piątek, 29 stycznia 2021

Ameryka Bidena to spełnienie marzeń Hitlera.

...bowiem oznacza ona triumf zasady rasowej za oceanem i ogólnie polityki opartej o kategorie biologiczne jak płeć czy ciągoty seksualne. Przyznaję sam dałem nabrać się na lewacki  sztafaż ideologiczny i porównania z ZSRR w wydaniu 2.0, ale choć nawiązania do komunizmu nie są bezpodstawne, lecz jeśli już raczej maoistowskich Chin czasu ''rewolucji [anty]kulturalnej'', jednak analogia z hitleryzmem jest bardziej na miejscu. Celowo nie wymieniłem III Rzeszy, bowiem mamy tu do czynienia z totalitarną polityką, wszakże już bez totalitarnego państwa, które na obecnym etapie jak się okazuje jest zbędne do jej realizacji. Refleksje takowe nasunęły mi się podczas lektury tekstu politycznej filozof [ bo przecie nie ''filozofki''! ] Ágnes Heller, pomieszczonym w numerze pisma ''Kronos'' sprzed prawie siedmiu lat już będzie. W artykule tym, z którego na prawie cytatu przywołam zaraz obszerne fragmenty, roztrząsającym kwestię w jakiej mierze ''biopolityka zmieniła pojęcie samej polityczności?'' autorka, węgierska Żydówka z pochodzenia co istotne w  tym kontekście, wprost oskarża amerykańskie ruchy tożsamościowe oparte o kategorie rasy, płci czy panseksualizmu w typie LGBT, o realizację hitlerowskiej w istocie doktryny. Co ważne, bezlitosna ta krytyka prowadzona jest z pozycji socjaldemokratycznych, umiarkowanie lewicowych stąd nie sposób posądzić jej o jakiekolwiek ''reakcyjne'' konotacje - aczkolwiek nie mam złudzeń iż postmodernistyczna neokomuna może napiętnować tezy Heller jako wyraz ''homofobicznego judeocentryzmu'' dajmy na to. Przenikliwie rozpoznała ona swym żydowskim umysłem [ określenie takowe jest w pełni uprawnione dla ruchów rozpatrujących wszystko przez pryzmat rasy, płci czy seksu ], iż sam projekt upolitycznienia ludzkiej biologii jest absurdalny i niezwykle szkodliwy, bowiem niszczy podstawy zaangażowania obywatelskiego w sferę publiczną. Heller przypomina, że pojęcie polityczności ufundowane zostało na negacji porządku przyrody, gdzie ''człowiek człowiekowi wilkiem'', reminiscencje tego widoczne są choćby w Hobbesowskim ''stanie natury'' w którym ludzka jednostka pędzić miała ''życie samotne, biedne, bez Słońca, zwierzęce i krótkie'', ochronę przed tym zaś stanowił w zamierzeniu filozofa postulowany przezeń państwowy Lewiatan. Nawet Rousseau bredzący o ''dobrym dzikusie'' mówił wręcz o podwójnej denaturalizacji jako warunku ''umowy społecznej'' którą głosił, tak więc wszyscy bodaj klasycy europejskiej myśli od starożytnych Greków i Rzymian począwszy, aż po nowożytnych myślicieli zgodni byli w tym, iż ''polityka zaczyna się tam, gdzie więzy biologiczne przestają mieć znaczenie'', jak stwierdza dobitnie badaczka. Polityczność rozumiana jako praca cywilizacji oznaczała ujarzmienie naszej zwierzęcej natury, ujęcie jej w karby instytucji społecznych i państwowych, oraz normy obyczaju i praw rządzących daną społecznością. Dlatego obecne upolitycznienie kategorii biologicznych powoduje wtórnie re-naturalizację a mówiąc wprost bestializację polityki, zrobaczywienie wręcz czyniąc ją tym samym domeną działalności post-ludzkich gnid jak Marta Lempart, czy wyzbytych kręgosłupa moralnego ameb pokroju Jarosława Gówina. W istnej kloace jaką stała się wskutek tego sfera publiczna pomieniona w ''stan natury'', świetnie prosperują wszelkie jamochłony i pasożyty przyssane do funduszy państwowych jak i prywatnych synekur, by wymienić ''jenota'' Tarczyńskiego czy doliniarza Nitrasa, wciągających je niczym ''białe węgorze''. Modernistyczna tyrania większości zastąpiona zostaje tu ponowoczesną tyranią mniejszości, wszakże mechanizm biowładzy pozostaje jak widać ten sam, tym bardziej perfidny, iż zakamuflowany w swe ''zniesienie''. Tradycyjna polityczność zakładała pewien uniwersalizm, powszechność postulowanych przez nią zasad i kierowanie się przynajmniej w teorii ''dobrem wspólnym''. Natomiast omawiana tu biopolityka zaprowadza na jej miejsce iście totalitarny dyktat różnicy i separatyzmu rasowego, płciowego etc., choć zarazem traktując wszelkie partykularne tożsamości jako ''konstrukty społeczno-kulturowe'' prowadzi paradoksalnie do ich ujednolicenia, wyzuwając programowo ze swoistej, przynależnej im dotąd treści. Wszakże już nie poprzez narzucany z zewnątrz ''opresyjny system'' państwa, Kościoła, rodziny, produkcji wielkoprzemysłowej wymagającej społecznej dyscypliny itd., lecz nicestwiąc od środka poniekąd, metodami kulturowej intoksykacji za pomocą gromkich haseł ''emancypacji'' i uznania - omawiałem jak to działa na przykładzie bolszewickiej polityki ''korienizacji'', więc nie będę się powtarzał.

