...ciąg dalszy rozważań z poprzedniego wpisu o liberalnym niewolnictwie:
Tak więc ''prawa człowieka'' w owym czasie przysługiwały za oceanem faktycznie jedynie białym ludziom, nieliczne stosunkowo grupy aktywnych politycznie czarnych wyzwoleńców istniejące zarówno na Północy jak i Południu USA, spotykały się nie tylko z jawnym szyderstwem ze strony zdecydowanej większości ludności europejskiego pochodzenia, ale i ostracyzmem oraz pogardą członków własnej rasy, kultywujących już wtedy swoją ''obcość''. Pisze o tym pomieniony już żydowski historyk Ira Berlin, nie wspominając jednak przy tym ani słowem o udziale swych ''koszernych'' ziomków w procederze zniewolenia i wyzysku Murzynów. Przyjdzie nam jeszcze odwołać się do tej książki, teraz jednakże przytoczę fragment cytowanego już tu wielokrotnie dzieła Charlesa Bearda, relacjonującego argumentację nietypowego dość obrońcy instytucji niewolnictwa Clementa Vallandighama. Reprezentował on bowiem nie kastę plantatorów jak omawiany w pierwszej części Calhoun, lecz interesy świata ludzi pracy, drobnych amerykańskich farmerów i rzemieślników, tak oto wykładając swoje racje:
''Plantatorskie Południe - wywodził - jest naturalnym sprzymierzeńcem demokracji z Północy, a szczególnie z Zachodu. Dlaczego? Częściowo dlatego, że ludzie z Południa są przeważnie rolnikami i producentami, nie kupcami i fabrykantami, a częściowo dlatego, że nie ma tam konfliktu, a jeżeli jest to tylko nieznaczny między kapitałem a pracą, gdyż kapitał jest w znacznym stopniu właścicielem dużej ilości robotników nie należących do rasy białej.''
Sekundował mu z drugiej strony politycznego sporu jeden z gorliwszych zwolenników Lincolna, Andrew G. Curtin jaki:
''...w mowie wygłoszonej z okazji swego wyboru na gubernatora ani słowa nie powiedział o zniesieniu niewolnictwa, za to z uniesieniem oświadczył, że ,,żywiej biją serca w Pennsylwanii, której synowie z utęsknieniem czekają, aż rząd zadba o ich najżywotniejsze interesy''. Gorączkując się tym tematem wołał: ''To walka w której idzie o ochronę przemysłu i o prawa świata pracy... Jeśli pragniecie siły i wielkości, chrońcie fabryki Pennsylwanii. Niech żyje wolność, wolność białego człowieka!''. Do pewnego stopnia zgodnie z intencją Curtina, redaktor Philadephian American and Gazette, komentując zakończenie tej mowy odrzucił myśl, że ,,idzie o jakieś, istotne tylko dla części kraju zagadnienie niewolnictwa'' i stwierdził, że ważą się takie sprawy jak: ochrona przemysłu, oszczędność w szafowaniu groszem publicznym, nadziały osadników na ziemiach należących do państwa, przyznanie funduszy na regulację rzek i prace w portach, transkontynentalna linia kolejowa, przyjęcie Kansas do Unii i radykalna reforma rządu.''
