sobota, 20 lutego 2021

Jądro liberalnej ciemnoty.

Zgodnie z obietnicą kontynuujemy podjęty ostatnio temat afrykański, posiłkując się obfitymi cytatami z godnej polecenia książki belgijskiego reportera Davida van Reybroucka ''Kongo. Opowieść o zrujnowanym kraju''. Również dlatego, aby nie powstało fałszywe wrażenie jakoby wbrew wcześniejszym deklaracjom opowiadamy się jednak za mitem ''wolnego rynku'', w państwowym interwencjonizmie upatrującym wszelkiego zła społecznego. Jak przekonamy się Kongo powstało jako deklaratywnie strefa ''wolnego handlu'', co w praktyce oznaczać miało swobodną ekspansję imperiów kolonialnych w sercu Afryki, okazało się zaś własnością jednego człowieka, gigantyczną plantacją należącą do przedsiębiorczego monarchy pewnego zachodnioeuropejskiego kraiku. Skądinąd który także narodził się jako ''ziemia niczyja'' i ''strefa buforowa'' między skonfliktowanymi mocarstwami, trafnie zauważył więc cytowany autor, iż Kongo postrzegać można jako coś w rodzaju spotworniałej Belgii, o rozmiarach dopasowanych do skali afrykańskiego kontynentu. Dziedzictwo liberalnego kolonializmu stąd odcisnęło się fatalnie na dziejach kraju, rzutując nań po dziś dzień - po uzyskaniu tzw. ''niepodległości'' rodzimy już tyran Mobutu, wzorem króla Leopolda sprywatyzował dosłownie państwo, czyniąc zeń własną skarbonkę do obdzielania synekurami posłusznych sobie kacyków, po upadku zaś jego reżimu doszło tam do iście anarchicznej konkurencji na lokalnym rynku ''usług bezpieczeństwa'', co zaowocowało nieprawdopodobnym wprost stężeniem bestialstwa. Z racji obszerności przytoczonego na prawach cytatu materiału jakiego opis tychże procesów wymaga, dziś zajmiemy się pierwszym z pomienionych okresów, pozostałe rezerwując sobie na później, jako że wymagają poświęcenia im osobnej uwagi. Zanim jednak przejdziemy do meritum, wypada niniejsze rozważania osadzić w aktualnym kontekście, coby nie powstało wrażenie gadania po próżnicy. Otóż przychylam się do zdania Kuraka w tej akurat kwestii, iż nad Polską ciąży widmo ''ukrainizacji'', a od siebie dodałbym wręcz jej ''kongizacji'', stąd właśnie podjęcie takiej nie innej tematyki. Co mam na myśli wytłumaczę na konkretnym przykładzie, akurat świeżo przytoczonym przez coryllusa za ''obserwatorem finansowym'', nie kryję rzecz mną nieco wstrząsnęła potwierdzając żywione już od jakiegoś czasu najgorsze intuicje i przewidywania:

''...Dialog o Partnerstwie Strategicznym, który w szczególności regularnie ma rozpatrywać sprawy bezpieczeństwa, gospodarki i migracji. Organ ten składać się ma z wysokich urzędników lub członków rządów Ukrainy i Zjednoczonego Królestwa. Można więc mówić nawet o quasi-członkostwie Ukrainy w brytyjskim systemie Commonwealthu. Brytyjska obecność gospodarcza nad Dnieprem już od dawna przejawia się w przemyślanych działaniach systemowych. Doskonałym tego przykładem jest sytuacja z zakupami dla ukraińskiej służby zdrowia. Już od kilku lat prowadzi je nie Ukraina, ale w jej imieniu brytyjska firma Crown Agents, której korzenie sięgają XIX w., kiedy to w imieniu rządu obsługiwała operacje finansowe brytyjskiej metropolii z koloniami. Początkowo ukraiński rząd przymierzał się do powierzenia „Agentom Korony” zarządzania ukraińskim cłem. W oficjalnym komunikacie informowano o prowadzeniu rozmów o przekazaniu niektórych urzędów celnych w zarząd brytyjskiej firmie, wiążąc ten fakt z ustaleniami premierów Ukrainy i Wielkiej Brytanii. W pierwszej kolejności w zarząd miały być oddane urzędy celne w graniczących z Polską obwodach lwowskim i wołyńskim oraz na Zakarpaciu i w obwodzie czernowieckim. Z planów przekazania w zarząd urzędów celnych ostatecznie nic nie wyszło, za to przez brytyjskiego pośrednika przechodzą dziś miliony dolarów, które z budżetu państwa Ukraina wydziela na zakupy leków i środków medycznych dla szpitali. Na liście zakupowej znajdują się tak newralgiczne pozycje, jak specyfiki do terapii uzależnień, leki dla chorych na żółtaczkę, testy diagnostyczne w kierunku HIV czy gruźlicy, wyroby medyczne stosowane w krwiodawstwie, szczepionki [ w tym rzecz jasna także i na covida - przyp. mój ], leki do leczenia chorób zakaźnych, leki dla osób z immunodeficytem, testy dla diabetyków, leki dla osób z chorobami psychicznymi, środki do dializy, endoprotezy, leki i wyroby medyczne stosowane w onkologii dziecięcej. Sytuacja z Crown Agents z jednej strony pokazuje stan ukraińskich struktur państwowych, które w bardzo ograniczonym stopniu są zdolne dziś realizować swoje funkcje, w tym także w zakresie działań o charakterze gospodarczym, otwierając drogę do swoistego ich outsourcingu, z drugiej strony – w jaki sposób podmioty z zagranicy funkcjonują dziś w ukraińskiej sferze gospodarczej na styku z ukraińską polityką. [...] Równolegle Wielka Brytania udzieliła Ukrainie 1,3 mld funtów kredytu na budowę okrętów dla ukraińskiej marynarki wojennej. Co ciekawe, w Londynie nie czekali na ukraińską inicjatywę, tylko sami przygotowali koncepcję, zabezpieczając w niej swoje interesy gospodarcze i geopolityczne, a potem gotowy pakiet wraz z rozwiązaniem kwestii finansowych położyli na stół.''