O czym już autorka nie wspomina, a należy na tym blogu przypomnieć po raz wtóry, iż jednym z ideologów obecnej ''nowej lewicy'' jest zdeklarowany naziol, wybitny skądinąd filozof i przez to właśnie groźny szkodnik, Martin Heidegger. Wprawdzie epizod czynnego zaangażowania myśliciela po stronie III Rzeszy trwał zaledwie niecały rok, wszakże rezygnacja z funkcji publicznych jakiej dokonał po tym czasie nie była motywowana bynajmniej deziluzją co do programu NSDAP, lecz wyrazem protestu wobec ''zdrady'' nazistowskich ideałów przez fuhrera w opinii niewczesnego rektora fryburskiej uczelni. Jako związany ideowo z ''frakcją rewolucyjną'' Ernsta Röhma nie mógł przeboleć jego mordu wskutek czystki ''nocy długich noży'' z rozkazu Hitlera, okazał się on nazbyt ''drobnomieszczański'' jak na gust radykalnego myśliciela, niemniej do końca wojny pozostał gorliwym zwolennikiem nazistowskiej doktryny, i nigdy nie rozliczył się z tym rzetelnie. W każdym razie to od niego czołowi ideolodzy ''nowej lewicy'' jak powołujący się nań otwarcie Michel Foucault, zaczerpnęli koncept totalnego zakwestionowania całej niemal dotychczasowej europejskiej tradycji intelektualnej, w imię powrotu do mitycznych źródeł myślenia i pierwocin naszej cywilizacji. On również jest odpowiedzialny za tonący w programowym bełkocie język współczesnej parafilozofii, wprawdzie to Hegel bodaj zaczął, lecz u Heideggera pojęcia ostatecznie tracą swój referencyjny charakter, przestają się odnosić do Bytu w imię niemożliwego uchwycenia procesualnej ''prawdy Bycia'', czyli stawania się samej egzystencji. W efekcie słowa oderwane od swych desygnatów w świecie rzeczywistym nie wyrażają już niczego poza ''nicościującą się nicością'', mowa celowo staje się mętna gadając samą siebie, zaś lektura dzieł ''ciemnego myśliciela'' przypomina udrękę błądzenia w mrocznym lesie po zarastających ścieżkach, z nielicznymi prześwitami stanowiącymi ślepe drogowskazy. Wreszcie rewolucyjne wprost projekty Heideggera ''reformy'' a tak naprawdę zniszczenia uniwersytetu, z czasu jego krótkiego na szczęście rektoratu, antycypują kontrkulturowe ekscesy goszystów paryskiego maja '68, bez wielkiej przesady rzec można, iż dopiero Frakcja Czerwonej Armii czy uliczni zadymiarze pokroju Joschki Fischera zrealizowali większość ze stawianych przezeń postulatów. Tak więc opisując terrorystyczną działalność ruchów w typie Black Lives Matter czy LGBT, jak i ''wściekłych wagin'' szalejących właśnie znowu na ulicach polskich miast, należałoby mówić nie tyle o marksizmie co raczej ''nazizmie kulturowym''. Powtarzana ślepo po amerykańskich neokoszerwatystach kalka językowa ''marksizmu kulturowego'' jest mocno myląca, bowiem nawet jeśli mamy tu do czynienia z takowym, to srogo złajdaczonym na postmodernistyczną modłę z nietzscheanizmem, freudyzmem i heideggeryzmem właśnie, do tego stopnia iż będąc talmudycznie precyzyjnym trzeba by określać zwolenników tejże doktryny mianem ''neomarksistów-postheideggerystów''. To samo tyczy niesławnej ideologii LGBT czy gender, które wprawdzie rzeczywiście nie istnieją jako ściśle doprecyzowany na modernistyczną modłę zestaw poglądów, natomiast owszem są typowo ponowoczesną hybrydą ideologiczną, posiadającą programowo ''otwarty'' czyt. mętny i niedookreślony charakter, pozwalający im przeto znaczyć niemal wszystko i nic zarazem - a mówiąc wprost są jak gówno, które przylepi się do wszystkiego.

