sobota, 3 września 2022

Grobaczow - globalny imperialista i wróg postradzieckiej Ukrainy.

Z góry uprzedzam, że nie toleruję marudzenia, iż tekst jest za długi, przeintelektualizowany [ cóż za trudne słowo, świadczące o ''przeintelektualizowaniu'' tego, kto je wypowiada! ], lub znowuż pełen wszelakiej obsceny itd. Mało bowiem co tak wkurwia, jak aroganci mówiący innym co mają robić a nawet jak żyć, takowa postawa jest zasadna jedynie w naprawdę klinicznych przypadkach typu Napierdała, który przede wszystkim dla własnego dobra, ale i innych winien być leczony. Jasne, oceniam więc i podlegam ocenie, ta wszakże dotyczy wyłącznie treści, wartości zawartej w tekście argumentacji a nie jego formy, na której zwykle skupia się małostkowa krytyka. Piszę co chcę i jak chcę, nigdzie zaś nie ma obowiązku lektury ni tym bardziej zgadzania się z autorem. Pochwały też budzą mój niesmak, bowiem nie dla poklasku to czynię, ani tym bardziej jakowegoś ''poczucia misji'', inaczej zajmowałbym się pierdołami, lub truł głupoty jak Rola czy inszy pan Nikt [ skądinąd jakże adekwatne pseudo ]. Tak więc jeśli komuś nie odpowiada ulubiona przeze mnie konwencja diatryby, mieszania filozofii z wulgaryzmami a wszystko doprawione ostrym sosem politycznej ''szurii'', okultyzmu i Bóg lub diabeł wie czego jeszcze, może już spokojnie darować sobie lekturę reszty. Potępiony za to nie będzie:) - a teraz do rzeczy:

Zgon Gorbiego stanowi dobrą okazję dla rozprawienia się z bzdurami o ''banderowskiej'' jakoby Ukrainie, a także wykazania czemuż to ujmowanie zbrojnej napaści Moskwy na Kijów jako konfliktu między ''liberalnym Zachodem'' i ''autorytarnym Wschodem'' jest objawem politycznej i historycznej głupoty. Albowiem Zachód z USA na czele nie chciał rozpadu ZSRR, obaliła go zaś de facto sama komusza jeszcze wtedy Rosja, wraz z ''bratnimi'' nomenklaturami partyjnymi Białorusi i Ukrainy właśnie. Jak z okazji trzydziestolecia ukraińskiej niepodległości w zeszłym roku, przypomniał ówczesne okoliczności ekspert OSW Tadeusz A. Olszański:

''W Moskwie wciąż toczyły się rokowania nad traktatem związkowym i utrzymanie ZSRR było możliwe. Takiego rozwiązania oczekiwały też mocarstwa zachodnie (prezydent USA jeszcze 1 sierpnia 1991 r. krytykował w Kijowie pomysł niepodległości Ukrainy). Zręczna rozgrywka Jelcyna i Krawczuka udaremniła ten projekt: 8 grudnia 1991 r. przedstawiciele trzech państw założycieli Związku Sowieckiego (Rosji, Ukrainy i Białorusi) uznali, że przestał on istnieć. Prezydent ZSRR Michaił Gorbaczow pogodził się z tą decyzja, a świat zachodni nie miał innego wyjścia niż uznać nową sytuację geopolityczną, w tym – niepodległość Ukrainy. [...] 

- tak więc to nie żadni ''banderowcy'', wytępieni skądinąd głównie przez samych zsowietyzowanych Ukraińców, lecz tamtejsza postkomuna powołała do życia współczesną Ukrainę. Za pełną zgodą rosyjskiej nomenklatury i bezpieki, które także chciały własnej niepodległości, by strząsnąć coraz bardziej ciążące im brzemię sowieckiego imperializmu. Dlatego odegrały decydującą rolę w kontr-zamachu stanu dokonanym przez Jelcyna przeciw tzw. ''puczowi Janajewa'', nie pokonał go zaś spontaniczny, oddolny opór społeczeństwa, jak do dziś roją to sobie demoliberałowie pokroju historyka Bartłomieja Gajosa. Oponował natomiast przeciwko temu stary Bush, wieloletni dyrektor amerykańskiej bezpieki i ówczesny prezydent USA, oraz inni przywódcy ''wolnego świata''! Bowiem dla tego zwolennika ''New World Order'' rozpad ''alterglobalistycznej'', ponadnarodowej struktury jaką był ZSRR i powrót do państw narodowych na jego dawnym obszarze, musiał jawić się niewątpliwie jako niesłychany ''regres''. Tak więc owszem, Putin miał sporo racji nazywając współczesną Ukrainę ''poradziecką republiką'', tyle że popełnił fatalny dlań błąd ignorując wolę tamtejszych posowieckich elit politycznych i aktywnej części społeczeństwa w utrzymaniu własnej państwowości. Tracąca bowiem gwałtownie zasoby ludzkie i materiałowe Rosja, rzuciła się w desperackim szale kanibalizować pokrewny ruski naród, który mogłaby połknąć stopniowo i po cichu, gdyby tylko miała na to czas i siły. Na szczęście dla Polski zbywało jej wszakże na tym, przez co nastawiła przeciw sobie nawet wielu rosyjskojęzycznych Ukraińców. Jak trzeźwo spostrzegł przywołany przed chwilą analityk Ośrodka Studiów Wschodnich:

''Obywatele Ukrainy potwierdzili czynem, że niepodległe państwo jest im potrzebne – niezależnie od tego, w jak niewielkim stopniu realizuje ich aspiracje – a Moskwa stanowi dla nich zagrożenie. [...] Prezydent Wołodymyr Zełenski musiał kontynuować główne elementy strategii Petra Poroszenki wobec Rosji, bo tego oczekiwały odeń elity polityczne, biurokratyczne i gospodarcze, a także aktywna politycznie część społeczeństwa. Dla nich wszystkich przetrwanie i stabilizacja państwa w jego obecnym kształcie ustrojowym, nawet za cenę „małej wojny” na wschodzie, okazały się celem nadrzędnym – nie z powodów idealistycznych (choć nie podważam motywacji patriotycznych), ale dlatego, że jest to w ich żywotnym interesie. Oligarchowie (ale i drobniejsi przedsiębiorcy) potrzebują państwa, by chroniło ich interesy przede wszystkim przed rosyjską konkurencją, a biurokraci – by gwarantowało ich władzę regulacyjno-kontrolną, a także monopol języka państwowego, który stanowi dla nich podstawowe narzędzie pracy. Klasa polityczna bez państwa traci zaś rację bytu.''

Szczęsnym dla Rzeczpospolitej zbiegiem okoliczności, od czasu wspominanych tu dziejowych wydarzeń sytuacja uległa diametralnej zmianie, bowiem jakby to paradoksalnie dla wielu nad Wisłą nie zabrzmiało, Polska obecnie jest beneficjentem faktycznego rozpadu Zachodu. Tym razem Amerykanie mają żywotny interes w utrzymaniu niepodległości Ukrainy, do czego rzecz jasna jesteśmy im niezbędni, natomiast Francja i Niemcy zwłaszcza de facto zdradziły Zachód swym nieformalnym sojuszem z Rosją, by wraz z nią budować ''Wielką Europę''. Takowymi wizjami kusił zmarły dopiero co Gorbi jeszcze za czasów swego sekretarzowania - jak opisuje to inny komentator OSW Marek Menkiszak:

''Idea „wspólnego europejskiego domu” pojawiła się w drugiej połowie lat 80. jako hasło polityczne związane z „nowym myśleniem” w polityce zagranicznej ZSRR zainicjowanym przez sekretarza generalnego KC KPZR (od 1985, a od 1988 roku prezydenta ZSRR) Michaiła Gorbaczowa. Pojęcie to zostało użyte w wielu programowych wystąpieniach Gorbaczowa na forach zagranicznych m.in. podczas wizyty w Czechosłowacji w kwietniu 1987 roku, w Niemczech w czerwcu 1989, we Francji w lipcu 1989 czy we Włoszech w listopadzie 1989. Idea ta nigdy nie przybrała postaci skonkretyzowanej, spójnej koncepcji. Na podstawie wystąpień można jednakże zrekonstruować jej zarysy. Punktem wyjścia była konstatacja zakończenia okresu zimnej wojny pomiędzy antagonistycznymi blokami: radzieckim i zachodnim oraz przekonanie, że rywalizację pomiędzy nimi powinna zastąpić ich współpraca w imię wspólnych wartości i w celu rozwiązania wspólnych problemów, a zwłaszcza dla zapewnienia trwałego bezpieczeństwa i dobrobytu od Vancouver do Władywostoku”. Z czasem w ślad za tym szły radzieckie postulaty: stworzenie nowej kooperacyjnej architektury bezpieczeństwa opartej na procesie KBWE; rewizji strategii obronnych i redukcji zbrojeń w Europie; nawiązanie partnerskiej współpracy pomiędzy NATO i Układem Warszawskim, pomiędzy Wspólnotami Europejskimi a RWPG; zniesienie zachodnich ograniczeń w eksporcie do ZSRR i państw bloku radzieckiego produktów wysokotechnologicznych (system COCOM).''

