[ Rzecz gotowa będzie ze 2 tygodnie temu już, repolucja Julek i Oskarków z cuckoldwehry odsunęła jedynie jej publikację w czasie - no i wykrakałem... Nie znaczy to wszakże, iż należy ulegać histerycznym załamaniom jak znakomita większość dupoprawicy, lecz potwierdza to moją tezę, że neobolszewickiej dyktaturze można jedynie przeciwstawić jej pierwotną, republikańską i wolnościową postać, bo na gruncie i tak gnijącego demoliberalizmu nie sposób wygrać z neobarbarzyńską dziczą, która chce nas i sama siebie tylko ''je*ać''. ''Obiór'' zdemenciałego starca na prezydenta USA, o ile w końcu doń dojdzie, będzie wyraźnym sygnałem ze strony ichniego ''deep state'': ''tak, to nasz figurant, no i co nam zrobicie?'' Faktycznie nic, dopóki poprzestawać się będzie na procedurach demokratycznych, gruncie legalizmu i tego całego teatrzyku, którego reguł nie respektuje wcale druga strona, za to uwielbia okładać prawicę ''konstytucją'' i ''praworządnością'' samemu mając je gdzieś. W każdym razie co do nas tu w Polsce wygląda, że pozostanie nam już tylko ''wybór'' między trockistami a maoistami, i trzeba mieć odwagę powiedzieć, iż z dwojga złego ci ostatni jawią się mimo wszystko jako ''mniejsze zło''. Oczywiście bez złudzeń, jeśli nie zadbamy o własny interes twardo stawiając warunki progowe i konsekwentnie je przestrzegając, będą nas Chińcyki kopać po tyłkach stosując brutalny neokolonialny wyzysk. Trudno wszakże, aby za sensowną alternatywę do tego robiła ofensywa zza oceanu LGBTarianizmu i 447 już na pełnej kurtyzanie, a nie na pół gwizdka jak za Trumpa, tego zaś należy się spodziewać jeśli faktyczną prezydentą zostanie Kamala Devi Harris, bo przecież nie mało co kumający dziadyga, któremu wieko od trumny zaczyna wystawać z tyłka ]
Niniejszy wpis stanowi ciąg dalszy zapoprzedniego, gdzie to wykazaliśmy, że Karol Marks był Żydem entuzjastą murzyńskiego zniewolenia, jako ''kategorii koniecznej ekonomicznie'', podstawy wręcz dlań ''rewolucji przemysłowej'', stąd przywódczyni rasistowskiego ruchu ''black lives matter'' Patrisse Cullors określając się otwarcie jako ''marksistka'' zaświadcza jedynie, iż sama jest nadal czarną niewolnicą, niechby mentalnie. Wszakże gwoli uczciwości trzeba przyznać, że i Ameryka jako taka zgotowała sobie to piekło na Ziemi, którym jest ''przeklęta kwestia'' rasowa swym liberalnym oczadzeniem, co dziś dowiedziemy. Wszystkich, co z tego tytułu obwołają mnie ''wrogiem Ameryki'' i rzekomym ''ruskim agentem'', odsyłam cofnąć się trzy wpisy nazad, gdzie przytaczam dowody na to, iż liberalne i wolnorynkowe nie-myślenie przywiodło Putina na Kreml. A teraz jako się rzekło:
Po
prawdzie jednak nie wszystko da się zwalić na współczesne lewactwo,
owszem sami Amerykanie sobie nagrabili i mają poniekąd teraz za swoje,
skoro u zarania ich państwowości legł akt politycznego bandytyzmu, jakim
była słynna ''bostońska herbatka''. Polecam lekturę traktującego o jej
okolicznościach świetnego artykułu
z ''Rzepy'' autorstwa Piotra Bożejewicza, wprawdzie wynika zeń, iż
spotkała się z dość powszechnym potępieniem wśród amerykańskich
kolonistów, niemniej jego inicjatorzy znaleźli się w gronie fundatorów
niepodległości USA. W tym Samuel Adams, ''którego bankowo-kupieckie zaplecze przechrzciło się na Synów Wolności'', był on też autorem jakże współczesnej ''strategii,
by w interesie finansjery użyć pospólstwa i zwykłych łobuzów – mimo
ryzyka utraty kontroli nad tłumem''. Przywoływany już tutaj Cezary
Błaszczyk w pracy o ''amerykańskiej myśli wolnościowej'' wskazuje, iż
fundamentalny wpływ na kulturę polityczną elit kolonialnych w Ameryce i
ich światopogląd miały tzw. ''Cato's Letters'',
opublikowane na pocz. lat 20-ych XVIII stulecia na Wyspach. Dla ich
autorów, politycznych radykałów z partii Wigów, państwo było
''największym zagrożeniem dla przyrodzonych praw podmiotowych,
nieustannie czyhając na wolność jednostki''. Nie jest więc przypadkiem,
iż wspomniany w poprzednim wpisie libertariański Cato's Institute w
nazwie odwołuje się do rzeczonych pamfletów, a jeden z tegoż
współzałożycieli Rothbard sławił radykalizm jego autorów pisząc: ''od
założenia, że lud ma prawo do buntu przeciw rządowi gwałcącemu wolność,
autorzy przeszli do stwierdzenia, iż rząd jest zawsze i wszędzie potencjalnym, bądź rzeczywistym zagrożeniem praw i wolności ludu''.
Swoje zrobił też wpływ takich podejrzanych wolnościowych kreatur jak
Algernon Sidney, wróg brytyjskiego absolutyzmu monarszego, którego
maksyma: ''Ręka podniesiona na tyrana mieczem, szuka pojednania z
wolnością'' do dziś widnieje w herbie stanu Massachusetts. Wszakże jego
poglądy nie przeszkadzały mu knuć z Ludwikiem XIV w celu wywołania
rebelii na Wyspach, i brać za to odeń niemałe na owe czasy pieniądze, od
tegoż samego władcy, którego system absolutystycznych rządów oficjalnie
gromił w swych dziełach. Nie dziwi stąd, iż Jefferson, bodaj
najwybitniejszy myśliciel polityczny spośród fundatorów amerykańskiej
niepodległości, pozwalał sobie na takie oto uwagi w liście do Madisona z
1787 r.: ''Uważam, że mała rewolucyjka tu i ówdzie jest rzeczą
nieuniknioną i dobrą dla życia politycznego, tak jak burza dla świata
przyrody''. Tym samym anarchiczny bunt zyskał sankcję w amerykańskiej
tradycji politycznej, czego zatrute owoce do dziś zbierają mieszkańcy
Stanów Zjednoczonych, gdzie rebelia jest istotną składową tamtejszej
kultury. Jakże kontrastuje to z posądzaną nazbyt pochopnie o
''warcholstwo'' rodzimą tradycją wolnościową republikanizmu, dość rzecz
tyle, iż król tłumiąc ''rokosz Zebrzydowskiego'' wykonywał tak naprawdę
tylko wolę szlacheckiego Sejmu, zaś następny autorstwa Lubomirskiego nie
był wcale buntem przeciwko monarsze, bo jak inaczej wytłumaczyć ten oto
dziwny z pozoru fakt, iż niecały miesiąc po prawdziwym pogromie jego
wojsk pod Mątwami, przywódca rzekomej rebelii złożył mu publicznie
upokarzający hołd? [ głodnym szczegółów polecam poszukać informacji na
własną rękę, choćby w opracowaniach autorstwa Edwarda Opalińskiego,
zamiast polegać na żywych do dziś niestety stereotypach o naszej
historii ]. Wyrzekający zwyczajowo na ''polską anarchię'', wpierw niech obadają jak zachowywały się ''oddolne'' milicje stanowe podczas Wojny o Niepodległość, niekarne i skłonne do dezercji, spieprzając z pola walki przy lada jakiej okazji, zostawiawszy na pastwę nieliczne oddziały regularnych wojsk amerykańskich. Ponieważ Kongres Kontynentalny nie miał w owym czasie żadnych praktycznie mocy wyegzekwowania posłuszeństwa na władzach poszczególnych stanów, i przywykłych do sobiepaństwa kolonistach, mógł jedynie żałośnie ''apelować'' o wpłaty do wspólnej kasy sum niezbędnych dla kontynuowania walki. Oczywiście tego typu gromkie hasła nie poparte odpowiednią siłą egzekutywy, musiały przynieść nikły efekt wobec ludności przywiązanej do lokalnej autonomii, a same podatki traktującej jako formę grabieży, ''opresji państwowej'', dawała więc ''co łaska'' o ile w ogóle. Utrzymywanie budżetu państwa z dobrowolnych datków, i to jeszcze w warunkach wojennych stanowi przepis na pewną katastrofę, stąd zwierzchnictwo amerykańskiej insurekcji zmuszone było do ratowania się drukiem papierowej waluty bez pokrycia, co rzecz jasna doprowadziło rychło do gigantycznej inflacji. W desperacji, obliczu widma pogromu armii i katastrofalnego stanu finansów publicznych, Kongres rozważał nawet w latach 1780-81 powierzenie dyktatorskiej władzy Waszyngtonowi, jako silnego przywódcy mającego realny posłuch u regularnych wojsk powstańczych, jedynego już bodaj co mógł przywrócić upadły autorytet rewolucyjnego rządu wśród rozlazłych ''wolnościowo'' kolonistów, ale i nawet to przepadło wobec sporów wewnętrznych i rozbicia władz centralnych.