Nie przeczy temu neobolszewicki sztafaż w jakim rzecz się odbywa, o ile uwzględnimy nawiązania do maoistowskiego prędzej niż sowieckiego modelu komunizmu, bowiem rewolucyjna praktyka w warunkach krajów kolonialnych Azji i Afryki musiała z konieczności przybrać formę ''walki ras'', trudno przecież tam było wówczas o wielkoprzemysłowy proletariat. Dlatego sam Przewodniczący Miao otwarcie głosił, iż ''walka narodowa jest w ostatecznym rachunku walką klasową'', zaś stop komunizmu z nacjonalizmem i rasizmem wręcz, do dziś stanowi wyróżnik ''ruchów trzecioświatowych'' z których maoizm jest największym, lecz wcale niejedynym by wymienić choćby kurdyjską Rożawę. Insza inszość, że diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach, bo to nie kto inny jak Stalin idąc w tym zresztą wiernie za Leninem, dostrzegli rewolucyjny potencjał w ''atyimperialistycznych'' siłach o ''reakcyjnej'' proweniencji, w typie sekt fundamentalistów religijnych lub ksenofobicznych ugrupowań ludów nieeuropejskich, walczących z niegdysiejszą dominacją ''cywilizacji białego człowieka''. Chińskie konotacje dostrzegalne są także w możliwości prowadzenia totalitarnej polityki już bez totalitarnego państwa, które nieomal całkiem rozpadło się pogrążając w chaosie ''rewolucji kulturalnej'', aczkolwiek Mao nie puścił do reszty cugli trzymając w odwodzie armię jako ostatnią redutę porządku. Skądinąd to wojsko właśnie było wówczas rozsadnikiem rewolty, stojący na jego czele Lin Biao dał paliwo dla przewrotu drukując bez opamiętania ''czerwoną książeczkę'' z cytatami Przewodniczącego, skandowanymi później ochoczo przez rozbestwionych przemocą i fanatyzmem hunwejbinów, być może podobnie jest z obecną amerykańską generalicją co nieraz sygnalizował na swym blogu Fox. Oznaczałoby to, iż realną władzę przejmuje w ''wolnym świecie'' tzw. ''głębokie państwo'', jakiego narzędziem i jednym z istotnych składowych jest przecież armia, podobnie jak tajne spec-służby, które je tworzą wespół ze zblatowanymi z nimi cyberkorpo i potężnymi funduszami z Wall Street. Owe ''państwo w państwie'' ma się lepiej o tyle, gdy jawne struktury administracyjne danego rządu znajdują się w upadku, wówczas pozbawieni kontroli ubecy i wszelka szumowina może hulać i kraść do woli, sterując zarazem już ręcznie niemal coraz głupszym, bezmyślnym wprost motłochem, niegdysiejszym ''demosem'' mającym osławione ''swobody obywatelskie'' głęboko w dupie, gotowym zaprzedać je za możność nieskrępowanego ćpania i wyuzdanego seksu. Rozważając kiedyś całkiem realną perspektywę ustanowienia ''rządu światowego'' doszedłem do wniosku, iż wcale nie kłóci się to z powszechnym chaosem i anarchią. Przecież rzeczywista władza finansowa i polityczna koncentrując się w rękach garstki zaledwie wobec ogromu globalnej populacji, alienuje się tym samym odrywając od potrzeb przeciętnych jednostek i całych populacji. Innymi słowy takowy rząd nie będzie już musiał udawać nawet, że mu zależy na zaspokojeniu oczekiwań jakiegoś konkretnego ''demosu'', a globalne państwo obsługiwać interesów tegoż ludu. Władza globalistów przez swą wszechobecność staje się paradoksalnie niewidoczna, trudno określić jej struktury programowo tworzące pajęczą sieć zależności, w której gmatwaninie nie sposób zorientować się zewnętrznemu obserwatorowi, o ile nie zna ich tajnego dlań porządku i dekodującej go formuły. 

