Chaotyczny bieg wypadków uniemożliwia konsekwencję w działaniu - chyba, że idzie o rozwalanie państwa, czym trudni się obecny nierząd Tuska, wraz z Hołownią i resztą nadwiślańskiej agentury jankeskich ''reseciarzy''. Wedle zapowiedzi bowiem zamierzałem wykazać dziejową szkodliwość ''turanofobii'', na przykładzie historii dawnej Rzeczpospolitej. Wszakże brutalna ingerencja USA w polską politykę, z jaką ewidentnie mamy do czynienia, zmusza mnie do zmiany planów acz sądziłem wpierw, iż wystarczy ku temu doraźny komentarz na ''paprowym tygrze'' sporządzony. Po namyśle jednak doszedłem do wniosku, iż rzecz jest na tyle poważna, że wymaga nieco pogłębionego namysłu, oczywiście z zastrzeżeniem, iż śmiesznym byłoby sądzić, że temat zostanie wyczerpany jednym wpisem. Niemniej od czegoś trzeba zacząć, a ja śmiem twierdzić jak mało kto mam prawo krytykować ostro Amerykanów, gdyż poświęciłem wiele czasu na dobitne wykazanie, że ''ruski mir'' czy niemiecki ''grossraum'' nie stanowią żadnej sensownej alternatywy. Pierwszy z nich bowiem niesie jedynie barbarzyństwo, ruinę miast, upadek przemysłowej cywilizacji i nade wszystko prawdziwe ludobójstwo męskiej populacji. Na całej planecie bodaj nie ma tak wrogiego mężczyznom kraju jak Rosja, traktując ich niczym rzeźne bydło pchane na ubój w ''mięsnych szturmach''. Dlatego jedynie skończony idiota, a tych niestety nie brak, może dać zwieść się ''konserwatywnym'' pokazówkom kacapskiej władzy, jak choćby niedawne skazanie na 3 lata karnego obozu niejakiego ''Hilmi Forks'', skądinąd faktycznie odrażającego trans-pedała. Bowiem rosyjscy żołnierze odmawiający udziału w bezsensownej rzezi, poddawani są przez dowództwo na froncie upodleniu i torturom rodem z gejowskiej orgii sado-maso, tyle że bez przyjemności dla jej ofiar, inaczej nie woleliby iść do szturmu na niemal pewną śmierć. Imć ''Hilmi'' zaś będzie miał szansę wykupić się od wyroku, jeśli sam zgodzi się na los ''mięsa armatniego'', tak jak uczynił to Ijla Biełostocki: reżyser ''kina dziecięcego'' i homoseksualny pedofil, który z więzienia poszedł wojować za ''ruski mir''. Zresztą ów ''konserwatywny zwrot'' Rosji wcale nie musi podobać się europejskiej ni amerykańskiej prawicy, biorąc pod uwagę choćby świadectwo komunistycznego deputowanego do rosyjskiej Dumy Matwiejewa. W niedawnym wywiadzie wyrzekał on głośno na zalew kraju przez muzułmańską ''dzicz'' migrancką, jaka poczyna bezczelnie narzucać swe porządki rodzimej ludności np. żądając odeń zaprzestania celebracji świątecznych choinek, wyklętych [ ''haram'' ] przez islam. Oczywiście wywołało to wściekłość Kadyrowa, przed którym ruski komuch zmuszony był żałośnie pokajać się za to, iż nazwał rzeczy po imieniu. Tak więc rzekomo ''zwrócona ku Azji'' Rosja kładzie wszystkie rachuby na wybory prezydenckie w USA, licząc na przyjście Donaldiniuszki ponownie do władzy. Mimo zarzekań kacapskiego przywódcy, ale ów typ potrafi wygłosić dwie sprzeczne tezy w jednym zdaniu, bo trudno nazwać jego bełkot ''myślami''. Wszakże jeśli rację ma wice-Putin Patruszew, iż lada moment Anglosasom wybuchnie pod tyłkiem ''superwulkan'' Yellowstone, z kim taką razą będzie układał się Kreml? Moskale poczęli obtańcowywać amerykańskiego ''gospodina'' Carlsona, gdy zawitał rozmówić się z Fiutinem, demonstrując potworny wprost kompleks niższości wobec Zachodu, jaki leży u źródeł ich mocarstwowej pychy. Przypominając owe zadufane gęsi, co to jakoby ''nienawidzą chłopów'' i nigdy nie będą ''cis'', a wskoczą ochoczo na kutangę byle typa co okaże im choć ślad atencji. Trudno o lepszą ilustrację mej tezy, że Rosja to wprawdzie część Okcydentu, ale zadnia! Natomiast ''grossraum'' UE, w którego zwodniczym ciepełku nadal chce grzać się większość post-Polaków, stanowi wcielenie arcyniemieckiej idei ''zamkniętego państwa handlowego''. Oznacza ono dokładnie ten sam regres cywilizacyjny, jaki niesie z sobą ''ruski mir'', tyle że na raty i zaprowadzany z mniejszą brutalnością, niż zwykło czynić to kacapstwo. Pod tym względem jest więc groźniejszy, gdyż trudniej rozpoznać niesione przezeń zło, ekologicznie opakowane w miłe dla oka ''tęczawe'' wzory obyczajowej deprawacji. Wszakże znajomo już brzmi towarzysząca mu retoryka politycznej rozprawy z ''nowym kułactwem'', w imię ustanowienia ''zielonego ładu''... Z nich wszystkich najrozsądniej postępują wyspiarscy ''angloeurazjaci'', których monarcha powołuje się w swych publicznych wystąpieniach na Guenona - francuskiego ''tradycjonalistę integralnego'' i konwertytę na suficki islam [ skądinąd od tłumaczenia jego pism na rosyjski poczynał Dugin ]. Dlatego hinduski premier Wlk. Brytanii zawiera, jako pierwszy z polityków dawnego Zachodu, strategiczny sojusz z Ukrainą w ramach budowy globalnej strefy wpływów Londynu, obejmującej min. Turcję a poprzez nią i kraje turańskiego ''Heartlandu''. Eurazjatyzm nie determinuje ''opcji kontynentalnej'' ni prorosyjskiej jak widać, niemniej fakt, iż Brytole obrali sobie za agendę wpływu nad Wisłą formację byłych aparatczyków ZSL i funkcjonariuszy wsiowej ubecji, każe mi podchodzić z należytym dystansem i do tej polityki.