Prawda wygląda tak, że amerykańscy powstańcy przegraliby poniekąd na własne życzenie, nie tyle nawet z powodu klęsk militarnych, co wprost bankructwa, gdyby nie poratowały ich zbrojnie i finansowo absoluto-monarsza jeszcze wtedy Francja wespół z Hiszpanią, szukające pomsty na Brytyjczykach za upokorzenie w ''wojnie siedmioletniej''. Tak oto sprawę niepodległości Stanów Zjednoczonych przesądziły nie ''liberalne idee samostanowienia i kontraktualizmu'' jak pierdolą libertarianie, lecz realne wsparcie ze strony zamordystycznych, zarządzanych centralnie na owe czasy reżimów, i trudno aby było inaczej, skoro amerykańscy insurekcjoniści nie pojmowali najwidoczniej w swej masie, że za wolność się płaci, dosłownie pieniędzmi i własną krwią. Walka zaś o to wymaga zaprowadzenia karności i żelaznej dyscypliny, świadomi tej zależności byli republikańscy Rzymianie, stąd ustanowili instytucję dyktatora, jako wyznaczanego na czas wojny jedynie ''okresowego despoty''. Wprawdzie sama Rewolucja Amerykańska miała na tyle
paradoksalny charakter, iż wielu historyków postuluje nazywanie jej
raczej Wojną o Niepodległość, a to ze względu na jej dość konserwatywny
charakter, jak wskazuje słusznie pomieniony już Błaszczyk, ''bunt ten
nie wybuchł w imię burzenia porządku, lecz jego utrzymania, w
przeciwieństwie też do wystąpień we Francji czy Rosji, nie zmieniano w
jego trakcie kalendarzy ni nazw ulic, nie wywrócono systemu społecznego,
zaś człowiek nie stał się tu przedmiotem nowej ideologii''. O ironio, to
usiłująca porządkować stosunki w Nowym Świecie imperialna władza
brytyjskiego króla i parlamentu zasługiwały tu raczej na miano
rewolucyjnych, burząc dotychczasowe zwyczaje jak tolerowany dotąd przez
lokalnych namiestników, i powszechnie praktykowany wśród kolonialistów
przemyt, czy wprowadzając zakaz emitowania pozbawionej pokrycia
papierowej waluty przez wszystkie stany, co czyniły one począwszy
jeszcze od końca XVII stulecia itd. Wszakże jak każdej rewolcie towarzyszyły jej akty
terroru, zaszczuwania politycznych przeciwników niepodległości byłych
kolonii amerykańskich, z wygnaniem z majątków a nawet morderstwami i
torturami brytyjskich lojalistów włącznie. Zarazem ci nie pozostawali
rzecz jasna dłużni, złożone z nich milicje dokonywały zajazdów na
posiadłości rebeliantów, dopuszczając się przy tym rabunków i zbrodni,
nie oszczędzając bywało nader często kobiet i dzieci. Dlatego po klęsce
Wlk. Brytanii w wojnie o niepodległość kolonii, musieli uchodzić przed
zemstą rodaków z Ameryki w liczbie przeszło 100 tysięcy - podaję za
pracą C. Błaszczyka, który niestety nie przytacza konkretnych przypadków
pomienionych aktów terroru popełnionych przez obie strony wojny
domowej, do jakiej poniekąd już wtedy doszło między amerykańskimi
kolonialistami, odsyła jednak po to do źródeł naukowych zawartych w jego
książce. W tym oto paradoksalnym charakterze Rewolucji
Amerykańskiej/Wojny o Niepodległość ma swe źródło rzutujący do dziś na
dzieje tego kraju rozziew między tradycją republikańską, wspólnotową i
propaństwową, z drugiej zaś liberalną stawiającą na prymat swobód
jednostkowych, co w końcu zaowocowało libertariańskim wywrotowym
anarchizmem, żywym tam do dziś. Nie kryję stąd swej sympatii dla republikańskich monarchistów niemalże spośród ''Ojców Założycieli'' jak Alexander Hamilton, czy John Adams, ten ostatni jeszcze jako wiceprezydent za Waszyngtona miał żądać zwracania się doń z uszanowaniem jako ''Wasza Pochodząca z Wyborów Wysokość''. On też trafnie określił demokrację jako nieograniczone prawem ni obyczajem rządy ludu, a tak naprawdę cynicznie nim manipulujących demagogów, mianem ''gwiazdy zniszczenia'': być może w tym inspiracja dla lucasowskiej ''planety śmierci'':))). Dlatego potępił zdecydowanie jakobiński terror Rewolucji Francuskiej, a największego radykała politycznego spośród fundatorów amerykańskiej niepodległości Thomasa Paine'a, wprost nazywał ''bękartem świni i kundla zrodzonym z lochy czy wilczycy'', wedle niego ''nigdy dotychczas ludzkość nie poddała się przywództwu większego szatana'' co tamten. Sam Waszyngton zaś, by prezentować się godnie i podkreślić swój status przywódcy republiki, ''funkcjonując jako symbol władzy - pisze Błaszczyk - pokazywał się publicznie w karocy powożonej przez sześć białych koni, a gdy podróżował sam jechał na wielkim białym rumaku osiodłanym lamparcią skórą''. Wszakże mam też zrozumienie dla ich antyetatystycznego, i proto-libertariańskiego adwersarza jakim był Jefferson, gdyż jest on postacią niemal tragiczną, skoro by skutecznie rządzić zmuszony był do zaprzeczenia niemal wszystkim swym ''wolnościowym'' ideałom, co będzie jeszcze do okazania.
