sobota, 16 października 2021

Rasowy liberalizm.

''Potężne państwo sięgające nieomal wszystkich krajów Europy, wrogie w swoich zamiarach i zajęte nieustanną walką z wszystkimi [...] tym państwem są Żydzi.''

[ - cytat za analizą rewolucji francuskiej autorstwa Johanna Gottlieba Fichtego, wybitnego niemieckiego masona i twórcy omawianej tu onegdaj idei ''zamkniętego państwa handlowego'', jaka legła u podstaw ''Zjednoczonej Europy''. ]

Zabawną książkę ostatnio czytałem - mimowiednie, bo wbrew intencjom autora [?] stanowiącej jeden wielki pean na cześć ewolucyjnego triumfu żydowskiego kolektywizmu nad anglosaskim liberalnym indywidualizmem. Mowa o pracy amerykańskiego badacza Kevina MacDonalda pt. ''Kultura krytyki'', gdzie oskarża wprost amerykańskie żydostwo o zniszczenie białej protestanckiej Ameryki. Sęk w tym, że nawet jeśli tak jest, na gruncie przyjętego przezeń socjaldarwinowskiego paradygmatu nie ma czego się czepić - silniejszy, bardziej zwarty społecznie gatunek ludzki zdominował słabszy, mechanizm grupowego ''doboru naturalnego'' zadziałał prawidłowo, o co więc kurna chodzi? Facet sam dostarcza dowodów na to, że anglosaska biała Ameryka, jakiej mieni się być obrońcą, aż prosiła się wręcz o zaoranie przez sprytnych, cwanych Żydów wystawiając na ich łup przyrodzonym jakoby ''rasie nordyckiej'' wolnościowym indywidualizmem - bez zbędnych wstępów oddajmy głos autorowi, by mógł on wyłożyć zasadnicze tezy swej pracy, przywołując odpowiednie fragmenty na prawie cytatu:

''W niniejszej książce dowodziłem, że ewoluowanie w warunkach klimatu północnego zaszczepiło Europejczykom dwie kluczowe cechy, które wśród tradycyjnych kultur całego świata przysługują tylko im, a są to:

1. niewielka rola rozległej rodziny i względny brak etnocentryzmu;

2. skłonność do indywidualizmu ze wszystkimi jego konsekwencjami, takimi jak uprawnienia jednostki wobec państwa, rząd przedstawicielski, uniwersalizm moralny i nauka. [...]

Teza podstawowa głosi, że społeczności europejskie są wysoce podatne na podbój ze strony etnocentrycznych społeczności kolektywistycznych, ponieważ indywidualizm zmniejsza społeczną zdolność do obrony przed takimi agresorami [no właśnie! - przyp. mój]. Przewaga społeczności zwartych i ściśle współpracujących w rywalizacji ze społecznością indywidualistów jest oczywistością [...]. W kulturach indywidualistycznych funkcjonuje słabe przywiązanie uczuciowe do grup własnych. Nadrzędne są cele osobiste, socjalizacja wpaja przywiązanie do samodzielności, niezależności, odpowiedzialności osobistej i ''odkrywania siebie''. Indywidualiści są nastawieni bardziej przychylnie do obcych i członków nieswoich grup i chętniej postępują wobec nich w sposób altruistyczny i prospołeczny. Członkowie kultur indywidualistycznych są mniej wyczuleni na swojskość i obcość, w następstwie czego nie przyjmują wysoce nieprzychylnej postawy wobec członków grupy obcej. Nastawienie takowe występuje wprawdzie w społeczeństwach indywidualistów, ale jest bardziej ''racjonalne'' niż w innych społecznościach w tym sensie, że oznacza mniejszą skłonność do zakładania, iż wszyscy członkowie obcej grupy są źli. Indywidualiści zadzierzgują słabe więzi z wieloma grupami, podczas gdy kolektywiści są głęboko przywiązani do niewielu grup własnych i silnie się z nimi identyfikują. Indywidualiści są zatem stosunkowo słabo przygotowani do rywalizacji międzygrupowej, która odgrywa tak wielką rolę w historii Żydów. Historycznie biorąc, Żydzi jawią się jako znacznie bardziej etnocentryczni i kolektywistyczni niż typowe społeczeństwa zachodnie [bowiem] na ostatnim etapie ewolucji Europejczycy podlegali mniejszej presji międzygrupowego doboru naturalnego niż Żydzi i inne grupy ludnościowe na Bliskim Wschodzie. Hipotezę tę jako pierwszy wysunął Fritz Lenz [ wybitny niemiecki genetyk i nazistowski eugenik rasowy - przyp. mój ], który twierdził, że z powodu surowych warunków środowiskowych w epoce lodowcowej ludy nordyckie ewoluowały w małych grupach i rozwinęły skłonność do izolacji społecznej kosztem skłonności do tworzenia zwartych społeczeństw. Twierdzenie to nie znaczy, że ludy północnoeuropejskie są pozbawione kolektywistycznych mechanizmów rywalizacji międzygrupowej, lecz głosi jedynie, że te mechanizmy są u nich mniej rozwinięte i włączają się przy wyższym poziomie napięcia międzygrupowego niż w przypadku innych ludów. Przypuszczenia te są zgodne z ekologiczną teorią rozwoju społecznego. W nieprzychylnym środowisku przystosowanie jest ukierunkowane bardziej na zdolność do radzenia sobie z surowymi warunkami fizycznymi, niż na rywalizację z innymi grupami, wobec czego takie środowisko w mniejszym stopniu niż inne faworyzuje rozbudowane systemy pokrewieństwa i grupy wysoce skolektywizowane. Zgodnie ze schematem pojęciowym ewolucjonizmu etnocentryzm pojawia się jako mechanizm użyteczny w rywalizacji międzygrupowej. Znaczy to, że jest stosunkowo nieistotny w walce z nieprzychylnym środowiskiem naturalnym, które nie sprzyja wyłanianiu się wielkich społeczności. Społeczności europejskie należą do obszaru, który Burton i inni badacze nazwali północnoeurazjatyckim i okołobiegunowym obszarem kulturowym. Kultury wyłonione w tym obszarze wywodzą się od myśliwych-zbieraczy przystosowanych do nieprzychylnego zimnego klimatu. Takie warunki klimatyczne faworyzują grupy, w których zdobywaniem środków do życia zajmują się mężczyźni i monogamię, ponieważ nie pozwalają na przetrwanie poligynii, ani dużych grup przez czas istotny z ewolucyjnego punktu widzenia. Kultury wyłonione w tym obszarze cechuje obustronnie rozwijający się system więzi pokrewieństwa, w którym liczy się zarówno linia ojca jak i matki, w następstwie czego kształtuje się bardziej wyrównany status płci, niż można by oczekiwać w warunkach monogamii. Zarazem mniejsze znaczenie niż w innych kulturach mają dalekie więzi pokrewieństwa, a pod względem zawierania małżeństw występuje tendencja do egzogamii [ czyli poszukiwania partnera poza grupą krewniaczą ]. Jak wskażemy niżej, wszystkie te cechy są przeciwstawne w stosunku do odpowiednich cech kultury żydowskiej.''

- a więc bardziej przystosowane ewolucyjnie do rywalizacji międzygrupowej ''parchy'' wzięły górę nad słabszymi pod tym względem germańskimi Anglosasami, w czym więc masz pan problem Kevinie ''sam wśród Żydów'', można by rzec? Narzucający się wniosek stąd jest taki, że biali amerykańscy protestanci, aby ocalić swą opartą na indywidualistycznym etosie tożsamość, musieliby się jej wyrzec - przecież to jakiś absurd! Powyższe uwagi znakomicie korespondują z obserwacjami nazistowskich naukowców i ''naukowczyń'' z instytutu ''rasologicznego'' powołanego przez Niemców w okupowanym Krakowie, którzy to w trakcie wojny tropili ślady ''nordyckiej aryjskości'' wśród podhalańskich górali. Sięgnijmy więc do przywoływanego już tu obszernego studium traktującego o tymże zagadnieniu, autorstwa Zbigniewa Libery, gdzie tak oto rzecz wyłożono:

''Polska nie tworzyła zwartego i jednorodnego terenu, z wyraźnymi naturalnymi granicami (przeciwnie niż Niemcy i Europa Zachodnia, co jest podstawą, z odpowiednią substancją rasową, zbudowania trwałej formy państwowej), więc była od tysięcy lat drogą migracji, miejscem mieszania się ras, ludów i kultur, istnienia krótkotrwałych form państwowych. Na tych ziemiach do wyjątkowych należy Podhale: „zamknięty wielki kocioł ras i narodów”, obszar otoczony wysokimi górami, z ciężkim klimatem, trudnymi warunkami przyrodniczo-geograficznymi. Te określiły „przestrzeń życiową” górali (strefy osadnicze, zajęcia gospodarcze itd.), sprzyjały zachowaniu się starych form rasowych, przetrwaniu w koloniach niemieckich elementów nordyckich, dynarskich i śródziemnomorskich oraz starych form plemiennych i kulturowych. W tym „kotle”, otwartym tylko od północy na zewnętrzne wpływy, Fliethmann i Sydow [ nazistowskie ''antropolożki'' - przyp. mój ] opisywały Szaflary i Witów – wsie wywodzące się ze średniowiecznej kolonizacji niemieckiej – jako „zamknięte” i „izolowane”, leżące na uboczu dróg, gdzie warunki środowiskowe działają jako czynniki sprzyjające stabilizacji – trwaniu dawnych form życia – gdzie przyroda wychowuje te „dzieci gór” na ludzi ze specyficznymi cechami charakteru. Te cechy górali są – uzasadnienia tego trzeba szukać w pracach innych uczonych – cechami rasowymi, przystosowanymi do warunków geograficznych: gościnność i przyjaźń, odporność na przeciwności życia są charakterystyczne dla typów środziemnomorskich; pracowitość i inteligencja, umiłowanie wolności to cechy rasy nordyckiej; przywiązanie do ziemi – element dynarski. Fizjonomię i „duszę” ras dawało się odczytać z „fizjonomii” miejscowej przyrody czy z form osadniczych (określonych geograficznie). Relację z badań w Szaflarach Sydow rozpoczyna od panoramicznego opisu okolicy, ogólnego wyglądu wsi, z wyróżniającą się częścią środkową – najstarszą (co potwierdził ustnie Szatkowski z Zakopanego), z rozproszonymi zagrodami i domami. O takich formach osad na Podhalu, ze względu na ich cechy kulturowe i rasowe, pisał wcześniej Plügel, powołując się na Graula. Trzeba rozeznania w niemieckiej nauce, żeby w tych opisach rozpoznać, że rozluźnione formy osad są charakterystyczne dla rasy germańskiej z jej indywidualizmem i heroizmem, bo siedliska usytuowane blisko siebie, stłumione, są charakterystyczne dla ras wschodnich. Badania Plügla wykazywały – potwierdzały je badania Fliethmann (1942) – że górali charakteryzował duży odsetek elementów nordycznych i dynarskich, ale z udziałem ras prymitywnych, przyniesionych przez późniejsze i słabsze rasowo oraz kulturowo osadnictwo wołoskie, tatarskie czy polskie. Te małowarościowe elementy rasowe i kulturowe wyjaśniały następnie tym badaczom złe cechy charakteru górali, uleganie wpływom nowoczesności idącej od północy – z miast, od turystów i letników itp. Góral – wnioskowała Sydow – „był odseparowany od polskiej północy i dlatego do dziś zachował resztki osobnej kultury”. Metoda geograficzna była częścią niemieckich szkół historycznych w etnologii, tym samym antropologii rasowej. Na antropogeograficzne prawdy Schurtza, że ludzie żyją, „jak nakazuje natura”, powoływała się Sydow: „góry wychowują” górali na ludzi twardych, wytrwałych, pracowitych, inteligentnych, giętkich i skocznych (co widać w ich tańcach), miłujących ojczyste strony (słychać to w ich pieśniach, widać w ich powrotach z emigracji) i wolność (niezbyt słuchają poleceń każdej władzy); żyją oni w zgodzie z miejscową przyrodą, więc zachowują „dziecięcą prostotę ducha”: wiarę w duchy, stare przesądy i zabobony (pomimo katolickiej pobożności).''

- no proszę, germański anarchizm: oksymoron wydawałoby się, ale wykazywaliśmy uprzednio, że w nazistowskiej doktrynie państwo odgrywało jedynie służebną rolę wobec naczelnej dlań zasady ''walki ras''. Ta zaś dobrze komponuje się z duchem czy raczej w tym wypadku naturą żydostwa, jaką wykłada ją MacDonald:

''Żydzi wywodzą się z obszaru kulturowego zwanego Środkowym Starym Światem i kultywują nadal główne as­pekty kultury społeczności przodków. Znamienną cechą kultur na­leżących do tego obszaru są rozległe grupy krewniacze oparte raczej na powinowactwie po linii ojca (patrylinearnym) niż na związkach obustronnych, jak w społeczeństwach europejskich. Takie grupy podporządkowane mężczyznom funkcjonowały jako oddziały zbrojne do pilnowania stad, a konflikt międzygrupowy jest znacz­nie istotniejszym czynnikiem ich ewolucji niż w innych kulturach. W tej sytuacji występowała silna presja na powiększanie grupy, cze­mu służyła między innymi instytucja sprowadzania dodatkowych kobiet poprzez kupowanie żon. (Kupowanie żon polegało na przekazaniu dóbr materialnych w zamian za prawa mał­żeńskie do kobiety, jak w przypadku małżeństw Abrahama i Izaa­ka opisanych w Starym Testamencie). W rezultacie w tamtejszych kulturach normą była raczej poligynia niż znamienna dla kultur europejskich monogamia. Inna różnica polega na tym, że tradycyjne społeczności żydowskie opierały się na rozległych rodzinach, w któ­rych w istotnej mierze kultywowano endogamię (czyli małżeństwo pomiędzy członkami jednego rodu) i małżeństwa kuzynów (czyli zawierane między krewniakami), w tym usankcjonowane w Starym Testamencie związki wuja z siostrzenicą. [...] Podczas gdy członkowie kultur indywidualistycznych skłonni są separować się od szerszych grup, członkowie społeczeństw kolekty­wistycznych - z powodu większego znaczenia rywalizacji międzygrupowej w historii ewolucyjnej tych społeczeństw - silnie identy­fikują się z grupą i żywią wyczuloną świadomość granic grupy wy­znaczanych przez więzi genetyczne. Społeczeństwa bliskowschod­nie antropologowie klasyfikują jako „społeczeństwa segmentarne”, podzielone na stosunkowo zamknięte grupy oparte na więzach krwi. Granice grupy podkreśla się często za pomocą oznak zewnętrznych, takich jak fryzura lub ubiór, jak nieraz czynili Żydzi w ciągu całej swojej histo­rii. Poszczególne grupy osiedlają się na osobnych obszarach, gdzie w otoczeniu innych jednolitych grup kultywują własną jednolitość. Carleton Coon (1958) tak opisuje społeczeństwo bliskowschodnie: ,,Ideałem nie było podkreślanie jednorodności mieszkańców kraju jako ogółu, lecz jednorodności w łonie każdego segmentu i możli­wie wielkiej różnicy między segmentami. Członkowie każdej gru­py etnicznej czują potrzebę identyfikowania się za pomocą jakie­goś układu symboli. Jeśli za sprawą dziejów mają jakiś swoisty rys rasowy, będą go podkreślać, na przykład poprzez szczególną fry­zurę czy inne tego rodzaju zabiegi; niechybnie zaś będą nosić specyficzne stroje i specyficznie się zachowywać.''  W takich społeczeństwach konflikt międzygrupowy z reguły tli się nieustanie tuż pod powierzchnią. Na przykład Dumont opisał, jak pogorszenie się warunków życia w Turcji pod koniec XIX wieku wywołało natychmiast przypływ antysemityzmu. W wielu miastach Żydzi, muzułmanie i chrześcijanie żyli w swego rodzaju sztucznej harmonii i nawet zamieszkiwali te same dzielnice, „ale wy­starczyła najdrobniejsza iskra, aby doszło do wybuchu”. Żydzi są zaiste skrajnym ucieleśnieniem tej bliskowschodniej tendencji do hiperkolektywizmu i hiperetnocentryzmu, co w wielkiej mierze wyjaśnia chroniczne wrogości w tej części świata. W swojej trylogii podaję wiele przykładów żydowskiego hiperetnocentryzmu i w wielu miejscach wysuwam hipotezę, że skłonność ta ma pod­łoże biologiczne.''

