiotem agresji, a także potrafili zorientować się, które z przedkładanych im argumentów prawdziwe, a które fałszywe. Niemniej jednak atak czeski wywołał w Paryżu niepokój i skłonił mocarstwa do zajęcia się sprawą.'' 
 
- aczkolwiek warto niniejsze uzupełnić krytycznymi uwagami wielokrotnie już tu cytowanego badacza czeskiej historii najnowszej Sławomira M. Nowinowskiego, że wbrew temu co utrzymywał Kamiński, motywy czeskiej napaści nie ograniczały sie jedynie do ''prozaicznych''. Owszem, stały za nimi głębsze racje w mniemaniu przywódców dopiero co powstałej Czechosłowacji, a rzekłbym wręcz ich urojenia wyższościowe:
 
''Po przeczytaniu monografii trudno oprzeć się wrażeniu, że dla Marka K. Kamińskiego konflikt polsko-cze­ski to przede wszystkim spór terytorialny. Istniejąca pomiędzy Pragą a Warszawą rywalizacja o prymat w Europie Środkowo-Wschodniej, a więc de facto o jej kształt polityczny, interesuje autora w znacznie mniejszym stopniu niż zabiegi służb dyplomatycznych obydwu krajów, mające na celu uzyskanie optymalnego z ich punktu widzenia rozwiązania kwestii cieszyńskiej, spiskiej i orawskiej. W rezultacie czytelnik otrzymuje wprawdzie wyczerpującą informację o taktyce prowadzonych przez strony negocjacji, lecz nie towarzyszy temu równie potężny ładunek wiedzy o motywach opisanych działań. Czy zatem można oczekiwać, że na fundamentalne wręcz pytanie: dlaczego przywódcom ÈSR tak mało, a w pewnych momentach w ogóle nie zależało na osiągnięciu z II Rze­czypospolitą consensusu zdoła udzielić przekonywującej odpowiedzi? Silniejsze osadzenie konfliktu polsko-cze­skiego w realiach międzynarodowych niewątpliwie uczyniłoby to zadanie łatwiejszym. Pożądane byłoby także wyjaśnienie, że podjęcie przez władze w Pradze działań zmierzających do podporządkowania sobie Śląska Cieszyńskiego nie wynikało jedynie z pobudek gospodarczych, lecz stanowiło natural­ną konsekwencję przyjęcia przez nie koncepcji „granic historycznych”. Dopuszczenie do terytorialnych koncesji na rzecz Polski (nawet na całkowicie pozbawionych atutów ekonomicznych terenach Spisza i Orawy) przed podpisaniem traktatów pokojowych z Niemcami, Austrią i Węgrami stwarzało niebezpieczeństwo zakwestiono­wania przez mocarstwa samej zasady integralności ziem Korony Świętego Wacława, stanowiącej podstawę przynależności do I Republiki prowincji o mieszanej strukturze etnicznej.''
 
I kto tu w takim razie jest ''megalomanem narodowym''? Bo wychodzi na to, że te rzekomo tak ''pragmatyczne'' i ''wyluzowane'' jakoby w porównaniu z nami ''pepiki''...
 
ps. 
 