Poświęcam
tyle miejsca zagadnieniom ustrojowym jakie legły u genezy Stanów
Zjednoczonych, pozornie tylko nie związanym z zasadniczą tematyką wpisu,
bowiem zażarta polemika tocząca się między Północą a Południem USA o
kwestię niewolnictwa, która w końcu doprowadziła do otwartej
konfrontacji Wojny Secesyjnej, maskowała o wiele poważniejszy problem:
zasadniczy spór o charakter Unii kontynentalnej jako takiej, czy ma ona
być luźną Konfederacją, czy też de facto państwem unitarnym, o zakres
uprawnień rządu centralnego, wreszcie kształt ekonomii. Przy czym znowu
doszło do wysoce paradoksalnej sytuacji, gdy bogaci kupcy i finansiści z
Północy popierali ideę silnej władzy wykonawczej na poziomie kraju,
bankowość centralną, oraz interwencjonizm państwowy w gospodarce, zaś
agrarne i niewolnicze Południe opowiadało się zdecydowanie za
''ograniczonym rządem'', i ''wolnym rynkiem'':). Jak pisze o tym znawca anglosaskiej myśli prawnej Kuba Gąsiorowski:
''Problem z wolnorynkową pozycją Partii Demokratycznej w XIX wieku polegał
na tym, że stała się ona przez to ugrupowaniem zwolenników
niewolnictwa. Trudniej o większy paradoks niż to, że idea wolnego rynku
stała się tarczą obronną dla zniewolenia jednego człowieka pod władzą
drugiego. Amerykańskie południe (stany niewolnicze) popierało „rząd ograniczony”,
który nie miał dość siły i uprawnień, aby dokonać odgórnego zniesienia
niewolnictwa. Ponadto stany niewolnicze były przeciwne cłom, ponieważ
zazwyczaj spotykało się to z „rewanżem” krajów europejskich. Kwestia ta
dotyczyła głównie produktów rolnych (tj. cukier czy bawełna), a to z ich
hodowli i eksportu żyło niewolnicze Południe. Partia Demokratyczna,
skoligacona z niewolnictwem, tym bardziej stała się więc partią wolnego
handlu międzynarodowego i wolnego rynku.''
Nie
może to dziwić, jeśli pojmiemy, że protoplasta ideowy tegoż ugrupowania
Jefferson był właścicielem niewolników, zdeklarowanym wrogiem rządu
centralnego i stojącej za nim amerykańskiej finansjery, którą posądzał
wprost o zamiar zniszczenia republiki, a zarazem entuzjastą agrarnej
utopii, gdzie władzę sprawują poprzestający na małym, żyjący z pracy
własnych rąk i przez to cnotliwi farmerzy. Oczywiście wszystkie niemal
te poglądy poległy w konfrontacji z polityczną praktyką, dość
powiedzieć, że to on jako prezydent dokonał państwowego zakupu Luizjany,
rozbudował marynarkę wojenną i siły lądowe, wreszcie posłał rozkazem
flotę w śmiałej akcji zbrojnej na drugi koniec Atlantyku przeciwko
berberyjskim korsarzom, by przestali łupić amerykańskie statki, co
zaowocowało połowicznym sukcesem.
Niemniej pełen sprzeczności był jego stosunek do samej kwestii
niewolnictwa Murzynów w Ameryce - z jednej strony pisał proroczo w tym
kontekście, iż ''gdy uzmysławiam sobie, że Bóg jest sprawiedliwy, drżę
na myśl o tym co spotka mój kraj'', klarując w duchu Deklaracji
Niepodległości, której był autorem, iż żaden człowiek ''nie rodzi się z
siodłem na grzbiecie''. Zarazem w swych programowych ''Uwagach o
państwie Wirginia'' przedkładał zdecydowanie Indian nad Murzynów, tych
pierwszych uważając za bardziej cywilizowanych mimo prymitywnego
koczowniczego trybu życia jaki prowadzili, a wręcz porównywał przepaść
dzielącą czarnego człowieka od reszty ludzkości, do różnicy między mułem
a koniem. Nie przeszkodziło mu to wszakże w uprawianiu ''erotyki
międzygatunkowej'' ze swą czarną niewolnicą jak wiadomo, ni płodzić z
nią dzieci, nie powstrzymał przed tym silny a nieprzyjemny zapach
wydzielany przez pory murzyńskiej skóry o jakim wspominał w swym
dziełku, zastanawiająco też w tym kontekście brzmią spostrzeżenia
Jeffersona, iż ''miłość wydaje się być dla Murzynów bardziej nagłym
pożądaniem, niż czułym i delikatnym połączeniem sentymentu i uczucia
[...], ich miłość jest gwałtowna, lecz wyłącznie zmysłowa, nie
uczuciowa''... Gwoli uczciwości należy wszakże nadmienić, iż jego
czołowy rywal polityczny Alexander Hamilton, twórca propaństwowej
doktryny zwanej ''Amerykańskim Systemem'' opierającej się na silnej
władzy wykonawczej oraz interwencjonizmie gospodarczym, co cieszyło się
jak już wspomniano wsparciem proto-kapitalistycznej finansjery i
przedsiębiorców z Północy, także uważał niewolnictwo za fundament wręcz
krajowej ekonomii Stanów Zjednoczonych w owym czasie. Pomijając aspekt
moralny, za takim nie innym ułożeniem stosunków własnościowych i
społecznych u Południowców przemawiały konkretne uwarunkowania lokalne -
jak pisze amerykanistka Jolanta Daszyńska:
''Niewolnictwo
będąc zaprzeczeniem wolnościowych idei kolonialnej tradycji, stanowiło
jednak ekonomiczną potrzebę. Gorący, wilgotny i malaryczny klimat
podzwrotnikowy tamtych regionów sprzyjał uprawom tytoniu, ryżu, indygo, a
później także bawełny na rozległych plantacjach. Był jednak zabójczy
dla przybywających tam Europejczyków, którzy masowo umierali na malarię,
dyzenterię, ospę i tyfus [ stąd dało to Hobbesowi asumpt do kreślenia
jego wizji egzystencji w ''stanie natury'' jako ''samotnej, ubogiej,
wstrętnej, zwierzęcej i krótkiej'' ]. Dobrze znosili go za to czarni,
uodpornieni na powyższe zarazy, zatem prawa ekonomii przeważyły nad
względami humanitarnymi.''
-
jak na dłoni mamy tu wspomnianą w zapoprzednim wpisie zasadniczą
sprzeczność liberalizmu, rozziew między swobodami politycznymi, a
gospodarczymi, traktowanymi przez rozwolnościowców nierozłącznie,
fałszywie jak widać. Wkrótce też rozjechały się ostro interesy
ekonomiczne, oraz wizje ustrojowe kraju stanów Południa uzależnionych od
eksportu powyższych surowców za granicę, przede wszystkim do Wlk.
Brytanii, a dążącymi do budowy własnego przemysłu i rynku wewnętrznego
sferami handlowymi i finansowymi z Północy. Inicjatywą tych ostatnich
była polityka protekcyjna forsującego hamiltonowski ''Amerykański
System'' Henry'ego Claya, pełniącego urząd Sekretarza Stanu pod koniec
lat 20-ych XIX stulecia. Uchwalone wskutek tego cła na zagraniczne
towary, sprzyjające rodzimym przedsiębiorcom, zyskały u nastawionego
''prorynkowo'' a tak naprawdę uzależnionego ekonomicznie od zagranicy
Południa miano ''taryf wstrętu''. Ponieważ godziły one w jego żywotne
interesy, rychło doprowadziło to do potężnego kryzysu politycznego, gdy
stan Karoliny Południowej dokonał ''nullifikacji'', czyli odrzucenia
tychże ceł jako narzuconych przez rząd federalny, proklamując gotowość
do secesji, gdyby władze centralne zdecydowały się na interwencję
zbrojną. Tym samym kraj stanął na pograniczu wojny domowej, co ledwo
udało się zażegnać, niemniej zasadnicza sprzeczność interesów
ekonomicznych i politycznych optującej za etatyzmem Północy, a
''wolnorynkowym'' i niechętnym silnym prerogatywom rządu krajowego
Południem było jątrzącą raną, która parę dekad później nieuchronnie
skończyła się otwartą konfrontacją. Sytuację zaostrzyło też mające
wówczas miejsce niewolnicze powstanie Nata Turnera, stanowiące
odpowiednik naszej ''rabacji galicyjskiej'' w warunkach Wirginii.