Nie obiecuję sobie również wiele po perspektywie powrotu Trumpa do władzy, jakiej uczepił się desperacko PiS w obliczu jawnie wrogiego mu postępowania amerykańskich ''reseciarzy'', których krajowi poplecznicy przodują wręcz przed niemieckimi w brutalnej rozprawie z byłym obozem rządowym. Bowiem hasło zwolenników obalonego, a być może również przyszłego prezydenta USA winno dziś brzmieć ''Israel first!'', niestety głównie kosztem Ukrainy i poniekąd też Polski. Przy czym nie ma znaczenia dla syjonistów, oraz ich protestanckich ''szabes gojów'' zza oceanu, iż rządy w Kijowie sprawuje Żyd, gdyż żywią do Zełeńskiego czy Jermaka podobny stosunek, co szmalcownik z Judenratu do reszty mieszkańców getta. Pierwsi wepchną ich do bydlęcego wagonu jadącego do Auschwitz, tu oznaczającego ''ruski mir'' władany przez takich, jak Surkow - na poły Żyd i Czeczen zarazem, co nie wadziło mu sprawować z ramienia Kremla ''tajną kuratelę'' nad rosyjskimi neonazistami z ''Rusicza'' [ tyle są warte brednie o ''niebiańskiej Jerozolimie'' ]. Acz winę pospołu ponosi nieudaczna administracja Bidena i tyranizujący USA dupokraci, jakich samobójcza dla kraju polityka migracyjna prowadzi do jego rozstroju, stąd wątpliwe skądinąd poparcie, którym darzą Kijów wyrządza ''niedźwiedzią przysługę'' Ukraińcom. Natomiast zajob klimatyczny obecnej ekipy z Waszyngtonu, jaki kazał jej wstrzymać decyzją prezydenta budowę nowych terminali skroplonego gazu, stanowi wyśmienity prezent dla Kremla, gdyż mocny argument za powrotem Niemiec do Nord Streamu i ''wandel durch handel'' z Rosją. Wprawdzie histerie o jakoby rychłej ''wojnie domowej'' w Ameryce i secesji Teksasu są przesadzone, służąc li tylko za clickbait do budowania zasięgów medialnym pasożydom, żerującym na durnocie ''gojów'', niemniej fundamentalny kryzys polityczny za oceanem stanowi nieodparty fakt. Najlepszym dowodem głupota obamistów Bidena, którzy co najmniej ochoczo przystali na powrót do władzy w Polsce ''opcji kontynentalnej'', a teraz dziwują się, iż ekipa TuSSka poczyna sabotować interesy USA nad Wisłą - jeśli wierzyć uwagom Marcina Kędryny, ambasador Brzeziński okazał się skończonym idiotą i frajerem życiowym. Raduje wprawdzie czarna polewka podana przez Blinkena Zdradkowi, acz mocno jednak spóźniona. Nadzieję stąd daje prędzej obecność w towarzystwie Trumpa wrogów moskiewskiego despotyzmu, by wspomnieć Sebastiana Gorkę - znaczy nie wszystko Carlsone przez filorosyjskich analbaptystów MAGA. Trzeba bowiem mieć jasność co do wiecznie niepewnej sytuacji Polski, której ''polityka prometejska'' nie jest wyrazem narodowej megalomanii, lecz wynika z trzeźwej obserwacji własnej niezdolności do samodzielnego istnienia bez odpowiedniego ''bufora'' w postaci państw Europy Wschodniej. Sęk w tym jednakże, iż Litwini czy Ukraińcy zwykle biorą to za mrzonki o ''polskim imperializmie'', stąd rodzimi niedorealiści forsują w kontrze przytulenie się do Niemiec lub Rosji, albo nawet ''trójkącik'' z obojgiem jak postulował Sykulenko. Zapominając, iż skazuje nas to na los dziecka w toksycznym związku, na przemian duszonego pospołu przez oboje rodziców, to znowu szantażowanego pozornym wyborem: ''co wolisz - moskiewską mamusię, czy berlińskiego tatusia?''. Spierdalać należy z takowej matni, onegdaj umożliwiła nam to napoleońska Francja, później zaś Anglosasi, wszakże tu czai się kolejna pułapka ''przedmurza Zachodu''. Konkretnie poczynamy roić sobie jako Polacy obraz Okcydentu istniejący jedynie w naszych głowach, samozwańczo ogłaszając się jego obrońcami, mimo iż ma on na to głęboko wylane. Dlatego remedium na owe iluzje jawi się tylko możliwie trzeźwy ogląd rzeczy, by uniknąć później bolesnych rozczarowań z nimi związanych.
Inaczej skończymy jak Ukraińcy, zarówno ci co zdradzili własny kraj na rzecz Rosji, jak i zachowujący dlań lojalność, wszakże naiwnie sądząc przy tym, iż Zachód murem stoi po ich stronie. Pierwsi zaś właśnie przekonują się boleśnie na własnej skórze, że ''ruski mir'' to 3D: dezindustrializacja, dezurbanizacja i depopulacja, czyli jedna wielka d... Kończąc jak Jurij Mieszkow, samozwańczy ''prezydent'' Krymu, który chciał przyłączyć do Rosji jeszcze w poł. lat 90-ych. Zmarł w biedzie i zapomnieniu, wyrzekając na rządy lokalnej mafii z nadania Kremla, Rosjanie nawet go aresztowali za próbę spotkania z Putinem - pojęcia nie mam na co stary idiota liczył: że ''dobry car'' nie wie co odchodzi na zajętych przez jego gang terytoriach Ukrainy? Nigdy więc dość powtarzać, iż ''ruski mir'' to domena dziejowych przegrywów, niemniej i przywiązani do własnego państwa Ukraińcy widzą, że nie wystarczy, iż przyleci zza oceanu Tricky Dicky potężny władca Ameryki, wujek Joe Biden co ogłosi w Kijowie krucjatę ''wolnego świata'' przeciw ''dyktatorowi'' Putinowi. Później zaś stosuje faktyczną obstrukcję z przekazaniem bojowych samolotów, wydzielając niezbędne uzbrojenie w homeopatycznych dawkach jak na skalę obecnej wojny z Rosją. Wypada stąd przypomnieć, że niepodległość Ukrainy ogłosili żadni ''banderowcy'', a tamtejsi komuniści postępując wbrew nie tylko ówczesnym władzom ZSRR, ale i przywództwu USA, jakie w osobie Busha seniora zaklinało ich w Kijowie, by tego nie czynili! Dlatego jedynie ktoś serio wierzący w bzdury o jakoby ''spisku Zachodu'' przeciw Rosji, tudzież jego ''wolnościowe'' frazesy może dziwować się, że Carlson daje moskiewskiemu despocie pole do popisu przeprowadzając z nim wywiad. Zresztą mimowolnie o tyle czyniąc dobrze, iż pozwolił Putinowi ukazać amerykańskiej publice swe prawdziwe oblicze: władanego przez historyczną mitomanię krwawego maniaka. Zmilczę stąd o wygadywanych przezeń bredniach min. o Polsce, gdyż lepiej ode mnie ich rozbiorem zajmą się zawodowi historycy, a przynajmniej powinni. Insza inszość, gdzie niby znaleźć choć ślad logiki w bełkocie typa, co na jednym oddechu twierdzi, że trzeci rok z rzędu przyszło mu zwalczać wydumaną nad Wisłą nację, oraz podobnie widmowe państwo obmyślone przez Lenina, czy tam Stalina itd. Uderzyło mnie natomiast co innego - że otwarcie szczyci się on zabijaniem Ruskich... Bo też i Ukraińcy to ODRĘBNA ruska nacja, takoż jak i Białorusini, z kolei nie trzeba być wcale Ruskim, ani ogólnie Słowianinem, aby stać się Rosjaninem np. tyczyć to może Niemców, Kałmuków, Żydów, czy nawet Mulatów, jak Puszkin, na tym bowiem polega imperialna wszystkożerność. Tymczasem Fiutin zdaje się zachowywać, jakby nie miał o tym pojęcia, dając bełkotliwe i pełne ordynarnych kłamstw wykłady historyczne Amerykaninowi, który ma na nie programowo wyjebane. Co więcej, nawet tych stosunkowo nielicznych obywateli USA, jakich interesują dzieje nie tylko własnego kraju, szczególnie musiały zniesmaczyć tyrady ''bunkrowego dziada'' o Ukraińcach, którzy śmieli ''oderwać się'' jakoby od dawnej metropolii, jaką w jego zamyśle oczywiście ma być moskiewska ''rodina''. Najwidoczniej zapomniał więc, że przemawia do przedstawiciela byłych zbuntowanych kolonii brytyjskiego imperium:) - trudno o gorszy ''fakap'' i to mimo, że jankeski dziennikarzyna płaszczył się przed Putinem tak, iż powinien chyba zmienić imię na Sucker Carlson. Jedynie podobny tuman dowierzać może ''gwarancjom pokojowym'' tyrana, który nie potrafi nawet rozeznać się we własnych kłamstwach, potykając się o nie co chwila podczas rzeczonego wywiadu. Rację ma stąd Dmitrij Bykow, że kremlowski despota zasługuje na miano ''cara samobójcy'', jakiego dziejową misją jawi się doprowadzenie Rosji do jej historycznego końca, czemu należałoby tylko przyklasnąć. Natomiast o postawie innych krajów np. niemieckiej obstrukcji pomocy dla Ukraińców, mimo ich obrzydliwych umizgów do Berlina, nawet nie ma co gadać, gdyż jakby się nie starali, nigdy goebbelsom nie zastąpią Moskwy.