- na boku pozostawiam, czy tłumaczenie w ten sposób genezy społeczności żydowskiej i anglosaskiej jest zasadne, istotnym dla mnie jest, że facet dokonuje koncertowego wprost samozaorania na gruncie przyjętej przezeń metody. Tyczy to również ukształtowanych jakoby ewolucyjnie cech obu kultur, jakie przesądzić miały o triumfie jednej i zaniku drugiej, na czele z owym sławetnym liberalnym indywidualizmem, którym tak pałuje się wynarodowione polactwo od lewa do prawa, czy to w postaci ''wolnego rynku'', lub też ''prawa do aborcji''. MacDonald broni go przed jego własnymi konsekwencjami z uporem godnym lepszej sprawy, nie pojmując jakby, że w świetle głoszonego przezeń paradygmatu darwinizmu społecznego, jawi się on jako wyjątkowo szkodliwa, zabójcza wprost dla przetrwania gatunku aberracja, przytaczając na to mnóstwo dowodów wbrew sobie. Dokonuje tego mimowiednie na kanwie pomieszczonej w tomie ''Kultury...'' recenzji pracy kanadyjskiego badacza Erica P. Kaufmanna, traktującej o upadku białej anglosaskiej Ameryki:

''W książce The Rise and Fall of Anglo-America Eric P. Kaufmann stawia tezę, że Anglo-Ameryka popełniła swego rodzaju ''ideowe samobójstwo''. Przywiązanie białych anglosaskich protestantów do oświeceniowych ideałów indywidualizmu i wolności popchnęło ich do oddania etnicznej hegemonii. Anglo-Amerykanie po prostu wyciągnęli ostateczne konsekwencje logiczne z tych ideałów i w rezultacie umożliwili imigrację wszelkim ludom z całego świata; wielokulturowość stała się ideałem kulturowym, a biali dobrowolnie pozwolili zepchnąć się z dominujących pozycji w biznesie, mediach, polityce i w świecie akademickim. [...] W niniejszej recenzji dowodzę, że Kaufmann się myli [ śmiem wątpić - przyp. mój ] - głównie za sprawą przeoczenia roli Żydów w tym wszystkim, co doprowadziło do upadku Anglo-Ameryki. Trzeba jednak przyznać, że zarysował fascynującą panoramę historyczną upadku białych w Stanach Zjednoczonych. Jak zauważa, Ameryka jeszcze niedawno silnie podkreślała, że jest narodem północno-zachodnich Europejczyków i chce nim pozostać. [...] W okresie poprzedzającym wojnę z Meksykiem podobne deklaracje dumy etnicznej składało wielu intelektualistów i polityków. Na przykład w 1846 roku Walt Whitman [ głośny poeta amerykański i skądinąd jawny pederasta - przyp. mój ] pisał: ''Cóż żałosny i nieudolny Meksyk pocznie z misją zaludnienia Nowego Świata szlachetną rasą?''. [...] Jeden z kluczowych aspektów indywidualizmu polega na tym, że granice międzygrupowe są dość przepuszczalne, a asymilacja to rzecz normalna. Jak zauważa Kaufmann, już w XIX wieku indywidualizm owocował asymilacją innych białych, zamiast zamykania się wśród swoich: ''Stosunki międzyetniczne rozwijały się wedle reguły upodobnienia się do Anglosasów. Imigranci mogli stawać się Amerykanami na modłę WASP-ów poprzez przyswojenie amerykańskiej angielszczyzny, amerykańskiego protestantyzmu oraz, co było ukoronowaniem tego procesu, poślubienie Amerykanina czy Amerykanki''. Np. pod koniec XVIII wieku w obliczu wzmożonego osadnictwa niemieckiego w Pensylwanii odrzucono niemiecko-amerykański separatyzm i wielokulturowy model Ameryki. Storpedowano próby ustanowienia niemieckiego jako języka urzędowego i objęcia Niemców prawami spisanymi po niemiecku. W rezultacie niemieccy Amerykanie zangielszczali nazwiska, żeby lepiej pasować do amerykańskiego otoczenia. Powszechnie nawet wśród liberałów zakładano, że ludzie etnicznie obcy zaczną wyglądać i postępować jak Anglo-Amerykanie. [...] Dziewiętnastowieczni Amerykanie skłonni byli wytwarzać, jak rzekł Ralph Waldo Emerson, ''podwójną świadomość'' - z jednej strony chcieli uważać Amerykę za kraj zaangażowany w nierasistowski liberalny kosmopolityzm, z drugiej zaś głęboko utożsamiać się z etnosem anglosaskim. Przejawy owej podwójnej świadomości łatwo znaleźć w wypowiedziach przedstawicieli ówczesnej elity, która deklaracje tożsamości anglosaskiej łączyła z głośnym manifestowaniem swego uniwersalizmu. Sam Emerson był przykladem owej ''podwójnej świadomości''. Zanotował, że Ameryka jest ''schronieniem wszystkich narodów [...] energia Irlandczyków, Niemców, Szwedów, Polaków, Kozaków i w ogóle wszystkich plemion europejskich, energia Afrykanów i Polinezyjczyków wytworzy nową rasę [...] tak żywotną jak nowa Europa wyłoniona z tygla wieków ciemności''. Ta myśl będąca wyrazem uniwersalizmu nawiedziła Emersona w tym samym mniej więcej czasie co myśl, że ''nikt szczerze nie może twierdzić, iż rasa afrykańska kiedykolwiek zajmowała lub prawdziwie obiecywała zająć wysoką pozycję w rodzinie ludzkości [...] Irlandczycy nie mogą, Indianie nie mogą; Chińczycy nie mogą. W obliczu rasy białej wszystkie inne rasy truchleją i oddają hołd''.''

- osobliwe i zarazem symptomatyczne jest to wyłączenie przez Emersona białych irlandzkich katolików ze wspólnoty rasy białej, oraz postawienie ich w jednym rzędzie z amerykańskimi autochtonami i Azjatami, bowiem miano w pełni białego człowieka przysługiwało w jego opinii rasowego WASP-a jedynie takim jak on. Powróćmy do narracji MacDonalda:

''Wbrew twierdzeniu Kaufmanna te idee nie są logicznie sprzeczne [?] - twierdzenie, że istnieją różnice między rasami, pozwala się pogodzić z poglądem, że ostatecznie rasy się wymieszają i skorzystają na tym. W książce English Traits Emerson uznaje różnice rasowe: ''Rasa ma przemożny wpływ na Żyda, który przez dwa tysiąclecia we wszelkiego rodzaju klimatach zachował ten sam charakter i te same zatrudnienia. Rasa u Murzyna ma upiorną wymowę''. Mimo to Emerson twierdzi, że granice rasowe są wątłe i że ''najlepsze narody są najszerzej spowinowacone; żeglarstwo zaś, skoro wytwarza mieszankę światową, to najlepszy polepszacz narodów''.''

- tyle że tu mamy do czynienia z ostrym wartościowaniem, i to na jednym wydechu z deklarowanym kosmopolityzmem, jednych ras kosztem drugich co logicznie sugerowałoby raczej mocny separatyzm, o ile wręcz nie morderczą ''walkę ras'' na wyniszczenie. Sam MacDonald wbrew sobie zaraz przyznaje, że stanowi to jednak kompletne pomieszanie racji:

''Osobliwe jest natomiast przeświadczenie Emersona, że rasa angielska pozostanie sobą nawet po wchłonięciu innych ras. Emerson sądził, że imigranci przybywający do Ameryki całkowicie się upodobnią do rasy angielskiej: w Ameryce ''obcy element, jakkolwiek byłby znaczny, szybko się asymiluje'', i w rezultacie powstaje populacja ''o angielskich korzeniach i mówiąca po angielsku (podkreślenie autora). Oto przykład mętnego myślenia o rasach, jakie charakteryzowało wielu XIX-wiecznych intelektualistów. Kaufmann analizuje rozmaite nurty ówczesnego liberalizmu, których przedstawiciele nie przywiązywali szczególnej wagi do tożsamości białych czy Anglosasów. Nie były to poglądy większości, niemniej świadczyły o wyłanianiu się wśród świeckich i religijnych elit wywodzących się z purytańskiej tradycji Nowej Anglii dość jednoznacznej postawy wykorzenionego kosmopolityzmu. Emerson niewątpliwie był liberałem, podobnie jak jego towarzysze transcendentaliści i unitarianie. [...] Etniczna skłonność do indywidualizmu sprawia, że maleje prawdopodobieństwo odgradzania się od innych grup etnicznych. Ale nawet indywidualiści na ogół mają pewne poczucie tożsamości etnicznej. W rzeczy samej widzieliśmy, że Anglosasi dość powszechnie uważali swój indywidualizm za element dziedzictwa etnicznego. Indywidualiści są jednak mniej etnocentryczni niż inni ludzie, dzięki czemu mogą przeważyć odmienne motywacje. W rozważanym wypadku rozciągają sie one od libertariańskiej samorealizacji do egoistycznej postawy biznesowej, która na przykład każe zabiegać o napływ kolorowych imigrantów, jeżeli przyniesie to korzyść ekonomiczną. Wśród elity protestanckiej Kaufman dostrzega powszechną skłonność - wyraźnie widoczną i dzisiaj - do zawierania sojuszy z określonymi grupami imigrantów (w tym również kolorowymi, jak choćby z Chińczykami na zachodnim wybrzeżu, w latach 70-ych XIX wieku) w imię ułatwienia ich napływu. Takim tendencjom sprzeciwiały się siły obrony etnicznej reprezentowane przez anglo-protestantów z klas średniej i robotniczej, i to w kręgach zwolenników obu głównych stronnictw. ,,Żeby wyciszyć wewnątrzpartyjne waśnie, elity republikańskie oskarżały skrzydło populistyczne o rasizm i bigoterię etniczną'', co i dziś jest typową strategią. Podobnie jak i teraz ludzie o najbardziej liberalnych poglądach nie byli osobiście zagrożeni konsekwencjami postawy liberalnej (np. opowiadania się za szerokim napływem Chińczyków, podczas gdy mieszkali w regionie, gdzie ich w ogóle nie było). Bywało też, że liberałowie wierzyli, iż ,,opatrzność boża utrzyma liczbę Chińczyków w Stanach Zjednoczonych na niskim poziomie'' [cudo! - przyp. mój]. Jak zwykle w tym kontekście w grę wchodziła niemała doza zamętu pojęciowego. Na przykład byli Republikanie jak William Seward, ''który opowiadał się za równością praw czarnych, sprzyjał chińskiej imigracji gorąco zarazem wierząc w odrębność ras i jednorodność narodu''. Amerykanie tacy jak ja, głęboko zaniepokojeni zmierzchem i degradacją białych, rozwojem wielokulturowości i masową migracją ludów kolorowych, muszą przyjąć do wiadomości istnienie silnych tendencji w kulturze amerykańskiej, które sprzyjają tym zjawiskom [ otóż to! - przyp. mój ]. Z jednej strony indywidualizm i sprzęgnięty z nimi wachlarz cech (takich jak uniwersalizm moralny i nauka) to podstawowe aspekty zachodniej modernizacji, które umożliwiły kulturom zachodnim zapanowanie nad światem i kolonizację obszarów leżących daleko od europejskiej ojczyzny. Z drugiej strony, indywidualizm łączy się z względnym brakiem etnocentryzmu i skłonnością do osłabiania podziału na swoich i obcych oraz do asymilacjonizmu, wskutek czego istotny nurt amerykańskiego indywidualizmu wytworzył niesłychanie optymistyczną i idealistyczną wizję przyszłości Ameryki. Jak się przekonaliśmy, XIX-wieczni teoretycy liberalni wyobrażali sobie przyszłą Amerykę jako kraj zdominowany przez ludzi takich jak oni, jako że nawet przedstawiciele innych ras mieli zamienić się w końcu w białych anglosaskich protestantów. [...]

XIX-wieczna liberalna tradycja intelektualna transcendentalistów i unitarian wyrosła z tradycji purytańskiej zogniskowanej w Nowej Anglii i na jej elitarnych uniwersytetach. Inny nurt nowoangielskiego liberalizmu reprezentowali libertariańscy anarchiści typu Benjamina Tuckera, który wierzył w niczym nieskrępowany indywidualizm i odrzucał jakiekolwiek zakazy w odniesieniu do zachowań nieinwazyjnych (''wolna miłość'' i tak dalej). Ale nawet ci libertarianie byli świadomi, że ich postawy wynikają z dziedzictwa etnicznego [ raczej rodzimej kultury, ośmielam się rzec - przyp. mój ]. Kaufmann zauważa, że ''tradycja radykalizmu (libertariańskiego anarchizmu) niekoniecznie wskazywała w kierunku kosmopolityzmu, lecz często jak choćby w przypadku takich radykałów jak Thomas Jefferson, Horace Greeley, Emerson czy Walt Whitman, potwierdzała dumę etniczną i narodową [...] Anarchistyczna logika nie wymazywała do końca przywiązania do tożsamości białego anglosaskiego protestanta. Oczywiste jest, że paradygmat kosmopolityczny nie uwolnił się w pełni od schematu pojęciowego dominującej etniczności''.''

- dodajmy podobnie było w przypadku omawianych w innym miejscu przez MacDonalda żydowskich z kolei anarchistów typu Emmy Goldman, u której zaangażowanie polityczne ściśle związane zostało ze sprawą emancypacji jej rasy -

''[Już] w 1915 roku żydowski filozof pluralizmu kulturowego Horace Kallen wyraził znamienną opinię na temat ówczesnego amerykańskiego indywidualizmu: ,,Dawniejsza Ameryka, której głosem i duchem była Nowa Anglia, odeszła w zapomnienie. Artystami i myślicielami w tym kraju nadal są głównie Amerykanie pochodzenia brytyjskiego, ale pracują osobno, bez wspólnej wizji ani wspólnych ideałów. Nie mają już etosu. Starsza tradycja opuściła życie i odeszła wgłąb pamięci.'' [...] Kaufmann wyróżnia kilka nurtów liberalnego protestantyzmu w myśli XIX-wiecznej. Założone w 1867 roku Free Religious Association było bardziej liberalną odroślą unitarianizmu i najbardziej liberalną z amerykańskich religii. Ale i członkowie FRA uważali, że ich liberalizm wynika z dziedzictwa etnicznego. Oświadczywszy, że jego ruch religijny ma na celu zhumanizowanie (już nie schrystianizowanie) całego świata, założyciel FRA Francis E. Abbot stwierdził, że ''reszta tego czego mi trzeba, nie wypływa już z duchowego zniewolenia, lecz wymaga odnalezienia w ludzkim doświadczeniu wolności. Słowa me kieruję do tych, którzy czują w sercu ów anglosaski instynkt wolności, nie do tych, których nie uwiera wygodne jarzmo''. Rektor Rutgers College i kaznodzieja kongregacjonalny Merrill Gates (1848-1922) również łączył zaangażowanie religijne z przeświadczeniem, że jego posunięcia polityczne wynikają z dziedzictwa etnicznego: ,,Dla nikogo nie ma innego ''oczywistego przeznaczenia'' [prócz wolności]. Do tego nas liberałów zobowiązuje logika dwóch tysięcy lat teutońskiej i anglosaskiej historii, odkąd Arminiusz stanął w imię wolności przeciwko legionom Rzymu'' [!]. Kaufman zastrzega, że ,,należy pamiętać, iż członkowie FRA w tamtym czasie nie porzucili duchowej reduty anglo-protestanckiej i że żaden z nich nie nawoływał do oddzielenia narodu od utajonego dziedzictwa białych Anglosasów czy protestantów''. Wielu protestantów wierzyło, że wszyscy Amerykanie w końcu nawrócą się na protestantyzm. Przywódcy religijni, zwłaszcza metodystów i baptystów, odrzucali ideę zapisania chrześcijaństwa w konstytucji USA, ale wierzyli, że rząd Stanów Zjednoczonych jest chrześcijański. ,,Anglo-protestanci pragnęli, aby ich tradycja stała najwyżej, ale ze względu na uniwersalistyczne zobowiązanie do liberalizmu odrzucali regulowanie tej sprawy na drodze legislacyjnej''. [...] Ponadto przywódcy kościołów protestanckich, chociaż nie pochwalali katolicyzmu [nazbyt oględne ujęcie ''antypapistowskiej'' wścieklizny żywionej przez fanatycznych purytanów i ich następców - przyp. mój], w latach 40-ych XIX wieku nie sprzeciwiali się imigracji katolików, wierząc, że nawrócą ich na ''amerykańską wiarę'' i wprowadzą do rasy anglosaskiej [co gładko łączyli z jawną pogardą okazywaną katolickim Meksykanom - przyp. mój]. W sumie [wedle nich] wszystkie rasy powinny przybywać do Ameryki w imię ''nowego millenium''. Pewien wybitny baptysta pytał w owym czasie: ,,Czyż w gromadzeniu się wszelkich ras na naszych brzegach nie doświadczamy opatrznościowych przygotowań do drugiego zesłania Ducha Świętego, które wprowadzi nas w tysiąclecie chwały?''. Wszystkie rasy zostaną wchłonięte przez rasę anglosaską, przekazując jej swoje lepsze własności, ,,a jednocześnie pozostanie ona w zasadzie niezmieniona'' [ jakim k... cudem?!! - przyp. mój ]. Jak zauważa Kaufman, ,,musimy rozumieć, że liberalizm i anglo-protestantyzm nie były postawami przeciwstawnymi, lecz należały do jednego mityczno-symbolicznego kompleksu dualistycznych przekonań etnicznych, których sprzeczności przesłaniał euforyczny, ekspansjonistyczny duch optymizmu''. Istotnie jest to skrajna forma egocentryzmu. Ów dobry pasterz stwierdził w istocie, że wszystkie ludy w końcu wzajemnie się upodobnią pod względem rasy i religii, by wyglądać oraz postępować w zasadzie tak jak on [dokładnie! - przy. mój]. W pierwszej dekadzie XX wieku poczęła się też formować liberalna elita protestancka gotowa złożyć marzenie o nawróceniu na ołtarzu uniwersalistycznej humanitarnej etyki [ ale nadal mimo deklarowanego ''uniwersalizmu'' tkwiącej korzeniami w anglosaskim protestantyzmie - przyp. mój ]. Po 1910 roku wiara w nawrócenie całego świata przez Anglosasów na protestantyzm - powszechna jeszcze pod koniec XIX wieku - jęła zanikać. Owa elita była bardziej otwarta na relatywizm religijny i krytykowała bezrefleksyjnie założenie, że chrześcijański misjonarz musi być biały. Utworzona w 1908 roku Federal Council of Churches stała się główną siłą organizatorską liberalnego protestantyzmu. [...] Ta elita zadomowiła się na szczytach kultury długo przed ostatecznym upadkiem Anglo-Ameryki: ,,W latach 1918-1955 pojęcie tożsamości narodowej podtrzymywane przez anglo-protestanckie władze uniwersyteckie, intelektualistów, federalnych biurokratów i władze wykonawcze uległo istotnej przemianie od koncepcji WASP-ów [ White Anglo-Saxon Protestants ] do idei bardziej pluralistycznej''.''

