''Piotr Graczyk czuje się nieswojo w kraju, którego kulturę zdominował paradygmat pojęciowo-fantasmagoryczny narzucony ponoć przez „antyliberalną prawicę”. Nawet zupełnie roztargniony obserwator polskiego rynku idei i tzw. „życia kulturalnego” mógłby być zaskoczony samopoczuciem Graczyka, bo przecież gołym okiem widać, kto tu kogo rozstawia po kątach. [...]
Graczyk twierdzi, że zastał złudę, marzenia, fantastykę. „Czucie i wiara”, romantyczne bredzenie. Mieszkańcy Polski to obezwładnieni sennymi rojeniami szaleńcy, do dziś odczytujący swoje historyczne przeznaczenie w samobójczych szarżach i estetycznie udrapowanej hekatombie. By ich ocucić i nadać ich zbiorowym losom uniwersalnego sensu, trzeba potraktować Polaków jak pacjentów szpitala psychiatrycznego: najpierw łagodnie nałożyć kaftan bezpieczeństwa, a potem kuracją elektrowstrząsową „wyleczyć ze złudzeń”, tej choroby umysłów i toksycznych emocji. Zdumiewające: żyję w tym samym kraju, a wokół siebie dostrzegam coś zupełnie innego. Otóż, według mnie Polska jest dzisiaj cmentarzyskiem idei, wyobrażeniową próżnią, mitologiczną pustynią oczyszczoną do nicości. Krainą zamieszkiwaną przez ludzi, którzy w nic i w nikogo nie wierzą, a przede wszystkim nie wierzą już w siebie samych. Rzecz jasna, aktywność politycznych szarlatanów, budujących swą popularność na łatwych hasłach „narodowej dumy”, stanowi potwierdzenie tej tezy a nie jej zaprzeczenie; podobnie zresztą jak samo zapotrzebowanie na owe hasła. Cyniczna instrumentalizacja sfery mitologicznej jest warunkiem możliwości skutecznego socjotechnicznie fabrykowania takich sezonowych programów, a gorączkowy popyt na nie wśród wyborców stanowi rewers zbiorowego horror vacui, którego powszechność wystarcza dziś za kryterium pewności.
To nie stało się nagle, ta próżnia ma swoją historię i lewicowi tytani deziluzoryzacji pokroju Jana Kotta, Adama Schaffa czy Tadeusza Krońskiego odegrali w tym procesie znaczącą rolę, choć mniej być może widoczną niż krzykliwe kampanie przeciw „bohaterszczyźnie” i wiecznie wczorajszym „Bęcwalskim”, wciąż czekającym na generała Andersa. Jednakże palmę pierwszeństwa w wybijaniu z polskich głów romantycznego marzycielstwa dzierżą niemieccy lotnicy, którzy jako surowi kapłani deziluzji bombardowali we wrześniu 39 polskie szpitale oznaczone czerwonym krzyżem, i z pruską elegancją w oficerskich mundurach noszący się Kulturträgerzy z równą zręcznością podpalający kościoły i biblioteki, jak polujący na ludzi. To była pierwsza lekcja wielkiego odczarowania, którą Polacy zbiorowo odebrali w XX wieku i która Polaków odmieniła. Jej literackie świadectwo znajdziemy w Dziecięciu Europy Miłosza i opowiadaniach Borowskiego, ale myliłby się ten, kto sądziłby, że gorycz tej lekcji poczuć mogły tylko wybredne umysły naszych wielkich pisarzy. Niewypowiedziane zostało doświadczenie maluczkich, ale ono w nich pozostało. I uległo wzmocnieniu, gdy stało się jasne, że w nowej komunistycznej Polsce najdzielniejsi bohaterowie tej wojny skończą na śmietniku historii jako szpiedzy, agenci i faszystowscy kolaboranci.