Oczywiście chciałbym miło rozczarować się co do Trumpa, bo facet rzeczywiście jest nieobliczalny i gotów jeszcze wywinąć takowego fikoła, że Putin i jego kamanda już się po tym nie podniosą. Wszakże nawet jeśli dojdzie do owego ''cudu'' i tak uważam, że polska prawica winna wyleczyć się z dotychczasowej ''amerykanozy'', tak jak to stało się z jej ''judeofilią'', wobec antypolskiej i zarazem prorosyjskiej postawy władz Izraela. Bowiem jest coś głęboko nie tak z obecnymi USA, skoro ostatnią nadzieją białego człowieka tamże okazuje się żydowska oligarchia finansowa. Dopiero groźba z jej strony wycofania donacji dla amerykańskich uniwersytetów powstrzymała triumfalny dotąd pochód ''genderu'' i BLM, siejących spustoszenie we łbach ich wychowanków. Wszakże owym żydowskim burżujom nie przeszkadzało wcale poniżanie białej rasy na wszelkie możliwe sposoby, jakie odchodziło na politpoprawnych wydziałach Harvarda czy Yale, wręcz łożyli na nie ogromne sumy zanim własne łajno wylądowało im w końcu na ryjach. Durnie wyhodowali bowiem sobie ''żmijowe plemię'' lewaków, które poczęło obsobaczać także Izrael, wychwalając jawnie terrorystów z Hamasu, a przynajmniej wspierając walkę Palestyńczyków o swe państwo, godząc tym sposobem w interesy możnych syjonistów. Kto chce niech upatruje w tym dowodu na ''zepsowanie przez Żydów'' amerykańskiej demokracji, tudzież szkodliwy wpływ na nią zachodnioeuropejskich ''marksistów kulturowych'', lub perfidne zatrucie jej poczynione przez komunistycznych szpiegów z d. ZSRR czy maoistowskich Chin. Może też widzieć tutaj zdradziecką dywersję islamistów, jezuitów itd. powielając najdziksze brednie protestanckiej propagandy jankeskich analbaptystów, dla mnie jednakże wszystko to nie jest żadnym ekscesem w dziejach Stanów Zjednoczonych, ale tkwi już u zarania owego kraju. Nadto bowiem często zapominamy w Polsce, iż jest on dziedzicem purytańskiej rewolucji politycznej, zradykalizowanej jeszcze przez oddalenie od monarszo-parlamentarnej władzy Londynu. Pozwalało ono na rozplenienie się najdzikszych ekscesów religijnego i społecznego fanatyzmu, przyniesionego z Wysp przez jego protestanckich wyznawców do położonych za oceanem kolonii. Zwykliśmy mylnie postrzegać nad Wisłą anglosaską tradycję jako ewolucyjną, w przeciwieństwie do pełnych gwałtownych rewolt i wojen dziejów kontynentalnej Europy. Tymczasem fundamenty wyspiarskiego liberalizmu tkwią w zaciekłej walce zbrojnej z rodzimym despotyzmem, w niczym bodaj lub niewiele ustępującym okrucieństwem rosyjskiemu, przez co on sam również nabrał podobnego charakteru. Trzeba było trwających przeszło stulecie bitew i bezlitosnych represji, gdyż jeszcze w pierwszej poł. XVIII stulecia maszerowały na Londyn armie rojalistów, jakie pochłonęły tysiące ofiar po obu stronach politycznego sporu, by wreszcie powstał system, gdzie ''król panuje, ale nie rządzi'' [ istniejący w Wlk. Brytanii do dziś, acz z potężnymi jego modyfikacjami po drodze czynionymi ]. Wszakże owego konsensusu zbrakło w przyszłych Stanach Zjednoczonych, ów zrodziła dopiero równie krwawa wojna domowa zwana ''secesyjną'', jednak obecnie poczyna on kolejny już raz w dziejach USA mocno trzeszczeć. Trump stał się, mniejsza na ile zasadnie, faktycznym trybunem ludowym dla białej klasy robotniczej, wydziedziczonej przez lewackie i liberalne elity kraju, gdyż współczesna lewica reprezentuje interesy burżuazji. Wpisując się gładko w politykę ''tęczawego'' kapitalizmu, gdzie niedługo wszystkich pracowników będzie obowiązywał podobny nakaz chodzenia na parady LGBT, co pochody pierwszomajowe za czasów komuny. Nieuchronnie ów los czeka też beznadziejnie wolnorynkową Konfederację, stanowiącą jedynie ''systemową opozycję'' dla liberalnego ''establiszmętu'' III RP. Jednakże nie o Polsce i całej Europie, lecz Ameryce rzecz tu idzie, na przewodnika zaś tłumaczącego genezę jej ustroju politycznego obrałem Waltera Lippmanna. Urodzonego w USA żydowskiego intelektualistę a jakże, absolwenta Harvardu i - jak głosi jego biogram - ''zakulisowego doradcę kilku prezydentów Stanów Zjednoczonych''. Facet stąd wiedział o czym pisze, znając amerykański system od podszewki, dlatego przywołam obszerne fragmenty z jego bodaj głównego dzieła, wydanej przeszło stulecie temu ''Opinii publicznej'', tudzież towarzyszącego polskiemu tłumaczeniu ''przedsłowia'' autorstwa Pawła Armady, historyka idei z UJ. Wszystko na prawie cytatu oczywiście, zanim jednak wypada tylko zastrzec, iż poniższych uwag nie należy traktować jako argumentu za pieprzeniem o ''momencie hamiltonowskim'' Europy, rzekomo ''jednoczącej się'' na wzór USA. Bowiem skonfederowane byłe brytyjskie kolonie za oceanem, choć przypominały wpierw osobne państwa zanim zawarły między sobą Unię wraz z odpowiednią konstytucją, to mimo całego zróżnicowania zamieszkującej je wówczas ludności nie tworzyła ona odrębnych, historycznie ukształtowanych nacji ''wirginijczyków'', ''pensylwańczyków'' czy inszych ''rhodeisland'czyków''. Owe łamańce językowe najlepiej okazują, iż mamy do czynienia z historyczną fikcją, na podobieństwo równie wydumanych ''unijczyków'' z krainy U[E]bu - Zjednoczonej Europy, czyli nigdzie. A teraz przejdźmyż wreszcie do uwag Lippmanna:
''Ponad dziesięć lat burzy i naporu spędzonych z Kongresem [ Kontynentalnym ], który był - jak ujął to John Adams - ''jedynie zgromadzeniem dyplomatycznym'', stanowiło dla przywódców rewolucji [ amerykańskiej ] ''pouczającą, ale bolesną lekcję'' na temat skutków sytuacji, w której skupione na sobie społeczności są ze sobą splątane w tym samym otoczeniu. Gdy więc udali się do Filadelfii w maju 1787 roku, pozornie po to, by poprawić Artykuły Konfederacji, w rzeczywistości działali całkowicie wbrew zasadniczej przesłance XVIII-wiecznej demokracji. Przywódcy byli nie tylko świadomie przeciwni demokratycznemu duchowi epoki czując, jak stwierdził Madison, że ''demokracje były zawsze widowiskami niepokoju i waśni'', ale w obrębie narodowych granic chcieli także - tak dalece, jak to było możliwe - stworzyć przeciwwagę dla ideału samorządnych społeczności w samowystarczalnych środowiskach. Przed oczami mieli starcia i porażki skupionej do wewnątrz demokracji, gdzie