Dlatego jeśli faktycznie nastanie ów osławiony New World Order, a wiele wskazuje iż może to być skoro globaliści obrali sobie prezydentem zakochanego weń Bidena, już nie tylko dzielnice największych metropolii, ale całe połacie dawnych państw narodowych a nawet kontynentów mogą zamienić się w rządzone przez gangi ''no-go zone'', skrzyżowania krwawej jatki z burdelem, gdzie rządzi brutalna siła. Jak okazała to choćby Libia, pogrążenie państwa w chaosie permanentnej wojny domowej nie wyklucza prowadzenia zyskownej dla globalistów działalności gospodarczej, wystarczy jedynie opłacić jakichś ''strażników rurociągów'' sprawujących kontrolę nad strategicznymi liniami przesyłu ropy i gazu, co i tak wychodzi taniej niżby użerać się było trzeba z lokalnym rządem, żywiącym zazwyczaj śmieszne pretensje do ''suwerenności ekonomicznej'' i tym podobne mrzonki z perspektywy światowego kapitału. Jeśli era państw narodowych rzeczywiście minęła, na co wskazywać może usunięcie Trumpa próbującego przecież mniej lub bardziej udolnie realizować politykę ''America first!'', oznacza to fatalny dla Polski obrót spraw. Nie wierzę by zjednoczona ''Rzesza Europejska'' pod przewodem Niemiec nas ocaliła, nie mają już one na to odpowiednich sił jak sądzę, i bardzo dobrze zresztą bo ostatnim sposobem na uratowanie mocarstwowego statusu Europy miała być przecież III Rzesza, dziękuję więc bardzo. Zresztą jak widać kto inny przejął pałeczkę jeśli idzie o rasizm i realizuje hitlerowską w istocie politykę, przynajmniej na niwie post-kultury i obyczaju dnia codziennego. Tak czy siak obecne ruchy tożsamościowe uprawiające biopolitykę, świadomie lub nie odwołują się do zatrutego dziedzictwa rewolucyjnego rasizmu i ''szowinizmu gatunkowego'' wedle przynależności płciowej lub danej grupy perwersów, stanowiąc przeto wyjątkowo jadowity nazi-bolszewicki ściek ideologiczny. Jako że mamy do czynienia z wzorowaną na maoistowskiej ''rewolucją kulturalną'', uznającą płeć a poniekąd i rasę za ''konstrukt społeczny'' oderwany w dużej mierze od swego biologicznego podłoża, otwiera to pole do najdziwaczniejszych, monstrualnych wręcz mutacji ideologicznych oraz ich żywych odpowiedników. Dowodem ''niebinarny płciowo'' Małgosiek [ nasz ci on! ], czy choćby pewien satanistyczny LBGTarianin, który ostał się niedawno szeryfem progresywnego miasteczka w USSRA, bo tak chyba należałoby teraz pisać nazwę mocno już zleżałego imperium położonego za oceanem - Aria DiMezzo jak się ''ono'' zwie, to prawdziwie wyemancypowany na lucyferyczną modłę ''self-made men'', a rzekłbym wręcz awomen:). Przebija go tylko transseksualny islamista w czadorze, niejaki[e] Britney Erica Austin, post-płciowy antyfiarz rodem z Portland a jakże, Mekki nomen omen amerykańskiego lewactwa. Nie wątpię jednak iżby miało to stanowić ostatnie słowo w tej materii, stąd czekać tylko jak i na ulicach naszych miast pojawi się niebinarny gatunkowo człowiek-jaszczur, zwierzotaboret czy kobietopodobny lempart - a nie, to ostatnie już mamy. Szydzę, lecz rzecz wymaga namysłu serio, stąd oddajmy w końcu głos żydowskiej socjaldemokratce, której uwagi posłużyły za asumpt dla niniejszej rozprawki. W przywoływanym wyżej eseju pisze ona co następuje:

''Pierwszą rzeczą, która może nas utwierdzić w przekonaniu, że biopolityka nie jest polityką w tradycyjnym sensie, jest fakt że nie ma w niej rozbieżności między rzeczywistością a mową. Modele biopolityczne są nie tylko naśladowane, ale również formułowane w sposób przesadny i traktowane nazbyt dosłownie [ bowiem wyrastają z szumnego ''przełomu antyesencjonalno-performatywnego'' w ch*manistyce, sprowadzającego działalność intelektualną praktycznie do retoryki i histerycznej demagogii - przyp. mój ]. Wydaje się, że biopolityka nie wymaga demaskacji, gdyż wcale nie ukrywa swego oblicza. Jest tak dlatego, że z wyjątkiem jednej tendencji w ruchu obrońców środowiska naturalnego, biopolityka opowiada się za różnicą. W normalnych warunkach rozbieżność między modelem a rzeczywistością polityczną ujawnia się w chwili, gdy model rości sobie prawo do uniwersalności, co czyni zazwyczaj w dwojaki sposób: po pierwsze, gdy ogłasza się reprezentantem całej ludzkości; po drugie, kiedy chce reprezentować każdą jednostkę jako jednostkę. Biopolityka nie rości sobie tego typu ''ideologicznych'' pretensji. Woli raczej bezwstydnie zabierać głos w imieniu grupy ukonstytuowanej w oparciu o biologiczne dominanty, lub czysto naturalistyczne dążenia jej członków. Na przykład polityka rasowa nie zajmuje się ''rodzajem ludzkim'', ani żadnym pojedynczym członkiem danej rasy. Ruchy biopolityczne same wykuwają broń, która pozwala im demaskować innego z ich wrogów. Ich modus operandi prezentuje się następująco: wrogowie mówią to co mówią, gdyż są na przykład białymi mężczyznami. Kwestia dotycząca sedna tego, co mówił dany X jest zatem rozstrzygnięta, zanim zostanie naprawdę przemyślana, rozważona i poważnie przedyskutowana, bo całą wypowiedź już z góry zdemaskowano jako słowa ''białego mężczyzny''. Ceremonia demaskacji jaką posługuje się biopolityka, wywodzi się z ogólnego wzorca totalitarnych sposobów obalania argumentacji. Dla nazistów Żyd [ lub Słowianin ], a dla bolszewików ''wróg klasowy'' przypuszczalnie nie mógłby powiedzieć prawdy o czymkolwiek. Aby dowieść fałszywości ich wypowiedzi, bez względu na to co w istocie powiedzieli, wystarczyło zdemaskować ich jako Żydów [ ew. Polaków ] lub wrogów klasowych, lub też jako osoby znajdujące się pod wpływem Żydów [ jw. ] albo elementu klasowo obcego. Ostatecznie grupy dokonujące samoidentyfikacji za pomocą kryteriów ściśle biologicznych, odrzucają wszelkie reprezentowanie ich przez innych jako niewłaściwe par excellence. Uznają jedynie samoreprezentację, a jednocześnie odrzucają i demaskują jako szalbierstwo wszelkie samoreprezentacje formułowane przez swych wrogów - osoby innej rasy, płci, ludzi ''niezdrowych'' i innych. Dopuszczają wyłącznie ich nieprzyjazne przedstawienia, które sami proponują [ choć należałoby raczej rzec: arbitralnie narzucają - przyp. mój ].

Bez wielkiej przesady można orzec, iż biopolityka jest prawowitym dziedzicem dziewiętnastowiecznego radykalizmu lub, by posłużyć się żargonem Heideggera, odwróconego platonizmu. Odwrócony platonizm stara się ugruntować inną niż duchowa istotę wszelkich przejawów człowieczeństwa, lokując ją np. w sferze ekonomicznej, biologicznej, płciowej czy też takiej, która jest domeną instynktów. Politycznie zmotywowani radykalni teoretycy wzywają ludzi do działania w zgodzie z  własną istotą - na przykład swoją rasą, pozycją klasową czy płcią. Zakładają też, że jest tylko jeden właściwy sposób takiego działania [ w zupełnej sprzeczności do swej gadaniny o ''różnicy'' i ''pluralizmie''! - przyp. mój ]. Jeżeli jednak jednostka nie działa w ten właśnie sposób lub w ogóle odrzuca tego typu działanie, to staje się zdrajcą swej rzekomej istoty: swej rasy, klasy lub płci. Dwa główne i rywalizujące ze sobą sposoby skutecznego politycznie zastosowania odwróconego platonizmu to z jednej strony pozycja klasowa, z drugiej zaś - natura biologiczna. Oczywiście możliwa jest też kombinacja kilku elementów pochodzących z obu stron np. Sorel uznał, że wszelkie głębokie motywy jak ekonomia i płeć razem wzięte, muszą zostać zmobilizowane przez mit strajku generalnego. Radykalne teorie klasowe i rasowe pojawiały się w bliskich odstępach czasu, lecz dość długo jedynie teorie klasowe okazywały się efektywne. Wiek XIX, czyli okres pomiędzy Waterloo a zakończeniem I wojny światowej, był wiekiem Karola