- tym żył kraj podczas gorącej kampanii, która dała zwycięstwo Lincolnowi i doprowadziła w końcu do wybuchu Wojny Secesyjnej, a nie czy Murzyni będą mieć w ogóle jakieś prawa! Nie dziwota zresztą, bowiem kiedy abolicjoniści zdecydowali się na samodzielny start w wyborach pod szyldem Liberty Party, zebrali takie baty zbierając promile głosów, iż oduczyło ich to działania na własną rękę. Do końca pozostali głośną wprawdzie, lecz tylko sektą polityczną o znikomym poparciu, skompromitowaną w dodatku mocno terrorystycznym zajazdem Browna, który ugruntował im w powszechnej opinii wizerunek świrów, coś na wzór dzisiejszej Antify. Jeśli więc kwestia niewolnictwa rzeczywiście była tu kluczowa, to jedynie ze względu na wspomniany kontekst polityczny i ekonomiczny, o którym tak oto pisze Beard:
''Przywódcom plantatorów chodziło nie tylko o zachowanie dopływu niewolniczej siły roboczej. Domagali się oni również wolnego handlu, a co najmniej ceł traktowanych wyłącznie jako źródło dochodów skarbowych. Byli przeciwnikami banku ogólnonarodowego i systemu waluty narodowej, opartej na takiej instytucji, atakowali subsydiowanie żeglugi i byli na ogół przeciwni ''wewnętrznym ulepszeniom'' [ pod tym mianem kryły się dotowane przez państwo inwestycje w infrastrukturę, drogi, kanały i sieć kolejową - przyp. mój ], które miały na celu mocniejsze związanie rolniczego Zachodu z handlowym Wschodem. Oświadczając, że terytoria zachodnie ''nabyte wspólnie przelaną krwią i za wspólne pieniądze'', winny stać otworem zarówno dla właścicieli niewolników jak i farmerów, sprzeciwiali się bezpłatnemu rozdawnictwu ziem publicznych między bezrolnych i zaludnianiu nowych stanów mieszkańcami niezwiązanymi z interesami plantatorów. Opierając się na uprawnieniach jakie nadawała im konstytucja, żądali zwrotu wszystkich niewolników zbiegłych na Północ. W ten sposób, gdy politycy Południa mogli zasłaniając się autorytetem konstytucji mówić o niewolnictwie jako ''instytucji lokalnej, podlegającej wyłącznie suwerenności stanu'', sami działali agresywnie na arenie polityki ogólnokrajowej i na skutek swych posunięć zmobilizowali przeciw sobie całą armię wrogów, których niewolnictwo albo nie obchodziło zupełnie, albo interesowało w minimalnym stopniu. Niejeden z mówców, który mógłby darować Południu jego niewolniczy system pracy, nie mógł się pogodzić z jego doktryną niskich ceł lub opozycją przeciw scentralizowanemu systemowi finansowemu.''
- konkretnie zdominowany przez południowców Kongres w 1859 roku polecił zaniechać udzielania finansowej pomocy transatlantyckim parowym liniom żeglugowym, a dwa lata wcześniej obniżył radykalnie cła ochronne godząc w rodzimy przemysł. Stawał też okoniem jako się rzekło ''socjalistycznemu rozdawnictwu'' ziemi należącej do państwa, jasnym więc było, iż Amerykanie mający na sercu pomyślność kraju nie mogli dłużej tolerować tego skurwysyństwa, jakim było panoszenie się wolnorynkowych zjebów rujnujących dla swej prywaty całą resztę. Durnie zjednoczyli przeciw sobie antagonistyczne dotąd formacje przemysłowców Północy i część farmerów Zachodu, którzy pod wodzą Andrew Johnsona pełniącego funkcję wiceprezydenta za Lincolna, przeciwstawili się tradycyjnie stojącym po stronie Południa, na czele ze wspomnianym już Vallandighamem. Razem sprawili oni wreszcie należny srogi łomot politycznym antenatom korwinowych kolibów jak i Bartusia ''piromana'' Sienkiewicza - i bardzo kurwa dobrze!!! Żeby chociaż tamci pozostali konsekwentnymi wrogami ingerencji państwa, ale deklarowany gromko ''antyetatyzm'' nie przeszkadzał szujom w zaprowadzaniu, gdy to było im wygodne centralistycznych rozwiązań. Choćby jak miało to miejsce podczas zawartego w poł. XIX wieku kompromisu między Północą a Południem, na mocy którego powołano specjalną agendę rządową do ścigania zbiegłych Murzynów na terenie całego kraju, przyznając jej z tego tytułu nadzwyczajne uprawnienia policyjne:
''Celem przejęcia całej sprawy z rąk władz stanowych i miejscowych, które mogłyby dać się unieść dążeniom do wolności, ustawa przewidywała powołanie całej armii urzędników federalnych, która miała współpracować w ujmowaniu i zwracaniu niewolników. Ustawa nakładała surowe kary na wszystkich, którzy chcieliby przeszkadzać we wprowadzaniu jej w życie. Zezwalała ona właścicielowi niewolnika lub jego przedstawicielowi zgłaszać pretensje o rzekomego zbiega na podstawie zwyczajnego oświadczenia na piśmie i doprowadzać oskarżonego celem przesłuchania przed komisarzem federalnym. W przesłuchaniu tym Murzyn nie miał prawa żądać, by go postawiono przed sądem przysięgłych lub domagać się przywileju zeznawania jako świadek we własnej sprawie, zgodnie z anglosaską tradycją prawną. Jeżeli urzędnik federalny pozwolił niewolnikowi wymknąć się, mógł być zaskarżony w drodze cywilnej o odszkodowanie. Za decyzję na korzyść wnoszącego roszczenie komisarz otrzymywał wyższe wynagrodzenie niż za uwolnienie oskarżonego.''
