Zanim przejdę do rzeczy, skreślę parę uwag na temat obecnych wypadków na naszej wschodniej granicy, tak by nikt nie miał wątpliwości, że mimo odległej w czasie i przestrzeni tematyki niniejszy wpis tyczy aktualiów. Nadszedł bowiem okres zasadniczych rozstrzygnięć, skończyło się pieprzenie okrągłych frazesów i von der Leyen ze swym ''duchowym wsparciem'' dla nas może ''wypierdalać'', mówiąc językiem intelektualnych salonów obecnej doby. Nie idzie stąd o groteskowych napinaczy, bawienie się w operetkowe junty wojskowe i gromkie hasła bez pokrycia, ale konkretne działania i czyny. Postawmy więc sprawę otwarcie: albo zaczniemy wreszcie strzelać do nachodźców i białoruskich pograniczników urządzających bezkarnie dotąd zbrojne rajdy na terytorium RP, albo też skoro obawiamy się prowokacji i opinii zbrodniarzy przed ''międzynarodową opinią publiczną'', czy wreszcie otwartej wojny, należy wszystkich tych ludzi upakować w pociągi i samoloty, po czym wysłać ciupasem w asyście wojskowej do tak upragnionych przez nich Niemiec. Tak wiem, pan Żaryn prawi, iż ''Białoruś liczy na to, że opinia publiczna w Polsce i na Zachodzie będzie
wywierała dodatkową presję na polski rząd, by ugiął się pod naciskiem i
zaakceptował utworzenie stałego szlaku migracyjnego przez terytorium
RP''. Tyle że broniąc przestępczej organizacji jaką jest UE przed nią samą, która w ''podzięce'' destabilizuje naszą sytuację wewnętrzną podsycając konflikty, uniemożliwia zaprowadzenie porządku prawno-ustrojowego i wreszcie dławi nasze szanse rozwojowe pozbawiając niezbędnych ku temu zasobów energetycznych, wychodzimy tylko na skończonych głupców. Należy więc postawić Niemców, bo to oni przecież za tym wszystkim stoją w porozumieniu z Rosją, pod ścianą: to w końcu chcecie tych nachodźców, czy też nie?! Bo jeśli tak to proszę, bierzta ich sobie jeśli taka wola, i nie liczcie na to, że po wyłuskaniu spośród nich co lepszych sztuk ożenicie nam pozostałą resztę spadów, z którymi będziemy musieli się męczyć. Jeśli zaś nie, zamknijcie więc dziób, przestańcie pierdolić o ''praworządności'' i odwieście sprawę z Turowem + nadając ''ekologiczną sankcję'' dla polskiego węgla, bo wszystko to jest do zrobienia, nie takie ''cuda'' nasza epoka doświadcza. Idzie o jasny sygnał z Berlina i gówno mnie obchodzi, że to niezgodne z ''międzynarodowymi regułami'' czy dyplomacją, bo jako się rzekło czas prawienia gładkich frazesów minął. Dlatego nie są to żadne tam polityczne mądrości napitego wujka na imieninach, że ''trza bić kurwy i złodziei!'', tylko trzeźwa konstatacja naszej sytuacji, zwyczajnie podbramkowej. Nazywajmy rzeczy po imieniu: dusi nas właśnie pospólnie rosyjsko-niemiecka hydra, osaczając nie tyle jak niegdyś bezpośrednim militarnym zaborem, choć wszystko jeszcze przed nami, co wysysając najcenniejsze zasoby z ''materiałem ludzkim'' na czele, oraz pozbawiając perspektyw ekonomicznych i społecznych podcinając podstawy rozwoju. Imperia obecnej doby zamiast sprawować bezpośrednią kontrolę polityczną i wojskową nad podbitym terytorium jak onegdaj, raczej wolą je pustoszyć niczym wampir w opisany wyżej sposób, tak że w końcu na miejscu słabszych krajów pozostaną już tylko ''czyste formy'' polityczne wyzbyte treści, czyli ludzi mówiąc wprost. Tylko lewacki lub wolnorynkowy dureń wierzyć będzie, iż zaradzi temu masowe sprowadzanie nachodźców, gdyż książątka i nababy mają generalnie inny pomysł na siebie, niż zapierdalanie za bezdzietnych białasów, pomijając już jak tragicznie wprost zdestabilizuje to sytuację wewnętrzną ze względu na ich obcość kulturową i cywilizacyjną. Jeśli więc nie ustanowimy na miejscu silnych ośrodków władzy politycznej i gospodarczej, wyposażonych w odpowiednią moc militarną oraz tajnych służb dla swej ochrony, na tyle by przeciwstawić się choć po części tymże procesom odśrodkowym, całkiem niedługo ostanie się tu jedynie pustynia. Wszyscyśmy łącznie z Niemcami i Rosją narodami zanikającymi, ale też przez to właśnie wzmaga się zaciekła rywalizacja między nami o gwałtownie kurczące się zasoby ludzkie jak i materiałowe, stąd pilna potrzeba wdrożenia procedur maksymalnie efektywnego zarządzania nimi. Nie obędzie się stąd bez niezbędnej ku temu sprawnej machiny państwowej i nauki ADMINISTROWANIA własnym terytorium, dlatego warto studiować przypadek USA pamiętając rzecz jasna przy tym, iż mamy tu do czynienia z narodem pierwotnie słabym, który jednak wybił się na mocarstwowość, a my walczymy tylko o przetrwanie, daj Boziu może jaki godny tej nazwy rozwój dopiero w dalszej perspektywie.
Dziś postaram się zgodnie z zapowiedzią uzasadnić polityczną i ekonomiczną konieczność posiadania własnej armii, na przykładzie pierwszych lat amerykańskiej republiki. Zaznaczam na wstępie dla jasności wywodu, iż przeczytałem na tyle autentycznych świadectw żołnierzy jak Ernst Jünger i jego ''W stalowych burzach'', czy ''Rosja we krwi'' Artioma Wiesiołego, jak i naoglądałem w internecie okropieństw towarzyszących współczesnym konfliktom by wiedzieć, że wojna czy rewolucja w niczym zgoła nie przypominają romantycznych idealizacji rycerskich walk. Prędzej bestialską orgię na której używanie ma tylko sadystyczny psychopata lub opętana złem czarownica, nie szukam stąd kompensacji w podszytych zazwyczaj homoseksualizmem fantazjach o wojownikach ''ognia i mocy''. Jako beznadziejny cywil powtarzam, raczej sam zrobiłbym sobie krzywdę gdybym dostał broń do ręki, niemniej trzeźwe śmiem twierdzić widzenie rzeczywistości nie pozwala mi oszukiwać się pacyfistycznymi bzdurami. Zwyczajnie w tych okolicznościach miejsca i czasu jakich przyszło nam tu żyć bez regularnych sił wojskowych nie obędzie się, paradoksalnie im lepiej zostaną uszykowane na wypadek wojny, tym mniej krwawy obrót może ona dla nas przybrać. Niby oczywista oczywistość, lecz niestety nie w czasach, gdy masa nawet kumatych wydawałoby się jednostek, dała sobie wmówić anarchistyczne pierdoły wolnorynkowe czy neokomusze wierząc, że do obrony przed obcą agresją wystarczy co najwyżej pospolite ruszenie transpłciowych proletariuszy, lub też prywatne agencje ochrony. Szczególnie to ostatnie w naszych warunkach zakrawa na kretyńską wprost ignorancję co do amerykańskiego kontekstu dziejowego, jak to postaram się wykazać. W naszym zaś tylko ktoś niepomny całkiem losu I RP może głosić podobne hasła, gdy upadła ona właśnie przez brak należytej świadomości wśród ówczesnych elit władzy, iż zachowanie wolnościowego ustroju wymaga ustanowienia stałej armii i sprawnego systemu fiskalnego dla jej utrzymania, bowiem ''nie ma wolności bez podatków!''. Owszem, takowe instytucje porządku publicznego w końcu powstały i to o ironio wskutek decyzji podjętych przez szlachtę na ''sejmie niemym'', lecz zbyt późno o dobre 100 lat co najmniej, bo dopiero na pocz. XVIII wieku. Nigdy też wojsko to ni budżet nie osiągnęły sprawności odpowiadającej skali wyzwań, jakie stały wówczas przed Rzeczpospolitą miażdżoną zewsząd przez absolutystycznych sąsiadów. W tych okolicznościach dziejowych republikański ład można by utrzymać tylko odwołując się do właściwej mu instytucji dyktatury, dokładnie jak uczynili to fundatorzy amerykańskiej państwowości pisząc konstytucję USA. Relacjonujący burzliwe spory towarzyszące jej ustanowieniu, amerykański historyk Charles Beard w swej klasycznej już pracy historycznej, zwraca uwagę na sedno zaprowadzonego przez nich nowego ustroju politycznego:
''Dzięki niezwykłej umiejętności praktycznego przystosowania i głębokiego pragnienia osiągnięcia zamierzonych celów, członkowie Konwencji [ konstytucyjnej ] zdołali ostatecznie uzgodnić wielki projekt polityczny. Pod względem swej struktury rząd, który w ten sposób utworzyli, zapewniał siłę i stabilizację. Gotowy tekst konstytucji przewidywał powołanie jednoosobowej władzy wykonawczej wybieranej pośrednio, przez wyborców powołanych z kolei w sposób określony przez stany. Tą jednostkową władzą został prezydent Stanów Zjednoczonych, wybierany na okres 4 lat, wyposażony w iście monarszą władzę wprowadzania w życie ustaw i dysponowania siłą zbrojną [ można go było jednak postawić w stan oskarżenia ]. Przewidziana była również możliwość wprowadzenia w razie potrzeby dyktatury, przy czym sprawa ta była dokładnie sprecyzowana. Hamilton nieco później przypomniał swym rodakom, iż w historii Rzymu często zachodziła potrzeba uciekania się do władzy absolutnej przeciw zamieszkom społecznym wewnątrz kraju i inwazjom z zewnątrz. Kiedy Lincoln w pół wieku później miażdżył secesję przy pomocy siły zbrojnej, spełnił tylko przepowiednie twórców Konstytucji.''
