sobota, 13 lutego 2021

Biomedyczny reżim kolonialny.

Niedawno dość głośnym i żywo dyskutowanym w mediach stał się temat lansowanego przez UE ''paszportu medycznego'', mało kto chyba jednak w Europie ma świadomość, iż podobne rozwiązanie zaprowadzili już ponad 100 lat temu Belgowie w swej afrykańskiej kolonii, jaką było wówczas Kongo. Belgijski reporter i historyk David van Reybrouck w swej monumentalnej pracy traktującej o dziejach położonego w sercu Afryki kraju, tak opisuje specyfikę nowego etapu kolonizacji, gdy rząd w Brukseli przejął bezpośredni nadzór nad Kongiem od króla Leopolda, skompromitowanego rozpętanymi wskutek jego pazerności zbrodniami na tubylcach:

''O ile belgijskie władze nie bardzo wsłuchiwały się w głos Kongijczyków, o tyle uważnie nadstawiały ucha na to, co ma do powiedzenia nauka. Dążono do une colonisation scientifique, kolonizacji naukowej, jak nazwał to Albert Thys. Odstępowano od improwizacji i działań ad hoc; teraz celem było planowanie metodą kartezjańską. Naukowcy byli uosobieniem nowej powagi – neutralnej, rzeczowej, bezpośredniej i wiarygodnej. Tak przynajmniej sądzono. Właśnie dzięki swojej domniemanej neutralności uzyskali w praktyce tak wielkie oddziaływanie. Pierwszą grupą naukowców, która w ten sposób zdobyła autorytet, byli lekarze. Na przełomie wieków Ronald Ross, brytyjski lekarz urodzony w Indiach, odkrył, że malarii nie wywołuje wdychanie „złego powietrza” obszarów bagiennych (ta z włoska zwana mal aria wciąż jeszcze występowała na Nizinie Padańskiej), ale że przenoszą ją komary żyjące nad stojącą wodą. Tym samym została wyjaśniona jedna z wielkich tajemnic tropików, która kosztowała życie tylu misjonarzy i pionierów. Za to odkrycie Ross otrzymał w 1902 roku Nagrodę Nobla. Ale to nie koniec. Okazało się, że żółtą febrę i słoniowaciznę, chorobę, która tak okrutnie zniekształcała członki, również przenoszą komary. Tajemniczą śpiączkę łapało się przez styczność z muchą tse-tse. Leiszmaniozę przenosiła muchówka, tyfus plamisty – wszy, dżumę – pchły szczura. Oznakami były uporczywe napady gorączki. Narodziła się nowa dyscyplina – medycyna tropikalna – i miała stać się potężnym narzędziem w służbie kolonializmowi. Już nawet Leopold II zaprosił do Konga naukowców z Liverpoolu, by zajęli się badaniem śpiączki. W 1906 roku na wzór Liverpool School of Tropical Medicine założył w Brukseli École de Médecine Tropicale, poprzedniczkę antwerpskiego Instytutu Medycyny Tropikalnej. Na mieszkańców Konga medykalizacja ta wywarła duży wpływ. Już za rządów Leopolda tu i ówdzie wyrastały w Wolnym Państwie lazarety, w których chorych przyjmowały zakonnice. Lazarety te położone były na rzecznych wyspach lub w leśnych ostępach i aż narzucało się porównanie ich do kolonii trędowatych, leprozoriów. Przyjmowanie do nich często odbywało się pod przymusem. Pacjentów poddawano raczej odosobnieniu niż terapii zdrowotnej. Wizyty rodziny i przyjaciół były zabronione. Dlatego wielu odbierało skierowanie do lazaretu jak wyrok śmierci. Na chorych wypróbowywano przeróżne nowe lekarstwa, jak na przykład atoksyl, związek pochodny arsenu – tyle że podawanie go częściej powodowało ślepotę niż wyzdrowienie. Nie zawsze było jasne, co chciano poprawić: ciało pacjenta czy eksperymentalny lek. Ponieważ dążono do izolowania pacjentów przede wszystkim na wczesnym etapie choroby (kiedy była najbardziej zakaźna i rokowała najlepsze nadzieje na wyleczenie), niejednokrotnie izolacja ta dotyczyła osób, które w chwili przyjęcia do szpitala czuły się zdrowe jak ryba. Najwyżej miały nieco napuchnięte węzły chłonne na szyi. Dopiero podczas pobytu w lazarecie rozwijały się u nich typowe symptomy choroby. Z tego powodu lazarety zyskały złą reputację: wierzono, że to obozy, gdzie urzędnicy kolonialni celowo zarażają ludzi chorobą. Wybuchały zamieszki, interweniowali strażnicy, ale wielu chorych i tak uciekało, żeby wrócić do swoich wiosek.