Marksa, Johna Stuarta Milla oraz Maksa Webera. Hasłami, które wtedy głoszono, nie były rasa, płeć czy zdrowie, ale ekonomia i społeczeństwo. Zaczęło się to zmieniać wraz z pojawieniem się nazizmu. Od upadku europejskiego komunizmu większość konfliktów dotyczy już kwestii biologicznych, a nie klasowych. Właśnie dlatego amerykańskie ruchy biopolityczne przejęły obecnie pozycję ideologicznego lidera, mimo że już wcześniej, w przypadku komunizmu w Trzecim Świecie, rasa odgrywała znacznie większą rolę niż - zwykle fałszywa - teoria klasowa. Pozwolę sobie jednak wrócić do problemu demaskacji. Marksistowscy teoretycy klasowi demaskowali wszelkie tak zwane teorie idealistyczne, lecz sami również narażali się na zdemaskowanie. Zważywszy, że odwoływali się do ludzkości i mówili o jej wyzwoleniu, nadawali swemu podejściu uniwersalny charakter, co pozwalało wykorzystać przeciwko nim ich własne argumenty. Można bowiem zdemaskować partie marksistowskie jako obrońców wąskich, egoistycznych partyjnych interesów, które są realizowane pod uniwersalistycznym płaszczykiem. Jak powiedziałam, wydaje się, że polityka różnicy nie jest narażona na tego rodzaju atak. Różnica jest jednak rzeczą względną, nie ma takiej różnicy, która by nie stawałaby się czymś uniwersalnym vis-a-vis różnic objętych jej zasięgiem. Homogenizacja grupy [ jako różnicy ] jest przeciążona ideologią w najbardziej tradycyjnym sensie tego wyrażenia, ponieważ grupa homogenizuje różnice we wnętrzu siebie samej. Na przykład ci, którzy przemawiają w imieniu określonej rasy, ustanawiają tożsamość między ludźmi nie mającymi ze sobą absolutnie nic wspólnego, a przynajmniej nic co oni sami uznaliby za ważne. Ci, którzy mówią w imieniu ''kobiet'', zaczynają mówić w imieniu wszystkich kobiet, czyli połowy ludzkości, tymczasem same te kobiety mogą mieć i często naprawdę mają rozmaite aspiracje, inne sposoby samookreślenia, a być może także otwarcie odrzucają tożsamość przypisywaną im przez radykalne feministki. Rolę narzucanej tożsamości klasowej pełni tu narzucana tożsamość rasowa lub płciowa, tyle że nie mówi się o tym otwarcie, jak czynił to niegdyś Lukacs. [...]

Czy upolitycznienie płci, rasy, zdrowia i środowiska, ogólnie rzecz biorąc - biopolityka, stanowi jakiegoś rodzaju politykę kulturową? Niewątpliwie nie jest to polityka kulturowa, którą miała na myśli Hannah Arendt; ona z pewnością nie nazwałaby tego polityką. Jest to jednak faktycznie ten rodzaj polityki kulturowej, który społeczeństwo amerykańskie odbiera jako coś politycznego. ''Polityka płci'' jest przecież pojęciem rdzennie amerykańskim, a terminy: ''poprawność'' i ''niepoprawność'' polityczna wiążą się ściśle z biopolityką. Biopolityka nie wymaga jednak aktów wolności. Nie ceni [ lub nie ceni szczególnie wysoko ] wolności, chyba że chodzi o jakieś uprawnienie służące celom biopolitycznym. Wolność nie jest więc celem samym w sobie, lecz jedynie środkiem do celu, którym jest wsparcie jakiejś biologicznie określonej grupy czy sprawy przeciwko ''innym'': jej wrogom. Nigdzie dychotomia przyjaciel - wróg nie jest tak silna, jak w przypadku biopolityki. Ważniejsze jest by prowadzić walkę PRZECIWKO komuś, niż aby toczyła się ona DLA czyjejś korzyści. Co więcej, podmioty biopolityczne konstytuują się przede wszystkim przez określenie własnych wrogów [ dlatego ich ''tożsamość'' jest w gruncie rzeczy pusta, wyzuta z wszelkiej pozytywnej treści, pokrywanej za to maniakalną agresją jako funkcją wewnętrznej nicości - przyp. mój ]. Katoliccy Włosi, Żydzi, luterańscy Niemcy stają się ''biali'' o tyle, o ile postrzegają ''czarnych'' jako gorszych ''innych'', Amerykanie zaś, Południowi Afrykańczycy, Brazylijczycy, Haitańczycy, mieszkańcy wysp Pacyfiku stają się ''czarni'' dzięki temu, że istnieją perfidne ''białasy''. W świetle pojęcia polityczności Carla Smitta [ opartego na dychotomii ''przyjaciel-wróg'' ], biopolityka nabiera cech polityki jako takiej. Powiedziałam, że biopolityka domaga się praw, lecz nie ceni wolności jako takiej. Swobody traktowane są jako coś oczywistego, zwyczajnie dane. Stany Zjednoczone niewątpliwie posiadają wolne instytucje polityczne, a swego czasu, szczególnie w okresie II wojny światowej, państwo to było w zasadzie jedynym depozytariuszem tego, co pozostało z wolności nowoczesnych. Mówienie o Ameryce jako przedmurzu wolnego świata nie było więc jedynie metaforą czy też propagandowym trickiem, ale po prostu prawdą. Od tamtych czasów sytuacja jednak uległa drastycznej zmianie. Po II wojnie światowej Europa Zachodnia stała się demokratyczna, później w jej ślady poszła Europa Południowa i wiele krajów Ameryki Łacińskiej, ostatecznie zaś dołączyły do nich kraje Europy Wschodniej i niektóre państwa azjatyckie. W rezultacie Ameryka utraciła przywilej bycia krajem wolnym par excellence, i stało się to - należy przyznać - nie bez jej udziału. Jeżeli jednak kraj tak potężny jak Stany Zjednoczone traci swój przyrodzony przywilej, to należy się spodziewać, że będzie szukał sposobu, by odbudować swą uprzywilejowaną pozycję. W jaki sposób może tego dokonać? Problemem tym zajął się David Rieff w interesującym artykule zatytułowanym ''Globalna kultura?''. W czasie gdy spada amerykańska produkcja przemysłowa, a Stany Zjednoczone tracą role lidera na prawie każdym polu, twierdzi Rieff że amerykańska kultura masowa [ tak zwana sztuka popularna ] podbija świat. Prognozy Rieffa są raczej ponure. Uważa on, że jednowymiarowa kultura masowa stanie się kulturą globalną - bo nie ma w zasadzie konkurencji. Rieff ma też coś do powiedzenia naiwnym Europejczykom, którzy naprawdę wierzą, że kultura amerykańska pielęgnuje różnorodność. Różnorodność przejawia się tu wyłącznie w wyblakłych kolorach, jakimi pomalowano różne etykiety tego samego, zunifikowanego produktu.''

- i po skreśleniu powyższych uwag Heller przechodzi do miażdżąco aktualnych konstatacji, mimo iż poczynionych jeszcze w połowie lat 90-ych zeszłego już stulecia:

''Biopolityka należy do kultury masowej. Zgodnie z wcześniejszymi przewidywaniami Hannah Arendt to kultura, a nie kwestia socjalna stała się głównym problemem politycznym w Stanach Zjednoczonych, gdy utraciły one swą wyjątkową pozycję obrońcy wolnych instytucji. Arendt byłaby jednak bardzo nieszczęśliwa, gdyby przyszło jej obserwować to na własne oczy. Wszystko co potępiała jako nazbyt upolitycznione, zostało wchłonięte przez biopolitykę, politykę kultury masowej, nową rewolucję kulturalną. Rewolucja kulturalna o jakiej tu mowa jest nie mniej prymitywna, a na dłuższą metę również nie mniej groźna niż jej maoistowska wersja. I też jest totalitarna. To prawda, co należy podkreślić, że tym razem nie ma tak ścisłej zależności pomiędzy państwem totalitarnym a społeczeństwem totalitarnym. Jednakże tak jak maoistowska rewolucja kulturalna oczarowała wielu mandarynów z Europy Zachodniej, tak też nietrudno przewidzieć, że jej amerykański odpowiednik uczyni dzisiejszą Amerykę atrakcyjną dla ludzi, którzy nienawidzili jej, dopóki wspomagała ona instytucje wolnego świata. Jeżeli więc David Rieff ma rację i amerykańska kultura masowa stanie się globalna, to biopolityka również rozprzestrzeni się na całą planetę, co będzie pośmiertnym zwycięstwem Adolfa Hitlera. [ !!! ] Płeć, rasa, życie czy śmierć to zagadnienia, które budzą zainteresowanie jeśli staną się hasłami grup, mas, tłumów, to ludzie zaangażują się w te kwestie. Słowem biopolityka to demokracja w swym najbardziej problematycznym wymiarze - każdy może włączyć się do chóru. O ile polityka socjaldemokratyczna [ podobnie jak każda