- czyli Amerykanie już u zarania swej niepodległości wytworzyli paradoksalny, absurdalny wręcz kosmopolityczny liberalny rasizm zasadzający się na tym oto, że zaakceptują każdego odmieńca, ale tylko pod warunkiem, że stanie się takim jak oni anglosaskim białym protestantem, nawet Murzyn oczywiście po jego ''wybieleniu'' i ''ucywilizowaniu'' w myśl hasła: ''nauczymy czarną małpę jeść nożem i widelcem, i zachowywać się po ludzku, czyli jak biały człowiek''. Takie napięcie między oficjalnym uniwersalistycznym liberalizmem opartym o prawa jednostki, ignorującym podziały etniczne i rasowe przy tak zróżnicowanym pod tym względem społeczeństwie i to od początku jak amerykańskie, musiało skończyć się gigantycznym kacem politycznym, gdy białym Anglo-protestantom zeszło zaczadzenie owym ''euforycznym duchem optymizmu'' wyczekującym ''nowego millenium'' :

''Radykalizację XIX-wiecznych amerykańskich tendencji uniwersalistycznych aż do zupełnego odrzucenia etniczności Kaufmann przypisuje dwóm Żydom: Feliksowi Adlerowi (1851-1933) i Israelowi Zangwillowi (1864-1926). W 1876 roku Adler założył New York Society of Ethnical Culture, a w 1878 został prezesem Free Religious Association. Kaufmann cytuje Adlera wieszczącego rozmycie judaizmu przez asymilację i ostateczne wygaśnięcie: ,,Przedstawiciele rasy żydowskiej rozejrzą się wokół i zauważą równie wielką lub nawet większą wolność religijną poza obrębem swojej rasy, wyzbędą się swej specyfiki i zaniknie ich wyjątkowość, aż w końcu rasa żydowska zginie''. Adler jednak wierzył, że Żydzi powinni unicestwić się przez zuniwersalizowanie siebie, gdy zadanie [etnicznego rozmycia nie-Żydów] zostanie wykonane'' [ czyli dokładnie tak samo, jak biali anglosascy protestanci głosili ustami cytowanych tu nieco wcześniej przedstawicieli swych elit - przyp. mój ]. Istotnie, Adler oświadczył, że ,,póki istnieć będzie jakiś powód istnienia judaizmu, póty poszczególni Żydzi będą trzymać się osobno i będzie to słuszne postępowanie''. Zatem wedle Adlera ''powodem istnienia'' judaizmu jest głoszenie jego nowej uniwersalistycznej religii kultury etycznej, aż nawróci się cały świat. Kaufmann zauważa, że pod wpływem Adlera ,,myśliciele anglo-protestanccy mieli wzywać do położenia kresu anglo-protestantyzmowi równie otwarcie, jak Adler wzywał do położenia kresu Żydom''. W rzeczy samej ''Anglosi'' zastosowali doktrynę Adlera gorliwiej, niż on sam optował za tym w odniesieniu do własnej grupy etnicznej. [...] Niezależnie od faktu, że kraj jako całość skłaniał się ku idei obrony etniczności [ a na jakiejż to podstawie, skoro jak tu stwierdzono w anglosaskim ''genotypie'' leżał kosmopolityczny z założenia liberalny indywidualizm? - przyp. mój], często z jawnie darwinowskim uzasadnieniem, Adler należał do sieci lewicowców, którzy starali się rozbijać kulturową i etniczną jedność USA [ jaka k... nie istniała - przyp. mój ]. Do istotnych w tej mierze przedsięwzięć należał ruch Settlement House z końca XIX i pocz. XX wieku. Było to przedsięwzięcie anglosaskie i odznaczało się pewną szlachetnością, którą i dzisiaj przejawiają niektóre kręgi białej lewicy [ ja bym to nazwał raczej jej ideologicznym zaślepieniem - przyp. mój]. Chodziło o tworzenie siedlisk, w których działaliby ,,wywodzący się z wyższej klasy średniej ''pracownicy'', czyli idealistycznie nastawione osoby o pochodzeniu anglosaskim, zamieszkałe w suburbiach, w wieku dwudziestu kilku lat, mające wyższe wykształcenie''. Animatorzy tego ruchu otwarcie odrzucali pogląd, że imigranci powinni wyrzec się swojej kultury i upodobnić do Amerykanów. ,,Żeby nadać imigrantom (jako jednostkom) równy status symboliczny z autochtonami, potrzebne było pojęcie narodu nienaruszające godności imigrantów przez umniejszanie ich kultury''. Pochwalano pluralizm kulturowy: ,,Naród należy namawiać do wyzbycia się przeświadczenia o zasadniczo anglosaskiej tożsamości etnicznej i do rozwijania kultury kosmopolitycznego humanizmu, zwiastuna nadchodzącej solidarności globalnej''. Jane Addams, przywódczyni ruchu Settlement House, stała na stanowisku, że Ameryka powinna całkowicie odżegnać się od tożsamości anglosaskiej. Addams pochodziła ze środowiska liberalnych kwakrów, którzy tworzyli osobny nurt w amerykańskiej kulturze protestanckiej, podobnie jak purytanizm wywodząc się z pewnej brytyjskiej subkultury. Ogólnie biorąc kwakrzy wywierali mniejszy wpływ niż purytanie, ale zajmowali stanowisko bardziej konsekwentnie liberalne niż intelektualiści wywodzący się z purytanizmu, którzy tworzyli dominującą elitę liberalną XIX wieku. Na przykład John Woolman, ''prawdziwy kwakier'', już w XVIII wieku sprzeciwiał się niewolnictwu, żył skromnie i co najbardziej wymowne w kontekście obrony etnicznej, miał poczucie winy, że bardziej dba o swoje dzieci, niż o dzieci z drugiego krańca świata.

Jane Addams była w pewnym stopniu związana z purytańską tradycją intelektualną, jako że harvardzki filozof William James wywarł wpływ na nią i pochwalał jej idee. James należał do Adlerowskiego Society for Ethnical Culture - środowiska, które Kaufman uznał za ''źródło żydowskiego kosmopolityzmu'', a jego studentem był Horace Kallen, pierwszy teoretyk wielokulturowej Ameryki i gorliwy syjonista. William James był uniwersalistą moralnym wierzącym, że ,,postęp moralny ma większą wartość niż przetrwanie jakiejkolwiek grupy'', co ,,potwierdza kardynalną tezę Adlera, że poszczególne grupy etniczne mają obowiązek złożyć swoje istnienie na ołtarzu postępu ludzkości'' [!]. ,,Dominująca grupa anglosaska nie ma żadnego argumentu na rzecz swego przetrwania, natomiast musi oddać się dziełu urzeczywistniania nowej kosmopolitycznej ludzkości''. Była to jednak wyszukana postawa zaledwie niewielkiej części elity [ za to znaczącej jak się okazało dla przyszłości - przyp. mój ], jako że nawet wielu pracowników społecznych Settlement House wierzyło w Amerykę anglosaską i popierało ograniczenia imigracji. Klasyczną prezentacją ideału wielokulturowości dla Ameryki jest ogłoszony w 1916 roku na łamach ''Atlantic Monthly'' artykuł Randolphe'a Bourne. Pisze on w nim, że niektórych niepokoi fakt, iż w Ameryce narody się nie wymieszały, on jednak postuluje, żeby Ameryka stała się pierwszym ''narodem międzynarodowym'' - ''kosmopolityczną federacją kolonii narodowych''. Grupom etnicznym należy pozwolić, by zachowały tożsamość i spójność. Kosmopolitami mają się stać tylko Anglosasi. Bourne min. stwierdził, że ''niebezpieczny dla Ameryki nie jest Żyd, który dumnie kultywuje wiarę ojców i chwali się czcigodną kulturą, lecz Żyd, który zatracił żydowską żarliwość i zamienił się w zwykłe prymitywne, zachłanne zwierzę'' [czyli ''goja'' dopowiadając... - przyp. mój ]. [...] Jak widzieliśmy, pogląd głoszący, że Ameryka jest wytworem etnosu anglosaskiego, elita intelektualistów liberalnych łączyła z optymistyczną wizją przyszłości Anglosasów. Pod koniec XIX wieku, kiedy Ameryka zmagała się z wielką imigracją ze wschodniej i południowej Europy, tego rodzaju optymizm stawał się coraz bardziej wątpliwy, tym bardziej, że bardzo wielu imigrantów uważano słusznie za radykałów politycznych i osoby niepodatne na asymilację. Dekady poprzedzające uchwalenie ustawy imigracyjnej z 1924 roku były okresem obrony etnicznej. [...] W rezultacie zawiązał się nieformalny sojusz między bostońską elitą intelektualną o proweniencji purytańskiej i białymi prowincjuszami, jako że obydwie te grupy dążyły do likwidacji zagrożeń stwarzanych przez imigrację. ,,Ilekroć północno-wschodnia elita ''WASP-owska'' jednoczy siły we wspólnej sprawie ze swymi mniej szacownymi, lecz licznymi prowincjonalnymi pobratymcami, tylekroć odżywa anglo-protestancki etniczny nacjonalizm''. W 1885 roku pewien duchowny kongrecjonalistyczny zauważył, że ,,jedną z wad narodu amerykańskiego jest polityczny optymizm [...] Uważamy się za naród wybrany i skłonni jesteśmy wierzyć, że sam Wszechmocny zobowiązał się dbać o naszą przyszłość. Jeszcze kilka lat temu chyba nikt z nas nie wątpił w bezpieczeństwo naszej przyszłości. Tego rodzaju optymizm jest równie niedorzeczny, co pesymizm wiarołomny''. Postawy optymistyczne i leseferystyczne zanikały, a myśliciele protestanccy dostrzegając potrzebę spójności społecznej, zaczynali brać stronę ludzi pracy, nie zaś kapitału [!]. W latach 90-ych XIX wieku baptyści ,,powszechnie uznawali'' potrzebę ograniczenia imigracji, a podobne tendencje występowały w innych wyznaniach protestanckich, nawet wśród elity liberalnych kongregacjonalistów. Wierni swym uniwersalistycznym intencjom protestanci nie sprzeciwiali się imigracji dopóki nie uzmysłowili sobie, że nowi imigranci są niepodatni na nawrócenie [ he he - co za nawiedzone barany! - przyp. mój ]. [...] Przypływ nastrojów restrykcjonistycznych Kaufman kładzie na karb popularności wśród osób religijnych ruchu Social Gospel, który ,,przyspieszył proces zamykania grup etnicznych poprzez skupienie umysłów protestanckich na doczesnych sprawach społecznych, takich jak powstanie miasta przemysłowego, konflikt pracy i kapitału i potrzeba legislacji - sprawach, które wcześniej ludzie religijni rozpatrywali niechętnie''. Prócz tego jako katalizatory tego procesu Kaufmann wymienia uzmysłowienie sobie, że nowi imigranci nie nawrócą się na protestantyzm, a także powstanie teorii rasowych, chociaż właściwie nie rozważa tego ostatniego zjawiska''.''

- dodajmy, że ta motywowana rasistowsko a niemożliwa z zasady obrona ''indywidualistycznego kolektywu'' była wymierzona nie tylko w żydowską imigrację z Europy Wschodniej, ale i inne nacje napływające wówczas masowo do Ameryki z tej części świata, w tym również Polaków rzecz jasna. MacDonald przechodzi też do porządku nad fenomenem względnej łatwości z jaką ''Anglosi'' ustąpili w końcu pola Żydom w sprawie ''otwartych granic'', a przesądził o tym obok liberalnego kosmopolityzmu osadzonego wedle niego przecież w ich ''genotypie'', także żarliwy filosemityzm wywodzący swój ród z purytańskiej tradycji, której fundamentalne znaczenie amerykański badacz odnotowuje wprawdzie, lekceważąc wszakże nazbyt jej konsekwencje. Zwyczajnie nie da się uzgodnić zachowania spójności etnicznej z istotowo liberalnym indywidualizmem, dlatego taka formacja polityczna jak Konfederacja próbująca ożenić na rodzimym gruncie jedno z drugim jest wprost absurdalna, poroniona jak opisany tu ruch obrony ''kosmopolitycznego narodu'' Anglosasów przed nim samym :

''Zlekceważenie teorii rasowych [ przez Kaufmanna ] to wielka wada. Do najważniejszych trendów ok. 1900 roku należał rozwój darwinistycznych teorii rasowych. W innej pracy pisałem: ,,Chrześcijaństwo było głęboko zakorzenione w kulturze Europejczyków z Północy, ale odgrywało osobliwie niewielką rolę w sporach z powstającą elitą żydowską [ bo jako protestanckie było zasadniczo filosemickie, szczególnie w jego dominującej wciąż w owym czasie w Ameryce post-purytańskiej odmianie - przyp. mój ]. O wiele większy wpływ na tworzenie ram pojęciowych tych sporów miały darwinistyczne teorie rasowe. Początek XX wieku to apogeum oddziaływania darwinizmu w naukach społecznych. W tamtym czasie powszechnie sądzono, że rasy różnią się między sobą pod doniosłymi względami - chociażby inteligencji i jakości moralnych. Uważano, że nie tylko się różnią, lecz również walczą między sobą o supremację. Zaznajomione z teoriami Madisona Granta, Lonthropa Stoddarda, Henry'ego Pratta Fairchilda, Williama Ripleya, Gustave'a Le Bone'a, Charlesa Davenporta i Williama McDougalla ówczesne pokolenie oficerów armii amerykańskiej [i innych elit] uważało się za członków konkretnej rasy i wierzyło, że jednorodność rasowa jest warunkiem sine qua non stabilności każdego państwa narodowego [!]. Swoją grupę etniczną uważali za wyjątkowo utalentowaną i mającą rozwinięty zmysł moralny. Co jednak ważniejsze, niezależnie od opinii na temat talentów i słabości własnej rasy, elity te przywiązywały najwyższą wagę do utrzymania władzy nad ziemiami odziedziczonymi po przodkach, którzy podbili kontynent i oswoili dzicz. I mimo władzy posiadanej wówczas przez ich rasę ludzie ci sądzili, że przyszłość maluje się w ciemnych barwach, czego świadectwem są tytuły klasycznych dzieł tamtego czasu: The Passing of the Great Race Granta, a także The Rising Tide of Colour Against White World Supremacy i The Revolt Against Civilization: The Menace of the Under-Man Stoddarda. Wywodzący się z purytanów patrycjusze tacy jak Henry Cabot Lodge i Madison Grant, wysławiali cnoty Europejczyków z Północy i finansowali działania na rzecz położenia kresu imigracji - walkę, która doprowadziła do uchwalenia w 1924 roku ustawy imigracyjnej o charakterze obrony etnicznej. A. Lawrence Lovell, potomek purytanów, rektor Uniwersytetu Harvarda i wiceprezes Immigration Restriction League sprzeciwił się z powodu zaangażowania syjonistycznego Louisa Brandeisa jego nominacji na sędziego Sądu Najwyższego, popierał ustanowienie kwot dla studentów żydowskich (15%), aprobował segregację rasową i potępiał homoseksualistów [ no proszę, czyli ''getta ławkowe'' były jedynie naśladownictwem patentów ''imperium wolności'', najlepsze wzorce liberalne czerpane z Zachodu - przyp. mój ]. Darwinowskie teorie ras przeważały nie tylko w Stanach Zjednoczonych, lecz również wśród intelektualistów europejskich. Na tym gruncie stali min. Benjamin Disraeli [ Żyd skądinąd - przyp. mój ], Arthur de Gobineau, Houston Stewart Chamberlain, Gustave Le Bon i liczni żydowscy teoretycy ras, głównie związani z syjonizmem.''