Kiedy Belgia przejęła Kongo, po raz pierwszy w historii kolonializmu utworzono służbę medyczną... w Brukseli. Łańcuch zarządzania aż do kierownika posterunku w buszu był wyjątkowo długi, ale instrukcji przestrzegano. Same lazarety nie wystarczały. Od tej pory konieczna stała się kontrola przemieszczeń wszystkich Kongijczyków. Wydany w 1910 roku dekret stwierdzał, że każdy krajowiec przynależy do określonej chefferie lub sous-chefferie, wodzostwa lub ''podwodzostwa''. Obszary te zostały starannie wytyczone, z uwzględnieniem istniejących granic terytorialnych. Kto chciał się przemieszczać na odległość przekraczającą trzydzieści kilometrów lub na okres dłuższy niż miesiąc, jak stanowił kolejny dekret z 1910 roku, zobowiązany był mieć przy sobie paszport medyczny, który określał jego miejsce pochodzenia, stan zdrowia i ewentualnie informowało zastosowanym leczeniu. Taki paszport można było otrzymać za zgodą wodza wioski lub jego zastępcy. Kto był chory, zostawał w areszcie wioskowym. Kto ruszał w drogę bez papierów, ryzykował grzywnę. Trudno przecenić znaczenie tego środka. Jego wprowadzenie miało pięć zasadniczych konsekwencji. Po pierwsze: Kongijczykom, nawet zdrowym, nie wolno już było udać się czy zatrzymać tam, gdzie mieli ochotę – ich swoboda przemieszczania się została poważnie ograniczona. Ludzie z tego regionu, przyzwyczajeni do częstych zmian miejsca pobytu, musieli się przystosować do nowych warunków. Po drugie: od tej pory każdy mieszkaniec regionu został przyszpilony do konkretnego miejsca jak skarabeusz do kawałka kartonu. Poczucie przynależności w społecznościach tubylczych zawsze było wysokie, teraz zaś stało się absolutne. Od tego momentu człowiek zostawał unieruchomiony. Po trzecie: wszyscy lokalni wodzowie zostali zaangażowani w administrację na szczeblu lokalnym. Rozpoczęło się to już w czasach Stanleya, a teraz zostało oficjalnie zatwierdzone. Wodzowie reprezentowali najniższy szczebel hierarchii urzędniczej i pełnili funkcję „okienka” między państwem a jego poddanymi. Władza kolonialna oczywiście preferowała jednostki uległe. Oficjalnie mianowany wódz był często słabą osobowością o niewielkim autorytecie moralnym, podczas gdy prawdziwy tradycyjny wódz trzymał się w cieniu, nadal spokojnie mogąc rządzić. Po czwarte: ponieważ przeciętna chefferie obejmowała najwyżej tysiąc mieszkańców, większe jednostki etniczne całkowicie się zatracały. Wioska podlegała bezpośrednio rządom państwa; zanikały poziomy pośrednie. Również i to wpływało na świadomość plemienną: narastała nostalgia za dawnymi czasami. I po piąte: dla wielu porządek prawny z dalekiej Belgii oznaczał pierwsze bezpośrednie zetknięcie się z biurokracją kolonialną. Za Wolnego Państwa setki tysięcy osób zostało uciemiężonych przez gnębiciela przybyłego z daleka i odtąd nikt nie mógł bezkarnie wymknąć się spod jego władzy. Liczba Belgów w kolonii wciąż pozostawała niewielka (kilka tysięcy w 1920 roku), lecz aparat kolonialny coraz bardziej uciskał ludność i coraz głębiej przenikał w życie jednostki. W 1885 roku państwo to był jeden samotny biały, który prosił wodza wioski o wciągnięcie na maszt niebieskiej flagi. W 1895 roku tym państwem był funkcjonariusz, który przychodził cię werbować jako tragarza lub żołnierza. W 1900 roku państwo uosabiał czarny żołdak, który nachodził twą wioskę z wrzaskiem i strzelaniem, by wyciągnąć parę koszy kauczuku. Ale w 1910 roku państwo ucieleśniał czarny asystent pielęgniarz, który na wioskowym placu obmacywał ci węzły chłonne na szyi i mówił, jeśli wszystko było w porządku.  