- teraz wiadomo skąd się wzięło staremu Brzezińskiemu pierdolenie o ''rozszerzonym Zachodzie od Vancouver po Władywostok'' w jego ''strategicznej wizji'': zwyczajnie zerżnął koncept z przemówień ostatniego przywódcy ZSRR! Do końca skurwiel pozostał ślepym wyznawcą swej ''teorii konwergencji'', czyli fuzji systemowej sowietyzmu i amerykanizmu w celu ustanowienia ''rządu światowego'', globalista w ząbek czesany. Nic dziwnego więc, że jego dobry kumpel Kissinger ostał się serdecznym druhem Putina i dopiero niedawno otrzeźwiał nieco w sprawie Rosji, rychło w czas. Jak widać tezy Gorbiego [ teraz już Grobiego ] znalazły chętnych słuchaczy wśród wielu przedstawicieli zachodnich elit. W podzięce zapewniły mu one sutą emeryturę - jak donosił na jego 87 urodziny cztery lata temu Biełsat:

''Istnieje także Gorbaczow-Found, założony w latach 90-tych w celu badania społecznych, gospodarczych i politycznych zagadnień rosyjskiej i światowej historii, który, jak się powszechnie uważa, finansowany jest z Niemiec. Obecnie Gorbaczow prawie nie odczytuje już wykładów, jednak wcześniej często występował na światowych i rosyjskich uczelniach. Sumy honorariów nie są publikowane, ale zazwyczaj za takie występy płaci się dziesiątki tysięcy dolarów. Zabawne, że Gorbaczow jest także człowiekiem estrady. Wystąpił w szeregu filmów reklamowych, między innymi kolei austriackich, Pizza Hut i odzieżowej marki Louis Vuitton. W 2004 roku otrzymał najwyższą nagrodę muzyczną świata – Grammy. Za udział w nagraniu bajki Prokofiewa “Pietia i wilk” nagrodzono Michaiła Gorbaczowa, Billa Clintona i Sophie Loren. Rosyjski polityk wystąpił też w licznych filmach fabularnych i dokumentalnych. [...] – On nie bieduje. Ma swoją fundację, którą na pewno wspierają Niemcy, którzy mają wszelkie podstawy by go lubićGorbaczow zrobił Europie dobrą rzecz [...] sprzyjał połączeniu Niemiec.''

Dlatego wdzięczne goebbelsy wystawiły mu nawet pomnik przed ratuszem miejskim w Dessau, zaś na Wyspach urządzano ku jego czci huczne fety:

''Były lider KPZR, pierwszy i jedyny prezydent ZSRR Michaił Gorbaczow z okazji 80. urodzin został w środę uhonorowany galowym koncertem i bankietem w najbardziej prestiżowej sali koncertowej brytyjskiej metropolii. Koncert w Royal Albert Hall poprzedził bankiet, na którym Gorbaczow wręczył inauguracyjne nagrody swego imienia (Nagroda Michaiła Gorbaczowa - "Człowiek, który zmienił świat") trzem osobom, które wniosły wybitny wkład w rozwój współczesnej cywilizacji, kultury otwartego świata oraz nauki i technologii. [...] Konferansjerami był Kevin Spacey, amerykański aktor, reżyser, scenarzysta, producent i piosenkarz w jednej osobie oraz aktorka Sharon Stone, której sławę przyniosła rola w filmie "Nagi Instynkt". Wśród gości byli Bono, Jose Carreras, Hugh Grant i Elizabeth Hurley, były kanclerz Niemiec Gerhard Schroeder, były burmistrz Kalifornii Arnold Schwarzenegger, były premier W. Brytanii John Major i były premier Francji Michel Rocard.''

Pewnie Miszka tak dobrze bawił się z czołowym niemieckim lobbystą Gazpromu, bo zgadzali się w sprawie aneksji Krymu i statusu Ukrainy - cytat za przywołanym już materiałem Biełsatu: 

''Gorbaczow unika jednoznacznej odpowiedzi na temat udziału rosyjskich wojskowych w wojnie w Donbasie czy podczas aneksji Krymu.

– Chcecie, bym odpowiedział wam tak lub nie? Moja matka była Ukrainką, ojciec Rosjaninem. Moja świętej pamięci żona – Ukrainką. Oto nasze społeczeństwo. Ukraina jako państwo pojawiła się za władzy radzieckiej, a do tego czasu była terytorium. Jednak gdy w parlamencie Rosji przyjęto Porozumienie Białowieskie, nikt słowem nie wspomniał o Krymie. Wtedy trzeba było przedyskutować los Krymu, o który przez stulecia prosili Rosjanie – powiedział Gorbaczow w wywiadzie dla brytyjskiego kanału.''

Trzeba uczciwie powiedzieć, że bydlaka fetowali nie tylko Niemcy, ale i jak widać z powyższego Anglosasi. Żadne tam ''PiSowskie medium'', lecz TVN donosił, iż:

''Według otwartych źródeł Fundacja Gorbaczowa jest międzynarodową organizacją pozarządową z siedzibą w San Francisco" [...] Fundacja Gorbaczowa została założona przez ostatniego przywódcę Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego i prezydenta ZSRR w 1992 roku. Obszarem jej działalności są badania społeczno-gospodarcze i polityczne. ''

- ściśle rzecz biorąc siedziba fundacji znajduje się do dziś w Moskwie, mimo antyglobalistycznej retoryki putinowskiego reżimu. Natomiast w San Francisco otwarto jej biuro i to na terenie byłej bazy wojskowej Presidio, przekształconej na pocz. lat 90-ych w park i miejsce publiczne. Pismo rodzimych ''zielonych'' tak oto relacjonowało zorganizowany tamże w owym czasie sabat pod auspicjami Gorbiego, gdzie robił za ''Grand Wizarda'' planetarnego KKK:

''Jak informowało wiele światowych tygodników były przywódca ZSRR, który przejdzie do historii jako m.in. człowiek, który zdemontował system komunistyczny, zwołał niedawno w San Francisco konferencję ponad 500 znanych myślicieli i autorytetów z całego świata. Celem spotkania była wspólna refleksja nad kierunkiem w jakim zmierza cywilizacja i polityka. [...]

W wywiadzie dla amerykańskiej sieci telewizyjnej CNN, która transmitowała fragmenty spotkania, Gorbaczow powiedział:

„Już na jesieni 1992 roku około 1500 naukowców, wśród których było ponad 100 noblistów, podpisało się pod poglądem, że jeżeli dotychczasowy model handlu i inne tendencje świata zachodniego, w tym model produkcji i konsumpcji, nie ulegną zatrzymaniu i zasadniczym zmianom, wówczas zmiany w biosferze jakie zajdą w przeciągu trzydziestu do czterdziestu lat będą nieodwracalne. To, czego świadkami jesteśmy dzisiaj, to procesy i tendencje, od których zależy cała przyszłość cywilizacji. Jeśli zdamy sobie z tego należycie sprawę, wówczas będziemy mogli podjąć działania. Możemy stymulować procesy pozytywne, możemy uruchamiać pozytywne tendencje i wciąż jeszcze możemy powstrzymać zagładę. Niech mi jednak będzie wolno raz jeszcze podkreślić: czasu jest już niewiele i z dnia na dzień się kurczy. Już dzisiaj jesteśmy spóźnieni o co najmniej 25 lat”.

Sam Gorbaczow i inni uczestnicy konferencji apelowali o stworzenie swoistej „Karty Ziemi”, ponad interesami narodowymi, lokalnymi ksenofobiami i interesami politycznymi. Karta taka miałaby być także propozycją w kierunku globalnej zmiany świadomości.''

- cóż, można by złośliwie, lecz zasadnie zapytać jak bardzo zagładę ludzkości i całej planety przybliżyło marnowanie energii na podobne bizantyjskie spędy eko-globalistów. A także wspomniane imprezy ku czci, wymagające wydatkowania ogromnych ilości CO2, prawdziwe orgie konsumpcjonizmu. Wyborne: pieprzyć innym morały o radykalnym ograniczeniu potrzeb, samemu pławiąc się w luksusie i zbytku. Biorąc pod uwagę, że w pomienionej konferencji brały udział tak niepoważne persony, jak ześwirowana całkiem Shirley MacLaine, która ''utrzymuje, że w poprzednim życiu przed 35 tysiącami lat mieszkała na Atlantydzie i była siostrą nadprzyrodzonego bytu imieniem Ramtha'', moglibyśmy raczej spać spokojnie. Niestety jak donosiła lokalna gazeta, to gorbaczowowskie ''Forum Światowego Państwa'' uświetnili Margaret Thatcher i wspomniany Bush senior, zapewne by wspólnie z byłym radzieckim gensekiem celebrować żałobę po ZSRR przy ''okrągłym stole'' w Masonic Auditorium. Znamienne, że główny w jego imieniu organizator całej imprezy Jim Garrison, tak relacjonował ówczesne stanowisko b. przywódcy sowieckiego ''imperium zła'':

''Gorbaczow uważa, że państwo narodowe ulega erozji, szeroko dyskutowany Nowy Porządek Świata jest nieunikniony; zaś przed ludzkością stoją wyzwania środowiskowe, technologiczne i społeczne''. [ którym w domyśle to państwo nie podoła - przyp. mój ].