Kto wie jednak, czy od tamtych dramatycznych wydarzeń ważniejsze w pozbawianiu Polaków złudzeń nie miały się okazać długie lata peerelowskiej stabilizacji. Kto wie, czy beznadziejna nuda nie zabija ducha skuteczniej niż śmiertelna groza. Mam takie podejrzenia, kiedy oglądam wspaniały dokument „Jeden dzień w PRL” Macieja Drygasa, w którym przypadkowy, zwykły dzień 27 września 1962 roku – jaka szkoda, że nie 1964! – został zrekonstruowany godzina po godzinie z zegarmistrzowską pieczołowitością i przy pomocy archiwalnych okruchów realności (a nie sentymentalizującej pamięci). [...] – rekonstruują obraz gomułkowskiej Polski jako kraju „całkowicie normalnego” i „całkowicie wyleczonego ze złudzeń”, zamieszkanego przez społeczeństwo złamane, poddane permanentnej kontroli i pogodzone ze swym losem. Zewnętrzne objawy tej „stabilizacji” z jej „życiem kulturalnym”, sportem, a także rachityczną namiastką konsumpcji i rozrywki – cała ta siermiężna fasada skrywała rutynową przemoc. Obezwładniającą skuteczność nudy i banału symbolizuje samospalenie Ryszarda Siwca w proteście przeciw inwazji na Czechosłowację, kiedy to dożynkowy korowód i orkiestra dęta, fetując dorodne plony i towarzysza „Wiesława” na trybunie honorowej, skutecznie odwróciły uwagę publiczności od człowieka-pochodni. Przemoc, która zwyciężyła, nie musi już manifestować swojej przewagi. Wystarczą – dosłownie – chleb i igrzyska.
Te procesy są nieodwracalne. Ględzenie o ułańskich kompleksach i machaniu szabelką jako rzekomej polskiej obsesji, to nic innego niż natręctwo konwersacyjne, któremu oddają się publicyści walczący z „narodowym samodurstwem” za pomocą formuł ukutych mniej więcej wtedy, gdy najsilniejszą opozycję do sanacyjnych „rządów pułkowników” stanowiła Narodowa Demokracja. Nie ma to żadnego związku z rzeczywistością, o czym przekonują badania socjologiczne: Polacy żyją dziś w głębokiej pogardzie do samych siebie jako zbiorowości, pogardzają własną historią i Polską jako miejscem do życia.
I nie chodzi tu wyłącznie o sceptyczne elity, które przez dwadzieścia lat od upadku komunizmu pracując nad wizerunkiem wolnej Polski, nie potrafiły wymyślić nic lepszego niż przystojny hydraulik deklarujący francuskim gospodyniom domowym, że „zostaje w ojczyźnie”. Nie chodzi też o przestraszoną i ogłupiałą młodzież, której pełne rezygnacji ankietowe hasło „wyjeżdżam z tego kraju” stało się frazą przysłowiową, przywoływaną przez media z pełnym hipokryzji zatroskaniem. W równym stopniu o pogardzie Polaków do samych siebie, tej konstytutywnej właściwości „ostatnich ludzi”, świadczą mizerne formy autoafirmacji, które stały się dziś żerowiskiem tabloidów i elektronicznej popkultury: zbiorowa histeria towarzysząca poczynaniom pewnego skoczka narciarskiego, a także pewnego rajdowego kierowcy, będących jedynymi powszechnie akceptowanymi depozytariuszami dumy narodowej, szermierzami zbiorowej megalopsychii. Tylko wewnętrznym sponiewieraniem i kompleksem niższości można tłumaczyć karykaturalne rozmiary, jakie w Polsce przybiera psychoza „klęski” i „tryumfu” na wieść o perypetiach tych zawodników. Niepohamowana potrzeba bycia mistrzem, choćby w ringo czy cymbergaja, wynika z biologicznego przymusu kompensacji klęski. Jesteśmy „nieudacznikami” i nienawidzimy się za to.