- oczywiście jak widzimy na przykładzie zamachu stanu, którym był obiór przez amerykański ''deep state'' na prezydenta dementa Bidena, samo to nie gwarantuje zachowania ładu w kraju, nawet wprost przeciwnie może pogłębiać ogólny chaos. Niemniej użyte w dobrych rękach i sprawie, faktycznie staje się niezbędnym dla utrzymania porządku instrumentem administracyjnym, wszystko zależy od tego czy określone strukturalne siły potrafią wypełnić należycie daną im formę ustrojową. Na pewno nie podoła temu zdziadziały pedofil i złodziej, marionetka cyberkorpo i zdeprawowanych tajniaków, może zresztą to celowy zabieg obniżający autorytet cywilnej władzy, by utorować drogę do zaprowadzenia wojskowej dyktatury... kto wie. W każdym razie anarchia pierwszych porewolucyjnych lat niepodległości, gdy praktycznie każdy amerykański stan ówcześnie był sobiepaństwem, nie dała się utrzymać na dłuższą metę. Co znamienne, główną bodaj siłą optującą za ustanowieniem scentralizowanego państwa była jankeska finansjera i sfery handlowe, a ich rzecznikiem stał się właśnie Hamilton. Jako ''ojciec amerykańskiego kapitalizmu'' był on etatystą, gorącym zwolennikiem silnego rządu federalnego, bankowości centralnej opartej o dług publiczny, protekcjonizmu ekonomicznego i stałej armii, floty wojennej przede wszystkim jako niezbędnego instrumentu ochrony handlu dalekomorskiego. Nie muszę więc chyba mówić, że ten ''socjalista'' wedle korwinozjebów i pedolibków, jest mi najsympatyczniejszy spośród naczelnych fundatorów amerykańskiej niepodległości, choć nie był też wolny od mętnych uwikłań, o czym jeszcze przyjdzie napisać. Beard tak oto kreśli obraz formacji politycznych, stojących za uchwaleniem konstytucji USA, jako fundamentu silnej i gdy trzeba wyposażonej w militarne prerogatywy władzy państwowej:
''Obecnie, kiedy walka była zakończona, obywatele jacy nie chcieli zapłacić swych długów kupcom brytyjskim ani też zwrócić mienia torysów [ lojalistów ], mieli dodatkowe powody by utrzymać niezależność osiągniętą przez sądy stanowe. Ludzie interesu jednakże, którzy swoje koncepcje dotyczące spraw gospodarczych, handlowych i inwestycji ujmowali z narodowego punktu widzenia, patrzyli na te sprawy inaczej niż lokalni sędziowie i przysięgli. [...] Funkcje nowego rządu w stopniu nie mniejszym niż sama jego struktura, zawierały wiele nowych elementów. Na prezydenta przelano władzę dostateczną, by - jak to już wspomniano - w razie potrzeby osłonić płaszczem legalności sprawowanie prerogatyw równych tym, jakie były udziałem Cezara. ''
- powierzenie monarszych niemal uprawnień, godnych władcy elekcyjnego w dawnej Rzeczpospolitej, naczelnemu ex-dowódcy powstańczej Armii Kontynentalnej nie było przypadkiem. Smutna lekcja jakiej dostarczyło to oparte na ''oddolnej mobilizacji'' wojsko, w istocie bardziej pospolite ruszenie niż regularna siła militarna, oraz fatalny sposób prowadzenia walk o niepodległość przez Kongres, wymusiły na Amerykanach stworzenie ośrodka władzy wyposażonego na czas wojny w prerogatywy dyktatora rzymskiej Respubliki. Beard trzeźwo konstatuje, że wprawdzie na fali patriotycznego i rewolucyjnego uniesienia w szeregi powstańców zaciągnęła się wpierw blisko stutysięczna rzesza, ale pod wpływem trudów walk i pierwszych porażek w starciach z Brytyjczykami, rychło stopniała do ledwie 30-40 000 maksymalnie, na 3 miliony ówczesnych mieszkańców zbuntowanych kolonii angielskich w Ameryce. Jak niekarne były to siły i o skali rotacji stanu wskutek tchórzostwa i dezercji świadczą szacunki mówiące, że przez cały okres Wojny o Niepodległość do takiej czy innej formy służby wojskowej zmobilizowano blisko 400 000 Amerykanów, przy dziesięciokrotnie mniejszej jak widać stałej liczbie żołnierzy. Różnicy tej nie uzasadniają straty wojenne, które nie przybrały aż tak morderczych rozmiarów, sam Waszyngton skarżył się Kongresowi pod koniec drugiego roku walk, iż jego ochotnicy ''zjawiają się nie wiadomo w jaki sposób; odchodzą nie wiadomo kiedy, działają nie wiadomo gdzie, zużywają zaopatrzenie ogołacając magazyny i wreszcie opuszczają człowieka w najkrytyczniejszym momencie''. Beard cytuje także jego gorzkie uwagi, jak to w trakcie bitwy na Long Island całe ich brygady ''na widok wroga... pierzchały w największym popłochu, nie oddawszy nawet jednego strzału''. Po klęsce zaś byli ''przerażeni, trudni do kierowania i zniecierpliwieni'', zżymali się na ''każdy niemal rodzaj dyscypliny i władzy'', demoralizując tym resztę armii. ''Czuję się zmuszony przyznać, iż brak mi zaufania do większej części tych oddziałów'' - trudno o bardziej dramatyczne wyznanie u dowodzącego, jakie poczynił Waszyngton w raporcie do Kongresu. ''Na wezwanie milicja ochotnicza częstokroć w ogóle się nie zjawiała lub czyniła to w sposób obojętny i opieszały, przysparzając troski naczelnemu dowódcy'' - pisze Beard. On też wskazuje, iż ''w swych rozpaczliwych wysiłkach znalezienia ludzi do służby wojskowej niektóre stany posuwały się do zaciągania znacznej liczby wolnych Murzynów, a nawet werbowania czarnych niewolników obiecując im wyzwolenie pod warunkiem, że wstąpią do wojska. W roku 1778 oceniano, według oficjalnych danych, że w każdym batalionie Waszyngtona walczyło przeciętnie 58 Murzynów'' [!]. Jakby tego było mało, stojący na czele władz powstańczych Kongres, sam pogrążony był w swarliwych kłótniach jak na ''wzorcową demokrację'' przystało. Jego członkowie miotali się ciągle między powierzeniem w panice, wobec widma realnej klęski pod koniec 1776 r., naczelnemu dowódcy dyktatorskiej władzy udzielonej na 6 miesięcy zgodnie ze starorzymskim wzorem republiki, a nieustannym posądzaniem go o ''cezaryzm'' i sięganie po ''tyrańską władzę'' na podobieństwo Cromwella. Na poziomie stanów wcale nie było lepiej - w Pensylwanii spory frakcyjne tamtejszych ugrupowań niepodległościowych przerodziły się w krwawe starcia, ledwo zaradzono widmu wojny domowej w obrębie obozu patriotycznego, zaś Georgia wskutek podobnego konfliktu doświadczyła w pewnym momencie rozbicia na dwa osobne ośrodki lokalnych władz powstańczych, i to mimo toczących się walk z Anglikami. Beard przywołuje Allana Nevinsa, ''historyka owego przełomowego okresu'', wedle którego wśród poróżnionych wściekle amerykańskich patriotów ''było wielu ludzi, którzy woleli raczej doznać klęski z rąk wspólnego wroga, niż oglądać triumf swych amerykańskich rywali''.