- a więc nie można posądzać Żydów, jak czyni to MacDonald w tej samej recenzji, o gremialny sprzeciw wobec teorii rasistowskich, owszem jak widać podzielali je ochoczo z Anglosasami owej doby, co rezonowało zresztą z przesądami właściwymi ich kulturze. Co więcej, pomija on zupełnie fakt, iż jednym z liderów ''obrony etnicznej'' Ameryki jaką tak wychwala, był żydowski związkowiec Samuel Gompers. Przeciwstawiał się on masowej migracji pracowników z Europy i Azji, pozwalającej wielkiemu kapitałowi stosować dumping płacowy wobec rodzimego robotnika, wsparł też zbrojny interwencjonizm USA na Kubie oraz udział kraju w I wojnie światowej. Nawiasem wymowna jest miażdżąca wprost przewaga angielskich nazwisk wśród wymienionych przez amerykańskiego badacza autorów prac z zakresu nowoczesnego rasizmu, co dowodnie okazuje, iż jest on dziełem nade wszystko świata anglosaskiego. Tłumaczy to również admirację Hitlera dla Brytyjczyków i ogólnie Anglosasów, nie bez wzajemności dodajmy - łabędzim tegoż śpiewem było przywołane także przez MacDonalda pacyfistyczno-rasistowskie

''przemówienie Charlesa Lindbergha, wygłoszone w Des Moines (Iowa) w przededniu przystąpienia Stanów Zjednoczonych do II wojny światowej. Sprzeciw Lindbergha wobec interwencji wypływał nie tylko z przerażenia niszczycielskimi skutkami wojny nowoczesnej, którą uważał za samobójstwo kultury europejskiej, lecz również z przeświadczenia, że druga wojna w Europie będzie samobójstwem białej rasy. W artykule ogłoszonym na łamach prasy popularnej w 1939 roku, krótko po wybuchu II wojny światowej, twierdził, że jest to wojna ''o władzę między ludami panującymi, wojna ślepa, nienasycona, samobójcza. Narody zachodnie znów toczą ze sobą wojnę, która będzie zapewne bardziej wyniszczająca od wszystkich wcześniejszych, wojnę na której biała rasa musi stracić, a inne rasy zyskać, wojnę jaka śmiało może wepchnąć naszą cywilizację w nowe wieki ciemności, o ile ta cywilizacja w ogóle przetrwa''. Lindbergh był przekonany, że w celu utrzymania przewagi nad innymi rasami biali powinni się zjednoczyć w imię powstrzymania naporu nieprzebranych zastępów niebiałych, które są prawdziwym zagrożeniem w dłuższej perspektywie czasowej. Lindbergh nie głosił supremacji rasy nordyckiej. Przyjmował długofalowe założenie, że Rosja wystąpi jako wschodni bastion rasy białej strzegący nas przed Chińczykami [!]. Opowiadał się za rasowym sojuszem białych, którego ostoją będzie ,,swego rodzaju Zachodni Mur rasy i wojsk, który potrafi powstrzymać zarówno Czyngiz-chana, jak i napływ gorszej krwi, flota brytyjska, lotnictwo niemieckie, armia francuska i naród amerykański''.''

- oczywiście za podżeganie USA do wojny obwiniał Żydów, którzy owszem posiadali już wówczas znaczne wpływy w amerykańskich mediach z Hollywood na czele, tyle że nie przeszkadzało im to jeszcze niedawno umizgiwać się obleśnie do nazistowskich oficjeli i posłusznie cenzurować na ich życzenie filmów, byle dopuścili je na zyskowny niemiecki rynek [ pragmatyzm godny ''wyznania handlowego'' ]. Biedny Lindbergh zaślepiony całkiem swym rasizmem polityczny fantasta i naiwniak nie pojmował, że jego kraj miał żywotny interes w przystąpieniu do tej wojny, com wyłożył w poprzednim wpisie przytaczając klarowną ocenę działań Roosevelta autorstwa Tomasza Gabisia. Gdyby nie to faktycznie istniejące lobby żydowskie w Ameryce przysłowiowe gie by zdziałało, mimo niewątpliwej potęgi nie zdołało jakoś ocalić swych wschodnioeuropejskich pobratymców, a też i gremialnie miało ich w dupie na co jest obszerna literatura przedmiotu, kto chce niech poszuka. W świetle powyższego widać jasno, że tylko skończony lewacki dureń utożsamiać może rasizm z nacjonalizmem - ten ostatni z perspektywy pierwszego jawi się jako bezsensowny podział o tragicznych wprost konsekwencjach dla ''przetrwania gatunku''. Popularność zaś rasistowskich przesądów wśród tylu znamienitych przedstawicieli elit anglosaskich początku XX wieku dowodzi ich postępującego wówczas gwałtownie zeświecczenia, zastępowania dawnej filosemickiej żarliwości purytanów pozytywistycznym kultem nauki, opartej o biologiczne kategorie rasy i gatunku. Nie zdołał on jednak przeważyć ''fenotypu ideowego'' Anglo-Amerykanów, opartego o liberalny i z zasady kosmopolityczny indywidualizm, co najwyżej wykorzystany jedynie na swą korzyść przez Żydów robiących niezbyt słusznie za całe zło w wizji MacDonalda. Jakoś nie przychodzi mu też do łba, że opierając postulowaną przezeń ''obronę etniczną'' na skompromitowanych hitlerowskimi ciągotami socjaldarwinizmie i eugenice, skazuje ją tym samym na przegraną. Tym bardziej, że była obca anglosaskiej kulturze protestanckiej, ufundowanej na radykalnym indywidualizmie, przez swój oczywisty wspólnotowy charakter, stąd :

''...kiedy w 1965 roku doszło do ostatecznego zwycięstwa polegającego na usunięciu kryteriów narodowościowych i rasowych z polityki imigracyjnej i na otwarciu drzwi przed imigrantami ze wszystkich ludzkich grup, boasowska teoria determinizmu kulturowego i nieistotności czynników biologicznych była już traktowana w kręgach akademickich jako oczywistość. W rezultacie ,,w dobrym tonie było w ogóle zaprzeczanie istnieniu jakichś trwałych różnic etnicznych. Ta intelektualna moda w świecie naukowym pozbawiła potoczne intuicje rasowe potężnej broni biologicznej''. Porażka darwinizmu miała doniosłe skutki, ponieważ likwidowała jedyne naukowe uzasadnienie sprzeciwu wobec ideologii kosmopolityzmu i wielokulturowego modelu Ameryki. Bez szanowanego w kręgach intelektualnych uzasadnienia obronę etniczną sankcjonowały wyłącznie konserwatyzm religijny i powszechne odczucia ludzi mniej wykształconych. Rzecznicy tego stanowiska nie byli równym przeciwnikiem kosmopolitycznych intelektualistów, którzy szybko obsadzili wszystkie elitarne instytucje w Stanach Zjednoczonych - zwłaszcza w sferze medialnej i akademickiej.''

- z powyższego jednoznacznie wynika, że liberalizm jest dla historycznych przegrywów, znamieniem wymierających ras i cywilizacji poniekąd na własne życzenie. Nawet jeśli faktycznie Żydzi odegrali tak złowrogą rolę w upadku białej protestanckiej Ameryki, a trzeba przyznać MacDonaldowi, że dostarcza na to wielu przekonujących przykładów, nie tłumaczy wcale co sprawiło tak szybkie poddanie się WASP-ów obcej agresji kulturowej, nie na drodze przecież bezpośredniej przemocy fizycznej ni państwowej. Jest to zaś nic innego, jak hołubiony tak przezeń, istotowy ponoć Anglosasom liberalny indywidualizm osłabiający w zabójczym stopniu naturalne mechanizmy obronne każdej grupy, wystawiając ją na żer solidarnie działających społeczności i sprawnych organizacji jak żydowska. Biali protestanci mogli w ten sposób brać górę najwyżej nad prymitywnymi co tu kryć w swej masie tzw. Indianami, podzielonymi w dodatku mocno na wiele nienawidzących się wzajem szczepów, do ich zwalczania więc podobnie jak i murzyńskich ruchawek zbuntowanych niewolników, wystarczały im stosunkowo nieliczne oddziały lekkiej kawalerii i pospolitego ruszenia a reszty dopełniły zatrute koce i wóda. Natomiast w konfrontacji ze starożytną rasą i cywilizacją mającą za sobą wielowiekową tradycję grupowego i najczęściej potajemnego działania, musieli wcześniej czy później ulec ze swą programową niezdolnością do kolektywnego oporu, wymagającego ustanowienia silnych organizmów mafijnych lub wprost państwowych o mocno opresyjnym z konieczności charakterze. Tymczasem Kevin ''amerykaniec'' dalejże zachwalać zbawczy jakoby dla ''jułesej'' socjaldarwinizm, wbrew przytoczonym przez się faktom o niemożliwości pełnego urzeczywistnienia takowego programu w kraju ufundowanym na skrajnym, liberalnym indywidualizmie. Zwyczajnie albo ''więzy krwi'' albo kontraktualizm społeczny, czyli swobodne umowy zawiązywane między jednostkami wyalienowanymi ze swych wspólnot, ale trudno by pojął to ktoś bredzący o etnicznych, a wręcz rasowych korzeniach indywidualizmu :

''Moja alternatywna historia Ameryki w XX wieku głosi, że gdyby zdrowa darwinowska elita intelektualna utrzymała swoją pozycję, odparłszy ataki boasowców, szkoły frankfurckiej, marksistów oraz intelektualistów nowojorskich, rewolucja kosmopolityczna by nie nastąpiła, a anglosaski ruch obrony etnicznej, który doprowadził do przyjęcia ustawy imigracyjnej z 1924 roku, zwyciężyłby i uległ instytucjonalizacji. Liberalna anglosaska tradycja kosmopolityczna trwałaby na obrzeżach społeczeństwa amerykańskiego kultywowana przez osoby, dla których ograniczająca anglosaska kultura małomiasteczkowa jest nie do zniesienia. Ponadto całkiem możliwe jest, że na gruncie bardziej wyrafinowanego biologicznego i ewolucjonistycznego rozumienia zachowań człowieka kultura anglosaska zmierzałaby w kierunku akceptacji rozmaitych form nawracającego, uwarunkowanego biologicznie nonkonformizmu takiego jak choćby homoseksualizm [!]. Zdrowa wyrafinowana kultura darwinowska dostarczałaby potężnych argumentów na rzecz obrony etnicznej. Kluczowym jej aspektem byłaby potrzeba stworzenia kultury respektującej indywidualizm jako wartościowy rys etniczny Anglosasów - jak to było w XVIII i XIX wieku. Przepisy imigracyjne formułowano by w taki sposób, aby zapewnić genetyczne podobieństwo imigrantów do populacji założycielskiej, co gwarantowałoby utrzymanie dominacji osób skłonnych do indywidualizmu - zgodnie z tym, jak kształtowano politykę imigracyjną do 1965 roku.''

- hmm, nie kryję intrygująco zabrzmiało zdanie o ''zdrowej kulturze opartej na darwinowskim indywidualizmie, respektującym biologiczny nonkonformizm homoseksualizmu'', w dodatku jeszcze ''nawracający'': prawdziwy brylant gówna z pedalskiej dupy rzecz by można, dlatego je wytłuściłem. Przepraszam za sformułowanie, ale inaczej nie sposób tego określić - nasuwa się stąd podejrzenie, czy aby z MacDonalda nie jest ''pedek''? Jako ''homofob'' nie mam ochoty tematu, ehm, drążyć natomiast tłumaczyłoby to w jakimś stopniu jego antyżydowską obsesję. Wiadomo przecież, że tak jak Żydzi faktycznie nadliczbowo zaliczali udział w szeregach komunistów, tak samo homoseksualiści wśród faszystów, nie wiem o co idzie, może męskie towarzystwo ubrane w seksowne mundury? W każdym razie powyższe przypomniało mi zdania skreślone przez Szymanowskiego, zdeklarowanego pederastę, o ''aryjskiej męskiej zmysłowości'' przeciwstawionej żydostwu, przywołane onegdaj na blogu Ebenezera. Jakie dobrze też korespondują z przytaczanymi przez amerykańskiego badacza głośnymi wyrzekaniami dwóch znanych amerykańskich ciot literackich na ''mafię żydowską'', panującą ponoć nad tamtejszą kulturą [ całkiem możliwe skądinąd, bo zupełnie jak u nas ]:

''Ze względu na rozmaite zachodzące na siebie powiązania i koterie wytwarzane przez środowisko żydowskie pojawiły się utyskiwania, że to żydowski establishment literacki decyduje o powodzeniu w świecie literatury i promuje kariery pisarzy żydowskich. Np. Truman Capote i Gore Vidal, którzy narzekali, że o randze pisarza decydują intelektualiści żydowscy, skłonni podziwiać przede wszystkim pobratymców, dawali do zrozumienia, że wynika to z kumoterstwa Żydów. Według Capote'a w świecie literackim działa ''mafia żydowska'', czyli ''klika nowojorska'', która dzięki panowaniu nad pismami literackimi i intelektualnymi rozdaje karty na scenie literackiej. Wydawnictwa te są zdominowane przez Żydów wykorzystujących je do tworzenia i niszczenia pisarzy przez podsycanie lub tłumienie zainteresowania ich twórczością.'' [ - cytat ze str. 553 nowego polskiego wydania pracy MacDonalda sprzed 2 lat będzie, jakie ukazało się nakładem renomowanego wydawnictwa Aletheia, poświęconego popularyzacji filozofii ]

- nie da się ukryć, Ernst Röhm lubi to... Nie mam zamiaru dołączać do parchatej sfory ujadającej na Kevina MacDonalda, stąd oddaję mu, że trafnie w wielu miejscach swej pracy punktuje niewątpliwy rasizm Żydów, ich obłudę i polityczne zacietrzewienie o częstokroć terrorystycznym wręcz charakterze. Trudno jednak uznać podjętą przezeń próbę dania im odporu za w pełni udaną, a to przez liberalne zaślepienie autora, nie do pogodzenia z postulowaną w jego pracy obroną etniczności. Ta bowiem wymagałaby porzucenia indywidualistycznych miazmatów, zabójczych dla spoistości każdej społeczności i skutecznego odparcia obcej agresji, nawet a może zwłaszcza tak perfidnej, jak opisana na kartach ''Kultury krytyki''. Czynione przezeń desperackie wysiłki pożenienia wykluczających się wzajem stanowisk prowadzą go w ślepą uliczkę tworzenia coraz bardziej karkołomnych antynomii, owocując w końcu prawdziwą ''potwornością gówna i ognia'', że przywołam ''klasyka''. I tak: facet marginalizuje znaczenie liberalnego kosmopolityzmu anglosaskich elit, po czym przyznaje, iż wskutek ich obcości i wykorzenienia masy białych protestantów pozbawione intelektualnego i politycznego przywództwa, są praktycznie bezradne wobec agresji mniejszości etnicznych i rasowych, bowiem nie mogą przez to wyartykułować odpowiednio i przeforsować swych racji. Zaprzecza roli czynników ekonomicznych w proemigracyjnym nastawieniu amerykańskiego świata przemysłu i wielkiej finansjery, samemu przytaczając na to dowody. Nie mówiąc już o tym, że gość chciałby, aby wymarzona przezeń społeczność indywidualistów przeciwstawiła się na sposób kolektywny innym grupom, mimo iż wykazuje dobitnie, że indywidualizm osłabiając spoistość danej zbiorowości to uniemożliwia! Jednym słowem ktoś tu mocno kontestuje ''fallogocentryczną'' logikę... Od takich absurdów i niekonsekwencji w myśleniu na kartach książki MacDonalda aż się roi np. oskarża Żydów, iż lobbowali  skutecznie za zniesieniem kwot etnicznych i rasowych restrykcyjnego prawa migracyjnego USA, a sam przecież pisał, że istotowy dla Anglosasów liberalny indywidualizm ''polega na tym, iż granice międzygrupowe są dość przepuszczalne, zaś asymilacja to rzecz normalna''. W tym sensie amerykańskie żydostwo bardziej dochowywało wierności ''oświeceniowemu'' duchowi konstytucji Stanów Zjednoczonych, niż WASP-owska elita Nowej Anglii, która wespół z masami białych protestantów powzięła na przełomie XIX/XX wieku desperacką próbę obrony przed konsekwencjami własnej doktryny i głoszonych przez się oficjalnie wartości. Darwinizm społeczny w niczym by ich nie uratował, wręcz przeciwnie - należycie przyjęty wymusiłby porzucenie tychże cnót liberalnych, jakie legły u podstaw protestanckiej Ameryki, jako zabójczych dla jej dalszego zachowania ''wad rozwojowych gatunku''. 