- wszakże nie zamierzam w kontrze piać peanów na cześć Lincolna i jego zwolenników: przywołany poprzednio historyk Ira Berlin nie pozostawia złudzeń, ile w toczonym przez prezydenta konflikcie liczyły się humanitarne frazesy abolicjonistów, skądinąd strasznie naiwne i głupie wprost patrząc z dzisiejszej perspektywy. Jak wykazuje, biali południowcy zaprowadzając po przegranej przez się wojnie kontrterror wobec murzyńskich wyzwoleńców i ostry segregacjonizm rasowy trwający na terenie Dixie aż do lat 60-ych zeszłego stulecia, podążali o ironio jedynie drogą swych przeciwników z Północy czerpiąc od nich wzorce:
''Co istotne, biali mieszkańcy Północy wprowadzili nowe przepisy ograniczające życie czarnej ludności. Za wyzwoleniem z niewoli postępowały ograniczenia wolności.
W wielu stanach północnych zakazano czarnym zasiadać w ławach
przysięgłych, być świadkiem w sądzie, nosić broń, uczęszczać do szkół
publicznych i swobodnie podróżować. Inne nowe zakazy groziły tym, że samo państwo zamieni się w substytut pana.
Członkowie administracji federalnej Północy połączyli siły z
południowcami, by wspólnie pozbawić czarną ludność praw, które zaczęto
utożsamiać z prawami obywatela. W 1792 roku pierwszy Kongres odmówił
przyznania obywatelstwa Afrykanom i odebrał czarnym mężczyznom prawo do
służby w państwowej milicji oraz przewożenia poczty, co było jednym z
niewielu źródeł zatrudnienia kontrolowanych przez władze federalne.
Ustawodawcy w stanach północnych nie potrzebowali zachęty z południa, by
rozszerzyć zakazy dotyczące wolnej czarnej ludności. W latach
dwudziestych i trzydziestych XIX wieku, w tym samym czasie, kiedy
stanowe zgromadzenia konstytucyjne poszerzały granice demokracji dla
białych w ten sposób, że bycie posiadaczem przestało być warunkiem
koniecznym do głosowania i pełnienia urzędu, ustawodawcy z Północy
zabrali czarnym prawo wyborcze. [...] Ponieważ nie dawało się ich
usunąć, ponownie zaktywizował się ruch na rzecz kolonizacji albo
''repatriacji'' do Afryki ludności murzyńskiej. Likwidując niewolnictwo, biali mieszkańcy Północy próbowali pozbyć się też czarnych.
Kiedy odesłanie Murzynów nie powiodło się, biali odizolowali czarnych
społecznie i ideologicznie. W pierwszej poł. XIX wieku umacniało się
przekonanie, że ludzie pochodzenia afrykańskiego są inni, jeśli nie pod
względem pochodzenia, to z pewnością doświadczeń, a być może cech
wrodzonych. Biali mieszkańcy Północy głosili idee rzadko słyszane w
okresie przed amerykańską rewolucją. Niemal większość zgadzała się z
tezą o trwałym upośledzeniu czarnych przez niewolnictwo, na skutek czego
nie mogą być pełnoprawnymi członkami amerykańskiego społeczeństwa. W
latach 30-ych i 40-ych twierdzono nawet, że różnice między czarnymi a
białymi wynikają nie tyle z dziedzictwa niewoli, ile budowy ciała czy
nawet boskiego planu. Niektórzy dopatrywali się różnic w wielkości
skroni, kształcie kości policzkowych i szerokości nosa. W popularnej
prasie można było oglądać karykatury czarnych w formie zwierząt. Dla
części białych mieszkańców Północy wykluczenie czarnych poza nawias
społeczeństwa stanowiło krok na drodze do idei powszechnej równości
białych [!]. Systematyczne krępowanie wolnych ludzi kolorowych
kompromitowało aspiracje Północy do miana wolnego społeczeństwa. [...]