Chaos pogłębiała żałosna słabość powstańczego dowództwa - pisałem już o tym onegdaj, powtórzę więc pokrótce, iż Kongres nie miał prawa nakładać podatków na stany, pozostawało mu stąd jedynie żebrać u nich o środki niezbędne dla utrzymania wojska i kontynuowania walki. Libkom zwłaszcza tak zapatrzonym w idealizowane przez nich USA przypominać trzeba, że utrzymywanie budżetu z dobrowolnych datków i to w warunkach wojennych, musiało skończyć się katastrofą. Stany i poszczególni obywatele zbuntowanych kolonii dawali zwykle tyle co łaska, a najczęściej nic, zaś nieliczne spektakularne akty nadzwyczajnej ofiarności z ich strony, nie zmieniały wszakże niczego w ogólnym obrazie finansowej mizerii jankeskich powstańców. Można więc rzec, iż rozpatrywana od tej strony wojna o niepodległość przyszłych USA, stanowi potwierdzenie tej oto smutnej prawdy, iż łatwiej ofiarowujemy nasze serca niż pieniądze. Żarliwym patriotom gardłującym jeszcze niedawno: ''no taxation without representation!'', jakoś nie spieszno było w momencie próby do poświęcania własnych środków na rzecz sprawy niepodległości, o jakiej potrafili najwidoczniej tylko mleć ozorem. Skądinąd ciekawym ilu z ich marnych naśladowców nad Wisłą, co tak gardłują ''jak to będzie w akapie'', gotowych byłoby złożyć się na marnego choć ''krasnala atomowego'' w swej obronie? W tak rozpaczliwej sytuacji własnego skarbu, przywództwo zbuntowanych kolonii musiało ratować się drukiem czysto papierowej waluty bez pokrycia, w czym zresztą miały one doświadczenie sięgające jeszcze poprzedniego stulecia, skala jednak emisji adekwatna do wojennych potrzeb rychło doprowadziła do nieuniknionej hiperinflacji. Właściwie gdyby nie pomoc finansowa i zbrojna Francji, szukającej pomsty na Brytyjczykach za świeżą jeszcze wtedy klęskę w wojnie siedmioletniej, powstańcy prędzej by zbankrutowali niż zostali pokonani w polu przez angielskie wojska. Charles Beard, amerykański patriota przecież, trzeźwo konstatuje oceniając wysiłek rodzimych powstańców: ''należy powiedzieć, że patrioci, którzy kontrolowali machinę rządową stanów i kontynentu, nie mogli - lub nie chcieli - obciążyć swej własności podatkami w stopniu wystarczającym na prowadzenie wojny''. Zaraz dodaje też, że ''faktem jest, iż główna część ciężarów wojennych, nie licząc pomocy z Europy, została pokryta pieniędzmi papierowymi, które praktycznie rzecz biorąc zostały unieważnione, oraz obligacjami jakie później zaliczono na poczet długu państwowego, pokrywanego przede wszystkim z podatków pośrednich nakładanych na konsumenta''. I aby nie było niedopowiedzeń - ''w trakcie tego procesu najbardziej poszkodowani byli żołnierze, którzy za swe poświęcenie i ofiary otrzymywali arkusze papierowych pieniędzy i nic nie warte [ w owym czasie jeszcze ] prawa do ziemi na Dzikim Zachodzie''. Cóż, tak bywa, gdy libki biorą się za prowadzenie wojen powodowani własnym jedynie interesem... Tłumaczy to nieco wspomnianą skalę dezercji wśród powstańców: trudno by nędznie zazwyczaj, ''po kosztach'' wyekwipowany żołnierz, pozbawiony należytego zaopatrzenia w żywność i broń, płatny śmieciową walutą a często i to nawet nie, karmił się przez długich siedem lat wojny jedynie euforią pierwszych dni amerykańskiej rewolty. W tych warunkach bardziej niż taktyczny zmysł godny Napoleona, jakiego Waszyngtonowi raczej zbywało, liczył się żelazny charakter wodza amerykańskich wojsk i jego wytrwałość w prowadzeniu walki o utrzymanie na względnie stałym poziomie stanu armii, liczącej 30 do 40 tysięcy zaledwie bojowników. Przetrwała ona także dzięki wykształceniu w ogniu walk niewielkiego, lecz trwałego militarnego rdzenia złożonego z zahartowanych weteranów bitew, przy pokaźnym udziale zagranicznych ochotników, w tym również polskich oczywiście jak Pułaski czy Kościuszko. Głównie to bodaj pozwoliło amerykańskim powstańcom wytrzymać zmienne koleje wojny, prawdziwą serię klęsk okraszonych nielicznymi ledwie zwycięstwami, aż do finalnego starcia pod Yorktown, gdzie pomocnicze siły francuskie dorównywały niemal rodzimym.
Myliłby się również kto sądzi naiwnie, że fala patriotycznego uniesienia porwała całość ówczesnego społeczeństwa brytyjskich jeszcze wtedy kolonii [ pomijam, że często stały za nią bardziej przyziemne, polityczne i merkantylne pobudki ]. Nawet jeden z ojców amerykańskiej niepodległości John Adams przyznawał, iż co najmniej trzecia jego część była wrogo do niej nastawiona, jakkolwiek dziś to szacować nie brakowało na miejscu licznych angielskich lojalistów, czy też zdrajców jak kto woli miotających ochoczo wobec powstańców najgorsze obelgi. O tyle trudno im się dziwić, aby żywili entuzjazm w obliczu wspomnianej nędzy rodzimych rebeliantów, ich wewnętrznych swarów i nieudolności w prowadzeniu walk, wreszcie beznadziejnej waluty rewolucyjnego rządu, gdy Brytyjczycy nie żałowali pieniądza przynajmniej po części opartego na złocie, za którym nade wszystko stała ówczesna potęga ich Imperium. Biorąc powyższe można stąd zapytać, jakimże to cudem udało mu się jednak przegrać z takimi leszczami?! Ano przede wszystkim jako mocarstwo morskie nigdy nie posiadało ono na tyle licznych wojsk lądowych, aby w pełni okupować już wtedy rozległe tereny amerykańskich kolonii. Póki więc szło o blokadę wybrzeży i opanowanie terenów nadmorskich nie było sprawy, problem wszakże zaczynał się, gdy przechodziło do narzucenia trwałej kontroli nad terytoriami w głębi lądu. Podbój Indii temu nie przeczy, bowiem na subkontynencie sprzyjało Brytyjczykom tamtejsze rozbicie polityczne i podziały religijne, etniczne i w końcu kastowe, pomagające wyśmienicie rozgrywaniu ich imperialną zasadą ''dziel i rządź''. Poza tym w Ameryce Anglicy nie dysponowali tak wyraźną przewagą techniczną jak w ówczesnej Azji, mierząc się przy tym ze swymi krajanami poniekąd, ludźmi tej samej z grubsza kultury i co tu kryć rasy. Brytyjska arystokracja i mieszczaństwo tak chętne w gębie do rozprawy z amerykańskimi buntownikami, same jednak nie garnęły się by przejść w tej materii do czynu, wysługując za to heskimi najemnikami co na dłuższą metę czyniło wojnę kosztowną, oraz ochotnikami rekrutowanymi spośród warstw plebejskich. Braki kadrowe w wojsku uzupełniano przymusowym wcielaniem licznych wtedy w liberalnej Anglii kryminalistów, zarówno najgorszych łotrów jak i nieszczęsnych ofiar barbarzyńskiego prawa, obejmującego w tym ''wolnościowym'' kraju aż kilkaset przypadków zagrożonych karą śmierci za błahe często przewinienia. W zamian za ''łaskę'' uniknięcia szubienicy czy katowskiego topora zsyłano de facto tych ludzi do armii, zmuszając do walki za obcą im sprawę, jasnym więc powinno być jaki zazwyczaj poziom morale prezentowały takie bandyckie oddziały. Demoralizację w szeregach brytyjskich wojsk powiększały ataki jankeskich partyzantów, kiepskich jako się rzekło w regularnych starciach na bagnety, za to świetnie sprawdzających się w podjazdowej walce, czemu sprzyjała ich znakomita orientacja w terenie w przeciwieństwie do najeźdźców z drugiej strony oceanu. Nie odpuszczali też zwykłym poplecznikom angielskich rządów, tarzając ich w smole i pierzu oraz zajmując im majątki, zdarzały się również przy tym liczne okrucieństwa i samosądy na lojalistach, aczkolwiek nigdy nie przybrały one skali porównywalnej choćby z barbarzyństwem terroru jakobińskiej Francji. Wreszcie przez cały okres walk istniała w angielskim parlamencie niewielka, lecz głośna opozycja jawnie opowiadająca się za pokojem z amerykańskimi rebeliantami. O dziwo przewodził jej Edmund Burke, ten sam jaki ledwie nieco ponad dekadę później, miotał będzie gromy na znacznie bliższą Londynowi rewolucję po drugiej stronie kanału La Manche. Ostatecznie szalę zwycięstwa na rzecz Jankesów przeważyła jako się rzekło wydatna francuska pomoc, za którą po paru stuleciach wdzięczni Amerykanie odpłacili Paryżowi AUKUS-em:))) [ cóż, jak to szło: ''w polityce nie ma sentymentów'', czy jakoś tak ]. Zresztą już podczas podpisywania pokoju z Londynem wycyckali żabojadów obawiając się, że ci odzyskując Luizjanę zagrożą ich ekspansji wgłąb kontynentu - co zresztą później i tak nastąpiło, ale zostało pogrzebane przez wybuch rewolucji na kluczowym z tego punktu widzenia Haiti, gdzie USA wespół z Brytyjczykami wsparły potajemnie murzyńską rebelię przeciwko Francji i Napoleonowi, osobny temat.
Jednym z dowódców powstańczych wojsk amerykańskich i bliskich współpracowników Waszyngtona, był wspomniany na wstępie Alexander Hamilton. Obserwacja z bliska nieudolności władz rewolucyjnych, jak i anarchii szerzącej się w szeregach ''patriotów'' za które na równi przychodziło płacić takim żołnierzom jak on, przywiodła go do konieczności ustanowienia silnej władzy wykonawczej sprawowanej przez przywódcę, wyposażonego w dyktatorskie uprawnienia na czas wojny. Jak pisał jeszcze jako adiutant Waszyngtona w liście do Jamesa Duane, już wtedy nawołując za jednym rządem ponad wszystkim stanami i niezbędnym dla uzyskania ekonomicznej niepodległości własnym bankiem centralnym:
''...wadą jest niestałość naszej armii. Wiele stąd zrodziło się zła. Wszystkie nasze niepowodzenia wojskowe i trzy czwarte zaburzeń cywilnych trzeba by przypisać tej przyczynie. [...] Jeśli nie nastąpi szybka zmiana w tym względzie, armia będzie musiała się rozpaść. Jest to raczej motłoch niż wojsko: bez mundurów, bez żołdu, bez zaopatrzenia, bez morale i bez dyscypliny. Zaczynamy nienawidzić własny kraj za to, że nas zaniedbuje. Kraj zaczyna nas nienawidzić za to, że jesteśmy mu ciężarem. Kongres od dawna jest o nas zazdrosny. Utraciliśmy już wszelkie doń zaufanie i wszystko co czyni, widzimy w najgorszym świetle. Kruche są łączące nas nici - dojrzewamy do rozpadu.''