W wywiadzie zaś dla wspomnianego portalu z San Francisco uściślał już we własnym imieniu:

''Najbardziej fundamentalną obserwacją polityczną, jaką mógłbym poczynić na temat świata, jest to, że historia wychodzi poza państwa narodowe. Organizacje sieciowe bazujące na powiązaniach międzyludzkich zastępują narody i rządy jako ośrodki energii, wyobraźni i zasobów. Dzięki mojemu komputerowi, faksowi i telefonowi mogę komunikować się z każdym, w każdym miejscu na świecie i angażować się w partnerstwa, o których rządy mają niewielką lub żadną wiedzę. [...] Jeśli spojrzeć na którykolwiek z tych organów rządzących dzisiaj, są one całkowicie sparaliżowane, w impasie. Instytucje te zostały stworzone w epoce przemysłowej, w kontekście państw narodowych, dla polityki, która była zasadniczo lokalna. Obecnie żyjemy w świecie, w którym polityka stała się globalna i regionalna.''

- trudno o bardziej dosadną manifestację globalizmu. Wzmianka o mediach elektronicznych umożliwiających aktywność międzyludzką jakoby poza kontrolą rządów, brzmi z dzisiejszej perspektywy wyjątkowo bzdurnie, gdy wiadomym jest ich rola jako narzędzia powszechnej manipulacji i inwigilowania mas przez globalne korporacje zblatowane z największymi państwami świata. Nie posądzam jednak Garrisona o naiwność i głupotę - facet łże bezczelnie jak przystało na agenta bliżej nierozpoznanych służb. Świadczy o tym jego kariera radykała politycznego, zaangażowanego w protesty przeciw wojnie USA z komunistycznym Wietnamem, który ostał się w poł. lat 80-ych zeszłego stulecia szefem ''programu wymiany sowiecko-amerykańskiej''. Działał on w ramach osławionego Instytutu Esalen, nieformalnego centrum antykulturowej ''rewolucji psychodelicznej'' i seksualnej z Kalifornii. Zgrupowani w nim aktywiści, banda wydawałoby się odklejonych kompletnie od rzeczywistości szurów i oszołomów, przystąpili z błogosławieństwem amerykańskiego Departamentu Stanu jeszcze w latach 70-ych do budowania relacji z podobnymi sobie maniakami parapsychologii i okultyzmu po drugiej stronie ''żelaznej kurtyny''. Jakimś ''cudem'' udawało im się odwiedzać wówczas ZSRR, spotykając z bratnimi duszami w ''magicznym'' fachu, a i bez tego przeprowadzając całkiem udane ponoć eksperymenty telepatyczne, przesyłając obrazy radzieckim towarzyszom za pomocą samego umysłu [!]. Abstrahując od realności takowych wydarzeń, w efekcie powstała globalna siatka łącząca USA i ZSRR nieformalnymi więziami, bazująca na środowiskach współczesnych ''czarowników'' i ''wiedźm'', która nabrała szczególnego znaczenia w momencie radykalnego ochłodzenia stosunków między oboma mocarstwami w epoce Reagana. Jedna i druga strona więc wykorzystywały ją do nawiązywania kontaktów, niemożliwych na drodze formalnej w panującej wtedy atmosferze zaostrzenia konfrontacji sowiecko-amerykańskiej. Tymczasem podczas urządzanych w Esalen orgietek funkcjonariusze KGB i CIA mogli dokonywać swobodnie prawdziwych ''fuzji międzyustrojowych'' o których tyle pierdolił Brzeziński, całe to miejsce stanowiło wręcz doskonałą ilustrację tezy Foxa o ''kopulujących ośmiornicach'', jako splątanych mackach tajnych służb wrogich sobie poza tym potęg. A wszystko w oprawie okultyzmu, New Age i chuj wi czego jeszcze, więc kto wie - może jębnięta Szirley nie jest znowu wcale taka głupia i także odegrała w tej operacji swoją rolę ''medium''? Garrison jako ''oficer prowadzący'' całego projektu, czuwał również nad sprowadzeniem do USA pod koniec lat 80-ych Jelcyna. Wspominał to później jako koszmar, bo niemal przez cały okres dwutygodniowej wizyty przyszły przywódca Rosji był rzecz jasna ostro najebany. Jednakże dopisujące mu wówczas jeszcze zdrowie, tężyzna godna prawdziwego rosyjskiego niedźwiedzia, pozwalały Borysowi ustać na nogach i całkiem składnie rozmawiać, gdy poszedł kompletnie schlany do Białego Domu, by spotkać się z prezydentem Bushem [ ojcem ] i Condolezzą Rice. Znamienne, że autorka tekstu z którego to zaczerpnąłem wyżej przytoczone iście sensacyjne fakty, wprost pisze iż Garrison próbował ostrzec Gorbaczowa przed niebezpieczeństwem jakie stwarzał dla jego władzy Jelcyn, na szczęście daremnie. Bowiem zapewne wyczuł w ziejącym wódą polityku orędownika tak obmierzłego mu państwa narodowego i rosyjskiej w tym wypadku niepodległości. Przy czym mym zamiarem nie jest wypisywanie tu peanów na cześć Jelcyna, a jedynie wskazanie na fakt, iż to jemu przysługuje miano głównego ''obalacza'' ZSRR, nie zaś Gorbaczowowi. A także ściśle w tym zbożnym dziele współpracującemu z rosyjskim przywódcą Leonidowi Krawczukowi, również niedawno zmarłemu pierwszemu prezydentowi formalnie niepodległej Ukrainy. Podkreśliłem dość umowny charakter tejże niepodległości, bowiem jak sam Krawczuk przyznał gorzko w wywiadzie udzielonym redaktorom ''Rzepy'' w 2015 roku, jego kraj nie był wówczas traktowany podmiotowo przez światowe mocarstwa. Mówił o tym w kontekście Memorandum Budapesztańskiego, w którym to Zachód z USA na czele, jak i później dołączone doń Chiny, zobowiązywały się do ochrony integralności terytorialnej Ukrainy w zamian za oddanie przez nią Rosji bazującej na jej terenie broni nuklearnej. Polecam lekturę tegoż wywiadu, bowiem Krawczuk otwartym tekstem oznajmia w nim, iż ostrą presję na władze w Kijowie wywierała w tym względzie administracja prezydencka Clintona. Konkretnie zaś ówczesny wiceprezydent Al Gore, znany później eko-globalistyczny oszołom, posuwając się do wygrażania osobiście Ukraińcom srogimi sankcjami. Kiedy zaś to nie poskutkowało, Amerykanie zwiedli ich rzekomymi ''gwarancjami'', dziś rżnąc głupa, iż chodziło jakoby o jedynie niezobowiązujące dla nich samych ''zapewnienia''. Innymi słowy USA wraz z podpisanymi pod tym dokumentem Francją, Wlk. Brytanią i Chinami, sprzedały faktycznie Ukrainę Rosji, choć powinny były zdawać sobie sprawę z konsekwentnego stanowiska Moskali ws. Krymu i tzw. ''Noworosji'', które od początku jeszcze w momencie rozpadu ZSRR stanowiły dla nich bolesną zadrę. I to nawet tak ''liberalnych'', nastawionych ''planetarnie'' i ''antyszowinistycznie'' jak Gorbaczow i jego najbliżsi współpracownicy, o czym niedawno przypomniał pomieniony już historyk Bartłomiej Gajos. Amerykanie współpracowali przecież ściśle z tym martwym od niedawna skurwielem, jak to wyżej wykazaliśmy, a i on nie krył wcale pogardliwego stosunku do ukraińskiej państwowości, mimo swych związków z naddnieprzańską ojczyzną przodków, skąd pochodziła też ponoć tak ukochana przezeń żona Raisa [ patrz przytoczone już słowa o Ukrainie jako ''terytorium'' jedynie ]. Najwidoczniej owo globalistyczne oszołomstwo i zaślepienie ideologiczne, kazało im podzielać zdanie Gorbaczowa o rzekomym ''końcu państw narodowych'', za wyjątkiem takich imperiów jak Rosja właśnie, Niemcy, USA czy Chiny. Rzeczywiście w tej perspektywie państwa średniej wielkości jak Polska czy Ukraina, o pomniejszej drobnicy typu Mołdawia już nie wspominając, są jakoby ''skazane na zagładę'', wchłonięcie przez planetarne ''Grossraumy''. Do czego prowadzi podobna głupota, widzimy teraz na przykładzie tragedii rozgrywającej się niedaleko od wschodnich granic naszego kraju. Jakże trafnie, a gorzko zarazem brzmią słowa b. przywódcy Ukrainy, wypowiedziane we wspomnianym wywiadzie sprzed dekady już prawie:

''Ważniejsze od wszystkich dokumentów międzynarodowych jest zaufanie. Mówię Ukraińcom: zakpili z nas? Jak można teraz ufać? Rosja przyjęła niedawno dokument, że jej prawo wewnętrzne jest ważniejsze od międzynarodowego. Jaki jest sens podpisywać z nią dokumenty, jeżeli one nie będą miały żadnej mocy? Krok po kroku prawo międzynarodowe traci swoją wagę. I zaufanie do niego jest małe. A jeśli te sprawy, o których mówimy, działania Rosji i stanowisko Europy i USA wobec przyjętych dokumentów są takie, jakie są, to w przyszłości będzie tak, że każdy działa, jak mu się zachce. Będzie się liczyła zasada siły, a nie zasada prawa międzynarodowego.

Dlaczego Zachód, Ameryka i Wielka Brytania zdecydowały się oszukać Ukrainę w sprawie Memorandum Budapeszteńskiego?

Bo nie chcą naprawdę zająć stanowiska wobec Rosji. Pamiętam, że prezydent Ronald Reagan nazwał Związek Sowiecki imperium zła i postawił sprawę pryncypialnie. Wszystko było na swoim miejscu, ZSRR zrozumiał, że nie będzie rozmów, ale będą skutki. A teraz nie ma żadnych konsekwencji, tylko rozmowy. Prezydent Francji Hollande jedzie do Moskwy tworzyć koalicję antyterrorystyczną. Ukraina znalazła się poza granicami tych relacji, nie jesteśmy podmiotem, ale przedmiotem stosunków międzynarodowych.''

- jak widać z powyższego jakieś rozmowy między ZSRR a USA jednak się wówczas toczyły, aczkolwiek w sposób wysoce niesformalizowany, ''telepatyczny'' wręcz:))). Mówiąc zaś serio, wygląda na to, iż nastawiona globalistycznie część amerykańskich elit władczych, de facto sabotowała ostrą antysowiecką politykę administracji Reagana za jego pierwszej kadencji. Zapewne też jej ''wrogiemu przejęciu'' przez takich jak stary Bush służyła afera ''Iran-Contras'', która skutecznie zneutralizowała za oceanem patrzących trzeźwo na komunistyczne zagrożenie radykałów. Niemniej co do zasady Krawczuk miał rację: dziś doskonale znać, iż nędza globalnego liberalizmu jedynie rozbestwia imperialne demony. Tymczasem to właśnie w interesie największych graczy polityki światowej i dla zachowania planetarnej równowagi konieczne jest istnienie pomniejszych państw i narodów, z poszanowaniem ich odrębności. Bowiem ludzkość to nie żadne universum, jak roją sobie globalistyczne kreatury pokroju pomienionych Garrisona, Busha czy Gore'a, lecz z zasady różnorodne ''pluriversum''. Skumał to Putin, przebiegle maskując swój agresywny neoimperializm o kolonialnym wręcz charakterze, jako rzekomą ''multipolarność'', czyli wielość ośrodków władzy w obecnym świecie. Bezczelnie przy tym ignorując, iż logiczną konsekwencją owej tezy byłoby poszanowanie odrębnego bytu i suwerenności Ukrainy, o krajach bałtyckich czy Kazachstanie już nie wspominając, ale czegóż spodziewać się po butnym Moskalu? Niemniej to umownie zwany ''Zachód'', przede wszystkim Niemcy wraz z Francją, ale i globalistycznie nastawieni dotąd Anglosasi rozzuchwalili kremlowską bestię, nawet jeśli pierwszeństwo w tym mają kontynentalne, nie zaś morskie mocarstwa. Wielka szkoda, że amerykańskim elitom władczym zabrało tyle czasu lekkie choć przebudzenie z globalistycznego oszołomstwa, przynajmniej jeśli idzie o politykę zagraniczną, za którą to ignorancję Ukraina płaci właśnie tragedią swych obywateli i utratą terytorium. Aczkolwiek nie robię sobie złudzeń co do skali i trwałości tegoż otrzeźwienia, patrząc choćby na panoszenie się obecnego ambasadora USA na krajowym podwórku, czy wspieranie przez Jankesów takich kreatur jak Czaskosky lub Hołownia. Najwidoczniej nie ma ich również obecny szef naszego MSZ Zbigniew Rau, jako znawca anglosaskiego liberalizmu i jego myśli politycznej. Poddaje miażdżącej krytyce typowy dlań stosunek do suwerennej ''racji stanu'' państwa i narodu, w dość świeżym bo pochodzącym z zeszłego roku artykule, pomieszczonym w 43 tomie zasłużonego pisma naukowego ''Studia nad autorytaryzmem i totalitaryzmem'' [!]. Wykazuje on tam, że dla liberałów podobnie zresztą jak i socjalistów, ich model polityczności oraz ułożenia stosunków społecznych i ekonomicznych, jako z założenia abstrakcyjny programowo ignoruje realia. Nie ma w nim więc miejsca na żaden wyjątek ni różnicę wynikające z dziejowych uwarunkowań danego narodu i państwa, dodajmy wyklętych dla misesistów jako ''polilogizm'', jest rzekomo bezwzględnie obowiązujący w każdej sytuacji. Dotyczy powszechnie wszystkich w uniwersalizmie konstruowanych przezeń sztucznie pojęć, jak ''rozum publiczny'' Rawlsa czy utopia wolnego rynku, gdzie to konsument jest panem i władcą nie zaś przedsiębiorca! Doktryna takowa stanowi przeto doskonałe uzasadnienie dla współczesnego, typowo liberalnego ''imperializmu sieci'' z jego scedowaniem suwerenności na pozapaństwowe podmioty typu korporacje kapitalistyczne i wspierane przez nie NGOs-y. Same rządy i suwerenność narodów jawią się w tej optyce jako zbędne już całkiem ''pasożyty'' na zdrowym ciele pojmowanej uniwersalistycznie i kompletnie abstrakcyjnie ''ludzkości''. Z pozoru tylko paradoksalnie ów libertariański totalitaryzm doskonale współgra z podejściem tak niby skonfliktowanej z nim lewicy, bowiem socjalizm uznaje państwo za wytwór kapitalistycznej oligarchii w jej tylko klasowym interesie ustanowiony. Dlatego jedynie skurwiały mentalnie korwinowiec może stawiać znak równości między nim a etatyzmem, obie ideologie łączą się we wspólnej wrogości wobec państwa narodowego. Tak o tym pisze Rau, referując stanowisko Marksa:

''Tym samym, zarówno w Anglii, jak i we Francji, „burżuazja, ponieważ stanowi już nie stan, lecz klasę, zmuszona jest organizować się w skali narodowej, nie zaś lokalnej, i nadawać swemu zwykłemu interesowi formę powszechności”; ta „powszechna forma” to państwo, które jest „niczym więcej jak formą organizacji, którą burżuazja z konieczności nadaje sobie, ażeby zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz danego kraju gwarantować sobie wzajemnie swą własność i swe interesy”. Nie zmienia to w niczym tego że „nowoczesna władza państwowa jest jedynie komitetem zarządzającym wspólnymi interesami całej klasy burżuazyjnej”, a władza polityczna „jest zorganizowaną przemocą jednej klasy celem ucisku innej”. Z perspektywy materializmu historycznego racja istnienia burżuazyjnego państwa angielskiego czy burżuazyjnego państwa francuskiego, czy jakiegokolwiek innego burżuazyjnego państwa jest taka sama lub bardzo podobna. Jest nią realizacja klasowego interesu lokalnej burżuazji, takiego samego lub bardzo podobnego, bo zawsze skierowanego przeciwko takiemu samemu lub bardzo podobnemu interesowi lokalnego proletariatu.''