Ponieważ czarne wspólnoty w Ameryce wyrastały na podłożu narodu
posiadaczy niewolników, przejęły wiele cech właściwych osadom zbiegów.
Mimo braku integralności terytorialnej wyróżniającej życie maronów [
zbiegłych niewolników na Południu - przyp. mój ] w innych rejonach
Ameryki, czarni z Północy żyli z dala od białych ludzi. W
okolicach wiejskich i w miastach skupiali się w najgorszych dzielnicach,
na skrawkach ziemi wzgardzonych przez innych. Imali się dorywczych
zajęć, ponieważ nie mieli dostępu do zawodów wymagających kwalifikacji,
ani do manufaktur - sektora w społeczeństwie Północy rozwijającego się
najszybciej i najmocniej utożsamianego z pracą najemną. Ich pozycja
stała się jeszcze bardziej niepewna, gdy napływ europejskich imigrantów odebrał im zatrudnienie na
najniższym poziomie północnego społeczeństwa. Ponieważ czarni rzadko
posiadali prawo wyborcze, w systemie politycznym odgrywali rolę żebraków
starających się wywrzeć nacisk na rząd za pomocą petycji i protestów.
''Pośród wolności jesteśmy niewolnikami'' - oświadczył w 1852 roku Martin Delany.''
- niewątpliwie, okazując przy tym dowodnie, że wzrost aspiracji demokratycznych mas świetnie może współgrać ze wzrostem rasizmu jak widać. Nie dziwota stąd, iż lewicowa niemalże a na pewno populistyczna ''rewolucja jacksonowska'' wyniosła do władzy prezydenta właściciela licznych czarnych niewolników i eksterminatora Indian, jak to ukazaliśmy w poprzednim tekście. Gwoli uczciwości należy też nadmienić, że współczesne porównania niewolniczych plantacji z obozami koncentracyjnymi dowodzą jedynie kompletnej zatraty właściwej miary. Oczywiście stosunki między czarnym niewolnikiem, a zwłaszcza niewolnicą i białym panem dalekie były od sielanki jaką kreślili dawniej apologeci Południa, ale też rzadko kiedy przypominały aż taki horror jak to dziś lubi się ukazywać w propagandowych i równie zakłamanych obrazach, jedynie z odwróconym znakiem przekazu [ patrz Tarantino ]. Bat i patologiczne okrucieństwo występowało zwykle jedynie na pierwszym etapie zakładania plantacji, rychło jednak biali właściciele przekonywali się, iż znacznie skuteczniejsze w motywowaniu do pracy czarnego niewolnika są odpowiednie zachęty i premie, w postaci nieznacznej choć płacy czy zgody na uprawianie własnego spłachetka ziemi poza czasem zajęć na pańskim polu. Oczywiście nie stały za tym względy humanitarne, lecz pragmatyczne bo obniżało to koszty utrzymania niewolnika, skoro miał on możliwość w sporej mierze samodzielnego zaspokajania własnych potrzeb, pozwalało mu to jednak na upłynnianie na rynku skromnych niechby nadwyżek uzyskanych ze swej roli, tworząc alternatywny obieg towarów niezależny od domeny plantatorów. W niczym on rzecz jasna nie naruszał istotnie ich hegemonii gospodarczej, a tym bardziej politycznej, niemniej czynił stan niewoli choć trochę mniej upodlającym dla Murzynów, pamiętajmy też, że biali właściciele nie mogliby zarządzać swymi plantacjami bez armii nadzorców, tak białych jak i wywodzących się spośród czarnych, zwanych pieszczotliwie ''poganiaczami''. Za drobne nieraz koncesje gotowi byli oni do najgorszych podłości wobec pobratymców, niczym ''kapo'' w koncłagach faktycznie, ale też i niejednokrotnie cieszyli się wśród nich autentycznym mirem, jako pośrednicy w kontaktach z obcym światem innej rasy, zyskując bywa status przywódcy czarnej wspólnoty. Murzyni posiadali przez to możliwość negocjacji polepszenia warunków swej pracy, pamiętajmy wszakże iż bat pozostał narzędziem ich dyscyplinowania do końca istnienia systemu niewolniczego na południu USA. Wcale często zabierano czarnym matkom dzieci i na odwrót, wystawiano Afrykańczyków na sprzedaż reklamując przy tym niczym rzeźne bydło, deportowano wreszcie w strasznych warunkach całe ich grupy wgłąb kraju, dla żarłocznego i przeżywającego prawdziwy boom inwestycyjny od pocz. XIX wieku systemu plantacji sięgającego aż po Teksas. Wielu umierało wskutek tego w drodze, dla ich eskortowania na miejsce stworzono prawdziwą sieć prywatnych więzień, a wszystko to przy ograniczonym udziale rządu, nie krępującego swym interwencjonizmem pełnej swobody handlu ludźmi [ normalnie raj dla korwinowca ]. Zresztą wspomniany ''czarnuchowy menejdżment'' niby jako znak łagodzenia stosunków na plantacjach, był przez swą perfidię metod kontroli i wyzysku Murzynów pod pewnymi względami gorszy niż otwarta przemoc, bo przynajmniej czyniła ona sytuację klarowną: nikt tu nie wymagał aby kochać jeszcze swego potencjalnego kata i właściciela.