Innymi słowy jeśli Anglosasi mieli faktycznie zabezpieczyć się przed zgubną dla nich, opisywaną przez MacDonalda żydowską infiltracją polityczną, sami musieliby stać się jak Żydzi tj. tak samo jak oni wedle niego kolektywistyczni i perfidni w zbiorowym niszczycielskim działaniu. Sęk w tym, że - co pan Kevin pomija całkowitym niemal milczeniem - Anglo-Amerykanie mają więcej wspólnego z wybranym we własnym mniemaniu ''ludem pustyni'', niż to na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać. Dzielą przede wszystkim niesłychaną obłudę co do swojego rasizmu maskowanego bezczelnie napuszoną moralistyką, pełną ''uniwersalistycznych'' frazesów, oraz takąż ślepotę na skutki wyznawanych zasad. Głoszą pochwałę ''inności'', ale tak naprawdę chcieliby, aby wszyscy stali się tacy jak oni, a zarazem panicznie obawiają się tego, że utracą w ten sposób swą ''unikalność'' - normalnie pojeby! Dlatego zaciekle zwalczają biały ''natywizm'' i rasizm, łożąc przy tym nieprzebrane sumy na promocję ''eldżibiti'' i ''transdżenderu'' rozsadzających nie-białe i nie-żydowskie wspólnoty od środka, bo ''inność'' może być dla nich do strawienia tylko wyzuta z tego, co dla niej swoiste a więc czyniące ją rzeczywiście odrębnym. Biała rasa ma zaniknąć, po to by cała reszta ludzkości stała się jak ona przyswajając jej ''liberalne wartości'' - mowa rzecz jasna o tych ''najbielszych'' czyli ''nordyko-ojropejczykach'', a nie tych tam ''zazjatyzowanych'' mocno Słowianach, godnych jedynie ''polish jokes''. Toż samo rzec można o Żydach, mających jedną twarz dla obcych a inną dla plemienia, zgrywających ''latarnię ludzkości'' zazdrośnie przy tym strzegąc granic swej tożsamości. Dlatego nawet jeśli faktycznie handełesy opanują świat, natychmiast sami zamkną się w murach getta, bo zwyczajnie nie mogą bez niego żyć jako iż najlepiej chroni ono tak cenną im odrębność od ''gojów''. Ci zaś konieczni są Żydom, by mogli nimi gardzić jako rzeczywiście ''innymi'' i bać się ich panicznie zarazem - nie wiem jak się leczy tę jednostkę chorobową zwaną ''judaizmem'', ale na pewno nie gazem ni równie zbrodniczymi metodami. Być może faktycznie najlepszym rozwiązaniem jest izolacja nieszczęśników w murach getta, jako swoistym szpitalu dla wariatów, tym bardziej że sami tego pragną, więc czemu im to bronić. Znamienne przy tym, że MacDonald tak chętny do posądzania Żydów, słusznie skądinąd, o gremialne popieranie radykalnej lewicy, pomija zupełnie ich niemal równie znaczny udział w tak drogiej mu myśli liberalnej. Na kartach jego pracy nie padają w ogóle nazwiska Misesa ani Rothbarda, zaś Ayn Rand [ czyli Alissa Zinowjewna Rosenbaum ] wymieniona jest tylko raz, ale bez najmniejszej choćby wzmianki o jej ekstremalnie indywidualistycznym, libertariańskim ''obdżektywiźmie''! Innym wielkim nieobecnym książki MacDonalda są loże masońskie, które przecież stanowiły matecznik liberalizmu i to w jego najbardziej wywrotowych, politycznie rewolucyjnych formach - temat tak ważki, podobnie jak i szeroko rozpowszechniony w Ameryce od jej zarania okultyzm, że godny osobnego omówienia.  Jedynie gdzieś na marginesie półgębkiem odnotowuje, ubolewając:

''Zgodnie z ustaleniami Roberta Putnama występuje również potężna tendencja spadkowa w dziedzinie stowarzyszeń i kapitału społecznego białych. Stowarzyszenia takie jak Benevolent and Protective Order of Elks, Shriners International, United States Junior Chamber (Jaycees) i masoneria szybko się kurczą'' [ i bardzo dobrze! - przyp. mój ].

Nie sposób też pojąć filosemickiego obłędu Anglosasów bez fundamentalnego dla nich pod każdym niemal względem dziedzictwa purytańskiego protestantyzmu, jakie odcisnęło niezatarte do dziś wbrew pozorom piętno na ich umysłowości. Wymowne, że MacDonald nie poświęca wiele miejsca temu zagadnieniu w swym dziele, bo musiałby wówczas skonfrontować się z faktami jakie obalają stawiane przezeń tezy, a też pewnie jako były katolik podobnie co i Pat Buchanan, nie pojmuje WASP-ów i stąd z żarliwością neofitów patriotyzmu bronią obaj Ameryki przed nią samą. Tymczasem dla białych protestantów XIX i pocz. XX stulecia, jakich tak hołubią, stanowiliby co najwyżej ''white trash'' - ''białą hołotę'', ubogich kuzynów rasowych do pokrewieństwa z którymi wstyd przyznać się przed ludzką rodziną...

...i w tym miejscu zmuszony jestem przerwać, gdyż nawet jak na moje standardy wpis robi się nazbyt obszerny, a nie jestem chyba nawet w połowie, znowu odzywa się przekleństwo ciasnej formuły blogowej notki. Dlatego nigdy tak naprawdę nie byłem ''blogierem'', bo już kiedy zaczynałem tę przygodę ponad dekadę temu będzie, stanowiło to zabawę głównie niedojebanych lasek i narcystycznych pedałów, poza nielicznymi szlachetnymi wyjątkami jak Fox czy Coryllus, stąd do dzisiaj jeszcze ciągniemy ten wózek. Na dalszą więc część merytorycznej orki liberalno-rasistowskich kocopałów MacDonalda zapraszam za tydzień jak dobrze pójdzie, tym bardziej że treści jakie szykuję są nader eksplozywne dla potocznych mniemań Polaków na temat USA, mimo iż będą przysłowiowym i dosłownym zarazem ''odkryciem Ameryki'' uprzedzam. Nie muszę zaś chyba przekonywać o ich aktualności, wbrew historycznemu charakterowi naszych rozważań, w świetle obecnych wydarzeń na naszej wschodniej granicy - a to przecież dopiero początek tego co nas czeka...


sobota, 9 października 2021

Eurazjatyzm to nie orientalizm!

...lub filoazjatyzm, bowiem ''orientalizm'' funkcjonuje obecnie w obiegu naukowym jako synonim ''orientalnej fobii'', co nawiasem jest bzdurą, bo to jakby pod mianem ''okcydentalizmu'' upatrywać odrazy do szeroko pojętego Zachodu. Niemniej warto na wstępie rzecz wyjaśnić, aby uniknąć później semantycznego zamieszania, a więc powtarzam: polski eurazjatyzm jakim go rozumiem, to docenienie naszej cywilizacyjnej wschodnioeuropejskości, a nie przerzucenie się tylko z jednego zaślepienia Zachodem w równie powierzchowną fascynację Azją. Eur-azjatyzm jak sama nazwa wskazuje zawiera pierwiastek naszej europejskości i żadną miarą nie należy się go wyrzekać, dokładnie tak samo jak tego, co w naszej kulturze pochodzi ze Wschodu. Rodzimy polski eurazjatyzm w moim pojęciu jest zwyczajnie naszą europejskością naznaczoną wpływem Azji, tak w dobrym jak i złym, podobnie jak to się ma z prądami płynącymi do nas od wieków z Zachodu. Wschodni Europejczyk jest więc innym jego rodzajem niż ten z Zachodu, nie przestając nim być, stąd nasz azjatycki komponent cywilizacyjny wcale nie wymusza na nas wyrzekania się swej europejskości. Tak, jesteśmy Europejczykami - ale ze Wschodu i Południa takoż, nigdy nie wolno nam zapominać o tej naszej odrębności i specyfice narodowej, inaczej będziemy skazani na ciągłe porażki w próbach sztucznego zaimplementowania obcych nam wzorów pochodzących skądinąd, obojętnie z Zachodu czy też Wschodu. Jesteśmy podwójną peryferią i skrzyżowaniem kultur, nie tylko prądów płynących z Europy ku Azji, ale i na odwrót, ten ruch nigdy nie był jednostronny a dziś tym bardziej i proces ten będzie tylko narastać. Pytanie więc jak się do niego odniesiemy: czy broniąc naszych granic przed napływem niepożądanych przybyszy, niosących zarazki agresji cywilizacyjnej i politycznej, nie wpadniemy aby przy tym w pułapkę kolejnego ''przedmurza''? Bowiem nikomu na Zachodzie nasza ofiara na froncie nie jest potrzebna, ani nawet czego bronić tam nie ma za bardzo i zresztą podobnie było już 100 lat temu w okresie nawały bolszewickiej. Angole wręcz wpychali nas w łapy Sowietów, Francja zaś i USA owszem mocno dopomogły wszakże nie za darmo, każąc płacić sobie za to sutymi, przyznawanymi na kolonialnych niemalże warunkach koncesjami na Śląsku i spłatą lichwiarskich kredytów udzielanych przez amerykańską finansjerę. Dlatego zwycięstwo nad bolszewikami w 1920 roku winniśmy czcić nie za rzekomą ''obronę Zachodu'', ale nas samych przed ''czerwonymi'', gdyż dzięki temu uniknęliśmy największego natężenia komunistycznego terroru w pierwszych dekadach reżimu, w tym ''operacji antypolskiej NKWD'' na znacznie większą skalę niż miało to miejsce w czasie Wielkiej Czystki, nie mówiąc już o takich ''dobrodziejstwach'' sowieckiego ustroju jak masowy pomór ludności wskutek głodu wywołanego kolektywizacją, czy zniszczenie rodzimej kultury itp. Nie starliśmy się wtedy bynajmniej też z ''azjatyckimi hordami'' ni ''turańską dziczą'' ze Wschodu, gdyż w skład słynącej z bestialstw Armii Konnej Budionnego wbrew jej nazwie wchodziły także liczne pociągi pancerne, samoloty a nawet czołgi, jednym słowem najnowocześniejsze na owe czasy środki walki zbrojnej rodem z Zachodu [ również koordynacja działań i przemieszczania konnicy na ogromnych przestrzeniach stepowych w Euroazji nie byłaby wtedy możliwa bez łączności radiotelegraficznej pomiędzy walczącymi oddziałami ]. Armia Czerwona kupiła też od Brytyjczyków za skradzione przez bolszewików carskie złoto nowiutkie wyposażenie, jako to ogromne ilości broni, mundurów czy brakujących lokomotyw etc. - na nasze szczęście wszystko to nie zdążyło posłużyć do rozprawy z nami, ale już z niedobitkami ''białych'', zbuntowanym rosyjskim chłopstwem czy środkowoazjatyckimi ''basmaczami'' owszem tak.

Sądzę, że powyższe należy wyraźnie zaznaczyć akurat teraz, gdy autentyczna tym razem rosyjska agentura wpływu nad Wisłą podnosi łeb, i nie mam tu bynajmniej na myśli duetu pajaców Jabłonowski&Poręba, bo to jedynie ujadająca sfora zagończyków. Ś.P. Targalski miał pod tym względem rację - Rosjanie nigdy tak naprawdę z Polski nie wyszli, zrzucając jedynie ciążący ich kompleksowi militarno-przemysłowemu balast ideologiczny. Poza tym nowe rodzaje broni, jak np. pociski hipersoniczne nad którymi prace zaczęli jeszcze w późnym ZSRR lat 80-ych, uczyniły praktycznie zbędną bezpośrednią okupację wojskową. Natomiast pozostawili tu poważne aktywa wywiadowcze, PRL-em rządzili przecież z nadania Moskwy jawni sowieccy agenci, stąd szaleństwem byłoby mniemać, że Rosjanie całkiem zrezygnowali ze swych polskich ''zasobów'', pozwalających im nadal kontrolować sytuację na miejscu, choć w innej już formie. Wszystko to zaś działo się za pełnym przyzwoleniem Zachodu z USA na czele - jak wskazywał Targalski, Amerykanie uznali ''pierestrojkowy reset'' z Moskwą za wystarczający, włącznie z sankcją dla wpływów rosyjsko-niemieckich w Europie środkowo-wschodniej. Świadectwem tego, iż mimo formalnej przynależności III RP do Paktu Północnoatlantyckiego, wojska NATO stacjonują na terenie Polski dopiero od paru lat, a i tak ich obecność jest raczej symboliczna. Ma to wprawdzie związek z przemianami sztuki militarnej, a też ogólnym słabnięciem Stanów Zjednoczonych, lecz zapewne nie tylko. Wedle Targalskiego dopiero za prezydentury Trumpa USA zdały sobie sprawę, iż to nie Niemcy jak dotąd są ich reprezentantem na kontynencie, ale że w jakiejś mierze chociaż może to być Polska, przynajmniej do kolejnego ''resetu''. Niestety, jawna fronda wobec tegoż zwrotu ze strony przeważającej części amerykańskich elit pogrzebała nasze szanse, powodując powrót jankeskiej polityki w utarte koleiny tj. wspierania Berlina, a pośrednio przez to i Moskwy. W każdym razie warto, byśmy tu w Polsce pamiętali, że tzw. ''upadek komunizmu'' nad Wisłą i pookrągłostołowa ''transformacja ustrojowa'', a nawet rozpad samego ZSRR w niczym nie naruszyły istotnie jałtańskiego ładu międzynarodowego, dokonując tylko jego dość zasadniczej korekty. Trudno zresztą, aby Stany Zjednoczone dążyły do obalenia tegoż, jako nie tylko jeden z sygnatariuszy ale nade wszystko główny beneficjent - Roosevelt dla nas Polaków to kanalia, lecz z perspektywy samych Amerykanów najlepszy prezydent jaki miał ich kraj, i najprawdopodobniej nigdy już nie dochowają się przywódcy podobnego formatu [ wyrzekać nań mogą więc jedynie nędzne libki ]. Wypada stąd zgodzić się z obiektywną oceną Tomasza Gabisia polityki prowadzonej przez FDR:

''[ Roosevelt ] rozegrał wojnę światową koncertowo i został jej prawdziwym zwycięzcą, nie oddał w Jałcie Warszawy, Pragi, Sofii czy Budapesztu Stalinowi , bo nie mógł oddać tego, czego przed 1939 rokiem nie posiadał. Stalinowi przypadła biedniejsza, „gorsza” część Europy, Rooseveltowi – ta bogatsza, „lepsza”; wziął sobie Londyn, Paryż, Rzym, Kopenhagę, Oslo, Bonn i połowę Berlina, w Azji wziął Tokio, z Pacyfiku i Atlantyku zrobił wewnętrzne morza Ameryki, wprowadził USA na prostą drogę ku statusowi imperium światowego, i to wszystko o wiele mniejszym kosztem niż Stalin, a tymczasem nie brakowało i nie brakuje głosów, że w Jałcie dał się ograć Stalinowi , że zawarł z nim porozumienie, mimo iż było dlań nieopłacalne itd. Wynika to z jakiegoś skrzywienia percepcji wywołanego czynnikami emocjonalnymi i politycznymi, ale także z niewiedzy.''