- jeszcze by czego, aby agenci Korony mieli oczekiwać inicjatywy jakichś wschodnioeuropejskich dzikusów... Link do całości artykułu, a kto nie dowierza coryllusowi, słusznie skądinąd, może przekonać się na oficjalnej stronie rzeczonej firmy, iż w tej akurat kwestii nie ściemnia. Powyższe tłumaczyłoby może zaangażowanie w sprawę ukraińskiej ''niepodległości'' kieleckiego masona i tajniackiego libertarianina przy tym Witolda Sokały. Brytyjczycy bowiem do perfekcji opanowali taktykę mimikry, maskowania gadaniną o ''wolnym rynku'' działalności swego prawdziwego, ''głębokiego państwa'', którego trzon stanowią po staremu ''służby, mafie, loże''. Groteskowa papieżyca jaką jest królowa brytyjska, włada nieformalnym imperium finansowym opartym na podlegających zazwyczaj brytyjskiej jurysdykcji ''rajach podatkowych'', jak choćby te na Kajmanach. Niczym stara liberalna dziwka, podobnie zresztą jak niemal cały Zachód obecnie, robi za burdelmamę trzymającą kasę dla najgorszej globalistycznej swołoczy łupiącej bezlitośnie własne kraje, obojętnie ruska to czy afrykańska, zaś towarzyszące temu libertariańskie pierdolenie o podatkach jako ''kradzieży'' i rzekomym ''końcu'' państw narodowych, służy li tylko legitymizacji procederu. Dość jednak o tym, powróćmy do lokalnego kontekstu możliwego całkiem mym zdaniem powtórzenia ukraińskiego, czy wręcz kongijskiego scenariusza rozpadu, czyli ''prywatyzacji'' państwa w polskim wydaniu. Przejdźmyż więc do kolejnych partii tekstu zaczerpniętych z pracy belgijskiego autora, które przywołuję na prawie cytatu z zakupionego przez się egzemplarza, do czego rzecz jasna niniejszym namawiam. Przy czym to zaledwie drobny fragment z liczącego ponad 700 stron tomiszcza, z czego na same przypisy i wykaz źródeł przypada grubo ponad 150, co świadczy o rzetelnym podejściu do tematu i stanowi prawdziwą kopalnię wiedzy o tym afrykańskim kraju. Zanim opiszemy pokrótce cudzymi słowy okres bezpośrednich rządów belgijskiego króla w Kongu, warto przypomnieć zwłaszcza teraz gdy obwinia się o całe zło w Afryce li tylko dziedzictwo białych kolonialistów, że wyparli z tego terenu nie ustępujących im w bezwzględności muzułmańskich handlarzy czarnymi niewolnikami i kością słoniową. Ekspandowali oni z Zanzibaru podlegającego władzy sułtana Omanu, a wśród nich szczególnym okrucieństwem i złą sławą morderczego łupieżcy wyróżnił się zbrodzień, któremu miejscowi nadali przydomek Tippu Tip. Reybrouck pisze o nim, iż:
 
''Jako potomek afroarabskiej rodziny z Zanzibaru był bezpośrednio zależny od sułtana, ale szybko stał się najpotężniejszym człowiekiem w całym wschodnim Kongu. Tippu Tip cieszył się autorytetem na obszarze między Wielkimi Jeziorami na wschodzie a górnym biegiem rzeki Kongo (nazywanym tam również Lualabą), trzysta kilometrów na zachód. Potęga Tippu Tipa opierała się nie tylko na jego niezwykłym instynkcie handlowym, ale również na przemocy. Początkowo pozyskiwał towary luksusowe – niewolników i kość słoniową – po przyjacielsku: tak jak inni Zanzibarczycy zawierał sojusze z miejscowymi przywódcami, by prowadzić handel wymienny. Część tych przywódców stała się wasalami afroarabskich handlarzy. Od 1870 roku sytuacja się jednak zmieniła. W miarę jak tony kości słoniowej płynęły na wschód, handlarze niewolników, jak Tippu Tip, stawali się potężniejsi i bogatsi. Ostatecznie plądrowanie wsi okazało się wielokrotnie tańsze niż odkupywanie paru ciosów słoniowych czy kilku młodzieńców. Po co człowiek miał cały boży dzień siedzieć i gawędzić z lokalnym wodzem wioski, nieustannie odmawiając ciepławego wina z palmy olejowej, którego przecież i tak zabraniała pić wiara, skoro równie łatwo można było tę wioskę spalić do cna? Poza kością słoniową dało się tym sposobem pozyskać dodatkowych niewolników do jej dźwigania. Napadanie stało się ważniejsze niż handlowanie, łupiestwo zniosło kupiectwo, broń palna przechyliła szalę. Imię Tippu Tipa siało postrach na terytorium wielkości połowy Europy. Tymczasem nie było to nawet jego prawdziwe imię (brzmiało ono Hamed bin Mohammed el Marjebi), ale najprawdopodobniej onomatopeja dźwięku jego strzelby.''

Czarna Afryka przed przybyciem białego człowieka także w niczym nie przypominała sielankowej krainy ''dobrych dzikusów'', rodem z bajań europejskich burżujów. Autor cytowanej książki przywołuje na dowód świadectwo murzyńskiego przechrzty, wyzwolonego z islamskiej niewoli przez słynnego podróżnika Stanleya, który z wdzięczności dla swojego białego dobroczyńcy przyjął jego wyznanie i kulturę, stąd ze wstrętem zareagował na to co zastał po powrocie do rodzinnej wioski:

''Spotkanie po latach z rodzicami okazało się poruszające. Gong oznajmiał wszem wobec wieść, że utracony syn powrócił. Członkowie rodziny natychmiast zarżnęli kilka kóz i psów i przy okazji zaproponowali złożenie w ofierze dwóch niewolników. „Kiedy to ujrzałem, głęboko się oburzyłem, że w moim plemieniu utrzymały się takie barbarzyńskie zwyczaje, jak niewolnictwo i ludożerstwo”. Disasi gorąco zaprotestował i ku zaskoczeniu swoich dawnych sąsiadów osobiście rozwiązał niewolników. „Wielu z nich zastanawiało się, czemu lituję się nad niewolnikami. Inni wyrzucali mi, że uniemożliwiam im zjedzenie pysznego ludzkiego mięsa. Tańce trwały dwa dni bez przerwy''.

Rzecz jasna w niczym nie tłumaczy to zachodnioeuropejskich hipokrytów jak król Leopold, którzy typowymi dla wiktoriańskiej epoki humanitarnymi frazesami, pokrywali wyzysk kolonizowanej bezwzględnie przez nich murzyńskiej ludności [ choć van Reybrouckowi starczy przytomności umysłu, by nie nazywać tego zaraz ''ludobójstwem'' ]:
 