ludzie spontanicznie zarządzali swoimi własnymi sprawami. Uznali, że konieczne jest przywrócenie znaczenia rządu jako przeciwwagi dla demokracji. Pojmowali rząd jako zdolność do podejmowania ogólnonarodowych decyzji i wdrażania ich na obszarze całego kraju; demokracją było dla nich uparte obstawanie regionów i klas przy samostanowieniu w zgodzie z ich własnymi interesami i celami. [...] Aby stworzyć rząd narodowy, Hamilton i jego towarzysze musieli opracować plany oparte nie na teorii, że ludzie będą ze sobą współpracować, bo mają poczucie wspólnego interesu, ale na teorii, że ludźmi można rządzić, jeśli partykularne interesy będą wzajemnie równoważyć się dzięki równowadze władzy. ''Ambicję'', stwierdził Madison, ''należy uczynić tamą dla ambicji''. Nie zamierzali, jak uważa część autorów, stworzyć przeciwwagi dla każdego interesu tak, by rząd znajdował się w stanie permanentnego impasu. Zamierzali doprowadzić do wzajemnej blokady interesów lokalnych i klasowych, by nie stanowiły one przeszkody dla rządu. [...] Kiedy powstawała konstytucja, ''polityką można było wciąż zarządzać dzięki naradom i porozumieniom między posiadaczami ziemskimi'' [ eufemizm oznaczający plantatorów i właścicieli czarnych niewolników - przyp. mój ], i właśnie z nich Hamilton postanowił utworzyć rząd. Zgodnie z jego intencjami mieli oni zarządzać sprawami narodowymi po wzajemnym zrównoważeniu lokalnych uprzedzeń dzięki konstytucyjnym mechanizmom kontroli i równowagi. [...] ''Musimy przyjąć człowieka takim, jakim jest'', stwierdził Hamilton, ''i jeśli oczekujemy, by służył dobru publicznemu, to musimy tym pobudzić jego namiętności''. Potrzebował do sprawowania rządów ludzi, których namiętności dałoby się najszybciej powiązać z interesem narodowym. Byli to posiadacze ziemscy, wierzyciele publiczni, przemysłowcy, spedytorzy i handlowcy, a w historii nie ma zapewne lepszego przykładu dostosowania zręcznych środków do jasnych celów niż seria posunięć podatkowych, za których pomocą Hamilton przywiązał prowincjonalnych notablów do nowego rządu. [...] Tak więc w czasie, gdy rewolucja francuska rozpalała uczucia mas na całym świecie, amerykańscy rewolucjoniści 1776 roku przyjęli konstytucję, która w tej mierze, w jakiej było to dogodne dla ich celów, przyjmowała za wzór monarchię brytyjską. Ów konserwatywny zwrot nie mógł się utrzymać na dłuższą metę. Ludzie, którzy go dokonali, byli w mniejszości, ich pobudki budziły nieufność, a kiedy Washington wycofał się z działalności politycznej, pozycja posiadaczy ziemskich nie była na tyle silna, by przetrwać nieuchronną walkę o sukcesję. Rozbieżność między pierwotnym planem Ojców Założycieli a atmosferą moralną epoki była zbyt wielka, by nie mógł jej wykorzystać wytrawny polityk. Jefferson określił wybory, które przyniosły mu zwycięstwo, jako ''wielką rewolucję 1800 roku'', ale był to przede wszystkim rewolucyjny przewrót w umysłach. Nie zmieniono żadnej z ważniejszych linii politycznych, ale ustanowiono nową tradycję. Właśnie Jefferson sprawił bowiem jako pierwszy, że Amerykanie poczęli postrzegać swą konstytucję jako instrument demokracji, i nadał stereotypową postać obrazom, ideom, a nawet wielu sformułowaniom, za których pomocą zaczęli odtąd opisywać politykę. [...]
Jefferson w istocie doszedł w końcu do przekonania, że federaliści wypaczyli konstytucję, której - jak sobie uroił - nie byli twórcami. W ten sposób [ amerykańska ] konstytucja została - pod względem swego ducha - napisana na nowo. Częściowo dzięki faktycznym poprawkom, częściowo na drodze praktyki, jak w przypadku Kolegium Elektorów, ale przede wszystkim dzięki spojrzeniu na nią przez pryzmat innego zespołu stereotypów odebrano konstytucyjnej fasadzie oligarchiczny charakter. Naród amerykański zaczął uznawać swą konstytucję za narzędzie demokracji i tak ją traktować. Amerykanie zawdzięczają ową fikcję zwycięstwu Thomasa Jeffersona, a jest to kluczowa fikcja konserwatywna. Można śmiało przypuszczać, że gdyby wszyscy zawsze postrzegali konstytucję Stanów Zjednoczonych tak samo jak jej twórcy, zostałaby ona gwałtownie obalona, ponieważ lojalność wobec niej i zarazem demokracji wydawałyby się nie do pogodzenia. Jefferson uporał się z tym paradoksem, wpajając Amerykanom, by widzieli w konstytucji swego kraju wyraz demokracji. Sam na tym poprzestał. Jednak w ciągu mniej więcej ćwierćwiecza warunki społeczne tak dalece się zmieniły, że Andrew Jackson poprowadził rewolucję polityczną, pod którą Jefferson przygotował tradycję. Centrum owego przewrotu była kwestia patronażu. Twórcy rządu amerykańskiego uważali urzędy publiczne za swego rodzaju własność, której nie powinno się pochopnie naruszać, i bez wątpienia ufali, że pozostaną one w rękach ich klasy społecznej. Jedną z głównych zasad teorii demokratycznej była jednak doktryna wszechkompetentnego obywatela. W rezultacie, kiedy poczęto postrzegać konstytucję jako narzędzie demokracji, było pewnym, że brak kadencyjności urzędów wydawałby się niedemokratyczny. Naturalne ludzkie ambicje zbiegały się tu z wielkim impulsem moralnym epoki. Jefferson spopularyzował ową ideę, nie wdrażając jej jednak w praktyce, stąd przypadki usunięcia z urzędów dla partyjnych powodów były stosunkowo rzadkie w czasach rządów ''dynastii wirgińskiej''. Jacksonowi więc przyszło dopiero zapoczątkować praktykę przekształcania urzędów publicznych w patronaż [ gdzie obsada stanowisk jest efektem protekcji politycznej - przyp. mój ]. [...] Rzecz jasna, nie miało to w kraju takich samych skutków, jak w idealnej społeczności na której opierała się teoria demokratyczna. Przyniosło to zgoła nieoczekiwane efekty, dając początek nowej klasie rządzącej, która zastąpiła pokonanych federalistów. W niezamierzony sposób patronaż zapewnił szerokiemu gronu wyborców to, co posunięcia podatkowe Hamiltona klasom wyższym. Często nie zdajemy sobie sprawy, w jak znacznym stopniu stabilność naszego rządu zawdzięczamy patronażowi. Właśnie on zapobiegł bowiem zbyt silnemu przywiązaniu naturalnych przywódców do skupionej na sobie społeczności, właśnie patronaż osłabił ducha lokalnego i połączył w ramach pokojowej współpracy ludzi, którzy jako prowincjonalni