Władza kolonialna od samego początku zamierzała prowadzić badania przesiewowe na dużą skalę. Król Albert uwolnił na ten cel przeszło milion franków belgijskich, ale pierwsza wojna światowa zahamowała ten proces. Począwszy jednak od 1918 roku, ekipy belgijskich lekarzy i kongijskich pielęgniarzy ruszyły do wiosek i zbadały wiele setek tysięcy mieszkańców. Państwem byli teraz mężczyźni z mikroskopami, którzy z zafrasowaniem marszczyli czoła, przyglądając się próbkom twojej krwi. Państwo to była lśniąca sterylna igła, którą wbijano ci pod skórę i przez którą wstrzykiwano jakąś tajemniczą truciznę. Państwo dosłownie właziło człowiekowi pod skórę. Nie tylko twój krajobraz został skolonizowany, ale również twoje ciało i twój obraz samego siebie. Państwo to była karta, która określała, kim jesteś, skąd pochodzisz i dokąd możesz iść. [...] Łatwo zgadnąć, że taki system otwierał furtkę do nadużyć. Paszporty były wysoce pożądane, więc niektórzy wodzowie, urzędnicy i pielęgniarze dawali się przekupywać. Wieśniacy, którzy dopiero co byli leczeni na śpiączkę, a mimo to chcieli wyruszyć w podróż, opowiadali, że zgubili swój paszport, w nadziei, że dostaną nowy egzemplarz – czysty. Wielu żywiło głęboką podejrzliwość wobec medycyny białych. Od atoksylu można było stracić wzrok, a punkcje lędźwiowe, których dokonywano w najcięższych przypadkach, były potwornie bolesne. Nie znaczyło to, że w irracjonalny sposób obawiano się każdego, kto nosił biały fartuch. Doceniano niektóre zabiegi, jak operacyjne usuwanie zgrubień wywołanych przez słoniowaciznę, ale powszechnie panowało przekonanie, że igły służą do zarażania chorobą. Kolonizatorzy najwyraźniej lekceważyli głębokie przywiązanie do tradycyjnej medycyny i potępiali ją w czambuł jako szarlataństwo i czary. I tak to w oczach wielu Afrykanów śpiączka stała się chorobą wywołaną przez kolonizatorów; była przedłużeniem militarnej dominacji, eksploatacji gospodarczej i reorganizacji politycznej. Lekarz miał jednak wielką władzę. Doktor decydował, kto i gdzie mógł się udać. To lekarze wytyczali obszary, gdzie podróżowanie było zakazane. Byli w stanie zmusić oporne jednostki do podjęcia leczenia, a nawet je ukarać. Mieli nawet prawo przesiedlić całe wioski, jeśli uznali, że uzasadniają to względy medyczne. Społeczności wioskowe zamieszkujące obszary, na których mnożyła się mucha tse- tse, mogły tym samym zostać zmuszone do zbiorowej przeprowadzki. A gdyby wioska odmówiła, lekarzom wolno było wezwać na pomoc urzędników kolonialnych i Force Publique. Do zadań medyków należało nie tyle leczenie jednostki, ile utrzymanie w zdrowiu całej kolonii. Jednak miejscowe społeczności często ulegały rozbiciu po takim przymusowym przesiedleniu. [...]''