''Leopold II inwestował wiele własnych pieniędzy w rozbudowę swojego państwa, zwłaszcza w nowe stacje, przez co wzmacniał swoją władzę na tym terytorium. Ta administracja stanowiła jednak bardzo niezobowiązującą formę rządów. Leopold nie rozwijał biurokratycznego aparatu państwa, ale tworzył minimalne warunki, by kwitł wolny handel. Koszty miały być możliwie najniższe, zyski – możliwie najwyższe. Imperializm Leopolda motywowały przede wszystkim względy ekonomiczne. Ewentualne profity, na jakie liczył, nie miały służyć rozwojowi Wolnego Państwa, ale płynąć do Brukseli. [...] Handel nadrzeczny, który przez prawie cztery wieki spoczywał w rękach miejscowych właścicieli statków, w tamtym okresie w całości przejęli Europejczycy. Leopoldowy wolny handel w mgnieniu oka wykończył dawną sieć wymiany handlowej. Nad rzeką wyrastały europejskie faktorie z magazynami. Do Matadi zawijały parowce oceaniczne, które za pomocą żurawi przenosiły kość słoniową na pokład. Składy w Antwerpii pękały od zmagazynowanych tam ciosów słoniowych. W 1897 roku do Europy wyeksportowano dwieście czterdzieści pięć ton kości słoniowej, prawie połowę światowej produkcji tego roku. Antwerpia szybko zdeklasowała Liverpool oraz Londyn i stała się światowym ośrodkiem przerzutu kości słoniowej. Wszędzie na Zachodzie klawisze fortepianów i organów produkowano z kongijskiej kości słoniowej, w zadymionych salonach mężczyźni uderzali w kule bilardowe lub układali kostki domina z surowca, który pochodził z lasu równikowego, na kominkach w domach burżuazji królowały posążki z kości słoniowej, w niedzielę przechadzano się z laskami i parasolami, których rączki dawniej były ciosami słoni. Ów międzynarodowy wolny handel odjął jednak chleb od ust lokalnym handlarzom. [...] W 1885 roku belgijski monarcha zdobył swoje Kongo, składając trzy obietnice. Na konferencji w Berlinie obiecał zagwarantować zarówno wolny handel, jak i zwalczyć niewolnictwo. Wobec państwa belgijskiego zobowiązał się nigdy nie prosić o pieniądze na finansowanie swojego osobistego projektu. Do 1890 roku starannie dotrzymywał tych umów: wolny handel kwitł, belgijski skarbiec pozostawał nietknięty, walka z handlem niewolnikami co prawda nie była jeszcze wygrana, ale placówki misyjne systematycznie dostawały w prezencie „uwolnione” dzieci. Obietnice te były kosztowne – dosłownie. By pozwolić na funkcjonowanie wolnego handlu, król na własny koszt musiał rozwinąć konieczną infrastrukturę i administrację. Droga impreza, z której korzystali zwłaszcza inni. Leopold podjął się jej tylko dlatego, że liczył na osiągnięcie niezłych zysków, jednak srogo się zawiódł. Od 1876 do 1885 roku zainwestował już dziesięć milionów franków belgijskich, a zyski w 1886 roku nie przekroczyły siedemdziesięciu tysięcy franków. Do 1890 roku wydał już na Kongo dziewiętnaście milionów franków. Tym sposobem roztrwonił wielką fortunę odziedziczoną po ojcu. Król w praktyce stał się bankrutem. Wtedy to postanowił złamać dwa ze swoich przyrzeczeń. Zwrócił się do rządu własnego państwa z błaganiem o pieniądze i ukręcił łeb wolnemu handlowi, który okazał się taki niewdzięczny. Mimo „kongofilii”, budzącej się wśród elit bankowych i przemysłowych, parlamentowi belgijskiemu wcale jednak nie uśmiechała się kolonialna przygoda. Jednocześnie nie mógł też przyglądać się spokojnie, jak głowa państwa bankrutuje. Dlatego, chcąc nie chcąc, uzgodniono pożyczkę: monarcha otrzymał dwadzieścia pięć milionów franków w złocie tytułem rekapitalizacji, która to kwota później została jeszcze uzupełniona sumą siedmiu milionów. Ponadto kraj poważnie zainwestował w budowę kolei. Ustalono, że w przypadku utrzymującej się złej passy ekonomicznej Kongo zostanie przejęte przez Belgię. O wiele drastyczniejsze dla sytuacji na miejscu było wydanie przez Leopolda pozbawionej skrupułów serii decyzji, by wszystkie niezabudowane lub niezamieszkane tereny Konga uznać za własność Wolnego Państwa, łącznie z wszystkimi ewentualnymi ich zasobami naturalnymi. Dla europejskich kupców kości słoniowej oznaczało to poważne pokrzyżowanie szyków, a dla krajowców – kompletną katastrofę. Za jednym zamachem władca nacjonalizował 99 procent całego obszaru kraju. Pigmej, który zabijał słonia i sprzedawał jego ciosy, już nie zapewniał sobie w legalny sposób utrzymania, ale grabił państwo. Brytyjski handlarz, który ciosy kupował, nie prowadził handlu, ale dopuszczał się paserstwa. Na papierze wolny handel wciąż istniał – w rzeczy samej, nie mogło być inaczej – w praktyce był całkowicie martwy: na sprzedaż nie zostawało nic, państwo zatrzymywało wszystko dla siebie. [...] Leopold II spłatał wolnemu handlowi niezłego psikusa. Stał się właścicielem niemal wszystkich gruntów w Kongu, ale ponieważ sam nie mógł ich eksploatować, oddał duże połacie ziemi w użytkowanie paru spółkom handlowym. Koncesje obejmowały określony obszar: Société Anversoise (Spółka Antwerpska) – nowo założone przedsiębiorstwo – mogło eksploatować sto sześćdziesiąt tysięcy kilometrów kwadratowych na północ od rzeki Kongo, teren dwukrotnie większy od Irlandii. ABIR (Anglo-Belgian Indian Rubber Company) otrzymał pozwolenie na użytkowanie porównywalnej powierzchni na południe od rzeki. Jeśli chodzi o samego władcę, zafundował on sobie wielki kawał dżungli: Dominium Korony, obszar o powierzchni dwustu pięćdziesięciu tysięcy kilometrów kwadratowych, prawie dziesięć razy większy niż Belgia, w przeważającej części położony na południe od równika. Aby nie rozsierdzić wszystkich jednocześnie, w Kasai pozostawiono rezerwat, gdzie przez jakiś czas miał jeszcze trwać wolny handel. Compagnie du Katanga (Towarzystwo Katangi) i Compagnie des Grands Lacs (Towarzystwo Wielkich Jezior) również otrzymały potężne terytoria; same nazwy tych spółek zdradzały, że założono je na tę okazję. Najważniejsza eksploatacja gospodarcza kongijskiego interioru przypadła zatem władcy i paru uprzywilejowanym przedsiębiorstwom koncesjonowanym. Nie były to światy zupełnie oddzielone, już choćby dlatego, że Leopold przeważnie sam był głównym akcjonariuszem tych przedsiębiorstw, a przynajmniej miał prawo do znacznego udziału w ich zyskach. W zarządach tych spółek nieodmiennie zasiadały najwyżej postawione figury administracji Wolnego Państwa. W Belgii doradca finansowy króla, Browne de Tiège, zarówno zajmował stanowisko przewodniczącego Anversoise i Société Générale Africaine, jak i nadzorował ABIR, Société Internationale Forestière et Minière (Międzynarodową Spółkę Leśną i Wydobywczą), Société Belge de Crédit Maritime (Belgijską Spółkę Kredytowania Morskiego) w Antwerpii i jeszcze wiele innych spółek.''