Pisząc to żadną miarą nie zamierzam litować się nad losem Murzynów, czemu na przeszkodzie stoi trzeźwa obserwacja ich agresywnego szowinizmu i pychy każących mniemać, iż w przypadku odwrócenia ról rzeczy miałyby się dla białej rasy pewnie znacznie gorzej. Przyznaje to poniekąd sam Ira Berlin, przytaczając dowody murzyńskiego rasizmu i to skąd - w społeczności wolnych czarnych na Południu USA, tuż pod nosem wciąż dzierżących tam hegemonię plantatorów!:
''Zyskując większą niż kiedykolwiek dotąd zamożność i zakładając własne kościoły, szkoły, towarzystwa literackie i bractwa, [ czarni wyzwoleńcy ] utwierdzili - nie opinię publiczną, lecz samych siebie - w przekonaniu, że są nie tylko równi, ale wręcz lepsi od wolnych białych i niewolnych czarnych ludzi wokół. To oni, a nie biali powinni rządzić [!]. Szowinizm owej średniej warstwy łączącej ludzi często różnego pochodzenia najwyraźniej dał o sobie znać w Nowym Orleanie i Mobile, gdzie dwu- lub trójjęzyczni kolorowi, którzy pobierali nauki po obu stronach Atlantyku, stworzyli wyrafinowaną kulturę. Kształceni w Paryżu i Port-au-Prince, uformowani przez upodobanie do poezji romantycznej, spirytualizmu, masonerii i radykalnego republikanizmu, rozkoszowali się swym odrębnym statusem, charakterem i kolorem skóry. Owo poczucie własnej wartości nie ograniczało się tylko do mieszkańców portów nad Zatoką Meksykańską. W 1844 roku Michael Eggart, śniady kołodziej, wydał doroczną odezwę do Friendly Moralist Society, jednej z licznych organizacji dobroczynnych w Charleston skupiającej wyłącznie kolorowych. Rozwodząc się nad osobliwym i niewygodnym położeniem czarnych wyzwoleńców spośród głównie Mulatów, tkwiących między ''niewzruszonymi przesądami białych ludzi'' oraz ''głębszą nienawiścią naszych braci o ciemniejszej skórze'', Eggart nalegał by nasz ''związek jako jednego ludu'' zajął należne mu miejsce na szczycie społeczeństwa Południa [!]. Niewielu ludzi czysto afrykańskiego pochodzenia mogłoby wstąpić do Eggartowskiego ''związku jednego ludu''.''