- takowy biopolityczny reżim sanitarny niewiele wszakże poprawił stan zdrowia kolonizowanej murzyńskiej ludności, bo i nie temu w istocie miał służyć, lecz narzuceniu jej systemu powszechnej kontroli. Oto jak rzeczy miały się naprawdę pod tym względem w okresie sturm und drang industrializacji Katangi:

''Warunki mieszkaniowe pierwszego pokolenia górników często były straszne. Pracowników kopalń kwaterowano w obozach robotniczych, daleko od centrum miasta białych. Ta segregacja przestrzenna od 1913 roku była już prawnie ustalona. Ich sektory – prostokątne i pozbawione cienia – bardziej przypominały wojskowe obozowiska niż miejskie dzielnice. Chaty budowano w równych szeregach. Do każdej przypisanych było czterech robotników; każdy z nich miał prawo do czterech metrów kwadratowych. Chaty wyposażone były w latryny, przynajmniej w teorii. W rzeczywistości przepracowani robotnicy żyli w skrajnie niehigienicznych warunkach. Przy kopalni Kambove mieszkańcy obozu musieli często dosłownie brodzić w nieczystościach. Brakowało wody pitnej. Większość wody pochłaniała sama kopalnia ze swoimi maszynami parowymi i instalacjami wiertniczymi. W czasie pory suchej robotnicy gasili pragnienie, pijąc z kałuż i błotnistych strumyków. Zaraz też pojawiły się choroby. Swoje żniwo zebrały dyzenteria, nieżyt jelit i tyfus, a w Elisabethville, w pobliżu kopalni The Star i Kambove, wybuchły lokalne epidemie grypy. W 1916 roku w tych trzech miejscach zmarło w ciągu sześciu miesięcy trzystu dwudziestu dwóch robotników z całkowitej liczby pięciu tysięcy. Ponadto z powodu ciężkiej pracy w zapylonych kopalniach wielu górników zapadało na zapalenie płuc i gruźlicę. Chorowało od jednej czwartej do jednej trzeciej spośród nich, jednak opieka zdrowotna, jaką im zapewniano, była minimalna. W 1920 roku w całym Kongu było około siedemdziesięciu lekarzy i jeden dentysta, przede wszystkim na potrzeby białej ludności. Robotnicy pracowali wiele godzin dziennie i byli marnie opłacani. Wielu wpadało w apatię i depresję i tęskniło za powrotem do domu. Zorganizowani byli bardzo słabo, często według przynależności etnicznej i tylko po to, by opiekować się swoimi chorymi, grzebać zmarłych, razem pić i śpiewać. Niektórzy dezerterowali, większość nie śmiała. Do 1922 roku prawnie dopuszczalne było stosowanie kar cielesnych. Bilans takich warunków przedstawiał się przygnębiająco. Południowa Katanga nigdy za bardzo nie odczuła ciężaru polityki kauczukowej, teraz jednak wpadła w sidła bezlitosnego kapitalizmu przemysłowego. [...] Europejczycy ciągle powtarzali, że chcą otworzyć Kongo na świat i je ucywilizować, ale dla Afrykanów bezpośrednie tego skutki były katastrofalne. Szacuje się, że śpiączka i grypa hiszpańska zabiły dwie trzecie tubylców, a europejska medycyna okazała się wobec chorób bezsilna. Doprowadziło to do głębokiej nieufności tubylców: ci biali raczej chyba zarażali chorobami, niż z nich leczyli.''

Nie dziwota stąd, iż wywołało to reakcję miejscowych, która jak to w ''zabobonnej'', przesiąkniętej magią czarnej Afryce musiała przybrać postać ''mistycznego ekstremizmu''. Murzyńskim Lutrem zapoczątkowującym swoistą rewoltę religijno-polityczną, okazał się tu niejaki Szymon Kimbangu, prorok i uzdrowiciel oraz twórca żywej do dziś konfesji mocno nieortodoksyjnego ''afrochrześcijaństwa'':