''Afroamerykański'' Jakub Szela, który je wywołał, był czarnym
psychopatą miewającym regularne ''wizje'', przez co wśród zabobonnych
Murzynów zyskał miano proroka, zaćmienie Słońca do jakiego w owym czasie
doszło zinterpretował jako znak, dany od niebios dla uwolnienia
czarnego człowieka z niewoli. Wraz z grupą podobnych sobie drabów jął
więc bestialsko masakrować wszystkich białych w okolicy, ze szczególnym
upodobaniem kobiet i dzieci, zanim murzyńska rabacja została stłumiona
jej ofiarą padło blisko 60 osób. Wywołało to równie okrutny odwet
białych kolonistów, którzy zabili w panice kilkuset czarnych
niewolników, w zdecydowanej większości nie mających nic wspólnego z
krwawą ruchawką, skłoniło także do przykręcenia opresyjnej śruby wobec
pozostałej murzyńskiej ludności. Zresztą bestialstwo rezunów Nata
Turnera było realizacją postulatów zakreślonych w wydanym zaledwie parę
lat wcześniej pamflecie czarnego radykała Davida Walkera, gdzie ten
wprost nawoływał do wymordowania wszystkich właścicieli niewolników,
chwaląc zbrodniczy czyn jako niezbędny akt emancypacji tych ostatnich i
dowód ''człowieczeństwa''. Spotkało się to z potępieniem białych
abolicjonistów jak William Lloyd Garrison, którzy w czarnych upatrywali
ślepo li tylko dobrotliwych ''wujów Tomów'', istniejących jedynie na
kartach ich purytańskich czytanek. Patrząc trzeźwo na to, co wyprawia
się teraz w Ameryce, trudno oprzeć się gorzkiemu grymasowi podczas
lektury naiwnych, by nie rzecz dosadniej, bzdetów sadzonych w owym
czasie przez tegoż żarliwego orędownika wyzwolenia Murzynów, uważał on
bowiem, iż ''nauczanie i wolność podniosą kolorową populację do rangi
białych, czyniąc ich użytecznymi, inteligentnymi i pokojowo nastawionymi
mieszkańcami''. Dziś widać jak na dłoni, że równie dobrze można
spodziewać się sukcesów po edukacji Cyganów, nie mówiąc już o tym, iż
podobne protekcjonalne podejście obecnie potępione zostałoby ostro
pospołu przez białą amerykańską lewicę, jak i czarnych radykałów jako
''imperializm kulturowy białego człowieka'', usiłującego w ten sposób
''zniewolić Murzyna'', przerabiając go na własną modłę, odzierając tym
samym z jego tożsamości. Prędzej do aktualiów pasują trzeźwe uwagi
Jeffersona, który jasno klarował, iż ''Nie ma nic pewniejszego niż to,
że dwie rasy tak samo wolne nie mogą żyć na tym samym miejscu. Natura,
zwyczaje, opinie wyznaczyły nieprzekraczalną linię podziału między
nimi.''
Dlatego
w korespondencji prowadzonej przezeń już jako prezydentem z pełniącym
wówczas, na pocz. XIX wieku obowiązki gubernatora Wirginii Jamesem
Madisonem, obaj zgodni byli w tym, iż najlepszym rozwiązaniem ''kwestii
murzyńskiej'' w Ameryce, będzie ponowne wyekspediowanie czarnych
wyzwoleńców do Afryki. W 1817 roku zawiązało się też w tym celu
abolicjonistyczne Towarzystwo Kolonizacyjne, dzięki pomocy finansowej
państwa wysyłające byłych niewolników do zakupionej specjalnie w tym
celu przez USA Liberii, na zachodnim wybrzeżu Czarnego Lądu. Znamienne,
iż przybywający tam ''afroamerykanie'' rychło narzucili miejscowym
''afroafrykanom'' segregacyjny reżim niezgorszy od tego, który sami
cierpieli na Południu, i podobnie jak tam znamieniem przynależności do
elity rządzącej stało się członkostwo w lożach masońskich. Korzystając
z okazji wypada pozbyć się paru utrzymujących się dotąd złudzeń,
tyczących obu stron konfliktu podczas Wojny Secesyjnej, bo z jednej
popularna dotąd infantylna wizja głosi, jakoby milionowe rzesze białej
ludności na Północy gotowe były poświęcić życie nawet dla szlachetnej
sprawy uwolnienia z opresji murzyńskich niewolników. Zarazem w kontrze
do tego nasza dupoprawica broni zwykle Południowców, jako cnotliwych
rycerzy niemalże z KKK, stających w obronie wolności obywatelskich i
swobód ekonomicznych przed zakusami tyrańskich rządów Lincolna.
Tymczasem tacy naiwni idealiści, by nie rzec wprost zwykli frajerzy jak
wspomniany wyżej Garrison, należeli do głośnej wprawdzie i dość
wpływowej, lecz zdecydowanej mniejszości abolicjonistycznej na Północy,
cała reszta tamtejszej białej populacji znacznie trzeźwiej oceniała
ówczesne realia, a jej motywy były o wiele bardziej przyziemne. Oddajmy
głos ponownie Jolancie Daszyńskiej:
''W
dniu 7 lutego 1827 roku senator Ezekiel Chambers z Marylandu
przedstawił memoriał do Senatu, domagając się pomocy finansowej rządu
celem wysłania kolejnego transportu wolnych Murzynów do Liberii. Dość
ciekawie motywował powody ich przesiedlenia. Twierdził, że są to ludzie nie mogący przystosować się do zorganizowanej społeczności. Uważał ich ponadto za ''przynoszącą wstyd nędzną rasę istot żywych.''
[...] Delaware jako stan leżący na Północy, popierał działalność
Amerykańskiego Towarzystwa Kolonizacyjnego, jego politycy uważali
ponadto, iż zasługuje ono na wsparcie finansowe państwa. [...] Istotne
były słowa, które zapisano we wstępie wydanej przez nich deklaracji w
tej sprawie. Świadczą one, że istotnie bano się Murzynów, stwarzali oni
czynnik zagrożenia, należało go zatem wyeliminować. Pisano bowiem tam,
że ''konieczne dla naszej prosperity, i co jest o wiele ważniejsze, głównie dla naszego bezpieczeństwa, powinny zostać podjęte środki na przesiedlenie z tego kraju wolnych Murzynów i Mulatów.''