O ironio opis ten idealnie wprost pasuje do radzieckiej państwowości, o ile tylko pod kapitalistów podstawi się klasę komunistycznej burżuazji partyjnej:))). Siłą rzeczy więc w tzw. realnym socjalizmie państwo musiało posiadać czysto fasadowy charakter, robiąc za rodzaj ''zasłony dymnej'' dla tyranii komunistów i służąc jej uwiarygodnieniu na arenie międzynarodowej. Niemniej przyznać trzeba, iż w odróżnieniu do nastawionych jawnie wielkorusko i szowinistycznie ''białych'', bolszewicy z Leninem na czele uwzględniali jednak w swej taktyce interesy narodowe innych niż rosyjska nacji, stąd i wzięli nad tamtymi górę. Nie znaczy to bynajmniej, ażeby patrzyli przyjaźnie na emancypację poddanych swej władzy ludów i ras, a jedynie stosowali wobec nich przebieglejsze podejście, maskując polityką ''korenizacji'' a później gadaniną o ''jednym, radzieckim narodzie'' swój uniwersalistyczny imperializm. Mimo to Ukraina w momencie rozpadu ZSRR dysponowała dzięki temu gotowymi instytucjami niechby fasadowej państwowości, w przeciwieństwie do samej Rosji paradoksalnie. Tak o tym pisze w swej analizie pomieniony na wstępie Tadeusz Olszański:

''Państwo ukraińskie jest pod każdym względem jej [ tj. republiki związkowej w ramach ZSRR - przyp. mój ] dziedzicem i kontynuatorem: od statusu członka założyciela ONZ, przez rozwiązania administracyjne, prawne i gospodarcze, których znaczna część obowiązuje do dziś, aż po formalną ciągłość organów władzy. Wybrana jeszcze w ZSRR Rada Najwyższa Ukrainy dotrwała do końca kadencji (1994 r.), a konstytucję, która zastąpiła sowiecki dokument z 1978 r., uchwalono dopiero w 1996 r. Ukraińska SRR była państwem nie tylko formalnie – co miało kapitalne znaczenie dla jej uznania prawnomiędzynarodowego w 1991 r. – lecz także faktycznie. Nie cieszyła się niepodległością, a stopień jej realnej samodzielności był niższy niż niejednego terytorium autonomicznego poza ZSRR. Posiadała jednak niemal wszystkie struktury tworzące współczesne państwa, łącznie z organami centralnymi (w tym ciałem prawodawczym), wyraźnie określone granice, a także symbole państwowe oraz język, w którym oficjalnie – acz nie zawsze realnie – funkcjonowała. To państwo stanowiło pod wieloma względami atrapę, jeden z poziomów zarządzania Związkiem Sowieckim, lecz jego klasa polityczna (nomenklatura) dysponowała świadomością jeśli nie odrębności, to przynajmniej swoistości własnych interesów grupowych. Starała się także je realizować, nawet jeśli aż do schyłku 1990 r. nie traktowała niepodległości (odrębności państwowej) jako rzeczywistej opcji. [...] Niepodległość przyniósł Ukrainie przede wszystkim rozwój wydarzeń w Moskwie – rywalizacja sowieckiej nomenklatury rosyjskiej z centrum związkowym (najwyższymi władzami ZSRR), prowadząca do rozpadu federacji. To przede wszystkim rosyjska klasa polityczna – jedyna, która nie miała własnych, republikańskich organów centralnych – chciała „być u siebie”, realizować własne interesy. Kijów niemal przez cały czas postępował krok za Moskwą, ostrożnie, wręcz kunktatorsko. Ile było w tym oportunizmu i lęku, a ile świadomej polityki – nie ma znaczenia. Ważne, że ta ewolucja zarówno nomenklatury, jak i społeczeństwa umożliwiła pokojowe rozwiązanie ZSRR i zniesienie komunistycznego systemu sprawowania władzy.''

- dlatego uzyskanie wówczas przez Ukrainę ''niepodległości'' nie kosztowało jej wtedy zgoła nic. Bowiem nastąpiło poniekąd z łaski samej Rosji, która zdawała sobie przeto sprawę z zależnego charakteru fasadowej suwerenności pogardzanych przez nią ''chachłów''. Moskwa też rychło popadła w poważne tarapaty wewnętrzne, na tyle absorbujące jej uwagę, że była gotowa odpuścić na pewien czas Kijowowi, tym bardziej iż sytuacja naddnieprzańskich władz przedstawiała się w owym czasie bodaj jeszcze gorzej. Dopiero kiedy poczęła odzyskiwać moc, na ile realnie to osobny temat, z właściwą sobie butą coraz agresywniej postępowała z ''bratnim, ruskim narodem'', aż do obecnej eskalacji. Wygląda, jakby cała furia Moskali towarzysząca ich agresji zbrojnej przeciw Ukrainie brała się z wściekłości wobec ''młodszych braci'', iż poważyli się na budowę osobnej państwowości, a niechby skorumpowanej i pełnej rozlicznych dysfunkcji. Tymczasem do dziś Rosja to żadne państwo i przeto imperium, dlatego też ''nie ma granic'' wedle słów samego Putina, jako tyrania anarchicznie samowolnej władzy, ujętej jeno dla niepoznaki w karby instytucji o nadal fasadowym zupełnie charakterze. A więc nie powiodła się próba uzyskania przez nią własnej podmiotowości, dla której zniweczyła ciążący jej coraz bardziej garb ZSRR, stąd uznała najwidoczniej, że ''słowiańscy bracia'' nie mogą mieć lepiej od starszej siostry, a właściwie ''matuszki Rassiji'' czy raczej wyrodnej macochy. Jakby to nie zabrzmiało bluźnierczo dla co poniektórych nad Wisłą, Putin choć czekista usiłuje jedynie wcielić w życie hasła antyradzieckich dysydentów, nastawionych przy tym szowinistycznie, takich jak wielki poeta rosyjski Josif Brodski - co z tego, że Żyd: inny wielkorus Puszkin miał za przodka Murzyna - czy Sołżenicyn [ być może dlatego ośmielę się rzec, iż zostali oni przez sowiecką bezpiekę w której służył wykreowani... ]. Wojciech Zajączkowski w przywoływanej już tutaj pracy ''Rosja i narody'', tak rzecz przedstawia:

''Wśród intelektualistów rosyjskich coraz silniej dawało znać o sobie przekonanie, że eksperyment komunistyczny odbywa się kosztem Rosji. Po raz pierwszy problem ten został sformułowany w nielegalnym almanachu Iz pod głyb, wydanym w 1974 roku w samizdacie. Na przełomie lat 70/80-ych jeden ze współautorów almanachu Igor Szafarewicz, wybitny matematyk, dysydent i publicysta napisał Rusofobię, esej ukazujący Rosję jako ofiarę eksperymentu komunistycznego. [...] Dekadę później Walentin Rasputin [ czołowy przedstawiciel ''nurtu chłopskiego'' w radzieckiej literaturze, coś jak nasz Myśliwski - przyp. mój ] i Aleksander Sołżenicyn, inicjator almanachu ''Iz pod głyb'', powtórzyli swoje sądy o miejscu Rosji w ZSRR w o wiele ostrzejszy sposób. Sołżenicyn przedstawił wizję nowej Rosji, która powinna wyrzec się Kaukazu, Azji Środkowej i krajów bałtyckich, oraz - wspólnie z Białorusią, Ukrainą i północnym Kazachstanem [ czyli z tamtejszą mniejszością rosyjską - przyp. mój ] stworzyć federację słowiańską. ,,Nie mamy już sił na peryferia - ani gospodarczych, ani duchowych. Nie mamy sił na Imperium! - wołał pisarz. - I nie trzeba mieć, niech zwali się ono z naszych ramion: wszak odmóżdża nas, wysysa, przyspiesza nasz zgon. [...] Trzeba teraz stanowczo wybrać: między gubiącym nas Imperium i duchowym oraz cielesnym ratowaniem całego narodu''. [...] Co więcej, do podobnego wniosku dochodziła nomenklatura partyjna, która w coraz większym stopniu zaczynała odczuwać smak niezależności od nieprzewidywalnego Centrum. Proces ten jednak można było powstrzymać siłą, groźbą represji, gdyby tylko zechciała tego Rosja - ale Rosja nie chciała... ,,Bez Rosji Związku nie będzie - co do tego nikt chyba nie ma wątpliwości - pisał W. Rasputin. - Ona to właśnie w ciągu kilku stuleci zbierała ziemie i narody pod swoją władzą i opieką [ cóż za eufemizm dla brutalnej polityki podboju i łupiestw - przyp. mój ], ona dała swe imię państwu i była jego kręgosłupem [...] I dlatego, jeśli Rosja wpadłaby na pomysł, by wymknąć się z tego ukształtowanego w ciągu wieków organizmu, bez wątpienia rozleci się cała reszta''.''