- te jakże dramatyczne, podszyte desperacką rozpaczą słowa kreślone były zaledwie na rok przed decydującym zwycięstwem pod Yorktown! Okazuje to dowodnie, jak niewiele wówczas brakowało, aby sprawa amerykańskiej niepodległości została pogrzebana z podanych wyżej przyczyn. Przy czym Hamilton nie był tępym żołdakiem nieogarniającym niczego poza militarną dyscypliną, stąd pojmował konieczność zdrowych finansów publicznych choćby dla należytego utrzymania armii, tak by nie dochodziło do opisywanych przezeń patologii. Gwoli uczciwości należy rzec wszakże, iż po uzyskaniu już przez Stany Zjednoczone niepodległości, jako Sekretarz Skarbu zadzierzgnął tak ścisłe kontakty z ówczesnym brytyjskim ambasadorem przekazując mu poufne dane, że nieomal zasłużył na miano angielskiego szpiega. Z drugiej to samo można by powiedzieć o związkach z emisariuszami rewolucyjnej Francji w Ameryce, które utrzymywała konkurencyjna frakcja ''agrarystów'' jakiej przewodził Jefferson, opowiadająca się w kontrze za zdecentralizowaną władzą poszczególnych stanów. Obie strony ówczesnego sporu politycznego za oceanem nie grały czysto, jednak strukturalne wymogi zachowania amerykańskiej niepodległości wymuszały na nich mimo waśni kontynuację działań poprzedników. I tak wspomniany Jefferson, który dobił się do prezydentury na radykalnie antyhamiltonowskim programie, dokonał gdy trzeba największego bodaj w historii państwowego zakupu ziemi w postaci Luizjany, antyetatystyczne hasła nie przeszkodziły mu również w podjęciu brutalnej interwencji w gospodarkę nakładając embargo na handel amerykański, po równi z walczącymi wtedy zaciekle ze sobą porewolucyjną Francją, co i Anglią. Nie mówiąc już, że stał się prekursorem zagranicznych ''wojen humanitarnych'' jakie toczą dotąd w swym interesie USA, wysyłając zbrojną flotę na drugi koniec oceanu do walki z algierskimi korsarzami, łupiącymi amerykańskie statki handlowe i porywającymi marynarzy w niewolę, zmuszając kolejne administracje prezydenckie do opłacania się upokarzającym haraczem, przeciwko czemu Jefferson gorąco protestował jeszcze jako Sekretarz Stanu za Waszyngtona i wiceprezydent. W trakcie nałożonego przezeń embarga doszło do groteskowego odwrócenia ról, gdy opowiadające się dotąd za silną władzą północne stany handlowe w których przedsięwzięcia ono godziło, poczęły je sabotować powołując się przy tym na jego własną doktrynę prawną tzw. ''nullifikacji'', dającą jakoby stanom możliwość odrzucania niekorzystnych dla nich rozwiązań narzucanych przez rząd centralny. Komedia powtórzyła się za następcy Jeffersona, tak jak on reprezentującego partię ''agrariuszy'' Jamesa Madisona, wypowiedział on bowiem wojnę Brytyjczykom w imieniu swego zaplecza politycznego. Farmerzy i spekulanci ziemią z Zachodu patrzyli łakomym okiem na pozostająca wtedy pod władaniem angielskim Kanadę, bruździli im też swymi ciągłymi napadami sprzymierzeni z Londynem tamtejsi Indianie [ o ile można tak jeszcze mówić, czy też podobnie jak z Murzynami jest to niepoprawne politycznie ]. Natomiast plantatorzy z Południa USA chcieli zdobyć hiszpańską wówczas Florydę, nie tylko dla ziemi pod niewolniczą uprawę, ale i by przy okazji rozprawić się także z miejscowymi Indianami [j.w.], oraz zbiegłymi ''czarnuchami'' przeprowadzającymi stamtąd odwetowe ataki na swych niedawnych białych panów. To zaś również wymagało stoczenia walki z Londynem, bowiem Hiszpania w owym czasie była jego sojusznikiem w wojnie z Napoleonem. Ponieważ godziło to jednak ostro w interesy wspomnianych północnych stanów handlowych, które mimo drastycznych działań brytyjskich przeciwko amerykańskiej marynarce kontynuowały zyskowny przemyt do Europy, zaczęły one jawnie już sabotować wysiłek wojenny swego kraju, dokonując nieomal secesji i to mimo iż wróg spalił im stolicę! Zanim jednak rodzimi jankesofile potępią ich jako ''zdrajców'', warto zapoznać się z chłodną argumentacją jednego z głośnych przedstawicieli ''partii antywojennej'', ''wybitnego federalisty z Massachusets'' jak przedstawia go w swym dziele Ch.Beard, jakim był Josiah Quincy. Bynajmniej nie był zeń pacyfista, oponując jedynie przeciwko sensowności tego akurat starcia, zaś uwagi jakie czynił dla uzasadnienia swego stanowiska brzmią niezwykle aktualnie w kontekście naszego ''Marszu Niepodległości'':
''Ludzie zwykli używać słowa ''flaga'', jak gdyby ono samo kryło w sobie coś mitycznego, jak gdyby płachta z jakimiś gwiazdami i pasami przywiązana do kija, a nazwana flagą, była różdżką czarodziejską sprowadzającą bezpieczeństwo na wszystko co jest pod nią czy w jej zasięgu. A przecież w istocie swej nie jest ona niczym takim. Flaga jest świadectwem siły. Możesz zawiesić na kiju kawałek materii i nazwać go flagą, ale jeśli nie masz stojącej za nią siły, to masz tylko nazwę, a nie rzeczywistość. Masz cień bez treści. Masz znak flagi, lecz niej samej faktycznie nie masz.''
- otóż to, nie kryję słowa te miłe są memu sercu jako wyraz trzeźwego patriotyzmu, nie opartego li tylko na prostych, bezpodstawnych często emocjach i wyżywającego się w pustych gestach bez znaczenia. Nie ma nic złego w publicznym manifestowaniu przywiązania do własnego narodu i państwa, ale musi być ono poparte realną siłą polityczną, militarną i w końcu ekonomiczną, inaczej wszystko kończy się na pomachaniu kawałkiem barwnej szmatki za którym nie stoi właściwie nic, jak słusznie ujął to cytowany amerykański polityk. Aczkolwiek skoro jesteśmy już przy skandowaniu haseł podczas niepodległościowych marszów, postuluję przypomnienie zacnego okrzyku z lat 90-ych jeszcze: ''Łunia, łunia - zwal se kunia!'', bo nie wiem jak wy, ale ja nie zamierzam umierać na szańcach w obronie tego mafijnego jako rzekłem, parapaństwowego tworu. Wracając do ''wojny pana Madisona'', jak złośliwie konflikt z Anglią w 1812 r. ochrzcili jego przeciwnicy z północnych stanów USA. Fatalny tegoż przebieg dla Amerykanów był pokazem żenującej wprost indolencji politycznej ówczesnych władz, hołdujących swym libertariańskim rzeklibyśmy dzisiaj, nieomal anarchistycznym ideom. ''Antyfederalistycznie'' nastawiona administracja prezydencka Madisona, nie wyciągnęła żadnych nauk z gorzkiej lekcji jakiej udzieliła krajowi wojna o niepodległość. Zamiast ustanowić jednolite dowództwo jak to powierzone w swoim czasie przez Kongres Waszyngtonowi, rozbito je na kilka osobnych ośrodków decyzyjnych zgodnie z wrogim wszelkiej centralizacji programem demokratycznego stronnictwa. Początkowo nie istniał nawet żaden sztab generalny pozwalający na koordynację działań operacyjnych, a o nominacjach wojskowych decydowały raczej względy polityczne, niż doświadczenie w boju. W efekcie mimo znaczącej przewagi zwłaszcza w pierwszej fazie konfliktu i zmobilizowania przez cały okres jego trwania ponad 50 tysięcy regularnego żołnierza, 10 tysięcy ochotników i aż blisko pół milionowej rzeszy milicji obywatelskiej, Amerykanie nie byli w stanie poradzić sobie z ledwie 30-tysięcznym łącznie korpusem wojsk brytyjskich, który zadał im szereg klęsk na czele ze spektakularnym spaleniem dopiero co wzniesionej stolicy kraju. O zdobyciu jej zadecydowała haniebna postawa oddziału pospolitego ruszenia, którego rada oficerów w krytycznym momencie walk toczących się na przedpolach Waszyngtonu pod Bladensburgiem, wedle najlepszych wzorców demokracji postanowiła mimo to przeprowadzić głosowanie. Uznawszy, że wróg posiada miażdżącą przewagę, podali zgodnie tyły zostawiając obrońców na pastwę szturmujących Brytyjczyków, co wprowadziło chaos w szeregi amerykańskich oddziałów powodując ich klęskę. Oddolne formacje zbrojne już wcześniej popisały się podobnymi dowodami tchórzostwa, częstokroć odmawiając wykonania rozkazów i pomocy dla walczących towarzyszy broni, powołując przy tym na prawo stanów z których się wywodziły, zabraniające im walczenia jakoby poza granicami kraju. W tych warunkach trudno, aby amerykańska inwazja na Kanadę nie skończyła się fiaskiem, otwarcie zresztą sabotowana przez farmerów i kupców z północnych stanów jako się rzekło, dostarczających zaopatrzenie tamtejszym brytyjskim korpusom. Po wojnie Londyn szacował, że 2/3 wołowiny dla jego wojsk pochodziło od Amerykanów, handlowcy z Nowej Anglii zaś korzystali w pierwszej fazie konfliktu z udzielonych przez Brytyjczyków koncesji na przerzut do Hiszpanii ekwipunku dla korpusów Wellingtona, zmagających się tam w owym czasie z Francuzami. Wśród kadry dowódczej armii USA było bodaj jeszcze gorzej - nie dziwota, że ofensywa na Kanadę skończyła się sromotną porażką, skoro dowodził nią ktoś taki jak gen. James Wilkinson: płatny hiszpański agent i zdrajca, doradzający swoim mocodawcom, aby wysłali uzbrojone oddziały za tajną misją wojskową Lewisa i Clarka, mającą z rozkazu prez. Jeffersona zbadać tereny po Ocean Spokojny pod przyszłą amerykańską ekspansję. Na szczęście dla niej nie zdołały one ich pochwycić, natomiast Wilkinsonowi powiodło się bardziej ze sprokurowaniem jak na prowokatora przystało tzw. ''spisku Burra'', a to by pokrzyżować plany aneksji należącego jeszcze wówczas do Hiszpanii Teksasu, jakie snuł ten ambitny polityk już na pocz. XIX-ego stulecia. W ogóle niestety dla ekspansjonistycznych dążeń młodej republiki amerykańskiej, los sprzyjał jej zdrajcy - zdarzyło się raz, że hiszpańscy przewoźnicy z dostawą dlań brzęczącej srebrnej monety za szpiegowskie meldunki, połasili się na ładunek mordując kuriera i podzieliwszy łup rozproszyli na amerykańskim terytorium. Zostali jednak w końcu wyłapani, wszakże gdy postawiono ich przed lokalnym sądem okazało się, iż żaden nie zna dobrze angielskiego, przydzielono im więc tłumacza dla wydobycia zeznań, ten zaś okazał się... także hiszpańskim agentem!:))). Dlatego choć przyznali się w jakim celu i komu wieźli pieniądze, pominął on w przekładzie kłopotliwe szczegóły dla innego TW ze swej siatki szpiegowskiej, jaką wówczas posiadała hiszpańska Korona na terenie Stanów Zjednoczonych. Znając zaś jej wspomnianą ścisłą współpracę z angielską w okresie wojny z Napoleonem jak i USA, spokojnie można założyć, że Wilkinson został od niej ''przejęty'' przez Brytoli, którzy zapewne suto go opłacili za storpedowanie amerykańskiej ofensywy na Kanadę. Mimo iż jeszcze za jego życia aż huczało od plotek w Waszyngtonie co do działalności szpiegowskiej jaką prowadził, nie dziwota zresztą, skoro facet musiał dokonywać wprost cudów pomysłowości, aby poukrywać całe beczki srebrnych monet wypłacanych mu za kablowanie, dopiero w drugiej połowie XIX wieku Amerykanie zyskali dowody zdrady jednego ze swych naczelnych wojskowych. Jak stąd widać, agenci obcych mocarstw ulokowani w dowództwie armii to nie tylko nasza przypadłość, ani też wyłącznie sowiecka specyfika - niezależnie jednak od tego, kluczową rolę w klęsce Amerykanów podczas wojny z Brytyjczykami 1812 roku odegrał anarchiczny charakter ich wojska, opartego na pospolitym ruszeniu obywateli.