- wzorem zresztą przywódcy haitańskiej rewolty Toussainta-Louverture'a, który większość swych rasowych pobratymców miał za bandę ''leniwych czarnuchów'', zdatnych do wysiłku jedynie pod batem. Dlatego po przepędzeniu z wyspy francuskich władz bynajmniej nie zlikwidował niewolniczych plantacji, ale powierzył kontrolę nad nimi dowódcom swej murzyńskiej armii przekształcając je w swoisty ''agrarny militaryzm'', jak dziś historycy zwą zaprowadzony przezeń system rządów. Doszło wówczas do tak kuriozalnej sytuacji, że gdy czarni rewolucjoniści dokonali inwazji na hiszpańską stronę wyspy, poczęli tworzyć tam również oparte na pracy przymusowej plantacje, jakich nigdy dotąd nie było w owej części, przynajmniej nie w tej skali. Spokojnie można stąd założyć, iż triumf murzyńskiej rebelii i jej rozszerzenie na resztę Antyli a może nawet i Południe USA, doprowadziłby do powstania niewolniczego imperium tym razem jednak pod zarządem samych czarnych, stosujących brutalny wyzysk i okrucieństwo wobec innych Afrykanów przewyższające daleko te, do jakich zdolni byli ich biali panowie. Dalsze losy rewolucji na Haiti, łącząc najgorsze cechy jakobińskiego terroru z barbarzyństwem godnym afrykańskich kacyków, w pełni to potwierdziły. Koleje jej dziejów niczym w groteskowo krzywym zwierciadle powielają wszystkie patologie towarzyszące rewolucjom białych Europejczyków. Wszakże szczegółowe ich relacjonowanie zajęło by zbyt dużo miejsca w tym i tak obszernym wpisie, stąd wypada jedynie rzec, iż gdy Napoleon podjął próbę odzyskania władzy nad wyspą, murzyńską rebelię wsparli Brytyjczycy jak i Amerykanie, którzy takowe tępili u siebie z całą bezwzględnością. Pierwsi bowiem toczyli już wojnę na całego z Francją o prymat w Europie, co w ówczesnych warunkach oznaczało praktycznie nad całym niemal światem. Natomiast drudzy obawiali się, iż wojowniczy Bonaparte uzyskawszy bazę do dalszej ekspansji na Karaibach, zagrozi im bezpośrednio poprzez świeżo co odzyskaną na Hiszpanach Luizjanę, blokując tak drogą Jeffersonowi ekspansję wgłąb kontynentu jakeśmy to opisali uprzednio. Na ich szczęście inwazja francuskiego ''boga wojny'' i usadowienie przezeń mocno na Antylach zakończyły się niepowodzeniem min. przez polskich ''zdrajców rasy'' spośród byłych legionistów Dąbrowskiego, jacy nie mieli ochoty umierać za obcą im sprawę, przyłączywszy się do czarnych rebeliantów. Ocaliło im to skórę w trakcie zarządzonej przez następcę Toussainte'a jakim został Jean-Jacques Dessalines ''wielkiej rzezi białych'', z której wyłączeni zostali też co znamienne zamieszkujący wówczas wyspę niemieccy koloniści. W praktyce więc objęła ona głównie francuską ludność, kobiet i dzieci nie wyłączając pomordowanych przez Murzynów z niezwykłym wprost okrucieństwem i dzikością na jaką ich tylko chyba stać. Tropikalny odpowiednik Saint-Justa i podobnie jak tamten fanatyczny Boisrond-Tonnerre, choć sam pół-biały mieszaniec rasowy otwarcie masakrę pochwalał wołając, że haitańska deklaracja niepodległości winna być spisana krwią białego człowieka na pergaminie ze zdartej zeń skóry, maczanym w jego czaszce bagnetem! A mimo to Anglosasi, biali liberalni rasiści przecież, w podzięce za pogonienie Napoleona z Karaibów ufundowali czarnemu rezunowi Dessalinesowi koronę i okazałą karocę, gdy obwołał się groteskowym murzyńskim imperatorem uprzedzając tym nieco cesarski tytuł Bonapartego. Długo się wszakże panowaniem nie nacieszył zabity w zamachu przez innych żądnych władzy czarnych jakobinów, co stoczyło Haiti w krwawy chaos polityczny trwający tam do dziś, przerywany jedynie okresami tyranii jak oparta o wszechobecne na wyspie zabobony voodoo niesławnego Jean-Claude'a Duvaliera.
Jak z powyższego widać, nie sposób
pominąć ówczesnych dziejów Antyli w tekście poświęconym zagadnieniu
murzyńskiego niewolnictwa w USA. Jeszcze ''antyetatysta'' Jefferson
łakomie spoglądał na Kubę, snując plany jej inkorporacji do planowanego
przezeń agrarnego ''imperium wolności'', ufundowanego faktycznie na
niewolnictwie czarnych z którego sam korzystał, gromko deklarując
uwielbienie dla żyjących z pracy własnych rąk ubogich białych farmerów.