- co też i się dokonało. W świetle powyższego obecna agresja zbrojna Moskwy byłaby, nieudaną na szczęście póki co, próbą przekształcenia Rosji wreszcie w normalne państwo narodowe, a poniekąd też oznaką bankructwa własnego imperializmu. Słuszny zatem postulat legł u podstaw ''mordu założycielskiego'' tegoż Kacapstanu, jakim jest gwałt dokonywany właśnie przezeń na ''bratnim, słowiańskim narodzie''. Tym samym Moskale zamiast umknąć w końcu fatalizmowi własnych dziejów, powielają jedynie gest pierwszych despotów jak Iwan Kalita, którzy zbudowali swoją pozycję i majątek na ściąganiu haraczy dla ordy z władców sąsiednich ruskich księstw. Może więc podobnie pozycjonuje się wobec Chin obecna kremlowska oligarchia, a cała ta gadanina o ''zbieraniu ziem ruskich'' służy jej do tego jedynie za pretekst - chuj nołs? Po co jednak byłoby to potrzebne Pekinowi trudno orzec, stąd w tym jak i wielu innych wypadkach analogie historyczne są jednak pewnie mylące. Ostawmy wszakże Rosję, powracając na koniec do Ukrainy, skoro od niej zaczęliśmy narrację. Nie ma co kryć, za dążeniami niepodległościowymi nomenklatur postkomunistycznych obu krajów stały raczej przyziemne względy, zwyczajnie chciały się wreszcie nachapać na swoim a nie dzielić z obcymi. Znamienna pod tym względem jest zabawna scenka rodzajowa wspominana przez Garrisona, gdy towarzyszył Jelcynowi w jego objeździe po USA. Kiedy rosyjski władyka zatrzymał się, by zrobić zakupy w prowincjonalnym amerykańskim markecie, nie mógł uwierzyć w obfitość zgromadzonych tam na półkach towarów, posądzając gospodarzy w paranoidalnym alkoholowym szale o urządzenie dlań specjalnie propagandowej ''pokazuchy''. Oczywiście dziś wiemy, że bogactwo to zalatuje taniochą a żywność jest w sporej mierze struta toksycznymi chemikaliami etc., niemniej człowiek przywykły do znoszenia komuszej biedy i permanentnego braku elementarnych dla życia produktów, naprawdę mógł oszaleć na widok takiej ilości dobra w kolorowym do tego opakowaniu. Niedostępnego za ''żelazną kurtyną'' nawet dla większości elit, a cóż dopiero zwykłych ludzi, stąd komunę obaliła de facto sowiecka bezpieka wraz z partyjną nomenklaturą, których funkcjonariusze chcieli pławić się w luksusach ''jak na Zachodzie''. A że nawet tam sporej grupy ludzi nie było na nie stać, mieli już to w dupie, byle im było dobrze. W efekcie na Ukrainie jak i w samej Rosji szybko wyłoniła się z postkomuszych środowisk złodziejska oligarchia, tyle że kremlowska po okresie ''sturm und drang'' lat 90-ych skupiła się w końcu wokół silnego ośrodka władzy, czego niestety aż do dziś nie można było powiedzieć o Kijowie. Słabość władz centralnych wykorzystywały lokalne ukraińskie klany, zwłaszcza władające de facto niepodzielnie wschodem kraju, co opisał Denis Kazanski - dziennikarz rodem z Zadnieprza, współautor książki pod wymownym tytułem: ''Jak Ukraina traciła Donbas''. Bowiem jego obecna dziejowa tragedia jest rezultatem długotrwałego procesu, sięgającego początków owej dziwnej niepodległości Ukrainy, uzyskanej poniekąd z moskiewskiej łaski, jaka fatalnie na niej zaciążyła. Nie wchodząc w szczegóły, generalnie przestępcza oligarchia regionu na czele z Rinatem Achmetowem łupiła bezlitośnie pozostały w nim przemysł, celowo doprowadzając przedsiębiorstwa i kopalnie do bankructwa np. zawyżonymi cenami dostarczanej energii i gazu, korzystając ze swojej monopolistycznej pozycji w tym względzie. A wszystko po to, aby je tanio przejąć po czym sprzedać na przysłowiowe ''żyletki'', jednym słowem ich model biznesowy sprowadzał się do zorganizowanej grabieży na wielką skalę, a nie tworzenia nowych miejsc pracy ni rozwoju autentycznej przedsiębiorczości, czyli zupełnie jak u nas - patrz Kulczyk i reszta podobnej hołoty. Perfidia tego procederu zasadzała się na tym, iż łupieżcza oligarchia gubiąca własny region, przekierowywała słuszny gniew wyrzucanych przez nią na bruk miejscowych robotników, zwalając winę za zapaść na słabe i skorumpowane rządy w Kijowie, oraz Ukraińców z zachodniej części kraju, jakoby ''żyjących na koszt'' przemysłowego wciąż Donbasu. Lokalna satrapia w swej pazerności i krótkowzrocznej głupocie politycznej, podsycała separatyzm i wzburzenie wśród lokalsów, aż w końcu doszło do tragedii wykorzystanej przez Moskwę. Gdyby nie ona, wszystko może poprzestałoby na krwawych zamieszkach w najgorszym razie, ale prorosyjscy nababowie z Donbasu rozpoczęli fatalną także dla nich polityczną grę, która ich przerosła. W efekcie wszyscy ci durnie na czele z Achmetowem potracili majątki zniszczone przez kacapską inwazję, a wielu mieszkańców regionu życie w bratobójczym boju, inna sprawa często na własne życzenie poniekąd. Jak szczerze wyznawał Kazanski w jednym z wywiadów dla polskiej prasy, nie żal mu swych niegdysiejszych rodaków, bowiem:

''...problem nie leży w ekonomii, a w psychologii. Ludzie musieliby najpierw uświadomić sobie, gdzie popełnili błąd i czego chcą. Region odrodzi się dopiero, gdy krytyczna masa ludzi przeprosi Ukrainę za to, że zginęły tysiące obywateli; kiedy przyznają, że zaufali Putinowi, który ich oszukał; kiedy uznają europejską drogę za progres, a rosyjską za ślepy zaułek. Na razie jednak powtarzają, że winne są Ameryka, Zachód, junta i Żydzi. W ich mniemaniu cały świat myśli tylko, jak tu zniszczyć Donbas, a broni ich wyłącznie Putin. Umrą z głodu, ale nie poddadzą się „wrogowi”.''

Swoje dokłada tutaj inny ukraiński dziennikarz rodem z Donbasu, który podobnie jak Kazanski musiał uciekać przed terrorem ''separów'', Wołodymyr Bojko:

''Dla niego istnieje coś takiego jak lokalna, doniecka tożsamość. Jego zdaniem obwód ten jest w dużym stopniu zlumpenizowany, dominuje tam mentalność kryminalna. Przede wszystkim dlatego, że przez lata zsyłano tam ludzi, aby resocjalizowali się przez pracę w zakładach przemysłowych. Dlatego też gdy na początku lat 90. w całym byłym ZSRR mieliśmy do czynienia z falą przestępczości zorganizowanej, w Zagłębiu Donieckim była ona wyjątkowo silna. Bardzo słabe władze w Kijowie oddały rządy na wschodzie w ręce miejscowych „biznesmenów” i „polityków” powiązanych ze światem przestępczym. Ostatecznie zrobił to Leonid Kuczma w 1998 r., przed wyborami prezydenckimi, które odbyły się rok później: „Kuczma zwrócił się wówczas do miejscowych kryminalistów, aby go poparli, żeby nie dopuścić do wygranej komunisty Petra Symonenki. Komuniści mieli duże poparcie na wschodzie. Doszło do wymiany. Kuczma dał immunitet przestępcom, a oni mu zapewnili zwycięstwo na wschodzie. Morze Azowskie jeszcze długo potem wyrzucało worki z głosami. Od tego czasu nie ma wyborów w Zagłębiu Donieckim” — opowiada Wołodymyr Bojko. [...] A miejscowi rządzili tak jak umieli, czyli niszcząc, często fizycznie, wszelkie przejawy mentalnej niezależności. Likwidowano m.in. niezależne związki zawodowe górników, które były zagrożeniem i dla właścicieli zakładów przemysłowych, i dla władz, zarówno centralnych, jak i lokalnych. „W Doniecku masz prawo mieć własne zdanie, gdy masz »brygadę«, czyli swoich ludzi, gdy umiesz pobić, poniżyć, zamordować. Wtedy jesteś »człowiekiem« i możesz mieć własne zdanie. Jeśli nie, to przyjdą po ciebie, jak nie karki, to miejscowa inspekcja podatkowa, a jak nie ona, to milicja, która cię zakatuje w lesie” — mówi Stanisław Fedorczuk. Jedyną władzą jest przemoc. Nie było i nie ma konkurencji, ani politycznej, ani gospodarczej czy społecznej — jest monopol jednej partii, grupy przestępczej.''