Wbrew rozwolnościowym stereotypom milicje rekrutujące się spośród osadników za oceanem stanowią dowód na to, iż od swego zarania amerykańskie społeczeństwo było zmilitaryzowane, można by je wręcz nazwać narodem ''oddolnej totalnej mobilizacji'', na co wpływ miały specyficzne warunki kraju na czele z zagrożeniem indiańskim, szczególnie groźnym w pionierskim okresie zdobywania terenu. Każdy jego wolny obywatel rasy białej był przez to zobowiązany do służby wojskowej w lokalnych formacjach samoobrony, stąd wniosek, iż Amerykanie mieli nie tyle prawo, co obowiązek posiadania broni. Niestety jak widać oddziały te dość dobrze sprawdzające się w utrzymaniu porządku w swej okolicy, oraz walkach z miejscowymi dzikusami jakim obca była wszelka dyscyplina, haniebnie zawiodły w konfrontacji z regularnym wojskiem, notorycznie grzesząc ucieczkami z pola walki lub bezczelnym ignorowaniem rozkazów. Zostawiam to pod rozwagę zwolenników ''wojsk samoobrony narodowej'' Szeremietiewa, natomiast entuzjastom ''armii nowego wzoru'' Bartosiaka, opartej min. o ideę ''outsourcingu'' usług dla formacji zbrojnych, przerzucenia obowiązku dostarczania tychże na kontraktorów cywilnych i firmy zewnętrzne, polecam dosadny opis ich działalności z czasu wojny amerykańsko-brytyjskiej 1812 zawarty w pracy Ch. Bearda. Pisze on tam, że Kongres ''sprawę dostaw i zaopatrzenia w amunicję powierzył popieranym przez polityków przedsiębiorcom nazwanym później przez gen. Uptona ,,gromadą pasożytów, którzy porastali w sadło po każdym niepowodzeniu naszej armii'' - koniec cytatu. Resztę zaś dopowiada historyk amerykańskich militariów, autor min. książki poświęconej dziejom formacji ''Marines'', Robert Kłosowicz w artykule traktującym o początkach sił zbrojnych USA:
''W 1794 r. Kongres powołał Biuro Dostaw Publicznych przy Departamencie Skarbu i Biuro Superintendentury Dostaw Wojskowych przy Departamencie Wojny. Organizacja zaopatrzenia armii oparta została na systemie kontraktowym i bez większych zmian dotrwała do wybuchu wojny 1812. Kontraktorzy byli wybierani spośród tych, którzy zaoferowali najniższą cenę za dostawę uzgodnionych artykułów dla armii i mieli obowiązek magazynowania i dostarczania wystarczających racji żywnościowych, co najmniej przez 6 miesięcy, dla żołnierzy stacjonujących również w odległych posterunkach. Dystrybucja wszystkich pozostałych dostaw dla wojska odbywała się w Filadelfii - znajdowały się tam magazyny, gdzie przechowywano ubrania, namioty i leki. Superintendentura gromadziła je i rozdzielała wtedy, gdy było to niezbędne dla żołnierzy. System kontraktowy wydawał się bardziej ekonomiczny i efektywny niż bezpośrednie dostawy, jednak wkrótce miał ukazać swoje słabe strony. Jakość i szybkość dostaw była bowiem uzależniona od rachunku ekonomicznego dostawców. Również uzbrojenie armii, w tym produkcja dział, karabinów i amunicji, było oparte na systemie kontraktowym. Kongres zdecydował o zwiększeniu liczby arsenałów wojskowych i ustanowił narodowy przemysł zbrojeniowy. Pierwsza państwowa fabryka broni powstała w Springfield w Massachusetts w 1794 r., a druga w tym samym roku w Harpers Ferry w Wirginii. Rząd mógł tam produkować karabiny, amunicję i testować artylerię. Mimo to większość broni nadal zakupywano za granicą i musiało upłynąć jeszcze wiele lat zanim rodzimy przemysł mógł zaspokoić potrzeby armii. [...] Doświadczenia z wojny 1812 r. były oczywiste - zupełnie nie sprawdziła się koncepcja oparcia sił zbrojnych na formacjach milicyjnych. Były one fatalnie wyszkolone, uzbrojone i dowodzone a ich morale bardzo niskie. Zresztą cała armia amerykańska nie była należycie przygotowana do wojny, a jej organizacja w momencie wybuchu konfliktu, w porównaniu ze standardami napoleońskimi nie może być określona inaczej niż prymitywna. Głównodowodzący zostali pozostawieni sami sobie i często przychodziło im podejmować improwizowane działania bez rozpoznania terenu i sił przeciwnika. Armia cierpiała na brak broni, artylerii, mundurów, koców. Nie zrobiono wcześniej żadnych większych zapasów. Po pierwszych porażkach postanowiono przeprowadzić zmiany w systemie dowodzenia armią. W 1813 r. powołano sztab generalny, w skład którego wchodzili generalny inspektor armii, generalny kwatermistrz, generalny komisarz artylerii, księgowy i inżynier topografii. Tak skonstruowany sztab spełniał raczej rolę zarządzającą i pomocniczą w armii niż centrum dowodzenia.''