- no proszę, czyli z króla Leosia wylazł roszczeniowy Janusz byznesu, typowy ''przedsiębiorca specjalnej troski'' żebrzący o państwowe dotacje, gdy realny ''wolny rynek'' o jakim tyle gardłował okazał się nazbyt dlań kosztowny, a do tego - o zgrozo! - ''etatysta'':). Bo tak to już jest z tymi pożal się kapitalistami, że przez ''wolność'' rozumieją zwykle poniewieranie konkurencją, lecz u siebie okazują się zazwyczaj najgorszymi monopolistami, stąd nie może dziwić iż socjalizm jest tworem burżujów jak duet Marks&Engels. Leopoldowy tyłek poratował również wynalazek gumowej opony dokonany przez mr. Dunlopa, oraz będąca tegoż efektem hossa na kauczuk, w który to zasobne były dżungle Konga. Niestety dla samych krajowców okazał się on przekleństwem, gdyż belgijski monarcha powodowany żądzą krótkoterminowego zysku i odkucia się wreszcie na stratnej dotąd inwestycji, jak przystało na liberalnego zamordystę począł bezlitośnie eksploatować swą własność, wywołując tym prawdziwe piekło w sercu Afryki:
 
''Z dogorywającego projektu w Afryce Środkowej Wolne Państwo za jednym zamachem stało się oszałamiającym cudem gospodarczym. Leopold zgarniał miliony i po długim oczekiwaniu oraz ryzykanckich przedsięwzięciach w końcu osiągnął zwrot z inwestycji. Wreszcie mógł pokazać, jaki był pożytek z kolonii: rozkwit gospodarczy, imperialna sława i duma narodowa. Dzięki dochodom z Konga mógł podjąć prace mające na celu upiększenie Belgii. W Brukseli wyrosły Jubelparkmuseum i nowy pałac królewski, w Tervuren powstało gigantyczne muzeum kolonialne i park, którego inspiracją był Wersal, w Ostendzie pojawiły się arkady, zbudowane na wzór weneckich, i podcienie przy pałacu zdrojowym. Drugą stronę medalu widać było tylko w Kongu. Poza puszkami foie gras i butelkami szampana, które państwowi urzędnicy sprowadzali sobie z Belgii, niewiele dało się dojrzeć przepychu i zbytkowności. Leopold odmawiał inwestowania w samym Kongu zysków ze swojego imperium kauczukowego, a dodatkowo sposób pozyskiwania kauczuku okazał się w najwyższym stopniu problematyczny. Plantacji jeszcze nie było, kauczuk pochodził wyłącznie z dzikich drzew. Tymczasem zbieranie go było czasochłonną i ciężką pracą i wymagało wielu rąk. Znaleziono zatem idealny sposób opodatkowania: kauczuk. Krajowcy musieli zapuszczać się w dżunglę, by nacinać liany kauczukowe, zbierać sok, przetwarzać go i z grubsza formować w lepkie bryły. Dawniej ściągano podatki w formie chlebów maniokowych lub kości słoniowej, ewentualnie w zamian za podatek żądano ludzi jako tragarzy. Teraz miejscowa ludność musiała w określonym czasie donosić kosze z lateksem. Narzucony kontyngent różnił się w zależności od obszaru, ale zasada pozostawała taka sama. W obrębie Dominium Korony administrator prowincji określał szacunkową wielkość, następnie do wojskowych z Force Publique należało pobranie podatku kauczukowego. Na obszarach, na których działały przedsiębiorstwa koncesyjne, dokonywano tego przy udziale uzbrojonych strażników, tak zwanych sentries. W obu przypadkach byli nimi Afrykanie o znikomym przeszkoleniu wojskowym i słabej dyscyplinie. Z góry było przesądzone, że nie mogło to prowadzić do niczego innego niż krzywda. Mężczyznom, którzy ściągali kauczuk, płacono za jego dostarczoną ilość. Nie ma kauczuku, nie ma płacy. Dlatego robili oni wszystko, by zmaksymalizować wydajność. W praktyce oznaczało to powszechne rządy terroru. Ponieważ byli uzbrojeni, mogli niemiłosiernie terroryzować lokalną ludność. Na obszarach towarzystw koncesyjnych sytuacja była straszna, lecz na terenie należącym do Wolnego Państwa nie działo się o wiele lepiej. [...] Brudną robotę poboru podatków pozostawiono uzbrojonym podwładnym. Ponieważ ich biali zwierzchnicy chcieli być pewni, że ich broń nie jest nadużywana do polowania na zwierzynę, podkomendni musieli udowadniać, na co wykorzystali kule. W ten sposób w różnych miejscach narodził się zwyczaj, by odcinać ofiarom prawą rękę i zabierać ją jako materiał dowodowy na wystrzeloną amunicję. Dłonie wędziło się nad ogniskiem, jak w dzisiejszych czasach wciąż robi się z artykułami żywnościowymi, by nie zgniły. Poborca podatkowy widywał swojego zwierzchnika co kilka tygodni, stąd wzięła się ta praktyka. Składając mu raport, musiał pokazać odcięte członki jako pièces justificatives, załączniki poświadczające poniesione koszty. W Europie od 1900 roku zaczęły podnosić się głosy przeciw belgijskiemu władcy, który każe odcinać dłonie. Świat obiegło kilka zdjęć Kongijczyków z kikutami ramion. W ten sposób powstało powszechne przekonanie, że w Kongu na wielką skalę obcina się ręce żywym. Dochodziło do tego, lecz dużo rzadziej, niż z reguły uważano. Największą hańbą Leopoldowej polityki kauczuku nie było to, że obcinano zmarłym rękę, ale że tak bezsensownie zabijano. Okaleczanie zwłok było efektem wtórnym. Nie zmienia to faktu, że w wielu wypadkach bestialstwo było niewyobrażalne. „Kiedy byłam jeszcze dzieckiem – opowiadała Matuli, która jako piętnastolatka chodziła do szkoły w placówce misyjnej w Ikoko – sentries zastrzelili ludzi w mojej wiosce z powodu kauczuku. Mojego ojca zamordowali w ten sposób: przywiązali go do drzewa, zastrzelili, a potem odwiązali i oddali swoim boyom, by go zjedli. Moją matkę i mnie wzięto w niewolę. Sentries odcięli matce obie ręce, kiedy jeszcze żyła. Dwa dni później odcięli jej głowę. Przy tych potwornościach nie było ani jednego białego”. [...]