''Kimbangu został ochrzczony na brytyjskiej misji w Gombe-Lutete, dwanaście kilometrów od swojej rodzinnej wioski, i został lokalnym katechetą. W 1919 roku, tak jak Nkasi, ruszył do Kinszasy w poszukiwaniu pracy. Próbował znaleźć zatrudnienie w Huileries du Congo Belge Williama Levera, lecz bezskutecznie. Znalazł się jednak w środowisku Afrykanów, którzy wcześniej podróżowali i potrafili liczyć oraz czytać. Tysiące czarnych robotników było zatrudnionych w około dwudziestu przedsiębiorstwach. Już wtedy Kimbangu słyszał głosy i miewał wizje, które wzywały go do wielkich rzeczy. Nie zwracał jednak jeszcze na nie uwagi. Dopiero kiedy po roku powrócił do swojej wioski i dowiedział się, że brytyjscy baptyści wyznaczyli kogoś innego na oficjalnego katechetę wioski, coś się w nim zmieniło. Dnia 6 kwietnia usłyszał o Kiantondo, ciężko chorej kobiecie. Poszedł do niej w kapeluszu na głowie i z fajką w ustach; można by powiedzieć – jak misjonarz. Tradycja głosi, że położył na nią ręce i nakazał tej śmiertelnie chorej, by wstała, co nazajutrz uczyniła. Pogłoska o cudownym uzdrowieniu rozprzestrzeniła się lotem błyskawicy. Opowiadano coraz bardziej nieprawdopodobne historie. W kolejnych tygodniach Kimbangu miał uzdrowić sparaliżowanego, głuchego i niewidomego. Tak, miał nawet przywrócić do życia dziewczynę, która zmarła parę dni wcześniej! Wreszcie znalazł się ktoś, kto miał o wiele większą moc niż biali ze swoimi zastrzykami przeciwko śpiączce, które tylko zaostrzały chorobę. Odkupienie było blisko. Z odległych stron spieszyli do Nkamby ludzie, porzucając swe ziemie i pola. [...] Bardzo ważne są tu dwa aspekty. Po pierwsze: zwolennicy nowej wiary nie zwracali się przeciwko protestantyzmowi, ale właśnie go sobie przyswajali. Nie stanowiło to zerwania z wiarą chrześcijańską, ale nadanie jej osobistego charakteru i jej wzmocnienie. W żadnym razie nie było mowy o powrocie do rytuałów prekolonialnych; przeciwnie, dystansowano się od wiary przodków w czary. Ale jednocześnie – i to jest fascynujące – posługiwano się symbolami religijnymi i gestami nawiązującymi do medycyny tradycyjnej (trans, zaklęcia, inkantacja). Wierni występowali przeciwko kultowi fetyszów, ale sami zachowywali się jak fetyszyści. Jednym słowem, wynaleziona została afrykańska oprawa dla zaimportowanej religii. Po drugie: choć to nagłe ożywienie religijne nie dokonało się w zupełnym oderwaniu od okoliczności społecznych, było przede wszystkim zjawiskiem duchowym. Kimbangu nie był opozycjonistą politycznym, nie głosił haseł antykolonialnych, jego doktryna nie była skierowana przeciwko Europejczykom. Ale władze kolonialne nie bardzo mogły w to uwierzyć.''

- dlatego poddały ''afromesjasza'' i jego wyznawców surowym represjom, co tylko wynikłym wskutek tego męczeństwem uwiarygodniło nową religię, uruchamiając przy okazji reakcję łańcuchową, mnożenie się coraz bardziej radykalnych sekt uprawiających ''magię polityczną'':