wspólnotowa, konserwatywna czy republikańska dajmy na to również - przyp. mój ], nawet dobra, nie jest zbyt atrakcyjna dla mediów i kultury popularnej, o tyle biopolityka jako polityczna latorośl kultury masowej, doskonale nadaje się do prezentacji w mediach elektronicznych. Jest prosta, pociągająca, prymitywna, choć może wydawać się też wyrafinowana. Stanowi pewien rodzaj rozrywki, wydarzenie niczym mecz piłki nożnej. Arendt właściwie miała rację - w ostatecznym rachunku wszystko zależeć będzie od kultury. Czy jest jakaś alternatywa dla kultury masowej? Albo czy jest przynajmniej miejsce dla jakiejś innej kultury? Reasumując: zgodnie ze standardami przyjętymi przez Hannah Arendt biopolityka nie jest właściwą polityką, natomiast wedle kryteriów Carla Schmitta biopolityka stanowi politykę sensu stricto. Jest ona polityką zwierzęcego królestwa ducha, której nie udało się włączyć w szersze polityczne ciało Sittlichkeit [ czyli ''życia etycznego'', które w filozofii Hegla tożsame było z państwowym i obywatelskim - przyp. mój ], lub też czymś co okupuje, uzurpuje sobie przestrzeń tejże Sittlichkeit. To polityka społeczeństwa totalitarnego współistniejąca z wolnymi instytucjami politycznymi, a także polityka totalitarnego państwa, chociaż tego ostatniego właściwie już nie ma [ jako będące praktycznie w zaniku ]. Biopolityka to polityka kulturalna, polityka kultury masowej, która zdominuje wszelkie przestrzenie społeczne, o ile żadne silne przekonania i wyraźny sprzeciw nie zablokują jej triumfalnego pochodu. Achtung Europa! Zamiast skupiać wzrok na niebezpieczeństwach, które groziły nam siedemdziesiąt lat temu, powinniśmy baczniej zwracać uwagę na zagrożenia, które stają dziś przed naszymi oczyma.''

- czyli jak słusznie twierdzi żydowska socjalistka, zamiast prowadzić wciąż jałową walkę z widmem przebrzmiałego dawno hitleryzmu, powinniśmy podjąć konfrontację z realnym, śmiertelnym wprost dla naszej cywilizacji zagrożeniem, jakie stanowi post-maoistowski nazizm kulturowy, którego rozsadnikiem jest amerykański pop. Wygląda więc na to, iż USA po tym jak padły ofiarą własnego sukcesu, utraciwszy przez to prymat ''latarni demokracji'', owego ''lśniącego miasta na wzgórzu'' dla ''wolnego świata'', uznały najwidoczniej, że jedynym sposobem zachowania statusu globalnego hegemona jest zafundowanie reszcie ludzkości prania mózgów za pomocą swych mediów antyspołecznościowych. Figurą takowego totalitaryzmu mogłoby być oblicze Wielkiego Sternika z hitlerowskim wąsem i charakterystycznymi uszami najsłynniejszej myszki rodem z disneyowskiej kreskówki, czyli towarzysz Miki Mao - albo ten oto uroczo postmodernistyczny obrazek:

 

- kwintesencja ChinAmeryki w jednym ujęciu:))). A propos - jeśli ktoś z czytelników [ -czek ] dziwuje się, że można było tak przenikliwie rozpoznać przyszłość, jak uczyniła to dobre ćwierć wieku temu cytowana wyżej Ágnes Heller, winien sięgnąć po jeszcze jeden tekst umieszczony w tymże samym numerze ''Kronosa'' poświęconego biopolityce. Idzie konkretnie o kreślone pod koniec lat 50-ych XX wieku w Moskwie notatki Alexandre Kojeve'a, właściwie Kożewnikowa - rosyjskiego porewolucyjnego emigranta, który zasłynął swymi wykładami o Heglu, jakie ukształtowały całe pokolenie francuskich filozofów, a także jednego z prekursorów globalizmu czynnie kładącego podwaliny dla ''wspólnoty europejskiej'' po wojnie. Co okazało się niedawno był zeń również sowiecki szpieg, stąd miał dobre rozeznanie wśród kremlowskich elit owej epoki, dlatego brzmi wiarygodnie kiedy kończąc swe rozważania rzuca niby mimochodem takową bombą tekstualną - ''Notabene: wszyscy w ZSRR są zgodni co do tego, że Amerykanie zrozumieją kiedyś groźbę, jaką stanowi dla nich [ jak i dla Rosjan ] industrializacja Chin.'' - pisane w 1957 roku!!!