Działo
się zaś tak, bowiem zbiegli niewolnicy zasilali szeregi miejskiego
lumpenproletariatu w metropoliach Północy, trudniąc się zazwyczaj żebractwem
i rozbojem. Nazywajmy więc rzeczy po imieniu: biała Północ walczyła o wyzwolenie Murzynów po to, aby wypierdolić ich z powrotem do Afryki,
gdyż z racji swego prymitywizmu i nieusuwalnej aspołecznej psychopatii
większości z nich stanowili zagrożenie dla porządku publicznego, i
wprost egzystencji białej populacji. Tymczasem durne białasy z Południa,
dufne w swą moc roiły, że wystarczy dla opanowania murzyńskich mas
podkręcenie narzuconej im opresji. Nie pojmowali w swej głupocie, iż
kłóci się to fundamentalnie z wyznawaną przez nich samych odrazą do
silnej władzy państwowej, wymagając przecież wzmocnienia egzekutywy nie
tylko na poziomie stanowym. Zresztą pod naciskiem okoliczności
Konfederacja podczas Wojny Secesyjnej obrała na to kurs, wbrew
''wolnościowym'' deklaracjom jakie towarzyszyły jej ustanowieniu. Duch
anarchicznej rebelii, i politycznego radykalizmu, które legły u podstaw
amerykańskiej tradycji liberalnej, musiały z konieczności rozjątrzać
zniewolonych Murzynów na zasadzie: ''im białym wolno, nam zaś czarnym
nie, a to myśmy jacyś gorsi?'' Głupota wolnościowych Południowców
wprost woła o pomstę do nieba, skoro nie dostrzegali tego oto wydawałoby
się oczywistego faktu, iż nie sposób na dłuższą metę utrzymać
groteskowego reżimu, gdzie właściciele niewolników młócą nieustannie w
gębie frazesy o swobodach obywatelskich, i wynoszą pod niebiosa rebelię
przeciwko wszelkiej władzy. Poddani takowej ''wolnościowej'' opresji
nieuchronnie sięgnęliby po nóż, siekierę czy strzelbę, by rozprawić się
ze swymi panami nauczeni ich przykładem, tamci zaś jako programowo
wrodzy ustanowieniu silnego rządu o dyktatorskich prerogatywach, nie
byliby tym samym zdolni powstrzymać zrewoltowanych negrów. Przeciwnicy
politycznych i gospodarczych monopoli ślepo wierzyli, że zachowają
takowy dla siebie jeśli idzie o wolność, co dla nich oznaczało
traktowanie innych ludzi jako swą własność, i swobodę wykorzystywania i
pomiatania nimi. Tak więc każdy szanujący się biały suprematysta zamiast
pajacować z flagą Konfederatów, winien obnosić się jeśli już z obecną
Stanów Zjednoczonych, a nade wszystko żałobą po Lincolnie, pomstując na
durnego zamachowca, sympatyka Południa, że nie dozwolił temu wybitnemu
mężowi stanu na dokończenie jego dzieła. Bowiem jako wprawdzie
przeciwnik niewolnictwa, lecz zarazem zdeklarowany
rasowy segregacjonista, i zwolennik powrotu czarnych wyzwoleńców do
Afryki, deportowałby ich zapewne tam w cholerę na tyle, iż żadnemu
współczesnemu cwaniakowi na modłę nowego Samuela Adamsa nie opłacałaby
się dziś angażować murzyński motłoch, fabrykując uliczną rebelię na
pożytek globalnej finansjery, fenomen Dżordżu Fleja zwyczajnie byłby
niemożliwy. Gwoli uczciwości należy wszakże przypomnieć, że i stany
Nowej Anglii próbowały zawiązać jeszcze na pocz. XIX w. ''Konfederację
Północy'' na bazie sprzeciwu wobec zakupu Luizjany, obawiając się przez
to marginalizacji w Unii, i przechylenia szali na rzecz Południa,
wzmocnionego nabytkiem jakim był Nowy Orlean i cały rejon ujścia
Missisipi. Również to Connecticut, Massachusetts i szczególnie Rhode
Island zablokowały grożąc ''nullifikacją'' embargo na handel z Wielką
Brytanią i Francją, nałożone z inicjatywy prezydenta Jeffersona, o
ironio powoływały się przy tym na argumentację zawartą we wcześniejszej
''rezolucji Kentucky'', której on sam był autorem. Sabotowały też
wysiłek zbrojny młodej republiki w wojnie z Anglią 1812 r., odmawiając
dostarczenia kontyngentów wojska, i oddania lokalnych milicji pod
komendę naczelnego dowództwa, kryzys polityczny doprowadził w końcu do
zwołania przez nie dwa lata później lokalnego zgromadzenia, które
zyskało miano ''konwencji z Hartford'', gdzie jawnie postawiono kwestię
zerwania Unii. Wreszcie nie kto inny, jak wspomniany abolicjonista
Garrison nawoływał otwarcie do secesji stanów Północy na łamach
redagowanego przez siebie ''Liberatora'' w 1844 r. - panikę takich jak
on wywoływała bowiem klarująca się wówczas coraz wyraźniej perspektywa
oficjalnego przystąpienia do USA Teksasu, jako ogromnego terytorium na
którym zalegalizowano niewolnictwo. Tak więc wina za anarchię
rozdzierającą od zarania Stany Zjednoczone rozkłada się po równi między
Północą a Południem, za przyczynę mając dzieloną przez obie strony
konfliktu tradycję liberalnego ''wolnościowizmu'' z jego programową
niechęcią do państwa i rządu centralnego, łatwo przeradzającą się w
otwartą nienawiść i rebelię jak widać.
Dlatego
zwycięstwo Unii w wojnie domowej należy mimo jej krwawego bilansu
ocenić jako pozytywne z perspektywy północnoamerykańskiego państwa, jak i
większości samego narodu, które to dzięki temu wkroczyły na drogę
mocarstwową, choć ubolewać należy, iż stało się to aż takim kosztem.
Była to jednak niezbędna cena za możność budowy własnej bazy
przemysłowej i rynku wewnętrznego, oraz silne przywództwo niezbędne dla
sprawowania wpierw regionalnej, a w końcu globalnej hegemonii. Samo niewolnictwo zaś stanowiło nieprzezwyciężone dotąd, kłopotliwe co najmniej dziedzictwo kolonialnej przeszłości, nie dozwalające USA zyskać pełną niepodległość, i stać się republiką. Przeszkodzenie południowym stanom w uzyskaniu faktycznej niepodległości oznaczało moment zwrotny w dziejach tego kraju - jak pisze Cezary Błaszczyk: ''trudno o przykład decyzji równie sprzecznej z liberalnym dziedzictwem państwa ufundowanego na ideach samostanowienia i kontraktualizmu'', nie dostrzegając tym samym, iż popada w typową dla liberałów sprzeczność. Stany Zjednoczone bowiem aby faktycznie stać się państwem, musiały raz na zawsze złamać secesjonizm, kładąc kres wszelkim tendencjom odśrodkowym, jakie je dotąd rozdzierały nie dozwalając tym samym wykorzystać swój potencjał, i zyskać mocarstwowy status. Natomiast
kuriozalnym jest stosowanie tu historycznych analogii do obecnej
sytuacji i mówienie o ''momencie hamiltonowskim'' w przypadku krajów UE,
bowiem za tworzącymi ją państwami stoją odrębne narody o sięgającej
wiele stuleci wstecz historii, nijak nie da się to porównać z
pozbawionymi tegoż poszczególnymi stanami amerykańskimi, pretendującymi
jedynie do statusu samodzielnych państw. Wojna Secesyjna była konfliktem
wewnętrznym, zrodzonym na bazie i w ramach jednolicie niemal
anglosaskiej i protestanckiej kultury politycznej, w której znakomicie
asymilowały się mniejszości francuskich hugenotów, luterańskich Niemców
czy kalwińskich Holendrów. Dopiero napływ w drugiej poł. XIX w.