- do pewnego stopnia tłumaczy to również niesłynną mowę starego Buscha, jaka zyskała sobie miano ''chicken Kiev speech'', wygłoszoną na Ukrainie przez amerykańskiego prezydenta obsranego wizją rozpadu ZSRR. Podobnie jak i skwapliwe przytakiwanie Kissingera wywodom Putina, że wycofanie sowieckich wojsk z NRD i ogólnie Europy Wschodniej było ''strategicznym błędem''. Dlatego objawem głupoty jest gadanie jakoby Amerykanie ''szczuli nas na Rosję'' - jak się rzeczy pod tym względem mają właśnie się przekonujemy, jest dokładnie na odwrót: jeśli ktoś pcha nas w objęcia Moskwy, to prędzej oni. Nadal więc de facto znajdujemy się w rosyjskiej strefie wpływów, tyle że przy znaczniejszym niż to miało miejsce w PRL udziale USA i Niemiec w sprawowaniu nad nami kontroli politycznej - te ostatnie jak wskazuje sfinansowanie przez nie spędu Czaskosky'ego [ com niedawno opisał ], stawiają nań obecnie i Hołownię. Natomiast wygląda na to, iż Morawiecki lub ktoś w podobie będzie reprezentował teraz ''opcję kontynentalną'' w Polsce, również proniemiecką lecz tej części elit RFN, której nie podobała się polityka Merkel i stąd wspierała Orbana. W związku z tym być może czeka nas wkrótce jawny ''reset'' w stosunkach z Moskwą i to ze strony tych, którzy dotąd głośno ujadali na ''ruskich agentów''... Nie mam złudzeń, że zostanę do nich dołączony przez mój deklarowany, wschodnioeuropejski eurazjatyzm, mimo iż dogłębnie wykazałem, że nie ma on nic wspólnego z Duginem - w istocie radykalnym okcydentalistą i germanofilem, czerpiącym z tradycji zachodnioeuropejskiej gnozy politycznej, której objawem był zarówno nazizm, jak i bolszewicki marksizm. Tym samym zrównany zostanę z takimi jak Rękas, który gdy tylko zaczyna poruszać okołorosyjskie tematy dostaje małpiego rozumu, np. bredząc o Łukaszence jako rzekomo ''przywódcy suwerennego kraju''. Tymczasem reżim ''baćki'' pełni jedynie podrzędną funkcję ''politycznego szakala'' dla Rosji, która szczuje go obecnie na Polskę, nie jest też prawdą jakoby broń masowej migracji jaką się wobec nas posługuje była słuszną zemstą za mieszanie się w wewnętrzne sprawy naszego wschodniego sąsiada. Jeśli coś można zarzucić w tej materii władzom w Warszawie, a sam to czyniłem, to raczej żyrowanie kontrolowanej niemal po całości przez Moskwę białoruskiej ''opozycji'', bo z faktu iż ktoś jest przeciw Łukaszence nie wynika jeszcze zaraz, że staje przeciwko Rosji! [ warto by sobie ostatnie wbiła wreszcie do łba masa prawoczłowieczych durni oraz idiotek, jakich niestety w III RP całkiem sporo ]. 

Powyższe rozważania grawitują wokół stosunku Polski do Rosji i Niemiec w obecnej  konfiguracji politycznej - klarownie rzecz zdefiniował Marek Cichocki na łamach ''TP'', w felietonie pod znamiennym tytułem ''Kwiaty dla pani kanclerz'':

''Merkel powiedziała w Moskwie, że Nord Stream to projekt europejski. Można to uznać za jawną kpinę, ale moim zdaniem wyraża to samą istotę sposobu myślenia Berlina o Rosji jako podstawie jego polityki w Europie. Od 300 lat Berlin traktuje stosunki z Rosją jako sposób budowania własnej mocarstwowej pozycji w Europie. Przez ich pryzmat patrzy na kontynent, a zwłaszcza na naszą jego część. To stanowi o istocie przyciągania Niemiec i Rosji. Był tylko jeden moment w historii, kiedy to się zmieniło – zimna wojna i podział Niemiec. RFN, czyli zachodnie Niemcy, były najbardziej anglosaskimi, czyli zachodnimi, Niemcami w niemieckiej historii. Zjednoczenie nie musiało tego zmienić, ale począwszy od Gerharda Schrödera dawna siła niemiecko-rosyjskiego przyciągania została ponownie uruchomiona i teraz sfinalizowana przez Merkel w momencie wielkiego kryzysu Ameryki, wyjścia Wielkiej Brytanii z UE i marginalizacji Francji. Jest jeszcze jedno: po 1989 r. wydawało się, że Polska i Europa Środkowa mogą zmienić fatalną w skutkach dla Europy siłę niemiecko-rosyjskiego przyciągania. Dziś, po trzech dekadach, powinniśmy sobie powiedzieć otwarcie, że ponieśliśmy na tym polu całkowitą klęskę. Warto więc pomyśleć o wnioskach.''

- niestety pan Marek nie precyzuje jakież to wnioski winniśmy wyciągnąć z niniejszej, co tu kryć niezbyt wesołej dla nas sytuacji, gdy ponownie jak tyle już razy w polskiej historii na naszym gardle zwierają się prusko-ruskie kleszcze. Nie jest to chyba jakowyś ''trójkąt kaliningradzki'' o jakim bzdurzy Sykulski, czyli trójstronne ''porozumienie'' do którego zapewne w tej czy innej formie dojdzie, co oznaczać będzie przekreślenie jakichkolwiek szans rozwojowych dla Polski. Bowiem wbrew złudzeniom rodzimych ''ruso-'' i ''germanofilów'', dla Berlina co i Moskwy nigdy nie będziemy partnerami jakbyśmy się nie starali, a co najwyżej żetonem w ich rozgrywce. Owszem, takowym jesteśmy też dla USA, wszakże nigdy nie stanowiły one bezpośredniego zagrożenia dla nas jak tamci okupacją wojskową ni zależnością ekonomiczną, choć zapewne gdybym był Latynosem inaczej rzecz rozpatrywałbym. Naiwnością jednak, którą niestety grzeszył ś.p. już Targalski jest sądzić, że Amerykanie wrócą do gry w naszej części świata przynajmniej w takiej roli jak dotąd, w obliczu słabnięcia pozycji ich kraju, gdy przerzucają kurczące się im siły na drugi kraniec Eurazji, pozostawiając samą Europę tradycyjnie Niemcom, o ile w ogóle nie porzucając jej całkiem o czym świadczyłoby chociażby spektakularne wydymanie Francji umową z Australią niedawno. Przysłowiową kropkę nad ''i'' stawia tu ponownie Cichocki, odwołując się zresztą tylko do świadectw czołowych przedstawicieli jankeskich elit politycznych, opisując tak oto obecną amerykańską ''strategię wyspy'':

''Polityka zagraniczna Bidena robi raczej wrażenie pogłębiającego się chaosu niż przemyślanej strategii. A jednak pod tymi wszystkimi niezbornymi, czasami zawstydzającymi swym nieprofesjonalizmem działaniami, zaczyna rysować się coraz wyraźniej nowa sytuacja, o wielkich konsekwencjach dla przyszłości Zachodu. [...] Jeśli świat staje się dżunglą, należy wycofać się z niego i schronić za wzniesionymi bezpiecznymi murami. Tak jak w przypadku starożytnych Aten czy XIX-wiecznej Wielkiej Brytanii potężna flota pozwalała działać tym państwom na wielkich odległościach, tak samo dzisiaj wycofana na swoją bezpieczną wyspę-kontynent Ameryka dzięki technologii, gospodarce i militarnej potędze może nadal zabezpieczać swoje interesy w świecie.''

- innymi słowy Amerykanie dążą do ustanowienia swojej wersji ''splendid izolejszyn'' na wzór niegdysiejszego Imperium Brytolskiego, porzucając niemal całkiem ląd, by nie tylko z morskiej ale wręcz pankosmicznej perspektywy kontrolować glob ''ower de horajzon'', jak ktoś kumaty napisał Bidenowi w niedawnym przemówieniu. Niestety dla nas oznacza to, iż Ziemia pozbawiona dotychczasowej hegemonii supermocarstwa, jakim jeszcze całkiem niedawno zdawały się USA, staje się ową polityczną ''dżunglą'', gdzie rządzi siła i prawo ''kto pierwszy ten lepszy'' z czego doskonale zdają sobie sprawę o ileż trzeźwiej od post-Polaków rozpatrujący rzeczy Rosjanie. I jak post-obamowska ekipa Demokratów po obaleniu Trumpa nie zmieniła co do zasady jego programu ''America first!'', a wręcz forsuje go z jeszcze większą brutalnością, nawet jeśli nieudolnie o czym świadczy przekształcenie słusznej decyzji o wycofaniu z Afganistanu w haniebną ucieczkę, czy wspomniana umowa AUKUS, tak samo Republikanie po powrocie do władzy niczego istotnie tu nie zmienią, tym bardziej jeśli będą to tacy, co wspierają Czaskosky'ego na miejscu, jak żeśmy to opisali. Biorąc powyższe nie zazdroszczę obecnym kierownikom polskiej nawy państwowej, o ile którykolwiek z nich serio jeszcze przejmuje się naszą racją stanu, gdyż uprawianie krajowej polityki w takowych warunkach przypominać będzie prawdziwy taniec na wulkanie, choć na szczęście już nie w równie dramatycznych okolicznościach z jakimi mierzyć musieli się Piłsudski a później Beck. Stoimy wszakże w obliczu zasadniczego dylematu, jak słabe państwa pokroju współczesnej Rzeczpospolitej radzić sobie mają w tej ''dżungli geopolitycznej'' o jakiej mówi Cichocki, tak by nie zostać całkiem pochłoniętymi przez sąsiednie post-mocarstwa. Wprawdzie obecny przyrost mocy Niemiec jak i zwłaszcza Rosji jest li tylko relatywny, będąc raczej funkcją słabnięcia mocarstwowej pozycji USA, niż posiadanych przez nie faktycznie sił, niemniej do tego czasu nim ponownie okaże się ile rzeczywiście Berlin i Moskwa mają zasobów, z nami i resztą krajów regionu może być pozamiatane. Amerykanie nie mogą już stanowić dla nas wsparcia w przeciwstawieniu się zmiażdżeniu w ''strefie zgniotu'', na pewno nie w tym stopniu co dotąd powiadam, zaś na dobrą wolę tradycyjnych zaborców nie ma co liczyć, więc jedyne co pozostaje to poleganie na własnych siłach tudzież doraźnych niechby koalicjach z innymi państwami Europy Wschodniej. I tutaj rodzimy, polski eurazjatyzm staje się nieodzowny jako kontra tak wobec Rosji co i Niemiec - doskonale widać to na przykładzie sąsiedniej Ukrainy, rozdartej konfliktem cywilizacyjnym między Wschodem a Zachodem, co świetnie sprzyja interesom Moskwy. Bowiem przez to, iż władzom w Kijowie przez trzy dekady o hańbo nie udało się pożenić doświadczenia historycznego mieszkańców Galicji i Donbasu - tak jak Rosji, która adaptując zmyślnie do własnych uwarunkowań programową niezborność zachodniego postmodernizmu, pogodziła swych ''białych'' z ''czerwonymi'' - kraj ten do dziś nie dochował się własnego państwa na miarę swych możliwości i nade wszystko wyzwań, jakie obecnie przed nim stoją. Świetnie ujął to ukraiński komentator polityczny Jewhen Mahda, w wywiadzie przeprowadzonym zeń prawie dwa lata temu będzie przez Tomasza Lachowskiego, znawcę stosunków panujących u naszych wschodnich sąsiadów. Mahda oznajmia na wstępie:

''Moim zdaniem, co też jest znamienne, Ukraina i Ukraińcy nie są w stanie sobie uświadomić swojego naprawdę wielkiego zwycięstwa w latach 2014-2015, kiedy jednak, pomimo ogromnych strat, udało się uratować faktyczną niezależność Ukrainy, a Rosja musiała skorygować swoje plany. [...]

Kto może zatem realnie zastąpić Sługę Narodu i Zełenskiego na szczytach władzy?

Widzę jedynie taką alternatywę – albo silny przywódca, wywodzący się z kręgów wojskowych, albo kolejny projekt polityczny w stylu Zełenskiego i jego partii. Ten drugi przypadek byłby dla Ukrainy nie tylko niebezpieczny, ale i smutny – co świadczyć będzie przede wszystkim o nas samych, Ukraińcach, którzy zdecydowali się oddać stery władzy w ręce niedoświadczonego nawet nie tyle polityka, co właśnie przedstawiciela projektu politycznego. [...]

Polska elita nie powinna traktować swoich ukraińskich partnerów jak młodszych braci, ale zacząć odnosić się do nich właśnie jak pełnoprawnych partnerów. To samo zresztą dotyczy elit w Kijowie, którzy może, nawet nieświadomie, traktują samych siebie jak młodszych braci zachodnich sąsiadów, w czym przebrzmiewa kompleks niższości. Im szybciej my sami odzyskamy szacunek dla siebie, to tym szybciej i świat zacznie z szacunkiem i powagą myśleć o Ukrainie.

Pamiętajmy jednak, mając nawet na względzie asymetrię sytuacji międzynarodowej, politycznej i ekonomicznej w jakiej znajdują się na progu 2020 roku Polska i Ukraina, że działając wspólnie możemy uzyskać naprawdę wiele. Warto jednak podkreślić, że zbliżenie Kijowa i Warszawy nie jest nie tylko na rękę Kremla, ale także czołowych graczy w Unii Europejskiej, na czele z Niemcami i Francją. Dlatego też, to przede wszystkim my sami musimy sobie to uświadomić i być zainteresowani w polepszaniu współpracy między naszymi narodami. Polska nie jest już adwokatem Ukrainy w Europie, ale jednocześnie wciąż pozostaje wzorem dla Ukrainy w sferze udanej transformacji i rozwoju. Chciałbym, żeby o tym pamiętano i nad Wisłą, i nad Dnieprem.''

- niestety, rzecz w niczym nie straciła na aktualności, pytanie stąd czemu decydenci po obu stronach granicy polsko-ukraińskiej nie realizują korzystnego dla nich programu współpracy. Aczkolwiek coś się pod tym względem chyba wreszcie zmienia, także na samej Ukrainie jak wspominałem niedawno, relacjonując przekaz jednego z czołowych obecnie tamtejszych intelektualistów Adrija Baumeistera. Również w dziedzinie polityki wewnętrznej i historycznej - Fox słusznie zwrócił mi uwagę na przemówienie Zełenskiego z maja tego roku, [ a i ja dzięki temu przypomniałem sobie, że wspominał o tym Budzisz ], w którym to przywódca Ukrainy składał hołd rodzimym weteranom ''wojny ojczyźnianej'' i przy tym w Donbasie, co miało swój dodatkowy symboliczny wymiar. Bowiem wbrew pieprzeniu polskawych jedynie ''rusofilów'', zdecydowana większość Ukraińców ma wyjebane na banderyzm - nawet w Galicji nigdy nie zdołał on wytrzebić konkurencyjnych wobec niego, rodzimych sił politycznych a co dopiero na obszarze rdzeniowym Ukrainy, jakim jest Kijowszczyzna czy tym bardziej wschód kraju. Dla mieszkańców tych ostatnich formatywnym doświadczeniem pozostaje raczej sowieckie ludobójstwo ''Hołodomoru'' czasów kolektywizacji, a nade wszystko udział ich przodków w walce z agresją hitlerowskich Niemiec w szeregach ''krasnej armii''. Jeśli więc jest czego się obawiać wraz z masowym napływem do naszego kraju ukraińskich migrantów, to prędzej ''oddolnej'' reaktywacji w Polsce kultu ''sowieckich wyzwolicieli'', niż banderowskich faszystów! Choć i to nie do końca na szczęście, bowiem uznanie dla antyhitlerowskiego oporu czasu wojny nie musi się jeszcze równać z aprobatą dla komunizmu, ani nawet współczesnej Rosji jak chciałby tego Putin, głoszący takowe komunały w swym niedawnym orędziu do Ukraińców. Omawialiśmy rzecz wielokrotnie, więc tylko przypomnijmy o co się rozchodzi pokrótce: rzekoma ''pabieda'' nigdy nie była czczona w ZSRR, poza okrągłymi rocznicami, bowiem z punktu widzenia samych komunistów sowieckich stanowiła klęskę. Zbyt często zapominamy w Polsce, utożsamiając Rosję z bolszewizmem, że Związek Radziecki powstał jako struktura globalistyczna, stanowiąc przyczółek do rewolucyjnego opanowania reszty świata w zamyśle Lenina i realizującego jego strategię ''wiernego ucznia'' Stalina. Mimo iż zbudował on w tym celu gigantyczną machinę militarną i przemysłową, z wydatnym zresztą udziałem kapitalistycznej Ameryki, mającą zdobyć nie tylko resztę Europy, ale i dokonać inwazji na Indie, Bliski Wschód i Chiny, jego wojska ledwo doczłapały się do Berlina i to kosztem niewyobrażalnych strat ludzkich i materiałowych. Tak więc ci biedni ludkowie na Kremlu czczą obecnie co roku na Placu Czerwonym spektakularną klęskę światowego komunizmu, a poniekąd i strategiczną przegraną samej Rosji w rzeczywistości, nie należy stąd im w tym przeszkadzać jedynie pamiętając, jak się sprawy faktycznie miały. Biorąc powyższe nie może już dziwić, iż kult ''pabiedy'' miał przez cały okres istnienia ZSRR charakter głównie oddolny, organizowanych samorzutnie w kręgach weteranów ''wojny ojczyźnianej'' obchodów, czemu ówczesne sowieckie władze nie przeciwdziałały, ale też i niespecjalnie były przychylne, bo z ich punktu widzenia nie było czemu. Dopiero w połowie lat 90-ych, by wypełnić próżnię ideologiczną po tzw. ''upadku komunizmu'' ustanowiono oficjalne uroczystości z okazji ''dnia zwycięstwa'' - należy to z całą mocą podkreślić, iż wbrew chrzanieniu o jelcynowskiej ''smucie'', jak i rzekomej ''liberalizacji'' Rosji jaka w owym czasie miała mieć miejsce, Putin realizuje jedynie powziętą jeszcze za Jelcyna ''politykę historyczną'', opartą na bezkrytycznym kulcie ''wojny ojczyźnianej'', fałszywie zresztą interpretowanej zgodnie z formułą postmodernistycznej ''post-prawdy''. Oddajmy ponownie na chwilę głos wspomnianemu już Tomaszowi Lachowskiemu, cytując fragmenty z jego wywiadu dla polonijnego ''Kuriera Wileńskiego'':

''Warto zacząć od tego, że w Rosji od upadku ZSRS nigdy nie było jednoznacznego osądzenia i potępienia działań totalitarnych Związku Sowieckiego. Na początku lat 90. dokonano pewnych kroków w tym kierunku, ale żadnych rozwiązań prawnych nie przyjęto z zakresu dekomunizacji czy lustracji. Dzięki temu przez cały czas mógł się rozwijać mit Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Już w 1995 r. przyjęto Ustawę o uwiecznieniu zwycięstwa narodu sowieckiego w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej. Ta ustawa stanowi osnowę polityki historycznej Rosji. [...] Te działania dezinformacyjne skierowane przeciwko Polsce, jak choćby kwestia Zaolzia (Rosja próbuje argumentować, że Polska wraz z III Rzeszą dokonały rozbioru Czechosłowacji, co stanowić miało prawdziwy początek II wojny światowej), są elementem szerszej polityki rosyjskiej rehabilitującej działania sowieckie i wzmacniającej mit Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Ponadto Rosja próbuje narzucić społeczności międzynarodowej wizję, że Sowieci nigdy nie byli agresorami, tylko tymi, którzy pokonali nazizm. [...] Z racji braku styczności z komunizmem niektóre wrzutki propagandowe, powiedzmy o „neonazistowskiej Ukrainie”, w społeczeństwach zachodnich spotykają się z pewnym zrozumieniem. Przykładem jest referendum sprzed kilku lat w Niderlandach, kiedy Holendrzy zagłosowali przeciwko stowarzyszeniu Ukrainy z Unią Europejską. To był jeden z elementów rozbijania jedności Zachodu oraz narzucania sowiecko-rosyjskiej propagandy.''