Nie sprowadzało się to jednak wyłącznie do przemocy Afrykanów wobec innych Afrykanów. Krew płynęła nie tylko u dołu piramidy władzy. Również wielu belgijskich urzędników brało udział w tym procederze. Choć w tamtych czasach przemoc fizyczną tolerowano w większym stopniu niż dzisiaj – w belgijskich barach co tydzień dochodziło do rozrób, bijatyki stanowiły część kultury młodzieżowej, w szkołach uciekano się do kar cielesnych – niektórzy z nich mimo wszystko dopuszczali się ekstremalnych gwałtów. [...] W administracji Wolnego Państwa znajdowali się skrajni rasiści i sadyści. Na porządku dziennym były tortury, nadużywanie władzy i masakry. Taki typ jak René de Permentier, oficer Force Publique, lubował się w polowaniu na ofiary, które niczym nie zawiniły. Kazał wykarczować brousse, czyli busz, wokół swojego domu, by z werandy móc strzelać do przechodzących. Jeśli ktoś ze służby domowej popełnił najdrobniejszy błąd, zabijano go bez pardonu. Egzekucje były na porządku dziennym. Léon Fiévez, chłopski syn z Walonii, który został komisarzem rejonu w Prowincji Równikowej, wyżywał się w krwawych ekspedycjach karnych. Już w ciągu czterech miesięcy służby zamordował pięćset dwadzieścia siedem osób. Podczas jednej z takich ekspedycji w parę dni spalił do cna i splądrował sto sześćdziesiąt dwie wioski, zniszczył pola uprawne i zamordował tysiąc trzysta czterdzieści sześć osób. Miał za to najlepsze wyniki w zbiorach kauczuku w całym Wolnym Państwie. Większość Belgów, którzy zapuścili się do Konga, by spróbować szczęścia, pochodziła z prowincjonalnych miasteczek i niższej klasy średniej. Wielu było wcześniej w wojsku i szukało przygody, sławy i fortuny. Przybywszy jednak do Konga, żyli często całkiem sami w daleko położonych placówkach i morderczym klimacie. Upał i wilgotność były nie do zniesienia, napady gorączki – ustawiczne. Ciągle jeszcze nie wiedziano, że malarię przenoszą komary. Taki młody człowiek w kwiecie wieku budził się nagle w nocy zlany potem, majaczący, wstrząsany dreszczami i miał przed oczami wszystkich tych białych, którzy wykończyli się przed nim. Dżungla rozbrzmiewała nieznanymi mu dźwiękami, przypominał sobie strzępy pełnej napięcia rozmowy, którą za dnia odbył z szefem wioski, dzikie spojrzenia ludzi, którzy musieli zbierać kauczuk, ich jadowite, syczące słowa w niezrozumiałym języku. W gorączkowych zwidach między jawą a snem oglądał błyszczące oczy przepełnione podejrzliwością, szerokie, lśniące plecy pokryte tatuażami, kiełkujące piersi młodej tubylczej dziewczyny, która się do niego uśmiechnęła. [...] Administracja Wolnego Państwa słynęła z punktualności, urzędnicy państwowi byli w wystudiowany sposób flegmatyczni, pozory kontroli były zachowywane. Ale za tym wszystkim aż kipiały strach, depresja, melancholia, apatia, rozpacz i kompletny obłęd. Ludzie tracili rozum. Wolne Państwo na papierze potępiało złe obyczaje, lecz w praktyce nie było w stanie kontrolować własnych podwładnych. Nie skazano w zasadzie nikogo. W Bomie szybciej dowiadywano się o tym, co się dzieje w Brukseli, niż o wydarzeniach w lesie deszczowym. Kiedy pierwsze pogłoski o potwornościach dotarły do króla Leopolda, również i on wydawał się oburzony. Powiedział: „Trzeba położyć kres tym okropnościom, bo inaczej wycofam się z Konga. Nie dam się splamić krwią i błotem. To skandaliczne zachowanie musi się skończyć”. Nie przeszkadzało mu to jednak w ponownym mianowaniu na stanowisko takiej haniebnej kreatury jak Fiévez, choć świetnie wiedział o jego skandalicznych „zasługach”. Ani król, ani jego doradcy, ani też wierchuszka administracji w Bomie nie chcieli zrozumieć, że potworności te nieodłącznie wynikają z przyjętego systemu. Tymczasem, skoro maksymalizacja zysków była początkiem i końcem całego przedsięwzięcia, ludzie na wszystkich jego szczeblach znajdowali się pod ciągłą presją, by ściągać więcej podatków, dostarczać więcej kauczuku, wzmagać eksploatację. System Wolnego Państwa był piramidą, na której szczycie znajdował się Leopold II, pod nim był gubernator generalny w Bomie, niżej – przeróżne warstwy administracji, jeszcze niżej – czarni żołnierze Force Publique, a na samym końcu – tubylec w swojej wiosce. Przemoc fizyczna występowała, być może, tylko na najniższych szczeblach, gdzie stosowali ją żądni łupu żołnierze, niezrównoważeni urzędnicy w głębi kraju, brutalni strażnicy i kompletni obłąkańcy w sercu dżungli, ale przemoc strukturalna sięgała aż do samego szczytu, aż do pałacu w Laken. Oficjalnie tubylec miał pracować dla państwa maksymalnie czterdzieści godzin na miesiąc, ale w miarę jak kauczuk stawał się trudniejszy do zdobycia, trzeba było zapuszczać się głębiej w dżunglę, by zebrać wymagany kontyngent. Nie starczało już czasu na inną pracę. Tubylcy stali się chłopami pańszczyźnianymi państwa. [...] Dziwne byłoby w tym kontekście mówienie o „ludobójstwie” lub „holokauście”, gdyż definicja ludobójstwa zakłada świadome, planowane unicestwianie określonej grupy ludzi, a w tym przypadku nie było takiego zamiaru ani rezultatu. Ale zdecydowanie była to hekatomba, rzeź na niewiarygodną skalę, która z pewnością nie była celem samym w sobie, ale raczej collateral damage, szkodą poboczną spowodowaną perfidną, pazerną polityką eksploatacyjną, ofiarą złożoną na ołtarzu chorobliwej pogoni za zyskiem. Kiedy śpiączka szalała, Leopold II zwrócił się o pomoc do Liverpool School of Tropical Medicine, w tamtych czasach najsłynniejszego ośrodka specjalizującego się w medycynie tropikalnej. Nigdy by tego nie zrobił, gdyby faktycznie wymordowanie tubylców było jego zamiarem. Ale nie oznaczało to, że natychmiast uderzy się w pierś. W rzeczywistości nigdy tego nie zrobił. [...]''
 
Tak więc za kongijskie masakry odpowiadało obok chciwości samego władcy ''kauczukowego imperium'', także robione po taniości ''wolne'' państwo minimum, nastawione na maksymalizację zysków jak najniższym przy tym kosztem. Marnie opłacani, a nade wszystko pozbawieni odgórnej kontroli urzędnicy dosłownie dziczeli w dżungli, zamieniając się w ludzkie bestie zdolne do najpotworniejszych okrucieństw, byleby wycisnąć z miejscowych dywidendę dla swego pracodawcy i właściciela kolonialnego przedsiębiorstwa. Najlepiej podsumował tąż systemową patologię jeden z autorów miażdżącego dla króla Leopolda raportu, członek komisji jaką powołał on pod wpływem głosów krytyki jego metod zarządzania swym prywatnym ''państwem-biznesem''. Belgijski prawnik Félicien Cattier, bo o nim mowa, napisał co następuje: ''Prawda jest taka, że państwo kongijskie nie jest już wcale państwem kolonialnym, ledwie co jest państwem w ogóle – to przedsięwzięcie finansowe. (...) Administrowanie kolonią nie uwzględnia interesu tubylców ani nawet interesu gospodarczego Belgii: jedyną sprężyną działań rządu jest zapewnienie maksymalnych zysków finansowych królowi.'' Konkluzja więc mogła być w zaistniałych warunkach tylko jedna - zgodnie z obietnicą daną przez władcę:
 
''...jedynym możliwym rozwiązaniem było zrzeczenie się przez króla prawa do zamorskiego terytorium i przejęcie Konga przez Belgię. W grudniu 1906 roku węzeł gordyjski został przecięty, ale Leopold jeszcze przez prawie dwa lata grał na zwłokę, roztrząsając tryb owego przejęcia. Zastanawiał się, czy nie udałoby mu się jednak zachować choć kawałka Konga, na przykład Dominium Korony. Z wyraźną niechęcią wypuszczał z rąk projekt swojego życia. Krótko przed przejęciem kazał nawet spalić archiwa Wolnego Państwa. Ale 15 listopada 1908 roku nadszedł wreszcie ten dzień: w czasie narodowego Święta Dynastii dynastia oddała Kongo. Sam termin „wolne państwo” zdążył się już zdezaktualizować w odniesieniu do obszaru bez wolnego handlu, bez wolnej pracy i wolnych obywateli. W zamian pojawił się reżim, który obracał się wokół gospodarki monopolowej, pracy przymusowej i poddaństwa. Od tej pory obszar ten miał nosić nazwę Konga Belgijskiego.''