imigrantów z katolickiej Irlandii i Włoch, Słowian oraz Żydów z Europy
Wschodniej, zaczęły radykalnie zmieniać tamtejszą atmosferę pod tym
względem, wywołując co znamienne gwałtowne nieraz tendencje
izolacjonistyczne, ale to już zupełnie osobny temat, nie związany z tym o
czym tu mowa. Wpis ten jednakże tyczy aktualiów, obok zarysowania
genezy współczesnych konfliktów rasowych, ma na celu uzmysłowienie
naszej zarówno sprostytuowanej liberalnie dupoprawicy hołubiącej
polityczny nie-realizm wobec Konfederatów, jak i z kolei nastawionej
''neokoszerwatywnie'' tej jej części nabzdyczonej moralnym oburzeniem na
rasizm Południowców, iż rzecz tkwi zupełnie w czem innem. Idzie o to,
że ''wolnorynkowość'' i ''libertarianizm'' południowych stanów USA
oznaczały w praktyce status tychże jako ekonomicznej kolonii ówczesnych
mocarstw europejskich, konkretnie Anglii i Francji, które wspierały
potajemnie sprawę ''niepodległości'' Konfederacji. Za to kontra doń
nadeszła ze strony carskiego reżimu, szukającego pomsty na ''perfidnym
Albionie'' i karykaturze Bonapartego za świeżą jeszcze, straszliwą
klęskę w wojnie krymskiej , i stąd jego wsparcie dla Unii. Oba te kraje
bowiem, Rosja i Stany Zjednoczone, potrzebowały się wzajem w owym czasie
jako konieczną przeciwwagę dla potęgi Imperium Brytyjskiego, którym
czuły się pospołu zagrożone, jednakże każde w swoich strefach wpływu,
nie zazębiających się wtedy, więc nie było między nimi konfliktu
interesów. Cementowało to sojusz, aczkolwiek ze strony rosyjskiej
towarzyszyła temu cicha obawa, czy ekspandujący tak dynamicznie na
''Dziki Zachód'' Amerykanie nie sięgną w końcu i po Syberię, stąd by
uprzedzić zagrożenie postanowiono już po wojnie nakarmić zaoceanicznego
potwora Alaską, pozbywając się przy tym kłopotliwego raczej nabytku, po
to by przekierować imperialną ekspansję wgłąb Azji, na kierunku Indii i
Chin. Jak to się skończyło dla carskiej Rosji wiadomo, ale kto wtedy
mógł przewidzieć, że kres temu położy za parę dekad zaledwie wychodząca
dopiero wówczas z wielowiekowej izolacji Japonia? Sojusz
północnoamerykańskiego prezydenta z tłumiącym właśnie Powstanie
Styczniowe caratem, winien stanowić dla nas Polaków polityczną
przestrogę, tym bardziej iż odbywało się to po obu stronach oceanu w
oprawie rzekomej ''emancypacji'', wyzwalania - tam murzyńskich
niewolników, tu zaś rodzimych chłopów, sprawach traktowanych przez tak
wydawałoby się różne reżimy jednako instrumentalnie, z całym
towarzyszącym temu u decydentów owej epoki cynizmem. Wszakże nie oznacza
to, iż mamy w kontrze hołubić romantyczne miazmaty wobec
skonfliktowanych z Lincolnem Konfederatów, proto-libertariańskich
przegrywów na własne życzenie poniekąd - jakże to aktualnie śmiem
twierdzić brzmi, w odniesieniu do krajowych realiów:). Wątpię, by nawet w
przypadku triumfu Południowców żywili oni jako właściciele niewolników
serdeczne uczucia dla sprawy WYZWOLENIA Polski z opresji zaborców, tym
bardziej iż zapewne przy zmianie układu sił Rosja przystałaby jednak na
ich niepodległość, zwłaszcza od kiedy weszła w sojusz z Anglią i Francją
parę dekad po opisanych tu wypadkach.
Mam
też przykrą wiadomość dla wszystkich rodzimych entuzjastów Konfederacji
i KKK, zwykle przy tym ledwo skrywających autentyczną pogardę dla Żydów
i Murzynów: jedną z czołowych postaci rządu Południa, odpowiadającym w
nim za kontakty z zagranicą, był pierwszy żydowski kongresmen w historii
USA Judah Benjamin. W poświęconym mu zdawkowym hasełku
na polskiej Wiki oczywiście ani słowa, że jako właściciel murzyńskich
niewolników, był żarliwym entuzjastą tej ohydnej instytucji, czynnie jak
widać zaangażowanym w jej obronę, no bo jakże to tak: Żyd-rasista, sam
niewolący czarnych Afrykanów?! To niepodobna, lepiej o tym nie mówić,
''to niedobra jest'' - dlatego po więcej informacji w języku polskim o
tym kmiocie odsyłam do archiwalnego wpisu Foxa,
traktującego szczegółowo o okolicznościach towarzyszących wybuchowi
Wojny Secesyjnej i jej przebiegu. Wynika z powyższego, że debilni
naziole paradujący z flagą Konfederacji, honorują tym samym reżim
współtworzony przez Żyda - brawo wy, skurwysyny, naprawdę z takimi
obrońcami naszej rasy możemy już smarować dupska w oczekiwaniu na
zbiorowe ''wzbogacenie kulturowe'', przynajmniej nasze odbyty nie będą
po tym płonąć żywym ogniem niczym stodoła w Jedwabnem [ wiem, że to
niemiłosiernie przeze mnie wyeksploatowany zwrot, ale nie mogłem oprzeć
się użyciu go po raz nie wiem który w tym akurat kontekście ]. Wszakże
nie oznacza to rzecz jasna, iż neokomuna jest choć odrobinę od tamtych
mądrzejsza, lewackie pizdy nie mają też najmniejszego prawa potępiać
kogokolwiek za niechby i autentyczny rasizm, bowiem jak to już
ukazaliśmy, pierwotnie marksizm był ruchem europejskich burżujów jak
sam jego twórca, upatrujących rewolucyjnego przywództwa Okcydentu w
emancypacji białego proletariatu ''kolektywnego Zachodu'',
pogardliwie odnoszącym się przeto do sprawy tak murzyńskich niewolników,
jak i skolonizowanych w owym czasie Azjatów. Dopiero Lenin dokonał tu
''rozszerzającej interpretacji'' diagnozując przejście kapitalizmu w
jego ''imperialistyczną'', globalną postać wciągającą w swe tryby
pozostające dotąd na marginesie rozwoju przemysłowego ''ludy kolorowe''.
Dalej pociągnął to z kolei Stalin, jako pełniący kluczową rolę
komisarza ds. narodowości w multietnicznym, a poniekąd i wielorasowym
radzieckim imperium, co predestynowało go wprost do roli jego przywódcy.
Reszty dopełnił jego wierny uczeń Mao, tworząc syntezę komunizmu z
nacjonalizmem, a wręcz rasizmem, po nim zaś poszło już z górki:
ludobójczy reżim Pol Pota, tyrania Kimów w Korei Płn., Cze Giewara i
Frantz Fanon jako ideologowie rewolucyjnego III-światowego nacjonalizmu -
przyjdzie kiedy zająć się na osobności ostatnim z pomienionych cieciów
-, ''Czarne Pantery'' o których tu niedawno na blogu była mowa, no i
jako ukoronowanie tego nazi-bolszewickiego gówna w kolorowym wydaniu
mamy obecny ruch BLM [ a wszystko to za kasę globalistycznych
kapitalistów z Fundacji Forda ]. Przedziwne są koleiny po jakich
podążają ideologiczne herezje - tyczy to również niemarksistowskich
progresywistów amerykańskich, hołubiących do dziś mit ''New Dealu''. Oto
co pisze na ten temat historyk Jakub Polit:
''Franklin Delano Roosevelt miał niepowtarzalną zdolność pozyskiwania sobie sympatii wyborców, grup etnicznych, mediów, a także historyków. Pod tym względem właśnie on zasłużył na przydawane Ronaldowi Reaganowi miano „teflonowego prezydenta”, którego prestiż i pamięć okazywały się zdumiewająco odporne na wszelkie zarzuty. Uwielbiali go Afroamerykanie, dla których właściwie nic nie zrobił. Pewne gesty, jak na przykład zaproszenia na tak zwaną czarną herbatkę żon czarnoskórych kongresmanów, przypisać należy nie jemu, ale jego małżonce Eleonor, wzorującej się zresztą na Lou Hoover, żonie bezlitośnie skądinąd atakowanego prezydenta Herberta Hoovera. Jako wódz naczelny do końca utrzymywał segregację rasową w armii, choć akurat tam znieść ją mógł jednym pociągnięciem pióra — co uczynił z przyczyn moralnych jego następca Harry Truman w trakcie pierwszej kadencji. To właśnie „FDR” — a nie Adolf Hitler, jak głosi uporczywa legenda — odmówił przyjęcia fenomenalnego czarnoskórego lekkoatlety Jesse Owensa, czterokrotnego medalisty olimpijskiego z 1936 r. w Berlinie, nie wysyłając mu nawet gratulacyjnego telegramu.''