- dlatego każdy kto głosi kłamstwo o rzekomym udziale przedwojennej Polski w rozbiorze Czechosłowacji, staje się pożytecznym idiotą kremlowskiej propagandy historycznej i mniejsza doprawdy świadomie czy nie. Niestety tyczy to również prezydenta Lecha Kaczyńskiego, przepraszającego Czechów za słuszne ODZYSKANIE Zaolzia - podobny problem wszakże diagnozuję u Lachowskiego, który mimo iż konstatuje podatność Zachodu na ''antyfaszystowską'' zmyłkę Rosji, gada nadal coś o rozbijaniu jego rzekomej ''jedności'', Polskę i resztę krajów Europy Wschodniej mylnie doń włączając. Najwidoczniej nie dotarło do niego o czym mówił ukraiński spec polityczny Jewhen Mahda, z którym przeprowadził sam przecież wywiad, gdzie ten wyraźnie zauważył iż - przypomnijmy: ''zbliżenie Kijowa i Warszawy nie jest na rękę nie tylko Kremla, ale także czołowych graczy w Unii Europejskiej, na czele z Niemcami i Francją''. Nie mamy więc co za bardzo liczyć na Paryż i Berlin oraz inne stolice krajów reszty zachodniej Europy, w swym oporze przeciwko zakusom Moskwy godzącym w nasze żywotne interesy. A ponieważ istotną rolę odgrywa w nich agresywna polityka historyczna oparta na kulcie ''wojny ojczyźnianej'', zdani jesteśmy na własny zmysł podobnie co i Ukraińcy w konstruowaniu strategii skutecznego jej zwalczania. Zamiast więc otwarcie deprecjonować wysiłek zbrojny czerwonoarmistów, co tylko niepotrzebnie rozjusza weteranów i ich potomków wpisując się doskonale w zamysły Kremla, należy postępować przebieglej przypominając o dramatycznym rozziewie między zamiarami Stalina i dowództwa sowieckiego, a realiami morderczego dla ZSRR starcia z III Rzeszą. Poza tym jakbyśmy nie oceniali roli jaką odegrali radzieccy żołnierze po zajęciu Polski, póki stawiali opór na własnym terenie ich walka miała sens, wszakże dla nich samych a nie z perspektywy komunistycznych władz, bowiem jedynie skończeni germanodebile nie ogarniają konsekwencji hitlerowskiego ''Lebensraumu'' dla podbitej słowiańskiej ludności. Liczne przypadki kolaboracji byłych sowieckich poddanych z niemieckim najeźdźcą wcale temu nie przeczą, wręcz przeciwnie nawet, skoro mimo potężnego początkowo potencjału w tym względzie, nazistowscy decydenci nie zdecydowali się go w pełni wykorzystać jak należy, zaślepieni swymi ideologicznymi przesądami. Zmarnowali go haniebnie dla swych własnych interesów na szczęście dla nas, mordując głupio licznych jeńców radzieckich, którzy przecież poddawali się masowo wojskom niemieckim nie chcąc wcale walczyć za znienawidzony reżim bolszewicki. Sam Stalin przeto uznał ich za ''zdrajców'' porzucając tym samym na pastwę hitlerowskich zbrodniarzy, skoro nie musieli się dzięki tej jego decyzji przejmować już konwencjami obowiązującymi wobec wojennych jeńców. Powtórzę stąd mój postulat godnego uczczenia takich jak oni, wzniesieniem porządnego pomnika na cmentarzu radzieckich żołnierzy zamęczonych przez Niemców na kieleckiej Bukówce, z czym jako zadeklarowany antykomunista nie mam najmniejszego problemu biorąc powyższe okoliczności, gdyż mowa tu nie o rzekomych ''wyzwolicielach'', lecz w istocie ofiarach obu totalitaryzmów pomnąc los tych, którym udało się cudem przeżyć piekło hitlerowskich obozów, a zmarli po ''oswobodzeniu'' przez swoich już w łagrach jako ''zdrajcy'' bolszewizmu.

Natomiast co się tyczy Ukrainy, gest Zełeńskiego pod adresem rodzimych weteranów ''wojny ojczyźnianej'' należy uznać za słuszny, jako konieczny sposób na wyrwanie Kremlowi istotnego argumentu używanego przezeń dla przekabacenia znacznej większości miejscowej ludności, która podkreślmy to jeszcze raz ma gdzieś banderyzm, żywiąc doń słuszną skądinąd odrazę. Mark Sołonin w swym zbiorze historycznych felietonów pt. ''Nic dobrego na wojnie'' trafnie przypomina, że sowieccy Ukraińcy zdecydowanie dominowali wśród czekistów i krasnoarmiejców bezwzględnie tępiących po wojnie rodzimą ''faszystowską hydrę''. Nigdy też nie udało się mimo usilnych starań przywództwa OUN/UPA przeszczepić antysowieckiego i proniemieckiego zarazem ruchu oporu na tereny środkowej i wschodniej Ukrainy, co przyniosło jedynie mniej niż mizerne skutki, kończąc się żałosnym blamażem. Generalnie większość Ukraińców była nastawiona prosowiecko i lewicowo o czym przekonał się jeszcze Piłsudski podczas ''wyprawy kijowskiej'', koniecznej wprawdzie strategicznie jako atak wyprzedzający szykowaną już bolszewicką ofensywę dla zaniesienia rewolucji na Zachód Europy, [ po to przecież Lenin z Trockim zorganizowali swój przewrót ] - niemniej poronionej z punktu widzenia celów jego ''polityki prometejskiej''. Okazało się, że mało kto czekał w Kijowie na wspieranego przezeń Petlurę, większość Ukraińców tedy kontentowała się postulatem autonomii jedynie w obrębie radzieckiej wspólnoty narodów, i dopiero ludobójczy ''Hołodomor'' kolektywizacji, po czym brutalna czystka lat 30-ych przeprowadzona wśród spolegliwych i tak w większości przecież wobec Moskwy elit ukraińskich, nieco wszystkich tam otrzeźwiła. Jednak ponieważ Niemcy hitlerowskie koncertowo rzecz spierdoliły, dążąc jedynie do eksploatacji ''słowiańskiego bydła roboczego'' i mordu nań, Ukraińcom generalnie nie pozostało nic innego jak ponownie oprzeć się na wielkorosyjskich Sowietach, walcząc po ich stronie w ramach ''wojny ojczyźnianej'' z nazistowskim agresorem. Należy to uwzględniać w polskiej ocenie ukraińskiego doświadczenia historycznego - akurat Zełeński jako ''jewriej'' przecież z pochodzenia, jak mało kto nadaje się do firmowania takowej polityki oparcia współczesnej tożsamości narodowej naszego wschodniego sąsiada raczej na oporze wobec III Rzeszy, niż hołubieniu banderowskiej proniemieckiej swołoczy, faszystowskich terrorystów uwikłanych w ludobójstwo na wołyńskiej Polonii. Co więcej, dostrzegam w tym spory potencjał w rozbijaniu wspólnej niemiecko-rosyjskiej polityki historycznej upartym przypominaniem głośno, jakiego to pochodzenia w zdecydowanej większości byli hitlerowscy zbrodniarze wojenni i komuż to wysługiwali się tamtejsi kolaboranci z OUN, a później UPA! Tyle że do tego potrzeba umiejętności, jakich zbywa niestety raczej naszym decydentom i specom od rodzimej polityki historycznej... obym się mylił. Pytanie też czy sam Zełeński faktycznie ma na celu realne samostanowienie Ukrainy także w jej aspekcie dziejowym, czy też realizuje jedynie strategię Kremla jaki miał przeforsować jakoby jego kandydaturę - tak by wynikało przynajmniej ze słów pisarki i zaangażowanej w sprawy swego kraju patriotki Tamary Horichy-Zernii, w wywiadzie pod wymownym tytułem ''Dwa skrzydła ukraińskiej duszy'':

''W ciągu zaledwie sześciu miesięcy wpływowe postacie lokalne zostały usunięte z parlamentu. Nie wyglądało to na rewolucję, ale na masową psychozę. Zauważyłam, że prawie jak w stanie hipnozy ludzie szli na wybory, niezależnie od wykształcenia, stanu majątkowego i po raz pierwszy młodzi ludzie masowo poszli do urn. Zauważyłam, że krytyczne myślenie utrzymywali tylko ludzie, którzy nie oglądali telewizji. [...] Specjalna operacja informacyjna Rosji przed ostatnimi wyborami była wyraźnie skierowana przeciwko prezydentowi Poroszence jako postaci najbardziej niewygodnej dla nich. Dzięki zdolnościom i osiągnięciom Kremla na Ukrainie UE może pęknąć jak orzech. Rosjanie mają broń gorszą od nuklearnej – technologie informacyjne, od których nie ratuje ani status edukacyjny, ani majątkowy. I niestety na Ukrainie nie stawiano oporu, bo od 2014 r. Ukraińcy są zajęci przeciwstawianiem się agresji zbrojnej, na to kieruje się wszystkie środki.''
 
- cóż, zarzucić jej można stronniczość w ocenie nielubianego przywódcy, niemniej przyznać należy o tyle rację, że jeśli sami Ukraińcy nie zdołają w końcu zespolić obu ''płuc'' swego kraju, wschodniego i zachodniego, nadal cierpieć będą ''polityczną zadyszkę'' dając się tym samym ogrywać nie tylko zresztą Rosji, ale i Niemcom wraz z USA, a nawet Chinom czy ściśle obecnie współpracującej z Brytyjczykami erdoganowskiej Turcji, także obecnej coraz silniej nad Dnieprem [ powracając w ten sposób do tradycyjnej, czarnomorskiej polityki Osmanów ]. Bez integracji ''niebanderowskiej'' większości ludności Ukrainy i zakończenia rozdzierającego kraj konfliktu cywilizacyjnego między Wschodem i Zachodem, nie zyska on koniecznej dla dalszego trwania stabilności, a jest to nic innego jak formuła rdzennego dla Europy Wschodniej eurazjatyzmu. Staje się on niezbędny także nam, bowiem wobec Polski Rosja stanowi śmiertelne zagrożenie przez swe zasadniczo prozachodnie nastawienie, a nie rzekomą  ''eurazjatyckość'', która robi li tylko za propagandową ściemę dla odwrócenia nią uwagi od właściwego ukierunkowania polityki Kremla. Owo moskiewskie parcie na Zachód musiało przecież z konieczności odbywać się po trupie Rzeczpospolitej - niby banał, ale nadal jakoś mamy problem nad Wisłą z uświadomieniem sobie konsekwencji tegoż faktu. W dodatku ekspandująca naszym kosztem Rosja nader obficie korzystała z pomocy zachodnioeuropejskich najemników - mądrującym się o najazdach ''turańskiej dziczy'' na Polskę, radzę obadać ale tak porządnie, ilu z dowódców napastniczych wojsk ze Wschodu od XVI po XIX wiek nosiło niemieckie, lub angielskie nazwiska a będą szczerze zdumieni. Nawet taki rusofil jak Konrad Rękas przyznaje poniekąd, że Rosja to wschód Zachodu, przecząc mimowiednie swemu upatrywaniu w niej rzekomo ''eurazjatyckiej'' potęgi, gdy pisze:
 
''...geopolityczne interesy najpierw Anglii, a potem Brytanii gdzieś tak od XV/XVI wieku były wyłącznie sprzeczne z interesami Polski. Bez emocji i uczuć - po prostu tak było i jest. Począwszy od XV wieku Anglia zaczęła traktować rodzącą się Moscovię jako swoją strefę wpływów uznając za opłacalne zdobycie wpływów na Wschodzie i udział w zyskownym handlu (przede wszystkim futrami) z perspektywami rozwoju aż hen, w stronę azjatyckich stepów i Syberii. Stąd właśnie wzięła się trwająca następne trzy, stulecia sprzeczność interesów angielskich, a następnie brytyjskich z polskimi. Polska/Rzeczpospolita stanowiła problem np. rywalizując z Moskwą o Inflanty, czyli dostęp do bałtyckich portów, samemu okresowo angażując się w rywalizację o wpływy na Wschodzie. [...] Jak wiemy, po próbach mniej udanych, jak np. Potop i traktat w Radnot – polityka brytyjska ostatecznie zatriumfowała w czasie rozbiorów, których Londyn był sprawcą co najmniej komplementarnym wobec Berlina. Co jednak ważne – wtedy ze szczególną wyrazistością ujawnił się kolejny istotny element geopolityczny, a mianowicie narastająca sprzeczność interesów brytyjskich i rosyjskich, oczywiście już wcześniej immanentna ze względu na podrzędność tego drugiego komponentu, ale wówczas właśnie dostrzeżona przez samych zainteresowanych. A przynajmniej tych spośród nich, którzy do dziś dnia uchodzą skądinąd za niepoważnych głupców i wariatów… Realnie bowiem pierwszym przywódcą rosyjskim, który próbował ograniczyć wpływy Londynu był Piotr III, a następnie zwłaszcza jego syn, imperator Paweł.'' 

- ze słów naczelnego bodaj, a na pewno najinteligentniejszego rusofila III RP wychodzi więc na to, iż carska Rosja była de facto brytyjską kolonią, całkiem wydawałoby się ubezwłasnowolnioną politycznie i ekonomicznie przez Londyn. Pytanie czy tylko, bowiem i Niemcy zaciekle przecież rywalizowali z ''perfidnym Albionem'' o władanie nad moskiewskim imperium, w pewnym momencie dominując je niemal bez reszty, czego świadomi byli politycznie zaangażowani obywatele Rzeczpospolitej jeszcze na dobrych parę dekad przed rozbiorami. Tak przedstawia ich stanowisko Andrzej Nowak w pracy zbiorowej poświęconej polskim zmaganiom z zaborcami - cytat ze str. 31:

''Skonfederowani w województwie sandomierskim obrońcy elekcji Stanisława Leszczyńskiego w 1733 roku wydali apel w postaci Zdania narodu polskiego, osobliwie konfederacji sandomierskiej, danego do uwagi narodom rosyjskiemu i kozackiemu. Charakterystyczny i ważny był już sam dobór adresatów: „narody rosyjski i kozacki”. Wskazanie wiedeńskiej intrygi na dworze i w gabinecie petersburskim, uznanie caratu w popiotrowej formie za absolutną niemiecką dyktaturę pozwoliły przeciwstawić centrum imperium samym Rosjanom. Imperium to nie Rosja. W każdym razie niekoniecznie Rosja. Podniesione niemal do rangi systemu wpływy niemieckie nad Newą, przewaga niemieckich generałów i faworytów, rządy Munnichów, Buhrenów czy Ostermannów, wyjaskrawione odpowiednio – uczyniły możliwym zaadresowanie apelu o przyłączenie się do walki przeciwko imperialnemu centrum do przedstawicieli „prawdziwej”, poszukującej utraconej tożsamości duchowej („narodowej”) Rosji.''
 