Dlaczego Graczyk upiera się przy swej diagnozie Polski jako kraju zaczadzonego romantycznym marzycielstwem? „Fantasmagoria została porwana na strzępy; Lotna zdechła” – w tych słowach słychać podskórną emocję. Odnoszą się do filmu Wajdy, ale czuć, że fantasmagoryczna zmora (Lotna) nie jest dla Graczyka abstrakcyjną igraszką, ona go rzeczywiście gniecie. Czy dlatego dokonuje swych symbolicznych egzorcyzmów na fantomatycznym wrogu? Podobnych metod używano niegdyś w „Kuźnicy” i „Przekroju”: stalinowcy podbijali Polskę, obrzydzając Polakom – ich samych. Ta strategia okazała się skuteczna, stosuje ją do dzisiaj z powodzeniem Jerzy Urban. Stąd być może podskórna fascynacja Graczyka postacią Jana Kotta. W jakimś sensie Graczyk chciałby zrobić z nami to samo, co Jan Kott robił z Polakami w latach 40. i 50. – tak zniewolić „polskiego pana”, aby ten wyzwolił się ze swej „pańskiej” roli (ze snu, koszmaru sennego, tanatycznej fantasmagorii). „Wolność to uświadomiona konieczność”, znajomością tej zapomnianej sentencji popisywał się niedawno przed Teresą Torańską syn polskiego pana „wyzwolonego” i pochowanego na Syberii – generał Wojciech Jaruzelski. Niechże Graczyk przyjrzy się Jaruzelskiemu, temu szkolnemu koledze Tadeusza Gajcego z bielańskiego gimnazjum ojców marianów. Tak właśnie wygląda jego „clown w kontuszu” – „polski pan”, który nad trupem Lotnej (klaczka generała z ich majątku w Trzecinach nazywała się Kucka) uznaje nieodpartość historycznej konieczności i wybiera w końcu ironiczny dystans do własnej tożsamości.''
[ całość można przeczytać > tutaj ]
Taak... warto to jeszcze raz powtórzyć : ''Polska jest [...] cmentarzyskiem idei, wyobrażeniową próżnią, mitologiczną pustynią oczyszczoną do nicości'' - nikt lepiej nie mógłby wyrazić mojego odczucia życia w tym kraju tu i teraz... [ nawet zastanawiałem się, czy nie zatytułować ten post : ''Mitologiczna pustynia'', bo to wg mnie bardzo dobra nazwa na określenie tej ontologicznej dziury ziejącej między Odrą a Bugiem ]. A jak już jesteśmy przy różnych naszych domorosłych ''odczarowywaczach'', to na stronie tejże ''Teologii...'' też całkiem niedawno znalazłem zabawny, ironiczny tekst Wojciecha Tomczyka ''Moraliści'' z miesięcznika ''Teatr'' - chodzi o to, że nasi niedoszli nihiliści i artystyczni obrazoburcy obecnie przedzierzgnęli się w, jak to zwykle z nihilistami bywa, moralistów i jęli nas z wyżyn swych łajać srodze a okrutnie za winy nasze i nie-nasze w imię haseł swych nieśmiertelnych : ''precz z Sienkiewiczem ! niech żyje Gombrowicz !'' itp. [ Gombro chyba przewraca się w grobie - wyobrażacie go sobie na ''paradzie równości'' ?! Chyba tylko jak krzyczy - stojąc wśród WszechPolaków ! - w twarz dziarsko maszerującym pod tęczowymi sztandarami Młodziakom : ''Mamusia... mamusia...'' ]. A już na zupełny koniec [ he he ] równie dowcipny komentarz do ostatniej wtopy Frasyniuka, tego ''yntelektualysty'' z nadania salonu, będącej przejawem opisanej na początku patologii, > tutaj , patrz też > felieton Ziemkiewicza dotyczący tej sprawy, i trafny a zjadliwy Michalkiewicza również - zwłaszcza ten ostatni polecam bardzo ! [ biedny Frasyniuk ! Jak on przetrzyma ten zmasowany atak na swą szlachetną osobę ? Myślę jednak, że typowa dla intelektualistów-tirowców gruba skóra mu w tym pomoże... ].