Należy
więc uczciwie przyznać, że czarni Amerykanie nie mają specjalnych
powodów, by żywić sympatię do kraju w jakim przyszło im żyć, skoro jego
fundatorami byli biali protestanccy liberałowie, z których wielu
posiadało murzyńskich niewolników. Nie można temu zbytnio zarzucić
rozpatrywania ówczesnych realiów przez pryzmat norm naszej epoki, gdyż
nawet niektórzy z ''Ojców Założycieli'' z Jeffersonem na czele o ironio,
było świadomych całego zła jakie towarzyszyło utrzymywaniu rzesz
niechby i ''pośledniej rasowo'' ludności w takim stanie. Pisał on
przecież otwarcie w swym programowym dziełku opisującym stosunki
panujące w rodzinnej Wirginii, o demoralizującym wpływie jaki wywiera ta
instytucja nawet na samych właścicieli niewolników, wyzwalając w nich
najgorsze żądze i ucząc despotycznego obchodzenia się z poddanymi ich
woli ludźmi, dając tym samym zły przykład dzieciom ''białych panów''.
Świadczyło to o monstrualnej hipokryzji ''wolnościowych'' tyranów,
mających usta pełne frazesów o swobodach obywatelskich, na które rzekomo
wiecznie czyha wszelki rząd, nie przeszkadzało im to jednak samym
traktować innych jak rzecz. Zrozumiałym więc staje się podziw dla
Południowców u wielu kucerzy,
obserwując korwinową swołocz nie mogę oprzeć się wrażeniu, iż
najchętniej potraktowaliby tak samo resztę populacji nad Wisłą, gdyby
tylko mieli ku temu okazję, póki co zaś muszą poprzestać na jadowitej
pogardzie wobec ''MADek'' i ''hołoty od pińcset'' - może więc faktycznie
przydałyby się wobec takich metody Nata Turnera, i warto by rozważyć na
ten przykład spalenie ich pospołu w piecu? Nie oznacza to wszakże
pochwały rewolucjonizmu, bowiem jak to ukazano wyżej nie tylko w wieku
''oświecenia i rozumu'', ale i kolejnym stuleciu ''żelaza i pary''
zniewolenie Murzynów miało swych socjalistycznych entuzjastów jak sam
Karol Marks. Dziejowe zło tego haniebnego procederu polega nade wszystko
na trwałym sprowadzeniu do Ameryki Północnej rzesz obcej rasowo
ludności, o skrajnie odmiennej kulturze od reszty białej populacji, a
nawet Indian, stanowiącej przez to czynnik destrukcyjny, wiecznie
rebeliancki i kryminalny wręcz. Podminowuje to ciągle panujący tam ład
publiczny, czemu sprzyja zakorzeniona w tradycji politycznej kraju
aprobata dla grupowej anarchii i jednostkowego warcholstwa, podnoszona
do rangi ''obywatelskiego nieposłuszeństwa'' jako przejawu wybujałego
ponad miarę indywidualizmu. Wprawdzie siłom chaosu przeciwstawia się
także zakorzeniony w Ameryce republikanizm, z jego wspólnotowym i
propaństwowym trzeźwym podejściem, pojmującym iż warunkiem wolności jest
istnienie ładu instytucjonalnego, przeciwstawianie ich zaś jak to
czynią libertarianie zwykle prowadzi do powszechnej rzezi, a nie utopii
wolnego rynku, czy anarchii komunistycznej. Niemniej jest on wciąż
kontestowany jako się rzekło przez opisane wyżej trendy, znajdując w
stanie ciągłego wrzenia wskutek zasadniczej sprzeczności jaka legła u
fundamentów tego gigantycznego eksperymentu politycznego, jakim do dziś
są Stany Zjednoczone. Absurd liberalnej Rewolucji Amerykańskiej leży w
tem, iż odbywała się ona pod hasłami absolutnego prymatu praw
jednostkowych, posuniętego wręcz do anarchii, i głębokiej nieufności
wobec wszelkiej władzy, również własnej, trudno więc w takich warunkach o
posłuch i autorytet dla rządu, niezbędnego dla utrzymania
niepodległości państwa i swobód samego narodu.
Doskonale
widać to po drodze życiowej Jeffersona, którego młodzieńcze wolnościowe
porywy, pochwała obywatelskiej rebelii przeciwko zakusom władzy oraz
niechęć dla niewolnictwa, ustąpiły dość rychło przed wymogami ówczesnych
realiów politycznych i działalności ekonomicznej. Jako prezydent już
dokonał największego w dziejach kraju ''interwencyjnego skupu ziemi
państwowej'', zarządzając bezpośrednio despotycznymi niemal metodami, za
pomocą przysyłanych z Waszyngtonu urzędników i funkcjonariuszy
terytoriami świeżo zyskanej Luizjany. Nie ukrywał wcale w listach do
najbliższych przyjaciół i politycznych powierników, że to z powodu
zamieszkującej wówczas owe tereny katolickiej i mieszanej rasowo
ludności, jaka przez to ''nie dorosła do wolności'' wedle niego, swobód
obywatelskich na protestancką modłę białego liberalizmu. Odraza do
zniewolenia Murzynów zaś poległa wobec konieczności utrzymania plantacji
jako podstawowego dlań źródła utrzymania - nawiasem znamienne, że ten
niewątpliwie wybitny polityk i myśliciel, ale i typowy liberalny
hipokryta, sławiący agrarną utopię samorządnych, żyjących z pracy
własnych rąk zapobiegliwych farmerów, kończył żywot w długach. Jego
majątek obciążony był sumą sięgającą 40 tysięcy dol. - z czego aż 4 i
pół miał pożyczyć
od Kościuszki! - przy rocznym dochodzie z pracy posiadanych przezeń
niewolników wynoszącym niewiele ponad 10 tys., i stale przy tym
malejącym. Rozpatrując rzecz pragmatycznie trudno więc potępiać go, że w
obliczu tak dramatycznego stanu własnych finansów odstąpił od
realizacji testamentu Naczelnika Powstania, w którym ten zobowiązywał go
do przeznaczenia zamrożonego w Ameryce majątku, sum pochodzących z
pensji przyznanej przez Kongres jako bohaterowi Wojny o Niepodległość,
na wykup posiadanych przez się Murzynów z niewoli. Bowiem wówczas
musiałby zbankrutować chyba, i to na własne poniekąd życzenie,
pozbawiając się tym samym podstawowego źródła dochodu. Niemniej widać tu
jak na dłoni dramatyczny rozziew między wolnością a własnością,
deklarowanymi przez liberałów pokroju Jeffersona jako nierozłączne,
zupełnie wbrew własnemu postępowaniu nader często, niestety. W świetle
przytoczonych faktów jasnym staje się, dlaczego za niekłamany sukces
Trumpa można uznać, iż startując poprzednio pod hasłem ''America great again!''
zyskał poparcie AŻ 10% czarnych wyborców w USA, i nie żywię złudzeń, że
forsowany przez Candace Owens ''Blexit'' za którego powodzenie trzymam
kciuki, kiedykolwiek ogarnie większość z nich, co nader zrozumiałe.