prominenci rozbiliby jedność [ państwa ] z powodu braku poczucia wspólnego interesu. [...] W teorii istniała rotacja na urzędach, ale w praktyce wymieniali się na nich jedynie poplecznicy [ tych czy innych partii ]. Piastowanie urzędów przestało być trwałym monopolem, za to wykształciła się grupa zawodowych polityków. Rząd może być w istocie rzeczą prostą, jak powiedział kiedyś prezydent Harding, ale do wygrania wyborów konieczne stało się wyrafinowane widowisko. Pensja urzędnika mogła być ostentacyjnie skromna niczym zgrzebny samodział, w jaki odziewał się publicznie Jefferson, lecz suma wydatków partyjnych i wartość plonów zwycięstwa wyborczego osiągnęły zawrotną cenę. Widzialny rząd znajdował się pod władzą stereotypu demokracji; korekty, wyjątki i sposoby przystosowania się Amerykanów do realnych faktów ich otoczenia z konieczności pozostały niewidzialne, nawet kiedy wszyscy wszystko o nich wiedzieli. Jedynie język prawa, przemówienia polityków, programy wyborcze i oficjalna maszyneria administracji musiały być zgodne z nieskazitelnym obrazem demokracji. [...] Tak jak patronaż przywiązał lokalnych przywódców politycznych do rządu narodowego, tak samo niezliczona ilość lokalnych subsydiów i przywilejów oddziałała na skupione na sobie społeczności. Protekcja polityczna i kiełbasa wyborcza spajają w jedno i stabilizują tysiące partykularnych opinii, lokalnych przejawów niezadowolenia, prywatnych ambicji. Istnieją tylko dwie inne alternatywy. Jedną z nich jest rząd oparty na terrorze i posłuszeństwie, a drugą władza o tak wysoko rozwiniętym systemie informacji, analizy i samoświadomości, że ''wiedzą o sytuacji narodowej i względach racji stanu'' rozporządzają wszyscy obywatele. System autokratyczny chyli się ku upadkowi, zaś oparty na dobrej woli znajduje dopiero w bardzo zaczątkowej fazie; w rezultacie przy ocenie perspektyw prób zrzeszania się wielkich grup ludzkich, Ligi Narodów, zarządzania przemysłowego czy federacji państw stopień, w którym istnieją podstawy dla wspólnej świadomości określa, jak dalece współpraca będzie opierać się na przymusie czy też łagodniejszej odeń alternatywie, którą stanowią patronaż i przywileje. Sekret wielkich budowniczych państwa w rodzaju Alexandra Hamiltona tkwi w tym, że umieją owe zasady wykalkulować. [...]''
...tak więc patrząc trzeźwo, korupcja i ''socjalne rozdawnictwo'' są nieuniknioną ceną za istnienie realnej demokracji politycznej, zapewniając spójność społeczną, oraz stabilność rządu w państwie. Sęk w tym jednakże, iż ''kiełbasy wyborczej'' dzisiaj mocno nie staje, albo też apetyty niepomiernie wzrosły przez rozbuchany konsumpcjonizm, a najpewniej jedno i drugie. Rodzi to potężną frustrację w amerykańskim społeczeństwie, którą starają się zagospodarować kontrelity MAGA kreując na trybunów nowego ''ludu'', co nadaje ich reakcjonizmowi mocno jakobiński charakter... W powyższych uwagach Lippmanna o nieuchronnym poniekąd ''upadku autokracji'' pobrzmiewa echo wiary w dziejowy postęp, w czym okazuje się on nieodrodnym synem swej epoki i kraju urodzenia. Acz zdaje sobie sprawę z kryjącej się weń ambiwalencji, pisząc o tym co następuje:
''Stereotyp reprezentowany przez słowa takie jak ''postęp'' i ''doskonałość'' sprowadzał się zasadniczo do wynalazków w dziedzinie mechaniki. I do dziś pozostał, ogólnie rzecz biorąc, mechaniczny. W Ameryce - w większym stopniu niż gdziekolwiek indziej - spektakularny postęp techniczny pozostawił tak głębokie piętno, że przeniknął cały kodeks moralny. Amerykanin zniesie niemal każdą obelgę poza zarzutem, że nie jest postępowy. Niezależnie od tego, czy pochodzi z zasiedziałej od dawna w Ameryce rodziny, czy też jest niedawnym imigrantem, zawsze uderzał go ogromny rozrost fizyczny cywilizacji amerykańskiej. Stanowi on zasadniczy stereotyp, przez pryzmat którego postrzega świat: wioska stanie się wielką metropolią, skromny budynek - drapaczem chmur, to co małe będzie duże; powolne uczyni szybkim, ubogie bogatym itd. generalnie skromne przemieni w obfite, wszystko cokolwiek istnieje spotęguje się. Rzecz jasna, nie każdy Amerykanin postrzega tak świat. Nie tyczyło to Henry'ego Adamsa, ani jest udziałem Williama Allena White'a. Jednak w ów sposób widzą świat ci, którzy w magazynach poświęconych religii sukcesu jawią się jako Budowniczowie Ameryki. Mają mniej więcej to na myśli, gdy głoszą ewolucję, postęp, pomyślność, potrzebę bycia konstruktywnym, amerykański sposób działania. Łatwo się z tego naigrywać, ale w istocie odwołują się do znakomitego wzoru w dziedzinie ludzkich przedsięwzięć. Po pierwsze, przyjmuje on bezosobowe kryterium; po drugie, jest ono doczesne; po trzecie, przyzwyczaja ludzi do myślenia w kategoriach ilościowych. Ów ideał, oczywiście, mylnie zrównuje doskonałość z rozmiarami, szczęście z prędkością, a naturę ludzką z misternymi urządzeniami. Jednak działają tu takie same pobudki, jak te co kiedykolwiek dawały i będą nadal początek wszelkim kodeksom moralnym. Pragnienie tego co największe, najszybsze, najwyższe, albo - gdy ktoś wytwarza zegarki na rękę lub mikroskopy - najmniejsze; krótko mówiąc, miłość do superlatywu i tego, co ''niezrównane'', stanowi szlachetną namiętność w swej istocie i ze względu na stwarzane przezeń możliwości. [...] Ów wzór jest wszakże bardzo cząstkowym i niedostatecznym sposobem przedstawiania świata. Nawyk pojmowania postępu jako ''rozwoju'' oznacza, że wiele aspektów otoczenia po prostu się lekceważy. Wpatrzeni w stereotyp ''postępu'' Amerykanie najczęściej nie widzą w masowości nic złego. Dostrzegali rozrost miast, ale już nie powiększanie slumsów; z dumą wskazywali na wzrost liczby ludności, ale nie dostrzegali jej odpływu ze wsi, ani rzesz niezasymilowanych imigrantów. Gorączkowo rozwijali przemysł, nie zważając na ogrom pochłanianych zasobów naturalnych; rozbudowywali gigantyczne korporacje, nie dbając o stosunki przemysłowe. Stali się jednym z najpotężniejszych państw na świecie, nie przygotowując swych instytucji ani umysłów na kres izolacji kraju. Wplątali się w wojnę światową, nie będąc do tego moralnie ani fizycznie gotowi, a wyplątali z niej straciwszy wiele złudzeń, przy zyskaniu znikomego doświadczenia.'' [...]