''Brutalne podejście do kimbangizmu stanowiło jeden z największych błędów władzy kolonialnej; administracja oceniła ruch zupełnie nieprawidłowo. Walczyła z objawami, a nie przyczynami. Pomijała realne problemy, które doprowadziły do masowego przebudzenia religijnego. Skupiała się na surowych represjach wobec formy, zamiast empatycznie zająć się treścią. A to przyniosło skutki odwrotne do zamierzonych. W 1934 roku w Dolnym Kongu narodził się ngunzizm – otwarcie antykolonialna, ekstremistyczna odmiana kimbangizmu. Jej zwolennicy nawoływali do zniesienia podatków i wypędzenia Belgów. Niedługo potem pojawiły się mpadyzm i khakizm – inicjatywa niejakiego Simona-Pierre’a Mpadi, który wzbogacił kimbangizm o wojskowe mundury w kolorze khaki i o dużo bardziej radykalną ideologię. Sprzeciwiał się kolonizatorom, opowiadał za poligamią i organizował zebrania, na których tłumy oddawały się ekstatycznym tańcom. Na początku drugiej wojny światowej liczył na to, że Kongo zostanie wyzwolone przez Niemców [ Murzyni upatrujący w Hitlerze wybawcy spod kolonialnej niewoli - ciężka zagwozdka dla białych antyrasistów jak i zdeklarowanych nazioli - przyp. mój ]. Z Kongo-Brazzaville przybył matswanizm. André Matswa (lub Matsoua) był weteranem pierwszej wojny światowej, który we Francji należał do słynnych tirailleurs sénégalais, strzelców senegalskich, we francuskich oddziałach kolonialnych. Jeszcze będąc we Francji, założył stowarzyszenie przyjaciół i fundusz pomocowy dla Afrykanów [ obie wspierane przez miejscową partię komunistyczną ]; kiedy wrócił do Brazaville, zaczęto czcić go jako mesjasza, a jego sława rozeszła się też na drugim brzegu rzeki. Został deportowany do Czadu, gdzie w 1942 roku zmarł. Pomimo wszystkich prześladowań nowe religie mesjanistyczne nadal powstawały. Stałość tego zjawiska jest znacząca. Religie te stanowiły pierwsze ustrukturyzowane formy ludowego protestu, które świadczyły o tym, jak wielkie rzesze ludzi wyglądają ratunku. A nie ograniczało się to wyłącznie do Dolnego Konga. W całym kraju rodziły się nowe ruchy religijne. W kopalniach Katangi powstała kitawala – nazwa pochodziła od The Watch Tower, pierwotnego określenia Świadków Jehowy. Religia ta, która narodziła się w 1872 roku w Stanach Zjednoczonych, rozpowszechniła się w Afryce Południowej i stamtąd na początku lat dwudziestych XX wieku trafiła do zagłębia miedziowego Katangi. W Kongu przybrała wyraźnie polityczny, antykolonialny i rasistowski charakter. Rozprzestrzeniała się powolutku po całej kolonii, w głównej mierze potajemnie. Mimo to stała się największym ruchem religijnym po kimbangizmie. Gdzie indziej pojawiały się małe tajne sekciarskie stowarzyszenia. W Kwangu powstał ruch lukusu, zwany sektą węża. W Prowincji Równikowej rozwinął się kult likili, w ramach którego ludzie pozbywali się pochodzących z Zachodu łóżek, materaców, pościeli i moskitier – rzeczy, które, jak uważali, powodują spadek narodzin. W górnym biegu Aruwimi w Prowincji Wschodniej powstał przerażający ruch Aniota, którego członków nazywano ludźmi-lampartami. Rozprzestrzeniał się w północno-wschodniej części kraju. Stosował ślepy terror i dopuszczał się dziesiątków mordów na tubylcach. Motywacje ruchu nie zawsze były jasne, lecz wydźwięk czynów – zawsze antyeuropejski. W latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku powstało w ten sposób około pięćdziesięciu ruchów religijnych. Ich metody działania były różne – od pacyfistycznych po terrorystyczne – ale leżący u ich podstaw resentyment był podobny. Religia w Kongu była dla ludu czymś w rodzaju piri-piri, ostrej papryczki.''

- kto wie, czy zaprowadzanie podobnego reżymu biopolitycznego wobec tym razem białych wschodnioeuropejskich Murzynów, nie wywoła i u nas może nie aż tak ekstremalnych, niemniej podobnych co do zasady ruchów oporu: przecież ludzie-lamparty, a w każdym razie postczłowiecze lamparcice już szaleją na polskich ulicach:). Sprzyja temu postępująca gwałtownie w Polsce tzw. ''laicyzacja'', oznaczająca w praktyce szerzenie się wszelkich form zabobonu politycznego i religijnego, okultyzmu i magii także w parachrześcijańskiej formie ekspansywnych sekt charyzmatycznego protestantyzmu. Również tyczy to coraz popularniejszej nad Wisłą panteistycznej eko-gnozy, programowo zamazującej granicę między człowiekiem a zwierzęciem i światem przyrody w duchu transhumanizmu:

''W Afryce zachodniej działały tajne męskie stowarzyszenia ludzi identyfikujących się ze zwierzętami. I tak istniały tajne związki ludzi-lampartów, ludzi-lwów, ludzi-hien, ludzi-krokodyli i ludzi-małp. Podłożem tych ruchów były wierzenia animistyczne. W Kongu Belgijskim najpopularniejsze stało się stowarzyszenie ludzi-lampartów znane jako Aniota, terroryzujące ludność i oddające się kanibalizmowi. Było energicznie zwalczane przez administrację kolonialną, jednak nieskutecznie bowiem w XXI wieku nadal działają w niektórych rejonach Konga, Kamerunu i Nigerii. [...] W czasie II wojny światowej w dzielnicach robotniczych Léopoldville krążyło kilka legend, które w bardzo pomysłowy sposób przedstawiały stosunek do białej władzy. Powtarzano legendę o Mundele-Mwinda, białym człowieku z latarnią sztormową, wyimaginowanym Europejczyku, który krąży nocami po ulicach Kinszasy z magiczną lampą, poszukując czarnych. Tego, kto wszedł w krąg światła latarni, natychmiast miał ogarniać paraliż. Mundele-Mwinda prowadził go następnie do Mundele-Ngulu, innej odrażającej postaci. Ten biały świniopas (ngulu oznacza w lingali „świnię”) tak tuczył ofiarę, że zmieniała się w wieprza. „A z mięsa tej świni robiono kiełbasy i szynki, którymi karmiono białych w czasie wojny”. To, że rodzice opowiadali takie historie dzieciom, by powstrzymać je przed chodzeniem nocą po ulicach, pokazuje, jaki był nadal obraz białego. Była to całkowita inwersja postaci Czarnego Piotrusia, o którym opowiadała sobie katolicka Belgia tamtych czasów. W legendy takie wierzyli jednak również dorośli. Pod wpływem ludowych opowieści o złych białych, które świadczyły o ogromnej nieufności do kolonizatora, szukali ratunku w religiach mesjanistycznych. W koszarach w Luluabourgu w lutym 1944 roku żołnierze podnieśli bunt. Powód był dziwaczny: szczepionka. Kiedy wojskowi pielęgniarze chcieli zaszczepić żołnierzy, rozniosła się pogłoska, że to podstęp białych, którzy chcą ich zabić. Bardzo wielu z nich wystąpiło przeciwko zwierzchnikom. Opuścili koszary, rozproszyli się po okolicy i razem z cywilami zaczęli ją plądrować. Złupili biura poborców podatkowych, magazyny i kilka domostw kolonizatorów. Represje, które zastosowano w odpowiedzi, były bezlitosne. To, że jedna bezpodstawna pogłoska mogła doprowadzić do protestów na tak wielką skalę, pokazuje, jak głęboka była nieufność.''

- chyba nie była to aż tak całkiem ''bezrozumna'' reakcja, biorąc pod uwagę pomienione na wstępie iście drakońskie sposoby ''leczenia'', przedsiębrane przez białych kolonistów wobec tubylczej afrykańskiej ludności. Wygląda więc na to, iż jeśli idzie o właśnie testowane na nas jak i reszcie Europy ''postępowe metody medyczne'', jesteśmy dobre ponad 100 lat za Murzynami... Należy stąd uważnie studiować dzieje najnowsze czarnej Afryki, bowiem prawdopodobnie stanowi ona naszą przyszłość, co też i obiecuję czynić w następnych postach na tym blogu.

ps. powyższe fragmenty przywołałem na prawie cytatu, i rzecz jasna nie zastąpią one lektury całości książki, stąd zachęcam do jej zakupienia jak sam to uczyniłem, jeśli nie u wydawcy to w taniej książce [ skąd pochodzi mój egzemplarz ], lub antykwariacie.