- jak z tego widać prywatyzacja, oparcie wszystkiego na rachunku ekonomicznym i robieniu ''po kosztach'', nie stanowi doskonałego remedium. Jeśli ktoś uważa, że mowa jedynie o dawno przebrzmiałych zaszłościach, winien obadać aferę sprzed paru laty zaledwie, ze skandaliczną obsługą amerykańskiej bazy lotniczej w irackim Balad przez militarną korporację Sallyport Global. Jej pracownicy dorabiali sobie na boku przerzutem niebotycznych ilości alkoholu i broni od których ponoć aż uginały się przeładowane samoloty, samemu często latając na bani, kradzieżą pojazdów wojskowych armii USA oraz wyposażenia lotniska, korzystając na miejscu z usług afrykańskich dziwek zatrudnionych tam nielegalnie jako ''sprzątaczki''. Oczywiście sprawie ukręcono łeb, zaś Sallyport nie utraciła bynajmniej wartego blisko 700 milionów dol. kontraktu, a jeszcze dostała nowy za ponad 130 następnych sześć zer na ''modernizację'' bazy w Balad, czemu trudno się dziwić skoro jest firmą zależną militarnej kompanii Caliburn International. Bowiem w jej zarządzie zasiadają takie wojskowe szychy jak gen. Michael Hayden, o którym można by rzec, iż jest zawodowym dyrektorem amerykańskich tajnych agencji, czy John Kelly - również odpowiadający za sprawy bezpieczeństwa wewnętrznego w administracji Trumpa, i wygląda kolejny z jego nielojalnych nominatów. To tyle może co do Bartosiakowego ''outsourcingu'' wojskowej obsługi - nie mówię, iż rzecz całkiem wyzbyta sensu, ale trzeba uważać aby nie stworzyć tu mechanizmu sprzyjającego gigantycznej korupcji. Dla pełni obrazu zmagań amerykańsko-brytyjskich na pocz. XIX wieku, wspomnijmy jeszcze pokrótce o postawie najwartościowszego wtedy jak i do dziś komponentu armii USA, jakim jest marynarka wojenna. Opromieniona sławą niedawnych dwóch zwycięskich wojen z muzułmańskimi piratami, nie była w stanie z racji szczupłości sił sprostać ówczesnej potędze floty przeciwnika. Nadrabiając brawurowymi atakami zaliczyła wprawdzie w pierwszej fazie konfliktu wiele spektakularnych sukcesów, wszakże gdy tylko zelżało niebezpieczeństwo ze strony Napoleona ''perfidny Albion'' mógł wreszcie przerzucić większe siły na Atlantyk, co skończyło się dla Amerykanów fatalnie. Wbrew utrzymującemu się do dziś mitowi, jakoby lepiej radzili sobie w owym czasie na morzu niż lądzie, do końca wojny wybrzeża USA pozostawały w żelaznych kleszczach brytyjskiej marynarki, skutecznie blokującej wyjście z portów nielicznym amerykańskim okrętom wojennym, o statkach handlowych już nie wspominając. Nie jest moim celem szczegółowe kreślenie historii tychże potyczek, kto jej łaknie odsyłam do traktującej o tym pracy autorstwa wspomnianego Roberta Kłosowicza, lub poszukania już w stricte anglojęzycznych źródłach. Jeśli rozpisuję się na temat, to dla ukazania kontekstu politycznego i ustrojowego rozgardiaszu, jaki wszystkiemu towarzyszył. Dziwna to była wojna, i chyba rację ma Fox, że jedynym tak naprawdę jej zwycięzcą było londyńskie City, bowiem rozstrojone nią całkiem i blokadą ekonomiczną finanse amerykańskie, wymusiły przywrócenie bankowości centralnej na niechętnej temu administracji Madisona. Fundusze niezbędne na to mogła zaś użyczyć jedynie angielska finansjera i zblatowana z nią wówczas purytańska Nowej Anglii, dlatego nie zgadzam się, że pierwszy Bank Stanów Zjednoczonych był ''oczywistym przekrętem''. Mimo towarzyszących jego powstaniu machinacji finansowych, nieuniknionych u giełdowych spekulantów, rzecz była koniecznością, bowiem świeżo powstałe państwo potrzebowało kapitałów na rozruch, jakich nie było na miejscu w potrzebnej ilości, co do pewnego stopnia przynajmniej tłumaczy mętne związki Hamiltona z Brytyjczykami. Druga strona, czyli amerykańscy ''agrariusze'', farmerzy z Zachodu i plantatorzy Południa serdecznie i z wzajemnością nienawidzący rodzimych bankierów z Północy, wcale nie była lepsza - przecież to ich reprezentant Jefferson zakupił jako się rzekło Luizjanę za olbrzymi na owe czasy kredyt od banku Baringa. Londyńskie City udzieliło go doskonale zdając sobie sprawę, że sfinansuje tym wysiłek zbrojny Napoleona, grożącego wtedy Anglii inwazją, uznano jednak, że długofalowe zyski płynące z amerykańskiej ekspansji wgłąb lądu, przeważają nad potencjalnie śmiertelnym dla inwestorów ryzykiem transakcji [ ostatecznie ponoć ''bankierów nie wieszają'' ]. W istocie kto inny mógł wyłożyć na to przedsięwzięcie równie gigantyczną kasę - może złożyli by się skromni ''yeomani'', ubodzy najczęściej farmerzy i pionierscy osadnicy ''Dzikiego Zachodu'' tak idealizowani przez Jeffersona? [ skądinąd plantatora korzystającego na darmowej pracy czarnych niewolników ].
Oto paradoks jaki towarzyszył pierwszym dekadom amerykańskiej niepodległości: aby stać się rzeczywiście niezależnym gospodarczo, północne stany potrzebowały ku temu niezbędnych finansów uzależnione w tym głównie od Brytyjczyków, z którymi poza tym zaciekle rywalizowały na gruncie handlowym i za pomocą ceł protekcyjnych, wspierania rodzimego przemysłu. Natomiast plantatorskie Południe USA i początkowo farmerski Zachód także, jako eksporterzy ziemiopłodów i bawełny dla przędzalni w Manchesterze, również zależeli od dyktatu Londynu, którego jarzmo dopiero co jakoby zrzucili. Sądzę, że wzgląd na to zadecydował z jego strony o stosunkowo łagodnym zerwaniu więzi politycznych z byłymi koloniami, i uznaniu ich niepodległości, skoro początkowo i przez długi okres czasu była ona w dużej mierze tylko formalna. Po cóż męczyć się kłopotliwym i generującym nadmierne koszta narzucaniem siłą zbrojną swojej woli, skoro można nagiąć ku temu środkami kontroli finansowej i ekonomicznej? Właściwie ten stan upokarzającej zależności Amerykanów, faktycznego kolonializmu gospodarczego jaki sprawowała nad nimi angielska banksterka trwał aż do czasu Wojny Secesyjnej, gdy dopiero w pełni wybili się na niepodległość. I o to tak naprawdę szedł konflikt, a nie Murzynów - owszem, niewolnictwo było w nim kluczową kwestią, lecz jedynie ze względu na jego polityczny wymiar i ekonomiczny kontekst, a nie względy ''humanitarne'' jak to dziś się wciska, rzecz godna osobnego omówienia. Wygląda więc, że amerykańska wojna o niepodległość była zażartą walką o jak najlepszą pozycję negocjacyjną, by utargować możliwie najkorzystniejsze warunki kredytu u macierzystej finansjery. Upraszczam rzecz jasna, ale pokrótce tak to mniej więcej się prezentuje: aby zasiąść do gry trzeba mieć jakieś atuty w ręku, u Amerykanów owej doby był to chyba nade wszystko potencjał osadniczy, ekspansji wgłąb lądu. Z tej perspektywy rozpatrywany bilans opisywanej tu wojny 1812 roku nie wygląda aż tak tragicznie dla nich, a można wręcz mówić o prawdziwym sukcesie historycznym USA. Bowiem jedynym trwałym efektem tychże zmagań stało się definitywne pogrzebanie niezwykle groźnego dotąd sojuszu Brytyjczyków z Indianami. Ostatni pozbawieni ich wsparcia, do czego Anglia zobowiązała się w traktacie pokojowym kończącym wojnę, znaleźli się na straconej pozycji z racji swej słabości politycznej i co tu kryć barbarzyństwa. Jako że nigdy rdzenni mieszkańcy Ameryki Północnej nie stworzyli czegoś, co chociaż w podobie przypominałoby państwo [ przykro mi, ale związki plemienne typu federacja irokeska nie mogą równać się nawet z Chanatem Krymskim ], gdy tylko Brytyjczycy porzucili swe plany sformowania z nich strefy buforowej dla jankeskiego osadnictwa, nic nie mogło już powstrzymać jego ekspansji. Jako i tuż po zakończeniu walk ''wolnościowi'' Amerykanie zabrali się ochoczo za brutalne deportacje i wysiedlanie plemion indiańskich spychanych wgłąb lądu, bo myliłby się kto naiwnie sądzi, że wszystko odbywało się całkiem ''oddolnie'' bez udziału władz krajowych w Waszyngtonie. Beard przytacza na ten przykład historię amerykańskiego wojskowego kpt. Frémonta, który działając pod pozorem ''misji naukowej'' dokonywał tajnego rozpoznania warunków panujących w meksykańskiej naonczas Kalifornii, by wszcząć w końcu jawną rebelię na miejscu przyłączywszy region do USA. Wszystko zaś z rozkazu prezydenta Jamesa Polka, ''antyetatysty'' podobnie jak jego poprzednik Jefferson, który także jeszcze na początku XIX wieku wysłał wspomnianą ekspedycję dwóch amerykańskich wojskowych Lewisa i Clarka, by zbadała tereny po ocean zdobyczne dla projektowanego przezeń, lądowego ''Imperium Wolności''. Typowe bowiem dla Anglosasów, że mówią jedno a robią coś wręcz przeciwnego maskując to liberalnymi frazesami, jedynie u nas wolnorynkowe leszcze biorą je za rzeczywistość. Otwarta w ten sposób amerykańska ekspansja na Zachód, utorowała drogę ''rewolucji demokratycznej'' towarzyszącej prezydenturze Andrew Jacksona, obrońcy Nowego Orleanu reprezentującego interesy ''agrariuszy'', czyli farmerów i plantatorów na równi w owym czasie nienawistnie odnoszących się do dzierżącej dotąd prym w USA nowoangielskiej finansjery i purytańskich handełesów. Beard kreśli na kartach swej pracy historycznej taki oto barwny portret tego modelowego wręcz ''populisty'':
''Wszyscy prezydenci przed Andrew Jacksonem pochodzili z rodzin majętnych i co za tym idzie, ze środowiska kulturalnego. Żaden nie musiał utrzymywać się z pracy własnych rąk, wszyscy z wyjątkiem Waszyngtona mieli wykształcenie uniwersyteckie. Natomiast Jackson, pochodzący z rodziny borykającej się z niedostatkiem na wyżynie Karoliny Północnej, był prostakiem. Nie wiadomo nawet, jak i kiedy posiadł najbardziej podstawowe wiadomości. Pewne jest tylko, że do końca życia jego sposób wyrażania się, jakkolwiek bezpośredni i energiczny, odznaczał się dziwną i zupełnie swoistą gramatyką oraz budową zdań. W młodości Jackson udał się na pogranicze Tennesse, gdzie jako spekulant ziemią, handlarz końmi, polityk, a w ogóle wybitnie zdolny rolnik, potrafił zgromadzić duży majątek i pokaźną ilość czarnych niewolników. Wysoki i muskularny, był miłośnikiem zapasów, walk na pięści i bijatyk. W trakcie załatwiania pewnego sporu zabił człowieka w pojedynku i przechowywał pistolet, którym dokonał tego czynu jako trofeum, by pokazywać go swym gościom. Nieco później w bójce z braćmi Benton sam otrzymał postrzał, a kula tkwiąca w jego ciele przez wiele lat była dowodem jego krzepkości. Kiedykolwiek w okolicy zdarzyła się jakaś walka z Indianami, spieszył natychmiast na pogranicze, by wziąć w niej udział. Wyniesiony dzięki swej niewątpliwej odwadze na stanowisko dowódcy lokalnej milicji, Jackson zdobył sobie ślepe przywiązanie podwładnych, dzieląc z nimi wszelkie trudy i niebezpieczeństwa. Będąc już miejscowym bohaterem, osiągnął w roku 1815 sławę w skali ogólnonarodowej, zwyciężywszy pewnego nieudolnego brytyjskiego generała w bitwie pod Nowym Orleanem. Wreszcie dodał jeszcze jeden liść wawrzynu do swego wieńca sławy, wydzierając Florydę Hiszpanom, wieszając przy okazji dwóch Anglików i tępiąc na granicy wojowniczych Indian. W 1818 r. Jackson stał na czele ekspedycji skierowanej przeciw Indianom z plemienia Seminole, którzy z Florydy należącej wówczas tytularnie do Hiszpanii, atakowali pograniczne osiedla amerykańskie. Jackson w pościgu za Indianami przekroczył granicę Florydy, zajął Pensacola i ukarał śmiercią obywateli brytyjskich za ''podburzanie'' Indian przeciwko Amerykanom.''