- jakże aktualnie brzmią owe uwagi, szczególnie w kontekście dyrdymałów wygadywanych przez Muska! Śmiem twierdzić, że mimo kontrkulturowej rewolty, jaka przeorała od czasów Lippmanna Amerykanów, wciąż trawi ich zajob ''postępowości'' technologicznej i obyczajowej, którego ceną jest straszliwa powierzchowność ocen i bywa wręcz ślepota polityczna, jaką często żywią. Co tyczy tak samo sprzedawania innym swego LGBT i BLM, jak i prokacapskiego pierdolca części stronników ruchu MAGA. Niestety, szkodliwego oddziaływania USA na Polskę nie sposób sprowadzić li tylko do zakulisowych machinacji ''reseciarzy'' zza oceanu, jego wpływ sięga znacznie głębiej, bowiem Ameryka stanowi uosobienie nowoczesnego nihilizmu unicestwiającego jednaką dla wszystkich prawdę, czyli samą ''rzecz pospolitą''. Liberalizm wyziera ze społecznej otchłani ''stanu natury'', gdzie ludzie na podobieństwo grzybni rodzą się chyba na kamieniu, dopiero potem skupiając w chwiejne mocno i przypadkowe wspólnoty, naznaczone przeto już u zarania rozkładem. W tym źródło bierze fundamentalny dlań mit ''umowy społecznej'', wbrew pozorom zamieniający ludzkie zbiorowości w pole nieustannej bitwy, gdyż pojęcie ''walki klas'' Marks zaczerpnął właśnie od liberałów. Reprezentują oni w istocie niesłychanie agresywną i wojowniczą doktrynę, której destrukcyjne ciągoty były dotąd powstrzymywane jedynie przez wciąż utrzymujące się relikty tradycjonalizmu, jak rodzina czy religie instytucjonalne, tudzież modernistyczną konkurencję ideologiczną w postaci komunizmu i faszyzmu. Dziś jednak, kiedy pierwsze są w rozsypce, zaś lewica i konserwatyści mówią już niemal wyłącznie językiem liberałów, z braku realnego ''zewnętrza'' poczyna on zamieniać się w gnostyckiego Uroborosa, demona pożerającego własne ciało. Kapitalizm jest dzisiaj wszędzie, nawet w Korei Północnej, gdzie znajduje się na etapie uwłaszczania nomenklatury partyjnej i wojskowej, owo ''państwo'' zresztą to jeden wielki kartel narkotykowy produkujący na przemysłową skalę metaamfetaminę, tudzież fałszujący obce waluty z dolarem na czele etc. W Iranie zaś ajatollahowie, mimo pomstowania na ''wielkiego szejtana'' USA, zaczerpnęli odeń ''uśmieciowienie'' pracy, czyli neoliberalizm na pełnej, tępiąc u siebie związki zawodowe z bezwzględnością godną XIX-wiecznych kapitalistów [ czemuż stąd Korwin jeszcze nie wychwala Chomeiniego? ]. Trzęsący owym krajem ''strażnicy rewolucji'' stanowią gigantyczną korporację, z własnymi siłami zbrojnymi niezależnymi od armii państwa, i kontrolującą bodaj większą część jego gospodarki. Nad przypadkami Chin czy Rosji nie ma co nawet się rozwodzić - ostatnia mimo ewidentnie autorytarnego kursu nie stanie się drugą Koreą Północną, a nawet gdyby to jej kapitalizm nabierze przez to jedynie bardziej niż dotąd oligarchicznego charakteru. Wprawdzie na skutek tego nie można jej przydusić ekonomicznie, jak miało to miejsce z ZSRR, zarazem jednak czyni groteskę z buńczucznych deklaracji rosyjskich władz o jakoby całkowitym zerwaniu więzi gospodarczych i politycznych z Zachodem, by przekierować je ku Azji i krajom ''globalnego południa''. Tymczasem jako się rzekło nie istnieje dziś żadna alternatywa wobec liberalnego Okcydentu, nawet tak radykalnie wydawałoby się odmienny ''fundamentalizm'' islamski, jest w istocie tworem zokcydentalizowanych intelektualistów muzułmańskich, którzy pod wpływem heglowskiej gnozy ideologicznej dokonali przemiany własnej religii w doktrynę społeczno-ekonomiczno-polityczną, służącą zbawieniu już na tym oto świecie. Rzecz godna osobnego potraktowania, stąd jedynie napomknę, iż szczególnie intrygującą postać ów proces ''euroislamizacji'' przybrał na obrzeżach bisurmaństwa, np. w zawiązanym podczas II wojny światowej ruchu bośniackich Młodych Muzułmanów, gdzie terminował min. Alija Izetbegović. Tak więc z braku antysystemowego ''zewnętrza'' liberalizm poczyna kanibalizować sam siebie, legitymizując w przestrzeni publicznej patologie społeczne, których miejscem winno być więzienie, szpital psychiatryczny lub burdel, głosząc ''indywidualny wybór'' płci itp. bzdury. Wprawdzie utożsamianie go z kapitalizmem jest mocno dyskusyjne, zwłaszcza kiedy nakłada nań swe wolnorynkowe i anarchistyczne wręcz fantazmaty, niemniej stanowi on jego forpocztę ideologiczną, zaprojektowaną wpierw jako instrument anglosaskiego imperializmu ekonomicznego, a w końcu obejmującego resztę planety gospodarczego, finansowego nade wszystko monstrum. Tak więc w istocie mamy obecnie do czynienia ze światową wojną domową w obrębie globalnego Zachodu, który padł ofiarą własnego sukcesu doznając przez to implozji, co bezbłędnie zdiagnozował we wspomnianym już ''przedsłowiu'' Paweł Armada:
''Lippmann nie znał przyszłości, wszelako oceniał swoją teraźniejszość... i stwierdzał ze smutkiem, że szerokie rzesze nie pragną żyć zgodnie z rozumem. Autor Opinii publicznej musi porzucić ''naukowy'' optymizm, skoro ''dotarło do niego, że jego nadzieje dotyczące narodu uczonych były złudne''. Wszakże nauka powinna łączyć ludzi; poszukując razem sensownych rozwiązań problemów, tu i teraz rozpoznawanych przez ogół obywateli, mieli oni przezwyciężyć odziedziczone partykularyzmy i wspólnie stworzyć nowy, trwały system czy organizację. Nic z tego. Ludzie uczą się (decydować) niechętnie, ochoczo za to ulegają impulsom i emocjom ( po czym, o zgrozo, wykorzystują owoce postępu do swoich partykularnych, nieraz zbrodniczych, celów ). Ale czy to jest ich wina, że nie garną się do nauki? Że nie chcą kształcić się na racjonalnych decydentów, na intelektualnie samowładnych ''demokratów''? Chyba nie do końca. Uprawianie nauki organizacji politycznej, czy też racjonalnego podejmowania decyzji, okazuje się w XX wieku obiektywnie trudne - i będzie coraz trudniejsze. Nowoczesny świat bowiem zwyczajnie razi swą złożonością. Nie da się ot tak ogarnąć mechanizmów państwa czy gospodarki. Jest więc nieporozumieniem rugać, dajmy na to, szewców i hydraulików, że ci ślęczą nad butami czy przy rurach, zamiast czytać odpowiednie opracowania i studiować procesy decyzyjne. Problem ten dotyczy niemalże w takim samym stopniu ludzi znajdujących się na górze drabiny społecznej. Można być znamienitym profesorem czy wręcz genialnym adeptem nauk ścisłych, ( nie mówiąc o nieścisłych ) i mieć zupełnie debilne poglądy polityczne, a przy tym zero taktu czy roztropności. Z ujawnieniem owego zasadniczego oporu materii homo sapiens wiąże się, wyraźnie nurtujące Lippmanna, zagadnienie nieusuwalności postawy wiary. Mamy tu jakby rewers ''naukowego'' optymizmu. W A Preface to Morals (1929) pisze on o ''kwasach nowoczesności'', które ''dla wielu z nas'' rozpuściły porządek moralny odziedziczony po przodkach, zaistniały niegdyś dzięki ''darom żywej religii''. Chociaż z dawnego porządku niewiele pozostało, to całkowicie błędne byłoby mniemanie, iż potrzeby spełniane przez religię również zanikły [...] człowiek nowoczesny, który przestał wierzyć [w Boga], a nie przestał być łatwowiernym, wisi jak gdyby między niebem a ziemią i nie znajduje nigdzie wytchnienia. Nie ma teorii sensu i wartości wydarzeń, którą zmuszony byłby zaakceptować, jednak nadal musi akceptować same wydarzenia. Nie ma autorytetu moralnego, do którego mógłby się teraz zwrócić, lecz jest przymus opinii, mody i fanaberii. Nie istnieje dlań nieuchronny zamysł wszechświata, lecz istnieją złożone konieczności - cielesne, polityczne, ekonomiczne. Wydarzenia wokół - te powodowane przez innych ludzi - zawierają w sobie ''całą moc wypadków naturalnych, bez majestatu tychże, całą tyrańską moc starożytnych instytucji, lecz żadnej moralnej pewności, jaką tamte instytucje dawały''. Oceniając to z punktu widzenia nauki o polityce, nie mamy żadnego powodu sądzić, że w naszym nowoczesnym świecie ceny akcji rozumu rosną - lub że będą one rosły. Jako obywatele wolimy raczej wierzyć - wierzyć swemu - niż myśleć za siebie, pytać otwarcie, podejmować wyzwania i ryzykować błędy albo demaskację. Tacy jesteśmy. Przez co otwiera się pole do popisu dla tych, którzy żyją z produkcji i dystrybucji nowych postaci wiary, form ''zaangażowania'', ''wartości'': ideologów, fanatyków i wszelkiej maści oszustów. [...]
Postarajmy się jeszcze przez chwilę skupić na tym poziomie refleksji, aby nie sądzić spraw zbyt pochopnie. Trzeba bowiem rozróżnić dwie kwestie. Polityka stanowi zawsze obszar ścierania się partykularnych opinii. Problem ów, z natury rzeczy konstytutywny dla życia politycznego, jest stary jak wszelka nauka o prawidłach rządzenia. W dawnych czasach przybierała ona postać filozofii politycznej. Myśliciele godni tego miana zwykli oddzielać opinię od wiedzy: to, co jednostkowe od tego, co uniwersalne. Natomiast problem typowo nowożytny - czyli ten, z którym mierzy się Lippmann - wynika z zaprzeczenia powszechności doświadczenia filozoficznego; tego otóż, że istnieje Prawda wszechpolityczna; że w polityce nie chodzi jedynie o ''naukowe'' zarządzanie opinią, lecz o nauczanie Prawdy. Wiara w postęp, powszechny dobrobyt czy emanację ''prostego'' człowieka jest z kolei niczym innym, jak tylko rezultatem pewnej opinii, którą wielu poczęło mieć za ''prawdę''. Właściwie to nowe ( w skali dziejowej ) podejście sprowadza się do uznania, iż wskutek uwolnienia ludzkich instynktów ( czemu służy niezliczona ilość środków zapewnianych przez nauki eksperymentalne - ''owoców postępu'' ) zrodzi się racjonalny ład instytucji ( generalnie - państwa demokratycznego, acz diabeł tkwi w szczegółach; może być np. ''demokracja ludowa''... ). Doświadczenie wszelako nie potwierdza tego typu mniemań. Racjonalność nie dominuje nigdy, w żadnym państwie czy społeczeństwie; Bogiem a prawdą, przy wszystkich zróżnicowaniach, jesteśmy tak samo ''dryfujący'', chwiejni i zapalni - słowem: instynktowni - jak nasi praprzodkowie ze stepów i jaskiń. Świadomość owego stanu rzeczy skłaniała dawnych filozofów i prawodawców do poszukiwania skutecznej formuły panowania nad ludzką naturą, nad sobą. Byli oni, w porównaniu do naszych ''klasyków'' i ''autorytetów'', niebywale realistyczni. Celnie ujął to jeden z harvardzkich mentorów Lippmanna, z którym ten niestety nazbyt długo nie potrafił się zgodzić, mianowicie Irving Babbit: ''Platon i Arystoteles [ tj. starożytni filozofowie polityczni ] czuli, że musi istnieć przywództwo jakiegoś rodzaju, tak że cała sztuka rządzenia obraca się wokół odpowiedniej jakości przywództwa. Ogólny kierunek ich zaleceń zawiera się w powstrzymywaniu namiętności i apetytów najbardziej inteligentnych członków wspólnoty, podczas gdy kierunek zaleceń Rousseau [ tj. myśliciela nowożytnego ] - w rozpalaniu namiętności i apetytów tych najmniej inteligentnych.'' To właśnie ''rozpalanie'', owa emancypacja życia instynktownego, przy jednoczesnym zagadywaniu naturalnych hierarchii i różnic między ludźmi, oznacza zarówno utratę dawnej perspektywy filozoficznej, prawdziwego rozumienia natury ludzkiej, duszy i kosmosu, jak i - z politycznego punktu widzenia - obietnicę NIEKOŃCZĄCEJ SIĘ WOJNY JEDNOSTKOWYCH PARTYKULARYZMÓW.''