- brutalna prawda wygląda więc tak, że dziś Donbas ''nikamu nie nużen'', nawet samej Ukrainie, jaka odzyskując go do swych problemów pogłębionych kacapską inwazją, dołożyłaby wywołane przez znajdujący się wprost w cywilizacyjnej zapaści i jeszcze przy tym zanarchizowany region. Tym bardziej zaś Rosji, która wykorzystuje jedynie cynicznie miejscowych frajerów, którzy jej zaufali jako mięso armatnie, posyłane w bratobójczy bój z innymi Ukraińcami bez należytego wyposażenia ni wsparcia ogniowego, praktycznie na pewną śmierć. Prędzej więc Ukrainie potrzebne jest odzyskanie Krymu, niż zapadłej dziury ''całkowicie pozbawionej przyszłości'', jak w innym z wywiadów stwierdził Kazanski, gdzie pozostały już chyba tylko same żule i bandyci, bo kto przedstawiał sobą jakąś wartość, wyjechał stąd precz do Ukrainy, ew. Rosji lub na Zachód. Donbas obecnie przypomina jedno wielkie getto dla zdegenerowanych białasów i pole dzikich eksperymentów politycznych ideologicznej szurii najpodlejszego rodzaju, obojętnie komuszej, naziolskiej czy prawosławno-monarchistycznej jak Girkin: megalomański Żyd, który upierdolił sobie, że jest ''białogwardyjcem'' przypominam. Po co i na co więc komu ten żywy skansen, ludzkie ZOO i rezerwat prawdziwie ''dzikich stworzeń'' w jednym? Fascynować się tym mogą bodaj już tylko nazi-geje z xxxportalu, czy insi kiblowi staliniści pokroju niewyabortowanego niestety synalka Nowickiej, choć żaden z nich jakoś się tam nie przeprowadza, dziwne... Wyzwalać tam nie ma kogo, skoro do miejscowych nadal chyba nic nie dotarło, jak choćby tych żon ''separów'' pozostawionych sobie w ukraińskiej niewoli przez kryminalne władze Ługandy i Donbabwe, nagrały stąd apel o pomoc do Putina. Słusznie więc wyszydził je Kazanski, skoro najwidoczniej durne babska wierzą, że car jest dobry, tylko otoczony złymi bojarami, podkreślając jeszcze przy tym z dumą, iż w lokalnym referendum głosowały za przystąpieniem do Rosji, no to i niech ona się teraz o nie ''troszczy'' tak, że im w dupska pójdzie! Wybrały dosłownie swój los, nie żal ich wcale. Jednym słowem Donbas to wcielona wizja Ukrainy jaką chciałaby widzieć Rosja: zanarchizowane całkiem Hulajpole, ściek polityczny pełen bandytów i terrorystów, ze zwykłymi durniami na dokładkę, któremu przewodzi notorycznie schlany jakiś nowy Machno wymachujący szablą, pożyteczny idiota kremlowskich gangusów do odstrzału przez nich po zużyciu.

Podsumowując nasze rozważania: od początku konfliktu na Ukrainie nie miałem złudzeń, iż w otwartym boju zwarły się tam śmiertelnie dwie posowieckie mafie polityczne. Zarazem podkreślałem stanowczo, że w dobrze pojętym interesie Polski jest wspierać mniej dla nas groźną, właśnie dlatego, że słabszą. A więc zamiast histeryzować, iż Ukraińcy ustępują przed wciąż silniejszym od nich przeciwnikiem, tym bardziej należy słać im broń i w miarę możności ''instruktorów wojennych'', by cofając się zadawali Moskalom jak największe straty. Bowiem innego języka jak przemoc ta dzicz nie pojmuje, stąd trzeba ich zabić jak najwięcej, jeśli mieliby co nie daj dojść do naszych granic i na szczęście tym razem to nie my musimy parać się tą krwawą, acz niezbędną robotą. Nie jest to przejaw żadnej ''rusofobii'', lecz prawdziwego realizmu politycznego, gdy masz do czynienia z politycznym bandytą jedyne takowy ''dialog'' z nim ma sens. Tak więc powtórzę com pisał, kiedy tylko Rosja ruszyła na całego ''w'' Ukrainę: owszem, Wołyń pamiętamy a za ''chachłami'' nie przepadamy, lecz każdy zabity przez nich ''kacap'' to dla nas Polaków czysty zysk. Trzeba być durniem jak Warzecha, aby tego nie pojmować, nie radzę jednak adwersarzom pana redaktora go ''jebać'', bowiem wizja kopulacji z nim jest czymś tak potwornym, iż chyba tylko kastracja przez rozbestwionych Moskali może budzić większą grozę. W każdym razie nikt myślący trzeźwo nie może posądzać mnie o idealizowanie ukraińskiej polityki i samego Zełeńskiego, skądinąd zabawnie się dziś czyta oskarżenia o wsparcie jego kandydatury przez Rosję, podobnie co i związki z nią jego bliskich współpracowników jak Jermak czy Arestowycz... Zakładając wszakże, iż nie zbiesili się w międzyczasie i Moskwa celowo ich oszczędziła, w tejże ''maskirowce'' udział świadomie braliby również Anglosasi z USA na czele - przykro mi, ale zajeżdża mi to na tyle szuryzmem, że nie zamierzam brnąć w podobne jałowe całkiem rozważania. Bowiem nawet gdyby takowa gra pomiędzy mocarstwami miała miejsce, idiotycznym byłoby zakładać, iż cośkolwiek z tego przedostałoby się do powszechnego obiegu informacji. Podobnie jak w przypadku opisanej wyżej ''międzykontynentalnej telepatii'', prowadzonej za pomocą okultystycznej szurii przez USA i ZSRR, sprawy takowe wychodzą na jaw dopiero po wielu latach i objawem skrajnej głupoty jest wierzyć, że internet cośkolwiek pod tym względem zmienił, jeśli już to wręcz na gorsze. Insynuacje ostawmy więc mentalnym stulejarzom żerującym cynicznie na powszechnej ignorancji, wszystkim tym Sumlińskim, Rolom czy inszym panom Nikt. Może być, że spektakl z odjebaniem Duginej przez rosyjskie spec-służby [ bo w sprawstwo ukraińskich może wierzyć tylko skapcaniały niestety do reszty Bartyzel ], stanowił sygnał Kremla pod adresem AngloAmeryki, że kontroluje on swych ''ekstremistów''. Przy czym sam Dugin i jego pomiot nie znaczyli w Rosji zgoła nic, ale ponoć wyrażali zdanie sporej grupy resortowych kręgów władzy, prących do ostatecznego rozwiązania kwestii Ukrainy - tak przynajmniej sugeruje jeden z bodaj najbardziej znaczących w tym kraju komentatorów Dmitrij Pasternak-Taranuszczenko. Zwraca on uwagę, że tuż przed likwidacją córki, Dugin wskazywał otwarcie na obecność zachodniej V kolumny wśród rosyjskich służb i prognozował radykalne przesilenie polityczne w kraju najdalej w ciągu pół roku... Ostawmy jednak powiadam takowe spekulacje, gdyż i bez tego było gorąco na Ukrainie jeszcze przed wybuchem wojny, dość rzec jak pod koniec już 2019 roku ukraińska waleczna amazonka Marusia Zwirobij, wraz z inną głośną tam pieniaczką Sofią Fediną, posunęły się niemal do sugestii zabicia Zełeńskiego za jego rzekomą ''zdradę''. Nie pierwszy to zresztą raz, kiedy bojowniczka ''Prawego Sektora'' wygraża ukraińskiemu politykowi, zaś jej towarzyszka zakichana łemkowska banderystka, głośno nawoływała do dymisji Jermaka, faktycznego ''nadprezydenta'' obecnej Ukrainy, jako mniemanego ''ruskiego agenta''. Co ciekawe, nie przeszkadzało to partyzantce Marusi we współpracy w budowaniu sił obronnych Ukrainy z bliskim doradcą Zełeńskiego, czyli Arestowyczem przyjaźnią z którym do dziś się szczyci. Wspominam o tym, byśmy się wyzbyli sentymentalnego, ale i przeczernionego również na prorosyjską modłę obrazu polityki u naszych wschodnich sąsiadów. Bowiem kacapska inwazja wszystkie te konflikty jedynie stłumiła, one niewątpliwie wybuchną na powrót i to ze zdwojoną siłą, gdy tylko zagrożenie ze strony Moskwy nieco zelżeje, bez złudzeń. Dlatego nie jestem rozczarowany postawą Janiny Sokołowej, ukraińskiej dziennikarki wspominanej tu ostatnio nie raz, pół-Rosjanki obnoszącej się ze swym kultem Bandery, czym pluje w twarz Polsce, gdzie jej dzieci mogą żyć bezpiecznie wolne od agresji barbarzyńskich Moskali. Cóż, pisząc o niej, że jest kobietą niewątpliwie urodziwą i dzielną, nie wspominałem wszakże nic o tym, iż mądrą... Zresztą sami Ukraińcy nie kryją problemów z jakimi przyszło im się zmagać, na czele z fatalnym dziedzictwem postkomunizmu, które rosyjska inwazja jedynie wyostrzyła. Niedawno choćby na tubowym kanale ukraińskiego dziennikarza Jurija Romanienki, patrioty zaangażowanego czynnie w obronę swego kraju, księgowa Julia Hłuszko opowiadała o absurdalnym, zbrodniczym wprost w obecnych warunkach traktowaniu rodzimych przedsiębiorców przez ichnią skarbówkę. Otóż wymaga ona od nich dostarczenia dowodów, że nie prowadzą już działalności gospodarczej na terenach okupowanych przez Rosję, lub objętych walkami w przeciwnym razie grożąc im surowymi karami finansowymi. Tak jakby jej funkcjonariusze sami nie mogli tego sprawdzić, w porozumieniu z mającymi dostęp do odpowiednich informacji wojskiem i tajnymi służbami, jak przystało jednak na posowieckich czynowników przerzucają odpowiedzialność z państwa na obywateli. Nie interesuje ich przy tym, jak niby mają oni dostarczyć potrzebne do weryfikacji dokumenty, gdy segregatory z biurokratyczną buchalterią są doprawdy ostatnią rzeczą dla normalnego człowieka, kiedy musi umykać by ratować życie własne i bliskich. Nawet jeśli jakimś cudem udałoby im się przedrzeć przez linię frontu, ryzykując śmiercią od ostrzału wroga lub swoich, w swych rodzinnych miejscowościach pewnikiem skończyliby w rosyjskich kazamatach, storturowani bestialsko na śmierć. Jak z tego widać nad Dnieprem dobrze trzyma się sowiecka mentalność typowa dla fasadowej radzieckiej państwowości, która nie chce ponosić ciężarów sprawowania władzy, za to cieszyć się jej przywilejami. Generalnie więc radzę zachować przezorną wstrzemięźliwość w naszym zaangażowaniu w pomoc Ukrainie, która jest kwestią racjonalnej kalkulacji politycznej a nie bezrozumnych porywów serca, jak pierdolą ''niedorealiści'' zwykle sami mający problem z utrzymaniem równowagi psychicznej. Z rok temu minie, jak pajac Żyrinowski, którego wystąpień wszakże lekceważyć nie można było, gdyż mając dostęp do Kremla dokładnie ''przewidział'' datę inwazji Moskwy na Kijów, otwarcie prawił o rozbiorze Ukrainy pomiędzy Rosję a Niemcy czyt. UE, co należycie z właściwą sobie dosadnością skomentowała wyżej wspomniana amazonka Marusia. Obecny bieg dziejowych wydarzeń przyzwyczaił nas już do nie lekceważenia podobnych z pozoru tylko absurdalnych scenariuszy, zgubnych dla Polski. Wszystko to bowiem jest splątane jak macki kopulujących ośmiornic, pojebane niczym kłącze deleuzjańskiej ''schizopolityki'', stąd i opis tegoż musi być doń adekwatnie patchworkowaty i meandrycznie pokręcony jak niniejszy tekst. Bez narzekania więc na jego formę, jak pisałem na wstępie, bo tak właśnie ma być, inaczej nie idzie przedrzeć się przez żmut historycznej ''odrealności'' w jakiej przyszło nam żyć.