Zdaję sobie sprawę, że to wygląda jakbym nie mógł zakończyć, ale poniewczasie dopiero przyszła mi do głowy kluczowa śmiem twierdzić w świetle przytoczonych faktów refleksja, która idealnie nada się na konkluzję wywodów. Otóż całe to oskarżanie Becka i II RP o rzekome współsprawstwo wraz z III Rzeszą w ''rozbiorze Czechosłowacji'' pomija jeden, za to fundamentalny konkret: że w '38 argumenty Hitlera mogły jeszcze jawić się jako zasadne. Wiarygodnie nadal prezentował się jako ''zbieracz ziem niemieckich'' i jako taki właśnie był traktowany przez Zachód, a miał na poparcie tego całkiem solidne dowody, jak widać z przytoczonych na wstępie informacji. Jakiekolwiek porównania z sytuacją przedwojennej Polski nie mają tu sensu: mniejszość niemiecka wtedy u nas w kraju to był niewielki, paroprocentowy zaledwie odsetek ludności. W dodatku dość mocno podzielony, i np. łódzcy ''lodzermensche'' a zwłaszcza ''ostdojcze'' z Wołynia, gdzie żyły w owym czasie spore skupiska niemieckich chłopów, stanowili niemal osobny gatunek człowieka wobec najbardziej podatnych na szowinistyczną propagandę społeczności na zachodnich kresach II RP. Ostatni napakowani okcydentalnymi przesądami, traktowali swych ziomków z drugiego krańca kraju jako niemal ''dzicz ze Wschodu'', a to ci właśnie rośli w siłę najbardziej przed wybuchem wojny, wskutek dużego wśród nich przyrostu naturalnego [ kto wie stąd, czy gdyby nie nastąpił ''zazjatyzowani Germanie'' rychło nie zdominowaliby w przedwojennej Polsce post-pruskie złogi:) ]. Problem narodowościowy owszem mieliśmy, ale z dużymi mniejszościami ukraińską i białoruską [oraz Żydami, ale to osobny temat], tyle że powtórzę jeszcze raz - trzeba wiele złej woli i nade wszystko ignorancji historycznej, albo ideologicznego zaślepienia by upatrywać reprezentanta interesów tychże nacji w sowieckich republikach. Żadna z nich nie zasługiwała na miano suwerennego rzeczywiście państwa, które władne byłoby przez to wysuwać wobec II RP zasadne roszczenia terytorialne. Dlatego Polska mogła w owym czasie spokojnie przystąpić do ODZYSKANIA Zaolzia, bez obawy o ustanowienie groźnego dla niej samej precedensu.
 
Co innego w '39 już po zajęciu Czechosłowacji przez III Rzeszę - to dopiero był faktycznie moment przełomowy, obnażający cyniczną grę Hitlera, którego Zachód traktował dotąd jako zwykłego, wielkoniemieckiego nacjonalistę. Tymczasem choć bazował on rzeczywiście na tym, jego plany sięgały znacznie dalej. Bowiem Hitler był globalistą i paneuropeistą, dążąc do zbrojnej integracji kontynentu pod panowaniem wielkoniemieckiej Rzeszy. To dlatego w walkę po jego stronie zaangażowali się także wcale liczni ochotnicy z innych europejskich krajów, by wymienić Belga Leona Degrelle'a z prawicowego ruchu ''Christus Rex'', ale i nie brakło lewicowców pokroju jednego z czołowych działaczy francuskiej partii komunistycznej Jacquesa Doriota, który dosłużył się wysokich stopni w Waffen SS. Oczywiście takowa integracja oznaczałaby zmiażdżenie Rzeczpospolitej, i gdyby Beck faktycznie doń przystąpił można by mówić o jego zdradzie, a nade wszystko monstrualnej głupocie ówczesnego szefa naszej dyplomacji. Nic takiego jednak nie miało miejsca, być może dlatego iż przeczuwał on, że Polska stanowi w istocie eurazjatycką zadrę na ciele Europy, więc aby przetrwać zwyczajnie musi zwalczać jakiekolwiek projekty zjednoczenia kontynentu, bo stanowią one dla niej śmiertelne wprost zagrożenie. I stąd taka wobec niej nienawiść ze strony ślepych wyznawców Okcydentu, szczególnie tych z prowincji  i pełnych przez to kompleksów jak opisani tu Masaryk z Beneszem. W każdym razie jeśli Beck ''zdradził'' doprowadzając w '38 do słusznego jak najbardziej ODZYSKANIA Zaolzia, to w takim razie to samo należy zarzucić ówczesnym mocarstwom Zachodu, nie tylko europejskim ale i amerykańskiej potędze już wówczas zza oceanu, jak ''sojuszniczemu'' niby dla Czechosłowacji w owym czasie ZSRR. Ten ostatni wbrew kłamliwej a utrzymującej się do dziś propagandzie, nie pomógłby Pradze nawet gdyby władze II RP dobrowolnie przystałyby na 17 września już rok wcześniej, tj. ''pokojowy przemarsz'' krasnoarmiejców przez jej ziemie wschodnie. Tak opisuje rzecz całą historyk Jerzy Kozeński, w artykule omawiającym min. pracę pomienionej wyżej Hanny Marczewskiej-Zagdańskiej:
 