Wszakże naiwnością grzeszyłby kto sądzi, iż spowodowało to znaczącą poprawę kondycji miejscowej ludności. O biomedycznym reżimie sanitarnym jaki wskutek tego nastał wspominaliśmy uprzednio, jednak przejęcie bezpośredniej kontroli nad Kongiem przez rząd belgijski nie oznaczało bynajmniej ''etatyzmu'', podporządkowania kapitału władzy państwowej. Raczej ich ścisły związek, gdzie to administracja kolonialna pełniła usługową rolę na rzecz przedsiębiorstw, gigantów przemysłu wydobywczego wyznaczających nową epokę imperialnej dominacji, co najlepiej znać po industrializacji Katangi:

''Wszystko finansowane było przez państwo belgijskie i prywatny kapitał. Kopalnie złota Kilo-Moto z początku były całkowicie kontrolowane przez państwo, ale w 1926 roku rząd wyemitował akcje. W innych miejscach na nowo zastosowano system koncesji, taki sam jak w okresie „czerwonego [ od krwi ] kauczuku”. Przedsiębiorstwa te zasilał prywatny kapitał, przeważnie jednak kasie kolonialnej również skapywały pokaźne profity. Nie działo się to za sprawą podatków (o podatkach od dochodów przed pierwszą wojną światową nie było jeszcze mowy), ale poprzez obowiązkowe odstępowanie dużych pakietów udziałów państwu kolonialnemu. Dzięki tym portfelom udziałów kasa Konga Belgijskiego zapewniała sobie częstokroć bardzo sowite dywidendy. [...]''

- innymi słowy kolonialne państwo występowało tu niczym prywatny udziałowiec, partycypujący przeto w zyskach firmy jakiej samo przecież udzielało koncesji! Idźmy dalej w opisie:

''Po wczesnych pracach eksploatacyjnych prowadzonych przez prywatną firmę inwestycyjną Compagnie du Katanga należącą do Alberta Thysa (tego samego, który położył linię kolejową w Dolnym Kongu), dalsze prace podjęła firma Comité Spécial du Katanga (CSK). CSK cieszyła się wyjątkowym statusem prawnym: nie była klasycznym przedsiębiorstwem, ale na poły państwową organizacją pod opieką państwa kolonialnego. Była to spółka sui generis o publiczno-prywatnym kapitale, korzystająca ze szczególnych przywilejów. Zdobyła wszystkie uprawnienia do prac wydobywczych na przeszło połowie powierzchni Katangi, a do tego powierzono jej polityczną administrację regionu. Choć CSK była bardziej przedsiębiorstwem niż organem administracji publicznej, dysponowała własnymi siłami policyjnymi. Stanowiła państwo w państwie. Tej dziwacznej sytuacji nie zakończyło pojawienie się w 1906 roku Union Minière. Również wtedy interesy gospodarcze i polityczne pozostały ściśle ze sobą powiązane. Jako absolutny gigant przemysłowy w Katandze CSK często miała większą władzę nad kolonialnymi rządami niż rządy kolonialne nad nią. I tak, na przykład, państwo kolonialne służyło firmie, rekrutując jej pracowników. Jednym słowem, zarządzanie Katangą zawsze różniło się od administrowania resztą kraju. W tym, między innymi, kryło się źródło późniejszej walki regionu o niepodległość. [...] Między rokiem 1908 a 1921 Kongo doświadczyło pierwszej fali industrializacji, a ta doprowadziła do proletaryzacji mieszkańców. Mężczyźni, którzy do tej pory parali się rybołówstwem, kowalstwem lub myślistwem, stali się pracownikami najemnymi jakiejś firmy. Nawet w początkowym okresie ich liczba była ogromna. W Katandze, gdzie sześćdziesiąt procent robotników pracowało dla Union Minière, liczba górników między 1914 a 1921 rokiem wzrosła z ośmiu tysięcy do czterdziestu dwóch tysięcy, a liczba robotników zatrudnionych przy kolei – z dziesięciu tysięcy do czterdziestu tysięcy siedmiuset. W Kasai i Prowincji Wschodniej pracowało w sumie trzydzieści tysięcy robotników, w Kinszasie i Léopoldville mieszkało również trzydzieści tysięcy migrantów. Przyczyna masowego naboru afrykańskiej siły roboczej była prosta: pot kosztował mniej niż benzyna''.
 
- nie tylko zresztą tam, ówczesne Kongo stało się prawdziwym rajem dla przedsiębiorców cieszących się nadzwyczajnymi przywilejami ze strony kolonialnego parapaństwa. Przykładem:
 
''...niejaki William Lever, który w 1884 roku w Liverpoolu rozpoczął produkcję mydła na skalę przemysłową. Wychodzące spod prasy kostki mydła ochrzcił mianem Sunlight. To, że firma wyrosła na międzynarodową korporację Unilever, zawdzięcza między innymi Kongu. Mydło produkowano z oleju palmowego, który Lever początkowo kupował w Afryce Zachodniej. Kiedy brytyjska administracja kolonialna przestała z nim współpracować na wcześniejszych korzystnych warunkach, w 1911 roku bardzo rozległe koncesje w Kongu przydzieliło mu państwo belgijskie. Tam, gdzie dzika palma występowała w obfitości, wedle własnego uznania mógł wytyczyć sobie pięć okręgów o promieniu sześćdziesięciu kilometrów, w sumie zatem dysponował obszarem o powierzchni siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy hektarów – dwuipółkrotnie większym niż cała Belgia. Tak powstały Huileries du Congo Belge (HCB, Olejarnie Konga Belgijskiego), firma, która była szczególnie aktywna na południu Bandundu i która przekształciła się w gigantyczny koncern. W pobliżu Kikwit wyrosło miasteczko Leverville. Do zbioru orzechów palmy olejowej firma wykorzystywała wiele tysięcy Kongijczyków, którzy w tradycyjny sposób wspinali się po pniach, by ścinać kiście. Lever zyskał opinię wielkiego filantropa, lecz Kongo nie bardzo to odczuło. Pracownicy zarabiali nędznych dwadzieścia pięć centymów na dzień i żyli w prymitywnych warunkach. Chodziły słuchy o przymusowym naborze robotników i przekupywaniu zwierzchników wiosek. Dziesiątki wiosek musiały się zwinąć i wynieść ze swoich terenów w imię rozwoju przemysłu. Dzisiaj w Kikwit wspomina się ten okres z goryczą: był gorszy niż doświadczenia lat gorączki kauczukowej.''