ps.

Nie uznaję durnej zasady, że o zmarłym, choćby najgorszej kanalii, tylko dobrze albo wcale. Jeśli kogoś oburza, iż nader obcesowo poczynam sobie z Gorbaczowem, odsyłam go do ''Oczami radzieckiej zabawki'' Konstantego Usenki. Książka ta opisująca muzyczne ''podziemie'' w gnijącym ZSRR i posowieckiej Rosji, zawiera sporo wstrząsających historii ofiar tamtejszych ''psychuszek'', czyli szpitali psychiatrycznych zamienionych w więzienia i katownie w jednym. Zdeprawowani medycy poddawali osadzonych w nich przymusem ''pacjentów'' potwornym wprost torturom, traktując niczym króliki doświadczalne cierpiące niewymowne męki. Usenko dowodzi, że szczyt takowych represji nie przypadł bynajmniej za Chruszczowa i Breżniewa, których zwykle się o to oskarża, ale właśnie za rządów liberalnego skurwysyna Gorbaczowa, choćby więc za to winien trafić do piekła, lecz znalazłoby się i parę innych powodów. Nie zawodzi też jak zwykle Galijew przypominając, iż w pierwszym okresie rządów następca Andropowa i Czernienki kontynuował ich ostry kurs na kontrolowaną przez państwo, a tak naprawdę partię komunistyczną neostalinowską industrializację. Dopiero gwałtowny spadek cen ropy z której radzieccy towrzysze finansowali swój ''dobrobyt'', zmusił go do spuszczenia tonu wymuszając nań ''pierestrojkę''. Niestety wynika z tego, iż póki surowce energetyczne z których rabunkowego wydobycia żyje Rosja będą stać wysoko na światowej giełdzie, nie ma co liczyć na otrzeźwienie u Putina i jego kamaryli. Pomnijmy również, że Związek Radziecki nie obaliły tłumy spontanicznie zgromadzonych na ulicach Moskwy Rosjan, ale fronda części tamtejszej nomenklatury postkomunistycznej, wojska i bezpieki, a ''wolny Zachód'' był temu przeciw. Nie chodziło też o żaden ''wolnościowy zryw'', lecz nachapanie się przez wyposzczoną bolszewicką swołocz, więc tym bardziej liczenie teraz na ''oddolną demokrację'' w Rosji, stanowi objaw politycznej demencji.

ps. 2

''Andromeda'' umieściła ostatnio na swym tubowym kanale wywiad z ukraińskim generałem Serhijem Krywonosem, niesłychanie ostro krytykującym zaniedbania wojskowe obecnych władz Ukrainy. Niestety dokonując przy tym ordynarnej manipulacji, zabrakło bowiem w nakreślonej przez nią sylwetce ukraińskiego wojskowego jednej, za to kluczowej informacji - że Krywonos poparł w ostatnich wyborach prezydenckich na Ukrainie rywala Zełeńskiego, b. prezydenta Poroszenkę, za co ten wynagrodził go odpowiednim stanowiskiem. Typ nie jest więc żadnym ''bezstronnym patriotą'', jakim przedstawiła go ''Andromeda'', lecz siedzi po uszy w wewnątrzukraińskiej rywalizacji politycznej, której jak widać nawet wojna nie stłumiła. Nie wiem też, kto jest większym ściemniaczem - Arestowycz jak twierdzi, czy Krywonos, który całkiem niedawno bredził, że Ukraińcy będą szturmować Moskwę. Latem zaś straszył jako ''prawie nieuniknioną'' inwazją z terenu Białorusi, póki co mamy już wrzesień i nic, jednym słowem ewidentny pieniacz. Teraz pojmuję, czemu wywiad z nim przeprowadziła niedawno pomieniona wyżej Janina Sokołowa, wspierająca Poroszenkę pół-Rosjanka obnosząca się ze swym banderyzmem i głośno nawołująca do eksterminacji wszystkich Moskali. Arestowycz ma rację, że tacy jak oni są niezwykle wygodni dla Kremla i de facto robią dlań robotę, czy świadomie nie mnie to oceniać. Może i on ściemniacz, ale gość ma rację, gdy strofuje rodaków, iż pogrążając się w galicyjskiej banderowszyźnie przegrają rywalizację strategiczną z Moskwą, więc zachowując doń dystans wolę go jednak od Krywonosa, którego czuć rezunem. Niestety, ale ''Andromeda'' to jedno z mych największych rozczarowań obok katolickich tradsów w tej wojnie - wpierw ucieszyłem się, że wreszcie jakaś młoda kobita, która nie jest ''Julką'', ale rychło mój entuzjazm okazał się przedwczesny. Za brednie o ''Ordo Szuris'' odsubowałem ją, bowiem organizacja ta robi dobrą robotę demaskując kłamstwa putinowskiego reżimu o jego rzekomo ''konserwatywnym'' charakterze. W obliczu co tu kryć prorosyjskiego skurwienia części prawicy i środowisk tradycjonalistycznych, takowa kontra na tym polu jest bezcenna, podobnie jak wśród lewactwa czy libków. Teraz zaś jeszcze owa prymitywna manipulacja, wpisująca się w oczekiwania Moskwy na wojskowy zamach stanu na Ukrainie, a przynajmniej podziały między dowództwem armii i kierownictwem politycznym, zabójcze w obliczu egzystencjalnej dla Kijowa konfrontacji z Rosją. Nie wiem stąd w co gra ''Andromeda'', ale najwidoczniej okazała się kolejną ''Julką'', nieco tylko bardziej wyrobioną politycznie od reszty koleżanek, tak więc odradzam już zaglądanie na jej kanał, lub przynajmniej podchodzenie z większym dystansem do serwowanych przez nią materiałów.