- mimo obcego, w sporej mierze zachodnioeuropejskiego pochodzenia ''rosyjskich'' z nazwy jedynie elit władzy, ich antypolskie nastawienie cieszyło się nieodmiennie szerokim poparciem samych Rosjan. Dlatego ''słowianofilskie'' apele jak powyższy nigdy nie znajdowały wśród nich szerszego odzewu, bowiem konflikt między Moskwą a Rzeczpospolitą nie był narzucony li tylko sztucznie, lecz odpowiadał zasadniczej sprzeczności interesów obu narodów. Trafnie rzecz ujął już Maurycy Mochnacki, w artykułach pisanych na wygnaniu tuż po upadku Powstania Listopadowego - tak oto referuje jego przesłanie wspomniany prof. Nowak w swej pracy pod wymownym tytułem ''Kto powiedział, że Moskale są to bracia nas, Lechitów...'':
 
''W ''wieku egoizmu'' jak nazywał swą epokę Mochnacki, internacjonalistyczna interpretacja obowiązku narodowego, koncepcje polskiego mesjanizmu, są po prostu przejawem niebezpiecznej fantazji politycznej, która zaciemnia kontekst rzeczywistych relacji międzynarodowych, w jakim sprawę odbudowy polskiej państwowości trzeba umieścić, kontekst relacji nie ideałów, ale przede wszystkim siły i interesu. Ze wspólnego opuszczającym kraj powstańcom wrażenia, iż Europa, która w nagrodę ''dziesięciu wieków granicznej straży'' nie udzieliła Polsce żadnej pomocy, jest teraz tym większym dłużnikiem Polaków, Mochnacki nie wyprowadza nadziei na spłacenie wreszcie tego długu przez rządy czy ludy europejskie, ani nie eksponuje przekonania o moralnej zasłudze i posłannictwie Polski. ''Powinniśmy i możemy powstać bez obcej czy ludów, czy rządów pomocy''. [...] Nie idzie Mochnackiemu o przeciwieństwo rasowe, obcość cywilizacji, czy nawet konflikt polityczno-moralnych zasad. Używane przez niego pojęcia i ''argumenty'' wywodzące się z owych ponadnarodowych układów miały w istocie sens instrumentalny, pomocniczy tylko przy zaakcentowaniu tej sprzeczności, która w koncepcji autora Powstania narodu polskiego stanowi sedno polsko-rosyjskiego sporu: sprzeczności polskiej i rosyjskiej racji stanu - ''Póki Moskwa w Europie, nie masz Polski całej i niepodległej''.

- otóż to! Bowiem Rosja walcząc o swoje miejsce w Europie musi zmiażdżyć Polskę i Ukrainę jakie stoją jej na drodze, dziś nie tyle zbrojnym zaborem co osaczając je politycznie i ekonomicznie. Rywalem, lecz nie wrogiem są tu dla niej Niemcy, pospołu z Moskwą tradycyjnie dążące do ubezwłasnowolnienia innych krajów Europy Wschodniej - ponownie oddajmy głos Andrzejowi Nowakowi:

''Wyjątkowe znaczenie zwłaszcza Ukrainy w polsko-rosyjskiej rywalizacji politycznej starał się Mochnacki unaocznić zarówno czytelnikom jego szkiców w ''Pamiętniku Emigracji'', jak i adresatom indywidualnych jego zabiegów o zrozumienie wymogów nowego i skutecznego powstania. [...] Inaczej niż członkowie Towarzystwa Litewskiego i Ziem Ruskich znaczenia tych ziem dla Polski Mochnacki nie określa racjami historycznymi, wywodzi je natomiast ze ''strategiczno-politycznej'' kalkulacji, jak pisze. [...] Jeśli Rosja lub Austria zdołają przeciągnąć Rusinów na swoją stronę [ możliwości samodzielnego bytu Ukrainy Mochnacki, jak zresztą cała wówczas emigracja polska, nie brał pod uwagę ], jeśli któryś z tych krajów ''wypolszczy'' Ruś, wówczas Polska nie będzie mogła stanąć już o własnych siłach: ''albo nie masz polityki polskiej, albo jest ona cała w tym wielkim i niezmiernym przedmiocie''.

- oczywiście dziś postawa Mochnackiego wobec niepodległego bytu Ukrainy jest niedopuszczalna, wszelkie dążenie ku ponownemu ''spolszczeniu'' wschodnich kresów dawnej Rzeczpospolitej byłoby ową ''mesjańską mrzonką'' w obliczu obecnej słabości żywiołu polskiego i jego wynarodowienia. Idzie wszakże o fundamentalne i nadal aktualne spostrzeżenie, iż los Polski rozstrzyga się na Wschodzie, zaś sama Rosja stanowi zagrożenie dla naszych żywotnych interesów jako część Zachodu a nie Azji, gdyż to stawia ją nieuchronnie na kursie kolizyjnym z nami. Trzeba przyznać, że Mochnacki mimo trzeźwego rozpoznania polskiej racji stanu, skazującej poniekąd Rzeczpospolitą na konfrontację z Moskwą i vice versa, zaciemniał jednak istotę sporu miotając pod adresem tej ostatniej stereotypowe inwektywy jako rzekomo ''azjatyckiej dziczy'', ''tatarskiej hordzie'' i ''orientalnej despotii''. Nawet jeśli czynił to instrumentalne jako się rzekło, utwierdzał okcydentalistyczne przesądy typowe dla polskiej opinii publicznej owej epoki, żywotne niestety do dziś a nie pozwalające jej pojąć, iż liberalna i zdemokratyzowana na modłę Zachodu Rosja jest tym groźniejsza dla Polski, o wiele bardziej niż domniemana ''azjatycka barbaria'' Moskwy! Najlepiej znać było to na przykładzie miru jakim cieszyli się wśród powstańców listopadowych dekabryści, legendzie rosyjskiej antycarskiej konspiracji jakoby życzliwej sprawie niepodległości Polski, czemu hołdował nawet Mochnacki mimo swego ostrego niczym brzytwa widzenia praw rządzących polityką, bez oddawania się mesjańskim chimerom. Paradoksalnie przyczyniła się do tego propaganda samego caratu, który by skompromitować spiskowców w oczach Rosjan, jął posądzać buntowników o sprzyjanie sprawie niepodległości Rzeczpospolitej, co Polacy wzięli za dobrą monetę, bo stanowiło wodę na młyn ich myślenia życzeniowego, jakże chętnego widzieć w niektórych Moskalach ''braci Słowian'' uosabiających ''lepszą'', gdyż okcydentalną Rosję. Tymczasem zapatrzeni niewątpliwie w Zachód i czerpiący stamtąd wzory ideowe rosyjscy demokraci i liberałowie powzięli pierwotnie konspirację na znak protestu przeciwko rzekomemu ''propolskiemu opętaniu'' cara Aleksandra, pomawianego przez nich o uleganie nazbyt podszeptom swego ówczesnego bliskiego doradcy i powiernika, księcia Adama Czartoryskiego. Jakiekolwiek koncesje na rzecz Polaków były dla nich niedopuszczalne, co najwyżej w federacyjnym projekcie Związku Północnego autorstwa Nikity Murawjowa przewidziano rolę dla Polski karłowatej i bezsilnej, zamkniętej w granicach etnicznych. Natomiast Paweł Pestel, naczelny ideolog konkurencyjnego wśród spiskowców Związku Południowego, w ogóle nie dostrzegał jakichkolwiek szans na zachowanie polskości, w jego wizji scentralizowanej Rosji wzorowanej na jakobińskiej rewolucyjnej Francji, czekał ją los utraty resztek autonomii i wchłonięcie przez wszechrosyjski etnos ludowy. W każdym razie na pewno nikt z tych masońskich antycarskich rebeliantów nie chciał ''rozbioru Rosji'' jak to sobie roił Mochnacki wraz z innymi przedstawicielami Wielkiej Emigracji, wmyślając w tamtych swe niepobożne, życzeniowe jedynie projekcje - podobne złudzenia wobec niemieckich liberałów, demokratów i socjalistów żywili nieco później polscy rewolucjoniści w trakcie ''Wiosny Ludów'', oto ile są warte rodzime mrzonki o ''ucywilizowanych'' na modłę ''wolnościowego'' Zachodu naszych narodowych wrogach! 
 
Podkreślmy jeszcze raz za Mochnackim, iż tu nie idzie o ''przeciwieństwo rasowe, obcość cywilizacji, czy nawet konflikt polityczno-moralnych zasad'' a fundamentalną sprzeczność racji stanu obu krajów: Rosja niemal od swego zarania dąży, by stać się częścią Zachodu, a do czego może dojść jedynie kosztem Polski i pokrewnej jej niemoskiewskiej Rusi. Tak było jeszcze na pocz. XVI wieku, gdy omal nie zdusiła Rzeczpospolitej w porozumieniu z niemieckimi cesarzami, czego widmo oddalił dopiero pogrom wojsk moskiewskich pod Orszą dokonany przez prawosławnego ruskiego kniazia Konstantego Ostrogskiego, tak kiedy Iwan Groźny po początkowych sukcesach swego władania ekspansją ku Azji, jakie stanowiło zawojowanie przezeń chanatów nadwołżańskich, przekierował wysiłek zbrojny na przebicie się ku Bałtykowi godząc tym samym w Rzeczpospolitą, tak samo gdy Moskwa w przeddzień szwedzkiego ''potopu'' rzuciła na nią ogromne wojska, jakich trzon stanowiły oddziały niemieckich i anglo-szkockich najemników, wreszcie kiedy na dobre weszła na arenę europejskich dziejów wraz z panowaniem Piotra I i jego następców, a zwłaszcza następczyń: caryc Elżbiety i Katarzyny uosabiających wręcz okcydentalny kurs imperialnej Rosji. Ilekroć Rosja prze na Zachód, musi tego dokonać po trupie Polski, nie tylko geografia o tym przesądza - dziś nie musimy raczej obawiać się z jej strony bezpośredniej inwazji woskowej na pełną skalę, co nie wyklucza wszakże zbrojnych starć granicznych jak w ukraińskim Donbasie, ale nade wszystko pospólnego wraz z Niemcami osaczenia przez nią Polski środkami ekonomicznymi i politycznymi, jakie właśnie przeżywamy wraz z atakiem na resztki naszej suwerenności energetycznej, za utratę której przyjdzie nam srogo płacić i to dosłownie. Jeśli zaś spełni się wizja nakreślona przez Brzezińskiego o ''rozszerzonym Zachodzie'' rozciągającym się ''od Vancouver po Władywostok'', takowy globalistyczny lądolód zetrze Polskę na proch - stąd jego synalkowi, który lada moment tu przybędzie jako nowy ambasador Imperium Americanum nad Wisłą, by zapewne wcielać rojenia papy w życie, należy podać czarną polewkę, utruć jak tylko można życie, a gdyby nie obawa przed posądzeniem o terroryzm rzekłbym, iż jakby to nie poskutkowało ''zrobić mu Mirbacha''... W każdym razie liczyć w starciu z Moskwą na ''dobrą wolę'' Zachodu, powołując się na rzekomą ''wspólnotę cywilizacyjną'' i bawić znowu w jakoweś ''przedmurza'' tudzież ''misje polityczne'' na Wschodzie, dowodziłoby jedynie fatalnego niezrozumienia wyżej opisanego mechanizmu. Hołdują mu zresztą także autentyczni rusofile, jak wspomniany już Konrad Rękas a w przeszłości choćby Henryk Rzewuski, odwracając jedynie znak upatrzywszy w Rosji alternatywy wobec obecnej jak i przeszłej ''zgnilizny'' ideowej Zachodu. Uśmiać się można, szczególnie obserwując panujący dziś w Moskwie putinowski reżim, o którym nawet wyraźnie prorosyjski narodowiec Karol Kaźmierczak pisze, iż ''mimo autorytarnej konsolidacji pozostał neoliberalną formułą surowcowego, peryferyjnego zaplecza globalnego kapitalizmu, które zależy od wymiany z jego zachodnim centrum''. Ano, nic dodać ni ująć, poza tym może, iż nadmieńmy także Chiny zostały mocno przeorane przez kolejne fale XX-wiecznych okcydentalnych w zamierzeniu modernizacji, tak że z ichniej tradycji konfucjańskiej nie ostało się tam zgoła nic, jej obecna reaktywacja przez władze w Pekinie zalatuje typową dla komunistów propagandową ściemą i jak wszystko na to wskazuje ma sztuczny charakter. Sam Zachód zaś przerósł dawno w jakąś potworną, rakowatą narośl nie mającą już wiele wspólnego z jego tradycyjną postacią, jakkolwiek byśmy ją nie oceniali, zbliżając się niebezpiecznie do swych rzekomych adwersarzy z ''niewolnego świata''. 
 
Dlatego czas wreszcie przestać kręcić się w obłędnym kole, miotając ciągle między ''opcją okcydentalną'' a ''orientalną'' - pora w końcu sobie uświadomić, iż Polska wraz z resztą krajów Europy Wschodniej położonych między Berlinem i Moskwą, nie jest ani będzie nigdy częścią Azji, ale też i Zachodu, którego wschodnią rubież stanowi Rosja. Bynajmniej nie oznacza to autarkii, ni pielęgnowania wyidealizowanej ''swojskości'', a jedynie zrozumienie fundamentalnej sprzeczności naszych interesów państwowych, oraz wyciągnięcie z tegoż faktu należytych konsekwencji. Tym bardziej iż wszyscy dziś jesteśmy pospołu narodami zanikającymi, co paradoksalnie zaostrzy tylko rywalizację o kurczące się zasoby ludzkie, kapitałowe i technologiczne w gasnącej dosłownie Europie, obnażając bezlitośnie frazesy o ''unijnej solidarności'', tudzież ''słowiańskim braterstwie''. Jeśli już lepiej więc polegać w naszej sprawie na zasadniczej sprzeczności interesów poszczególnych państw, jak jął to czynić jeszcze Mochnacki, proroczo przewidując nieuchronną kolizję Wielkiej Brytanii z Rosją wskutek jej ekspansji wgłąb Azji [ do czego wszakże nie mogłoby dojść, bez zyskania przez ówczesny Petersburg solidnego oparcia w Europie ]. Uczciwie należy spostrzec, że Polacy mieli w tym rosyjskim ''drang nach Osten'' solidny udział, co podnosi obecnie Rękas hołdując tym samym rusofilskim mrzonkom Staszica czy Wielopolskiego we współczesnym wydaniu. W wizji tych ostatnich Polska, skazana poniekąd wobec Zachodu na upokarzający los wiecznego ''biednego kuzyna'', zwracając się na Wschód sama stałaby się jakoby siłą kierowniczą imperialnego rosyjskiego olbrzyma, ''cywilizującą'' wraz z nim Eurazję. Kuszący przyznaję koncept, niestety sęk w tym iż nikt bodaj pośród carskich elit nie traktował nigdy poważnie mrzonek polskich lojalistów - jak trafnie kontrowali, przywołani przez Andrzeja Nowaka w jego pomienionej już pracy, autorzy polemiki z misyjnym wobec Rosjan programem emigracyjnego XIX-wiecznego działacza Henryka Kamieńskiego:

''Polska w oczach Moskali nie jest narodem mającym prawo wyboru, jeno prowincją buntowniczą jeżeli o narodowości swej pamięta, a jeżeli zapomina i Moskwie służy, prosty wykonującą obowiązek; biada jej, gdyby spełniała go opieszale. [...] Duchowo wpływać [ na Rosję ] zawsze wolno było i jest, bo ducha nikt nie uwięzi, a Moskwa nam aż do zbytku otwarta. W Irkucku i Tobolsku nikomu po polsku mówić nie wzbroniono: stepy nawet darmo dają, a im dalej tym ochotniej; łaska cara tysiące już i tysiące czynszowej naszej szlachty na nie posiedliła, nie za karę wcale ani dlatego, iżby źle się miała na podolskich siedzibach, ale [...] potrzeba je koniecznie zaludnić, aby do Moskwy zawsze należały. [...] Na nieszczęście my chcemy Polski w Europie, a nie w Azji; chcemy narodowości polskiej, którą znamy od dziesięciu wieków, a nie tej ogólnosłowiańskiej, która się jeszcze nie narodziła i o której nie wiemy jaka będzie, czy wedle Chrystusa, czy wedle antychrysta.''

- powtórzmy stąd na koniec, że właściwie rozumiany polski eurazjatyzm to nic innego jak nasza wschodnioeuropejskość, obca tak Azji jak i zachodniej Europie, których jednako nigdy nie byliśmy, ani będziemy integralną częścią choćby miejscowi ''unijczycy'', ''atlantyści'' co i ''rusofile'' nawet się zesrali. Zresztą w obliczu postępującej gwałtownie orientalizacji i afrykanizacji tej ostatniej, oraz przemianie samych Europejczyków w wykorzenioną post-cywilizacyjną dzicz, takowe opozycje przestają mieć z wolna sens. Obaczymy czy coś ostanie się z polskości w tej pożodze, czy też całkiem sczeźnie spopielona w kotle globalistycznej biopolityki - ale o tym inną razą.