- no proszę, oto żołdak i zabijaka ostał się demokratycznie obranym przywódcą ''Imperium Wolności''! Niesłychane tylko dla liberalnego ignoranta, który serio wierzy, że potęga Stanów Zjednoczonych ufundowana została na pokojowym jakoby z konieczności ''wolnym handlu''. Dajcie spokój już ludzie, podobnie jak i z lewicowymi bredniami, bo nas na to zwyczajnie tu w Polsce nie stać. Wojskowy prezydent USA, nawet jeśli bardziej pograniczny watażka i ''rangers'', niż sztabowy strateg, nie był wcale żadnym ''wypadkiem przy pracy''. Amerykanie bowiem nauczeni srogimi batami jakie spuścili im Angole w trakcie wojny 1812-1814, przystąpili do koniecznej reformy militarnej i ustanowienia wreszcie armii z prawdziwego zdarzenia. Tak pisze o tym we wspomnianym już artykule R.Kłosowicz:
''Wkrótce po podpisaniu pokoju w Gandawie w grudniu 1815 r. Kongres był zmuszony zebrać się na obrady w hotelu Blodgett, ponieważ Kapitol leżał w gruzach i być może miało to wpływ na decyzje polityków, mające nie dopuścić, aby taka upokarzająca historia kiedykolwiek jeszcze przytrafiła się stolicy państwa. Kongresmani bowiem zagłosowali nad utworzeniem zawodowej armii, która w okresie pokoju miała liczyć 10 tys. żołnierzy. Liczba ta stanowiła jedną trzecią wojsk regularnych biorących udział w wojnie 1812 r. i ponad trzy razy tyle, co armia w okresie prezydentury Thomasa Jeffersona. Doświadczenia wyniesione przez amerykańską armię z wojny nie pozostawiały złudzeń w sprawie konieczności głębokich przeobrażeń w podejściu do polityki obronnej kraju. Coraz więcej i głośniej mówiono o potrzebie stworzenia zawodowej stałej armii dowodzonej przez kompetentną kadrę oficerską, wolną od wpływów politycznych. Armię postanowiono także zreformować pod względem organizacyjnym. Kraj podzielono na dwa obszary wojskowe, które zostały z kolei podzielone na 9 okręgów wojskowych, 4 w obszarze północnym i 5 w południowym. Na czele obszarów stanęli oficerowie o ustalonej reputacji wojskowej: na północy gen. Jacob Brown a na południu gen. Andrew Jackson. W połowie lata 1815 r. stanowisko sekretarza wojny objął powracający z misji dyplomatycznej we Francji William H. Crawford, kończąc tym samym stan tymczasowości trwający na tym stanowisku od czasu rezygnacji Johna Armstronga w sierpniu 1814 r. Po spaleniu Waszyngtonu, za co głównie obwiniony został Armstrong, stanowisko sekretarza wojny objął James Monroe, piastując jednocześnie stanowisko sekretarza stanu. Monroe piastował ten urząd do wiosny 1815 r. i aż do lata stanowisko to nie było obsadzone. Obejmując urząd Crawford zalecił Kongresowi utrzymanie sztabu generalnego, powstałego na wiosnę 1813 r. również na czas pokoju, powołując się nas smutne doświadczenia z początków wojny 1812 r. Zaproponował również powiększenie Korpusu Inżynierów, wzmocnienie systemu fortyfikacji wzdłuż wybrzeża, rozbudowę akademii w West Point i wdrożenie nowoczesnego programu kształcenia przyszłej kadry dowódczej. Kongres zaaprobował te propozycje przyznając na nie fundusze w głosowaniu 24 kwietnia 1816 r. Rozpoczął się nowy rozdział w dziejach amerykańskich sił zbrojnych.''
- który dodajmy zaowocował po paru dekadach triumfem w wojnie z Meksykiem. Mimo słabości tego państwa, od swego zarania rozdzieranego morderczymi konfliktami wewnętrznymi, nie sposób było je pokonać bez użycia niechby szczupłych jak na ówczesne standardy europejskie regularnych sił wojska. Świadczą o tym początkowe klęski teksańskich powstańców spośród miejscowych milicji, wspartych jeszcze półoficjalnie przez ówczesne ''zielone ludziki'' z południowych stanów USA. Amerykanom sprzyjała też znikoma liczba meksykańskich żołnierzy stacjonujących na spornych terenach, na samą Kalifornię przypadało ich ledwo z pół tysiąca, nie dziwota stąd, że wspomniany kpt. Frémont zdołał ją zhołdować dla swego kraju dowodząc jedynie paroma setkami ludzi. Reszty dopełniło wsparcie amerykańskiej marynarki wojennej, która już od dobrych paru dekad swobodnie operowała na Pacyfiku, ale opis ekspansji tamże Stanów Zjednoczonych zachowajmy sobie na później. Bowiem poświęcone temu partie pracy Ch. Bearda, brzmią mimo tylu lat od jej powstania niezwykle aktualnie w kontekście obecnych zmagań z Chinami, i ogólnie w Azji. Wspomnę więc jedynie, iż amerykański historyk wskazuje na istotny fakt, że już w XIX wieku US Navy prowadziła w dużej mierze samodzielnie, nastawione na długofalową ekspansję działania w tamtym rejonie świata, których priorytety pozostawały niezmienne bez względu na politykę kolejnych ekip u władzy w Kongresie i prezydentów.
Pora na podsumowanie niniejszych rozważań: narzucający się wniosek z powyższego jest taki oto, że przenoszenie doświadczeń anglosaskich na ląd europejski, a konkretnie stosowanie ich wobec dawnej jak i obecnej Rzeczpospolitej nie ma najmniejszego sensu. Bowiem jak widać Amerykanom nigdy nie przyszło zmagać się z podobnymi potęgami w historii co my - obecność europejskich mocarstw za oceanem była stosunkowo szczupła, choćby podczas opisanej tu batalii lat 1812-14 liczebność tamtejszych armii obu stron nie przekraczała 10 000 ludzi. Podczas gdy już w trakcie równoległych zmagań wojen napoleońskich w Europie, normą wręcz stały się olbrzymie formacje liczące kilkaset tysięcy żołnierzy, w samej ''bitwie narodów'' pod Lipskiem wzięło ich udział łącznie dobre ponad pół miliona. Rdzenni mieszkańcy zaś, mimo iż zdolni do zadawania jankeskim osadnikom okresowo morderczych strat, poza odnoszeniem spektakularnych nieraz zwycięstw nie byli w stanie na dłuższą metę stawić opór europejskim kolonistom. A to przez swoje barbarzyństwo, nieumiejętność strategicznego planowania i anarchiczny sposób walki, generalny brak organizacji przypominającej choćby twory państwowe ich pobratymców, z jakimi zetknęli się hiszpańscy konkwistadorzy. Północnoamerykańskie plemiona indiańskie nie osiągnęły więc nawet poziomu czambułów tatarskich, nie mówiąc już o czymś w podobie Porty Ottomańskiej, stąd Amerykanom nigdy nie zagrażało z ich strony równie masowe branie w jasyr czy klęski na skalę Cecory lub zdobycia twierdzy w Kamieńcu Podolskim, co dawnej Rzeczpospolitej. Okrucieństwo z jakiego słynęły - skalpowanie kobiet i dzieci nie jest bynajmniej wymysłem ''propagandy białych'' - nie było w stanie więc zrekompensować im opisanych braków, skazujących je na klęskę jako się rzekło w konfrontacji z przeciwnikiem posiadającym zdolność do planowego, strategicznie obmyślanego działania. Spora dowolność jaka temu towarzyszyła przyczyniła się do stworzenia mitu ''dzikiej'' jakoby, ''oddolnej'' ekspansji na Zachód przedsiębranej li tylko siłami samych pionierów. Tymczasem brak jakichkolwiek uorganizowanych na europejską czy azjatycką miarę, konkurencyjnych ośrodków władzy w tamtym rejonie powodował, że Amerykanie mogli przenieść na ląd typowy dla morskiego imperium Brytyjczyków, ''luźny'' charakter sprawowania rządów nad zdobytymi terytoriami, o z konieczności ''szkieletowych'' bo przenośnych formach administracyjnych. Zwyczajnie nie istniała potrzeba angażowania ku temu równie znacznych sił wojskowych, ani by obciążać utrzymaniem ich w tym samym stopniu resztę obywateli, jak to miało miejsce w Europie. Dlatego czas skończyć z bredzeniem o ''momencie hamiltonowskim'', jaki rzekomo przeżywa obecnie UE - nigdy nie będzie odpowiednikiem Stanów Zjednoczonych na kontynencie, wystarczy porównać zawiłe najczęściej granice europejskich państw, wykute w ogniu historycznych walk pochłaniających nieraz miliony ofiar, z idealnie wręcz geometrycznymi formami większości amerykańskich stanów, w obrębie często bezludnych niemal do dziś pustyń i leśnych ostępów. Mimo ostrych bywa różnic regionalnych, nie istnieje w USA żaden naród ''kansański'' na ten przykład, jaki poszczycić mógłby się wielowiekową historią własnej państwowości i kultury, języka innego od reszty kraju itd., tak więc przestańcie ''unijczycy'' pierdolić, że ''integracja europejska'' kiedykolwiek nas przywiedzie do czegoś podobnego! Prędzej anarchii, lub rządów nowych barbarzyńców, ale to osobny temat - tym bardziej my w Polsce z naszymi ''przechodnimi'', że tak powiem granicami, nie powinniśmy dać sobie wciskać takowych plew. Jeśli więc dla nas akurat płynie jakaś lekcja z opisanych doświadczeń amerykańskiej historii, to iż nawet przy tak odmiennych i jakże szczęśliwszych okolicznościach dziejowych, nie obeszło się jednak bez użycia regularnego wojska i odgórnie narzucanych działań państwa. I to mimo towarzyszących wszystkiemu liberalnych frazesów o ''ograniczonym rządzie'' oraz ''wolnym handlu'', branych serio już chyba tylko przez rodzimych kolibów i stosunkowo nieliczne na szczęście pedolibkowskie spady ideologiczne. Długo jak widać zajęło Amerykanom zrozumienie, iż na straży porządku wolnościowego musi stać regularna, stała armia oraz sprawny system fiskalny dla jej utrzymania, mieli też sposobność zaradzić własnej anarchiczności, czego I Rzeczpospolita niestety nie dostąpiła, stąd czekał ją upadek. O tym, co zadecydowało o pomyślniejszym losie republiki powstałej za oceanem, gdy polska właśnie dobiegała kresu, pisał trafnie zaledwie pół wieku po uzyskaniu przez Stany Zjednoczone formalnej niepodległości Tocqueville, w swym klasycznym już dziele historycznym z którego to przytoczę na finał odpowiedni fragment:
''Konstytucja Stanów Zjednoczonych należy do tych wspaniałych dzieł ludzkiej przemyślności, które chwałą i dobrem obdarzają tych, którzy je wymyślili, w cudzych rękach zaś stają się jałowe. Za naszych czasów dowodów w tej mierze dostarcza historia Meksyku. Mieszkańcy Meksyku, pragnąc zastosować u siebie system federacyjny, przyjęli za wzór i prawie skopiowali konstytucję federalną Angloamerykanów, swych sąsiadów. Lecz przenosząc do siebie literę prawa nie zdołali jednocześnie przenieść jego ducha. Pogubili się wśród mechanizmów swego podwójnego rządu. I władza stanów, i władza Unii przekraczają tam stale granice nakreślone przez konstytucję i krzyżują się ze sobą nieustannie. Jeszcze dziś Meksyk miota się od anarchii do wojskowej dyktatury i od wojskowej dyktatury do anarchii. [...] W Stanach Zjednoczonych istnienie systemu federacyjnego jest ułatwione dlatego, że poszczególne stany mają nie tylko te same interesy, to samo pochodzenie i ten sam język, lecz także ten sam stopień ucywilizowania, co sprawia, że łatwo dochodzi między nimi do zgody. Żaden z małych narodów Europy nie jest chyba bardziej jednorodny od narodu amerykańskiego, zamieszkującego terytorium równe połowie Europy. [...] Amerykańscy prawodawcy mieli ułatwione zadanie nie tylko dzięki obyczajom i przyzwyczajeniom społeczeństwa, ale również dzięki geograficznemu położeniu kraju. Temu ostatniemu należy w zasadzie zawdzięczać możliwość wprowadzenia oraz utrzymania systemu federacyjnego. Najlepszym sprawdzianem żywotności narodu jest wojna. W czasie wojny naród działa jak jeden człowiek — walczy o życie. Dopóki chodzi jedynie o utrzymanie wewnątrz kraju spokoju i dobrobytu, sprawne rządy, obywatelska rozwaga oraz zwykłe przywiązanie ludzi do ojczyzny wystarczają, by sprostać zadaniu. Kiedy jednak naród walczy, obywatele muszą zdobyć się na liczne i wielkie poświęcenia. Otóż przypuszczenie, że wielka liczba ludzi jest skłonna poddać się takim wymaganiom, dowodzi nieznajomości rodzaju ludzkiego. Dlatego wszystkie narody, które angażowały się w wielkie wojny, doprowadziły, być może wcale nieumyślnie, do wzmocnienia własnego rządu. Narody, którym to się nie udało, zostały podbite. Długotrwała wojna prawie zawsze zmusza narody do smutnego wyboru pomiędzy klęską, przynoszącą ruinę, a zwycięstwem, przynoszącym despotyzm. Słabość rządu objawia się na ogół w sposób szczególnie widoczny i szczególnie niebezpieczny właśnie w czasie wojny; dowodziłem już zresztą, że wadą rządów federacyjnych jest ich słabość. W systemie federacyjnym nie tylko nie ma centralizacji administracyjnej ani niczego, co by ją przypominało; nawet centralizacja rządowa istnieje tu jedynie częściowo, co zawsze osłabia naród w chwili, gdy musi się bronić przed innym narodem, posiadającym pełną centralizację rządową. Nawet w konstytucji federalnej Stanów Zjednoczonych, która rządowi centralnemu powierza stosunkowo dużą władzę, ta ułomność daje wyraźnie znać o sobie. Czytelnikowi wystarczy zapewne jeden przykład. Konstytucja daje Kongresowi prawo powoływania milicji stanowych do czynnej służby, gdy trzeba zdławić powstanie lub odeprzeć najazd. Inny artykuł głosi, że prezydent Stanów Zjednoczonych staje się wówczas głównodowodzącym milicji.
Podczas wojny 1812 roku prezydent wydał milicjom północnych stanów rozkaz marszu ku granicom; Connecticut i Massachusetts, których interesom wojna zagrażała, odmówiły wysłania swoich oddziałów. Stany owe powoływały się na ten sam punkt konstytucji, który upoważnia rząd federalny do posłużenia się stanowymi milicjami w razie powstania lub najazdu. Otóż wtedy nie mogło być — ich zdaniem — mowy ani o powstaniu, ani o najeździe. Dodatkowo przypominały, że konstytucja, która dawała Unii prawo powoływania milicji stanowych do służby czynnej, pozostawiała jednocześnie stanom prawo mianowania oficerów. Wynikało z tego — ich zdaniem — że nawet podczas wojny żaden urzędnik Unii, poza prezydentem, nie ma prawa dowodzić milicjami stanowymi. Tymczasem w grę wchodziła służba w armii nie dowodzonej przez prezydenta. Te absurdalne i szkodliwe racje zostały usankcjonowane nie tylko przez gubernatorów oraz stanowe legislatury, ale również przez sądy obu stanów. Rząd federalny gdzie indziej musiał szukać oddziałów, których potrzebował. Jak się więc dzieje, że Unia amerykańska, tak chroniona przez relatywną doskonałość swych praw w czasie pokoju, nie rozprzęgnie się całkowicie w wyniku wielkiej wojny? Nie dochodzi do tego, ponieważ wielkie wojny jej nie zagrażają. Położona w środku wielkiego kontynentu, w krainie, która daje ogromne szanse ludzkiej przedsiębiorczości, Unia jest prawie tak odizolowana od świata, jakby ze wszystkich stron otaczał ją ocean. Kanada ma tylko milion mieszkańców; jej ludność dzieli się na dwa wrogie narody. Surowy klimat sprawia, że obszar kraju w gruncie rzeczy jest mniejszy niż na mapie, a jej porty pozostają zamknięte przez sześć miesięcy w roku. Między Kanadą a Zatoką Meksykańską tuła się jeszcze kilka na wpół wyniszczonych dzikich plemion, z którymi może sobie dać radę sześć tysięcy żołnierzy. Na południu Unia styka się z państwem meksykańskim i być może kiedyś tam zaczną się wielkie wojny, na razie jednak zapóźniony rozwój, zepsucie obyczajów oraz nędza długo jeszcze nie pozwolą Meksykowi na zdobycie wyższej pozycji wśród narodów świata. Co zaś do potęg europejskich, nie są one dla Stanów Zjednoczonych groźne, ponieważ są daleko. Wielkie szczęście Stanów Zjednoczonych nie polega na znalezieniu takiej formy konstytucji federalnej, która pozwalałaby pomyślnie prowadzić wielkie wojny, lecz na takim usytuowaniu geograficznym, które pozwala ich się nie obawiać. Trudno o bardziej zdecydowanego zwolennika systemu federacyjnego ode mnie. Upatruję w nim bowiem jeden z najskuteczniejszych zabiegów, który może służyć dobrobytowi i wolności. Zazdroszczę narodom, którym dane było go zastosować. Nie wierzę jednak, by narody skonfederowane mogły długo się opierać narodowi posiadającemu scentralizowaną władzę rządową. Narodowi, który znajdując się u boku wielkich monarchii militarnych Europy zdecydowałby się podzielić swą suwerenność, przepowiadałbym, iż będzie musiał wyrzec się swej potęgi, a być może również swego istnienia oraz samego imienia.''
- zdaję sobie sprawę, iż ktoś może mieć pretensję, że odwołuję się do anachronicznych bywa świadectw jak Tocqueville'a, faktycznie od czasu opublikowania przytaczanego tu opracowania Bearda minęło blisko 100 lat! Aczkolwiek zarzuty stawiane wobec niego są często niepoważne np. jakoby lekceważył rolę niewolnictwa w wywołaniu Wojny Secesyjnej, tymczasem z uważnej lektury wynika coś wręcz przeciwnego - potwierdza, iż miało ono kluczowe znaczenie, lecz przez swój wymiar polityczny i ekonomiczny, a nie jako takie. Humanitarne względy, by nie rzec frazesy, stanowiły tu jedynie użyteczne narzędzie propagandy, jakby to brutalnie nie brzmiało Murzyni byli ledwie przedmiotem dosłownie wzajemnego sporu, i to mimo iż ostatecznie obie strony wciągnęły ich do walki. Owszem, niewolnicze Południe także - ale to już temat na całkiem inny wpis...