- innymi słowy, Rzeczpospolita obumiera, bo anihilacji uległa leżąca u jej podstaw idea ''dobra wspólnego'' i jednakiej dla wszystkich prawdy, ustalanej na drodze konsensusu politycznego. Oczywiście mowa o wzorcu ustrojowym, gdyż realnie III RP jest następczynią PRL, komunistycznej atrapy państwa. Stąd obecny klincz czyniący konstytucję martwą, co o tyle dobre, że jest ona poronionym tworem dwóch starych komuchów: alkoholika i pedała. Ma bowiem w niej swe źródło patologia ustrojowa III RP polegająca na dublujących się urzędach o niejasnych kompetencjach, gdyż ów dokument nie rozstrzyga kto jest faktyczną, a nie tytularną jeno głową państwa - prezydent czy premier? Ostawmy USA ze względu na jego nakreśloną tu specyfikę, trzymajmy się Europy: tak więc, albo zaprowadzimy wreszcie w Polsce ustrój prezydencki na modłę obecnej Francji, gdzie przywódca jest nieformalnym monarchą elekcyjnym obieranym w powszechnych wyborach [ acz kadencyjnym, nie zaś dożywotnim co onegdaj w dawnej Rzeczpospolitej praktykowano ]. Albo też obierając za wzór Niemcy, co skądinąd byłoby fatalnym rozwiązaniem, ustanawiamy republikę parlamentarną, gdzie Naczelnikiem państwa jest szef rządu, zaś prezydentura czysto tytularnym stanowiskiem, stąd nie trzeba angażować weń zaraz cały naród, obsadę owego urzędu powierzając ''sejmokracji''. Na coś w końcu trzeba się zdecydować, by skończyć wreszcie z fatalną dwuwładzą w kluczowych szczególnie obecnie resortach wojska i dyplomacji, acz o czym w ogóle mowa, skoro dziś prezydent RP nie może polegać nawet na własnej ochronie... Niemniej posądzanie mnie o snucie jakowychś ''fantazji politycznych'' jest nieporozumieniem, gdyż NIEODZOWNOŚĆ pewnych rozwiązań ustrojowych nie oznacza jeszcze ich KONIECZNOŚCI. Diagnozuję jedynie obecny stan, kiedy nie da się już na gruncie obowiązującego do niedawna prawa przywołać do porządku Bodnarenki, TuSSka czy Hujowni - właściwie ich rozbestwienie można racjonalnie objaśnić jedynie dążeniem do postawienia państwa polskiego w stan likwidacji na czas dziejowego tąpnięcia, które może je pochłonąć. Nie musi być to zaraz wojna, ale choćby potężny kryzys finansowy i społeczny na ten przykład... Tak czy siak, bez dyktatury sądzę nie obędzie się w najbliższej przyszłości, przez co nie mam bynajmniej na myśli rządów junty wojskowej, a tym bardziej nawrotu komunizmu lub faszyzmu. Prędzej nowy rodzaj autorytaryzmu sprawowany przez cywilnego jak najbardziej polityka, pytanie jedynie czy będzie to w pierwotnym tego znaczeniu instytucja republikańska, wolnościowa i dlatego tymczasowa, czy też doświadczymy swoistej ''libekratury'' już na pełnej-? Wbrew temu bowiem w co wierzył zdaje się Lippmann, nie istnieje żaden pseudo-heglowski ''dziejowy determinizm'' ni ''postęp'', który by wykluczał którekolwiek z powyższych rozwiązań, tudzież przesądzał o niemożności powrotu USA do jego wrogich demokracji początków...
Przypominam, że komunizm wykończył się sam, pierwszy cios zadał mu nie kto inny jak Chruszczow swym ''raportem'' o zbrodniach Stalina, gdyż jako jego kreatura doskonale zdawał sobie sprawę z mechaniki bolszewickiego terroru, która pochłania w końcu i katów [ w czym był praw, bo przeżył utratę władzy w przeciwieństwie do poprzedników ]. Dobił zaś czerwoną gadzinę Mao, odrzucając ofertę Breżniewa zawiązania globalnego sojuszu komunistów dla wsparcia Płn. Wietnamu, gdyż Chińczycy słusznie obawiali się okrążenia przez Sowietów, stąd torpedowali wszelkie próby ustanowienia dużego zgrupowania radzieckich wojsk u południowych granic ich kraju. Dlatego wybrali jako mniejsze, a na pewno bardziej zyskowne ''zło'' z ich punktu widzenia, porozumienie z amerykańskim ''papierowym tygrysem''. Globalny liberalizm również nie stanowi żadnego ''spełnienia dziejów'' ni ''końca historii'', acz jako bestia żywiąca się własnymi sprzecznościami, podobnie co i jego kapitalistyczny żywiciel, przyznaję może jeszcze pociągnąć całkiem długo. Niemniej pozostaje faktem jej autodestrukcyjny mechanizm, czego świadectwem choćby polityka szwedzkiego ministra obrony cywilnej. Cieszą wprawdzie jego wezwania do narodowej mobilizacji, niezwykłe jak na współczesną Europę, problem jednak w tym, iż facet jest ichnim kolibem. Nie wiem stąd, jak on sobie wyobraża jako zadeklarowany zwolennik ''umowy społecznej'', że wytłumaczy rodakom, iż państwo i naród nie są przedmiotem kontraktu? Liberalny indywidualista żąda teraz od innych, by nad osobistą korzyść przedłożyli dobro wspólnoty narodowej? Toż winien być to dlań wyklęty ''socjalistyczny kolektywizm''! Wreszcie kto niby będzie bronił kraju: chmary Somalijczyków, tudzież nachodźców z reszty świata, których ponasprowadzali do Szwecji również jego partyjni towarzysze, jak przystało na zwolenników ''otwartych granic''? [ ledwie w ostatnich latach korygując zgubną politykę migracyjną, mądrzy po szkodzie ]. Wspomniany już Sebastian Gorka celnie zauważył, że Amerykanie nie wywalczyliby samodzielnie swej niepodległości bez wsparcia Francji i Hiszpanii, żądnych pomsty na Brytyjczykach za niedawne wówczas upokorzenie klęską w wojnie siedmioletniej, a takoż zapewnionych przez nie cudzoziemskich ochotników, w tym polskich jak Pułaski czy Kościuszko. Opisywałem już tu onegdaj, jak powstańczy rząd musiał wprost żebrać u swych obywateli o dobrowolne datki ''co łaska'' na opłacenie rebelianckich wojsk, gdyż nie dano mu władzy nakładania podatków jako ''tyrańskiej''. Tudzież rozpacz Waszyngtona z powodu niekarności i warcholstwa swej armii ''liberalnych indywidualistów'', którzy spierdalali z pola walki kiedy tylko przyszła im na to ochota. Na własnej skórze doświadczają tego Ukraińcy, jacy wyśmiewali moskiewskich ''rabów'', a teraz sami zostali zmuszeni do zaprowadzenia u siebie niemal równie drakońskich metod poboru co rosyjskie. Albowiem NIE SPOSÓB BRONIĆ SKUTECZNIE WŁASNEGO KRAJU POZOSTAJĄC WIĘŹNIEM LIBERALNEGO PARADYGMATU ustrojowego, gospodarczego i nade wszystko antykulturowego. Co się zaś tyczy Polski, nie żywię najmniejszych złudzeń, iż jeśli zajdzie tu wspomniane tąpnięcie, nauczy coś to ''tutejszych'', gdyż jak słusznie rzekł Piłsudski w liście pisanym jeszcze w trakcie Wielkiej Wojny do gen. Beselera: ''Polacy nie są zorganizowanym narodem, który można przekonać i kierować drogą rozumową. Jest to kupa lotnego piasku, która porusza się dopiero wtedy, gdy się umiejętnie wytworzy silny wiatr w odpowiednim kierunku.'' - i co kurwa, nie miał aby racji?! Jeśli, co nie daj, nastąpi gwałtowne załamanie dotychczasowego ładu idę o zakład, iż powszechnie winić zań będą ''socjalne rozdawnictwo'' poprzednich rządów, nie mając najmniejszej choć pretensji do samych siebie. Przy czym wcale nie idzie o to, że odrzucili w wyborach PiS - z czym nie mam żadnego problemu! - ale, iż kierowali się przy tym zwykle wolą ''świętego spokoju'', jedynej prawdziwej religii większości Polaków, a czasy nie są spokojne, w tym sęk.