Podobny w tym był mu potomek jego ''profederalistycznego'' adwersarza i
późniejszy prezydent John Quincy Adams, określający Kubę i Puerto Rico
mianem ''naturalnego przedłużenia - dosł. przydatków
- kontynentu północnoamerykańskiego'' [ Bartosiak pewnie nazwałby je
''wysuniętymi kasztelaniami'' ]. Wprawdzie Stany Zjednoczone okazały się wciąż za słabe w owym czasie na ekspansję zbrojną w rejonie
Karaibów i ogólnie Zatoki Meksykańskiej, trzeba było stąd poczekać na
nią aż do końca XIX wieku i wybuchu otwartego konfliktu z Hiszpanią o
jej kolonie na Antylach i Pacyfiku. Niemniej grunt dla niej
przygotowały nieudane jeszcze próby militarnego zaboru, podejmowane już w połowie stulecia z
prywatnej inicjatywy przez takich awanturników jak William Walker w Nikaragui, czy Narciso López
na Kubie i obie zakończone dla nich tragicznie. Mimo iż sam rząd USA
oficjalnie odżegnywał się od takowych przedsięwzięć, a wręcz zdarzało
się czynnie im przeciwdziałał, faktycznie cieszyły się one wsparciem ze
strony wielu wpływowych wówczas polityków amerykańskiego Południa, a
nawet co poniektórych finansistów i przemysłowców z Północy, jak choćby
potentat spedycyjny Cornelius Vanderbilt,
poróżniony w końcu na tle interesów z Walkerem, co przesądziło o losie
tego ostatniego. Plantatorzy zaniepokojeni coraz wyraźniej zarysowującą
się przewagą stanów północnych, upatrywali remedium w przekształceniu
Karaibów i sporej części Ameryki Południowej w swe niewolnicze dominium. Żarliwie orędowało za tym wiele spośród rozpowszechnionych w Stanach
Zjednoczonych od ich zarania lóż masońskich, oficjalnie potępiających wszelkie formy zniewolenia i ''despotyzmu'', oraz im podobne tajne stowarzyszenia na czele ze związkiem ''Rycerzy Złotego Kręgu'' zawiązanym właśnie w celu wspierania tejże ekspansji. Sam Walker podobnie jak i López byli wolnomularzami, co nie przeszkadzało im wszakże opowiadać się za niewolnictwem Murzynów, ale też jak wykazaliśmy swobody wedle takich jak oni miały być udziałem jedynie białych ludzi. Szczytem imperialnych dążeń Południa USA, i zarazem jego łabędzim śpiewem jak się okazało z czasem, stał się tzw. ''manifest ostendzki'' z 1854 roku sformułowany w sekrecie przez trzech amerykańskich dyplomatów, w tym przyszłego i zarazem ostatniego przed Lincolnem proniewolniczego prezydenta USA Jamesa Buchanana. Dokument ten postulował wywarcie nacisku na władze Hiszpanii, aby sprzedały Stanom Zjednoczonym upragnioną tak przez nie Kubę, gdyż nadal praktykowano na niej wtedy niewolnictwo, lub w przypadku oporu ze strony Madrytu wzięcie wyspy siłą. Ponieważ Pierre Soulé, jeden z sygnatariuszy nie trzymał należycie gęby na kłódkę, wybuchł wkrótce nielichy skandal kiedy rzecz wyciekła do opinii publicznej, stając się dla wrogów plantatorów dowodem na ich zakulisowe knowania szkodzące USA na arenie międzynarodowej. Należało stąd odstąpić na razie od ambitnych planów podboju, spokojnie można jednak założyć, że w przypadku zwycięstwa Konfederacji w Wojnie Secesyjnej tacy masoni w mundurach jak Nathan Bedford Forrest, przyszły pierwszy ''Wielki Czarnoksiężnik'' KKK, ochoczo przystąpiliby do realizacji budowy niewolniczego ''imperium wolności'' białych protestantów, sięgającego może nawet po Brazylię także opanowaną przez plantatorów-wolnomularzy, zazdrośnie strzegących sekretu swobód przed murzyńskimi ''profanami''. Zresztą pomieniony Buchanan za swej prezydentury wdał się również w awanturę tzw. ''ekspedycji paragwajskiej'', nie wchodząc w szczegóły tej kuriozalnej dość demonstracji zbrojnej jaka omal nie zakończyłaby się sromotną porażką USA, gdyby nie biegłość amerykańskiego dyplomaty przebywającego na miejscu, dowodzi ona jednak jak dalekosiężne ambicje żywili sprzyjający sprawie Południa politycy, nie mając wciąż po temu koniecznych sił.