''...rozważania Autorki o niemożności udzielenia pomocy Czechosłowacji zagrożonej przez Niemcy są przekonujące, bo Hitler działał szybko i zręcznie, miał doskonałe rozeznanie sytuacji, że po zajęciu Austrii i pozyskaniu Włoch Zachód wojny nie zaryzykuje. A tym bardziej Związek Sowiecki — choćby ze względu na odległość od zagrożonej Pragi, a i literę układu z 1935 r ., że najpierw wystąpi Francja, co przecież nie było realne. [...] Sprawa mogła rozstrzygnąć się tylko na szczeblu najwyższym. I tak też się stało pod okiem ambasadorów USA w Paryżu i Berlinie oraz ich attaches wojskowych, ślących nieustannie zatroskane raporty do Waszyngtonu o ''pokojowych zamiarach'' Berlina. Oficjalnie stanowiska wobec kryzysu Waszyngton wówczas nie zajął. Cóż z tego, że prasa amerykańska krytycznie oceniała ustępstwa Chamberlaina po Berchtesgaden, skoro w kołach dyplomatycznych ''panowało zrozumienie'' dla pokojowych działań Francji i W. Brytanii, w szczytowym zaś okresie kryzysu i ambasador Kennedy w Londynie i Wilson w Berlinie poparli politykę appeasementu. Również prezydent Roosevelt nie wyszedł poza apele o potrzebie poszukiwania ''pokoju oraz konstruktywnego i sprawiedliwego porozumienia''. O żadnych sankcjach grożących Niemcom za złamanie pokoju nie było mowy. Wyniki konferencji monachijskiej przyjęto więc i w Waszyngtonie z ulgą. Dopiero po zajęciu przez Niemcy reszty ziem czeskich w marcu 1939 r. nastąpiła w St. Zjednoczonych zmiana poglądu na konferencję monachijską. Wtedy ułatwiono byłemu prezydentowi okupowanej Czechosłowacji akcję dyplomatyczną, której wynikiem stała się z czasem teoria o ciągłości republiki.''

Dlatego Lech Kaczyński popełnił fatalny błąd, równy niemal ''pomyłce jedwabieńskiej'' swej prezydentury, posuwając się do otwartego nazwania odzyskania Zaolzia przez Polskę w '38 ''grzechem'' i ''błędem'', polegającym jakoby na ''naruszeniu integralności Czechosłowacji''. Przykro to rzec, ale wygląda iż jego także poraził ostry atak ''czechozy'', tym bardziej daremny i pusty to gest, że sami Czesi go olali mając przyznajmy zdrowe wyczucie historycznych proporcji:

''Czeska opinia publiczna przeprosin nie odnotowała, bo o smutnym incydencie z 1938 r po prostu nie wie. Czesi wprawdzie namiętnie debatują o narodowych traumach, ale za takowe uważają np. zdradę Zachodu w Monachium, atak Hitlera, przewrót komunistyczny w 1948 czy dramat roku 1968. O konfliktach z Polską nie wspomina się prawie wcale. A jeśli już, to bez rozdzierania szat, bo Czesi dobrze wiedzą, że rola Polski w likwidowaniu Czechosłowacji i dławieniu Praskiej Wiosny była niemal tak samo żałośnie nieznacząca. Natomiast z jakichś nieznanych powodów po polskiej stronie temat w kółko wraca, co rusz jakiś publicysta albo i polityk proponuje, żeby raz i ostatecznie przeprosić. W końcu Lech Kaczyński to zrobił - a tu się okazuje, że Czesi nie podziwiają naszej moralnej odwagi i po prostu tego nie widzą.''