Gwałtownie postępująca w sercu Afryki industrializacja miała jeszcze jeden, zasadniczy skutek - zaprowadzenie władzy pieniądza i ściśle z nim związanego systemu fiskalnego:
 
''Oddziaływanie monetyzacji było znaczące. W życiu codziennym znowu odczuwało się silnie obecność państwa. Nie można już było kupić od sąsiadki kurczaka, by w jakimś sensie nie była zamieszana w to władza. Wielowiekowy handel wymienny, przejrzysty system wzajemnej wymiany między ludźmi, musiał ustąpić pola abstrakcyjnemu systemowi narzuconemu przez państwo. Pozostało tylko mieć nadzieję, że te dziwaczne papierki, na których królowała biała kobieta odziana w białą tunikę, rzeczywiście przedstawiały sobą jakąś wartość. „Banque du Congo belge, un franc” – taki uroczysty napis mogli przeczytać na pierwszym jednofrankowym kongijskim banknocie ci, którzy potrafili to zrobić. Kobieta, w typie raczej helleńskim, miała na głowie przepaskę. Jej lewe ramię spoczywało na wielkim kole, w prawym dzierżyła snop zboża. Miała z pewnością przedstawiać sobą alegorię rolnictwa i przemysłu, ale przeciętny Kongijczyk nie za bardzo był obeznany z wyobrażeniami neoklasycyzmu i z jego kiczem. We wczesnych latach dwudziestych monety w większym stopniu odzwierciedlały lokalną rzeczywistość: widniała na nich palma olejowa, w paru lokalnych językach zwana m’bila. Rozumiano to dosłownie jako związek między państwem a przemysłem: koncern Williama Levera wkrótce zaczęto nazywać „Compagnie m’bila”. Pieniądz oznaczał wymianę handlową z fabryką. Ty dajesz jej swoje ciało, ona tobie wypłatę.''

Skądinąd ciekawym jak sobie kuce wyobrażają ''rewolucję przemysłową'' bez pieniądza i państwa jako jego gwaranta, oraz płaconych na rzecz tegoż podatków, przeznaczanych na rozwój industrii i niezbędnej ku temu infrastruktury? Nawet tak zachwalana przez nich ''anarchia bankowa'' panująca w Ameryce lat 40/50-ych XIX-ego stulecia, wymagała pierwej zakupu obligacji rządowych jako koniecznego zabezpieczenia depozytów, i podlegała regulacjom władz poszczególnych stanów USA [ toż to istny ''socjalistyczny etatyzm'' dla rasowego rozwolnościowca! ]. Wielki Kryzys stanowił pod tym względem dla Konga moment przełomowy, okazując wyraźnie ścisły związek kolonialnego państwa z kapitałem, i jego faktyczne podporządkowanie mu:

''Doprowadziło to w 1929 roku do gigantycznego deficytu budżetowego. Belgijski rząd był świadomy, że budżet kolonii w zbyt dużej mierze uzależniony jest od przychodów z górnictwa i że trzeba przemysł zdywersyfikować. Alternatywę stanowiło rolnictwo, zwłaszcza ukierunkowane na eksport, uprawy tytoniu, bawełny czy kawy na wielką skalę wymagały jednak czasu i inwestycji. Łatwiejszy sposób szybkiego uzyskania dochodów polegał na podniesieniu podatków, to jest podatków płaconych przez tubylców, ponieważ w czasie kryzysu chciano oszczędzić przedsiębiorstwa. Podniesienie podatków od dochodów osób prywatnych miało jeszcze jedną zaletę: wzmożenie zapotrzebowania na pieniądze – Kongijczycy będą musieli się podjąć pracy za pensję, a to tylko ich ucywilizuje. Wyższe dochody dla państwa, a jednocześnie uzyskanie większej kontroli nad społeczeństwem, które zaczynało się burzyć – czyż nie stanowi to dobrej ilustracji powiedzenia „upiec dwie pieczenie na jednym ogniu”? I tak też się stało. W 1920 roku kolonia dostarczała w postaci podatków zaledwie piętnaście i pół miliona franków belgijskich. W 1926 roku już czterdzieści pięć milionów. A w 1930 roku, w pełni kryzysu – dwieście sześćdziesiąt dziewięć milionów. W ciągu czterech lat przychody z podatków wzrosły sześciokrotnie. W 1930 roku podatki bezpośrednie stanowiły trzydzieści dziewięć procent kolonialnego budżetu, podczas gdy podatek dochodowy od dużych przedsiębiorstw, które przecież w poprzednich latach uzyskały gigantyczne zyski, stanowił zaledwie cztery procent budżetu. Co gorsza, wiele prywatnych przedsiębiorstw znajdujących się w tarapatach finansowych otrzymywało nawet pieniądze od władz kolonialnych, ponieważ swego czasu zostały zwabione do Konga obietnicą gwarancji finansowych: w przypadku klapy miały otrzymać zryczałtowaną czteroprocentową dywidendę z kasy kolonialnej. Dziura spowodowana kryzysem musiała więc zostać wypełniona pieniędzmi zwykłych Kongijczyków, a oprócz tego zastrzykami finansowymi ze skarbca belgijskiego i dochodami z loterii kolonialnej. Nie oznaczało to, że każdy kongijski robotnik nagle musiał płacić sześciokrotnie wyższe podatki (w miastach ich wprowadzanie już się zaczęło i było bardzo dotkliwe), ale że fiskus sięgał teraz do coraz bardziej odległych wiosek w głębi kraju. Przymus płacenia podatku dochodowego wygnał tysiące ludzi do kopalń, na plantacje i do urzędów. W 1920 roku zatrudnionych za stałą pensję było sto dwadzieścia trzy tysiące Kongijczyków, w 1939 roku ich liczba wzrosła do czterystu dziewięćdziesięciu trzech tysięcy. Kto nie chciał podjąć pracy za pensję, ale wolał pozostać niezależnym chłopem, zobowiązany był uprawiać konkretne rośliny i sprzedawać je prywatnym przedsiębiorstwom kolonialnym. Szacuje się, że w 1935 roku około dziewięciuset tysięcy osób zaangażowanych było w uprawę bawełny.''

Napiszę to specjalnie dużymi literami, tak by dotarło do najgłupszego choćby kuca, co stało się wówczas w Kongu: ZA GWAŁTOWNY PRZYROST OBCIĄŻEŃ FISKALNYCH TUBYLCZEJ LUDNOŚCI ORAZ SPOTĘGOWANIE KONTROLI ZE STRONY CIEMIEŻĄCEJ JĄ ADMINISTRACJI KOLONIALNEJ, ODPOWIADAŁ BRAK NALEŻYTEGO OPODATKOWANIA DZIAŁAJĄCYCH NA MIEJSCU I CIESZĄCYCH SIĘ WZGLĘDAMI PAŃSTWA DUŻYCH PRZEDSIĘBIORSTW, CZĘSTO ZE ZNACZĄCYM UDZIAŁEM KAPITAŁU OBCEGO dodajmy. Wszakże nie mam złudzeń, że w swej nieprzemakalnej dla myśli tępocie wyciągną stąd opaczne wnioski o ''szkodliwości interwencjonizmu państwowego w gospodarce'' - a kto niby miał go wtedy w Kongu przemóc: ''oddolny bunt'' murzyńskich konsumentów?! Jednym z nich była rebelia mistyczno-anarchistycznego ruchu o wdzięcznej dla naszych uszu nazwie Tupelepele, której spokojnie mogłyby przyświecać libertariańskie z ducha hasła ''państwo to złodzieje, a podatki kradzież!'':