Wszakże w niczym nie usprawiedliwia to bestialstwa murzyńskiej hołoty,
która jakby uparła się potwierdzać swym zachowaniem najgorsze stereotypy
na temat swej rasy, ani czynienia z byle żula męczennika policyjnej
przemocy tylko dlatego, że miał on taki nie inny kolor skóry. Wszystkich
zaś, co wróżą histerycznie nie wiem który to już w dziejach ''upadek
Ameryki'' z powodu fali zamieszek i kryzysu politycznego po śmierci
Dżordżu, odsyłam do pracy
badaczki J. Daszyńskiej, na której ustalenia parokrotnie już się tu
powoływałem. Traktuje ona o całej serii wewnętrznych wstrząsów, spisków
elit i otwartych rebelii plebejuszy, jakie towarzyszyły historii Stanów
Zjednoczonych od zarania tego kraju, aż po krwawą kulminację Wojny
Secesyjnej - Amerykanie mają skłonność do buntu zwyczajnie we krwi, i
trudno się dziwić skoro legła ona u podstaw ich niepodległości.
I
na koniec tego niepomiernie obszernego zdaję sobie sprawę wpisu, by
jednak temat wyczerpać do końca, raz a dobrze, pora rozprawić się z
jeszcze jednym mitem niewolniczego Południa. Idzie o porównania ze
szlachecką Rzeczpospolitą i poddaństwem chłopów pańszczyźnianych,
świadczące tylko o ignorancji historycznej, za którą należy się srogi
wpierdol. Nie jestem korwinistą by piać peany na cześć dybów, stąd jak
najdalszy od kreślenia sielankowej wizji stosunków społecznych
panujących w I RP, nie przeczę więc że bywało w niej herbowych
odpowiedników dzisiejszych Januszy byznesu, niemiłosiernie
eksploatujących swych przymusowych pracowników, a nawet pospolitych
sadystów i psychopatów. Niemniej zachowane źródła z epoki ukazują obraz
daleki od groteskowej, karykaturalnej wizji li tylko ciemiężonych przez
''panów'' chłopów pańszczyźnianych. Jak tu już dowiedliśmy uprawnienia
tychże wobec nich były w praktyce niwelowane obawą przed zbiegostwem,
oraz innymi formami chłopskiego oporu. Co więcej, dysponowali oni sporą
autonomią, własnym sądownictwem pozwalającym im na polubowne
rozstrzyganie sporów a nawet swobodne całkiem dysponowanie majątkiem,
przekazywanie posiadanej ziemi potomkom lub krewnym, czy zaciąganie na
jej poczet długów. Świadczy to o tym, iż przeciętny kmieć w
Rzeczpospolitej nie miał statusu niewolnika, a zachowane akta spraw Referendarii Koronnej
dowodzą także, iż potrafił zaciekle wykłócać się przed sądami o zakres
świadczeń w ramach pańszczyzny, uzyskując w zamian dla się wcale
nieliche ulgi. Jednym słowem dawny polski czy rusiński chłop nie był
żadną ciemną masą, biernie poddającą się rzekomo niewoli szlachty, jakim
chcieliby widzieć go jego współcześni samozwańczy obrońcy. Więcej,
co bardziej obrotni plebejusze sami potrafili zyskać uprzywilejowany
status, wżeniając się w szlachtę, czy wprost kupując sobie tytuł do
herbu, o czym najlepiej świadczy obszerny ich spis, ''Liber
chamorum'':))). Wprawdzie nie zmieniało to niczego w samej strukturze
społeczeństwa stanowego, lecz zapewne jego bariery i uprzywilejowana
pozycja szlachty i tak musiałyby ustąpić przed naporem emancypującego
się mieszczaństwa, jak i plebejuszy wskutek przemian towarzyszących
rewolucji przemysłowej. Póki jednak nie sposób było o niej marzyć w
warunkach jakie panowały w okresie wczesnonowożytnym, gdy kształtowały
się zręby ustroju Rzeczpospolitej, przywództwo warstwy społecznej
nadzorującej produkcję rolną było poniekąd naturalne, o czym najlepiej
świadczy brak jakiegokolwiek poważniejszego oporu wobec zaprowadzenia
jej hegemonii ze strony reszty ówczesnej ludności kraju. Nie sposób
wytłumaczyć tego jakowymś ''opresyjnym systemem'' jaki miała jej
narzucić szlachta wedle głupiego Jasia Sowy, bowiem on sam przeczy temu
zarzucając jednocześnie herbowym, iż nie stworzyli nigdy państwa o
solidnej strukturze instytucjonalnej, więc niby jakim cudem mieliby
wziąć za mordę plebejów, skoro nie dysponowali niezbędną ku temu
biurokracją, ni siłami policyjnymi i wojskiem? Wprawdzie tych nie było
też początkowo na Południu USA, ale jako się rzekło w przeciwieństwie do
murzyńskiego niewolnika polski chłop dysponował niepomiernie większymi
środkami legalnego bronienia swych praw. A też nie bójmy się rzec,
górował nad tamtym wrodzoną przemyślnością jako biały człowiek, za
którym stała już pewna tradycja rozwoju cywilizacyjnego, nie był więc to
prymityw z epoki kamienia łupanego rzucony wprost w realia wysoko
rozwiniętej gospodarki towarowej czy rodzącej się industrii. Odradzałbym
też przedstawicielom białej lewicy desperacko szukającym jakiegokolwiek
uzasadnienia swej bezużytecznej, pasożytniczej działalności, grać kartą
chłopskich rebelii piejąc peany na cześć nielicznych buntów plebejuszy,
do jakich w dziejach RzPlitej w końcu doszło, bo sami mogą tą siekierą
dostać rykoszetem. Weźmy choćby taki przykład: w trakcie ''potopu''
szwedzkiego na terenach Żywiecczyzny grasowała grupa chłopskich
powstańców, dokonująca pogromów okolicznej szlachty. Zanim jakiś lewacki
zjeb masturbujący się nad Szelą pospieszy z entuzjastycznymi
pochwałami, wpierw niech doczyta,
iż przewodził im zaprawiony zresztą w bojach katolicki kapłan, xiądz
Stanisław Kaszkowic powszechnie zwany przez swoich Kądziołką, zaś
ofiarami traktowani jako zdrajcy protestanccy i ariańscy szlachcice,
oraz pastorzy - i co teras? Czy mam rozumieć, że jak rusiński chłop
dajmy na to zarzynał podczas ''rzezi humańskich'' polskiego szlachciurę,
czy katolickiego zakonnika, to brał na nich jedynie słuszną pomstę w
ramach ''walki klasowej'', ale rezając już równie okrutnie tamże
żydowskiego arendarza czynił źle, mimo iż ten był integralną częścią
ciemiężącego go ''opresyjnego systemu''? A co z wcale licznymi
żydowskimi nie tylko handlarzami, ale i właścicielami czarnych
niewolników, bo wspomniany wyżej Judah Benjamin nie był bynajmniej
jedynym takowym - czy można w związku z tym mówić tu o ''żydowskiej
winie'' wobec Murzynów, na wzór rzekomej ''białej'', czy też samo
wspominanie takowych bluźnierstw wobec politpoprawności podpada już pod
'''antiszemitizmus''?
Dla wytrwałych, skoro tu dotarli, ale i o mocnych nerwach perwersyjny obraz nawiązujący do zbrodni Nata Turnera, pokazujący
Murzyna bestialsko mordującego białe niemowlę... Czy muszę mówić jakie
larum by się podniosło, ileż to oburzonych głosów potępiających gromko
''rasizm'', gdyby rzecz przedstawiała z aprobatą naziola zabijającego z
równym okrucieństwem czarne dziecko? Tymczasem spokojnie to ohydztwo
wisi sobie na Tubce, i nic - zachęcam swym wzorem do zgłaszania tego
gówna, piętnując je gdzie się tylko da, choć bez złudzeń aby przyniosło
to jaki efekt, niechby dla spokojności swego sumienia.