''Kiedy nadszedł kryzys ekonomiczny, Unilever również bardzo go odczuł. W 1929 roku kilogram oleju palmowego wart był 5,9 franka, w 1934 roku cena spadła do 1,3 franka. Przedsiębiorstwo było zmuszone zrekompensować sobie część strat kosztem własnych robotników. W połowie lat trzydziestych za kilogram orzechów palmowych płaciło zaledwie trzy centymy zamiast dwudziestu. Wywołało to wielkie niezadowolenie. Państwo podnosiło podatki, a firma obniżała wynagrodzenie, taki stan rzeczy nie mógł dłużej trwać. Również i tutaj niepokój społeczno-ekonomiczny znalazł wyraz w religii ludowej. Po wizjach, jakie miała kobieta zwana Kavundji, powstała sekta Tupelepele (dosłownie: wyznawcy sekty lub przywódcy ruchu). Rzeczywistym liderem ruchu był Matemu a Kelenge, człowiek znany pod przezwiskiem Mundele Funji (Biały Wiatr). Jego stronnicy liczyli na powrót przodków, którzy mieliby przywrócić zmącony porządek i zapoczątkować nową erę dobrobytu. W oczekiwaniu na ten powrót zamierzano zlikwidować wszystko, co europejskie. Dokumenty tożsamości, pokwitowania podatkowe, banknoty i umowy o pracę wyrzucano do rzeki. Nad jej brzegiem ludzie postawili szopę, w której przodkowie mieli składać dla nich cudowne dary, jak orzeszki ziemne, które były tak urodzajne, że wystarczyło zasadzić jeden, żeby zakwitło całe pole. Był to bardzo wzruszający wyraz nadziei na wyzwolenie. Jeden z mieszkańców tego regionu wyraziście opisał sytuację:
 
Biali zrobili z nas niewolników; aby dostać od nas orzechy palmowe, nie wahali się nas chłostać czy policzkować. Zabawiali się z kobietami i dziewczętami w wioskach. Nasze życie przestało być życiem ludzi, ale stało się żywotem zwierząt. Upływało nam pod znakiem pracy dla białych: spaliśmy dla białych, jedliśmy dla białych, wstawaliśmy dla białych, żeby dla nich pracować. Byliśmy przemęczeni tą ciągłą pracą dla białych, którzy stworzyli nam nieludzkie warunki. Dlatego posłuchaliśmy tego, co mówił Matemu a Kelenge, zwany później Mundele Funji, który wezwał nas do zaprzestania płacenia podatków, do zaprzestania pracy dla białych i do wypędzenia ich.

Tak jak w przypadku Szymona Kimbangu, władza kolonialna i tym razem posłała wojska. Do 8 czerwca 1931 roku wydawało się, że sytuacja jest pod kontrolą. Tego dnia Maximilien Balot, młody belgijski urzędnik, z paroma afrykańskimi współpracownikami wyruszył samochodem w teren, aby zebrać podatki. W wiosce Kilamba wjechał na drogę prowadzącą do szopy, w której oczekiwano powrotu przodków. Wpadł tam na Matemu a Kelenge, lidera sekty. Ten zawołał, że nie ma już pieniędzy i że zamorduje białego i jego wspólników. Na to Balot wystrzelił w powietrze. Wielu zgromadzonych się rozpierzchło, w tym część jego własnych ludzi. Drugi strzał ranił jakiegoś wieśniaka. „Sami widzicie, że biały chce nas zabić!”, wołał Matemu. „W takim razie zabij mnie!” Balot strzelił do niego, ale chybił. Matemu się pozbierał i pokaleczył twarz białego wielkim nożem. Ten ogłuszył go kolbą swojego karabinu i uciekł. Ale włócznia jednego z wieśniaków trafiła go w szyję. Matemu ruszył za nim w pościg i uderzył białego maczetą w ramię. Prawe ramię białego zwisło, odcięte częściowo od korpusu. Trzech mieszkańców wioski, wśród nich jej wódz, rzuciło w niego włóczniami. Kiedy Balot padł na ziemię, wódz zauważył, że urzędnik wciąż żyje. Odciął mu głowę i zabrał ją jako trofeum. Następnego dnia ciało Balota zostało pocięte na kawałki i podzielone między dostojników ośmiu różnych wiosek. Jego bagaż splądrowano. Rząd w Kongu Belgijskim nigdy jeszcze nie stał w obliczu tak okrutnej napaści na pełniącego swe obowiązki urzędnika. Zareagował bezlitośnie. Bunt należało wyrwać z korzeniami. Do Kwanga ruszyła ekspedycja karna, jakiej kolonia nie widziała od czasów najgorszych lat Wolnego Państwa. Trzech oficerów, pięciu podoficerów, dwustu sześćdziesięciu żołnierzy i siedmiuset tragarzy przez wiele miesięcy okupowało teren. Doszło do ciężkich walk. Powstańcy zostali pojmani i brutalnie torturowani, kobiety były gwałcone. Późniejsza komisja śledcza władz belgijskich potwierdziła straszny bilans końcowy. Zamordowano przynajmniej czterystu Pende, ale w rzeczywistości była to raczej wielokrotność tej liczby. Rewolta Pende została złamana, ale nie zmniejszyło to gniewu mieszkańców. Kiedy wdowa po Balocie powróciła do Brukseli, wypowiedziała słowa, których łagodność i wielkoduszność wydają się pochodzić nie z tego świata: 
 
„Agenci prywatnych przedsiębiorstw źle traktują czarnych i wyzyskują ich. Ludzie muszą się o tym dowiedzieć. Trzeba skończyć z tym, co się tam dzieje, bo inaczej wszędzie dojdzie do powstań. Prywatne przedsiębiorstwa zawłaszczyły sobie prawa, które przysługują wyłącznie rządowi. Poza tym mamy urzędników w dystryktach, którzy nie zachowują się tak, jak powinni. Mój mąż zapłacił za innych”.''
 
- i niech ta gorzka refleksja nieszczęsnej małżonki zamordowanego przez ''tambylców'' białego kolonizatora, posłuży za podsumowanie niniejszego wpisu. W następnym zajmiemy się równie obszernym uprzedzam, lecz podobnie intrygującym opisem pochodzącym z książki van Reybrocka, jak to mimo szumnych niepodległościowych haseł rządzone formalnie już przez miejscowych Kongo przedzierzgnięte w Zair, pozostało ekonomiczną i surowcową kolonią państw europejskich i pochodzących stamtąd przedsiębiorstw. Działo się zaś tak na równi wskutek post-kolonialnych zaszłości, jak i niedołęstwa w zarządzaniu niby własnym przecie państwem przez miejscowe elity, w efekcie popadło ono w totalny rozstrój doprowadzając do rozpasania iście bestialskiej anarchii, przypominającej jako żywo conradowskie ''Jądro ciemności'' - ale o tem potem.