sobota, 8 stycznia 2022

Jedwabne - niemiecka zbrodnia.

Na wstępie zaznaczę, iż nie zamierzam komentować bieżączki, bo to co dzieje się po internetach wokół ''Polskiego Ładu'', albo wydarzeń na Ukrainie czy w Kazachstanie, przypomina zwykle ''szybki kurs wiedzy dla ciemnego luda, aby nakręcać swoje i innych szajby'', jak ktoś trafnie zauważył pod wpisem na blogu coryllusa. Wolę stąd podjąć temat jaki obecnie zszedł nieco na dalszy plan, a ma on śmiem twierdzić większe  znaczenie dla nas w perspektywie, niż to co teraz jest na medialnej tapecie. Tak więc jestem świeżo po lekturze książki ''Jedwabne: rekonstrukcja mordu'' autorstwa Marka J. Chodakiewicza i Tomasza Sommera, skróconej wersji dwutomowego opracowania dokumentacji śledztwa IPN w sprawie, dokonanego przez tychże autorów. Obu należą się wyrazy uznania za włożony weń wysiłek i nade wszystko odwagę wyciągnięcia mocno niepoprawnych politycznie wniosków, idących na przekór obowiązującej oficjalnie, kłamliwej jak się okazuje wersji tragicznych wydarzeń. Niezależnie od tego, co sądzę o libertariańskich poglądach Sommera, a mam do nich stosunek wybitnie krytyczny, trzeba mu oddać, iż jako badacz historii robi świetną robotę, przywracając wcześniej pamięć o sowieckim ludobójstwie Polaków, podczas ''wielkiego terroru'' lat 30-ych XX wieku w stalinowskiej Rosji. Aczkolwiek na skandal zakrawa, że musi czynić to na własną rękę w zastępstwie powołanych do tego państwowych instytucji, choć jako libek hołubiący ''prywatną inicjatywę'' winien patologię tę uznawać za stan pożądany. Dość jednak złośliwości, przejdźmy do zreferowania pokrótce ustaleń wspomnianych autorów w sprawie mordu w Jedwabnem. Nie kryję, jest to ciężka lektura dla polskiego państwowca jak niżej podpisany, bowiem wyłania się z niej ponury obraz III RP, której przywódcy polityczni prowadzą wrogą, wymierzoną w jej żywotne interesy politykę historyczną. Niby żaden szok dla każdego trzeźwego obserwatora wydarzeń ostatnich dekad w kraju, niemniej zgromadzony przez badaczy materiał jest przygniatający. Wynika zeń, iż tak ówczesny prezydent RP postkomunista Kwaśniewski, jak i ''prawicowy'' premier Buzek [ obaj byli kapusie SB ], poczęli głośno deklarować rzekomą ''polską winę'' za Jedwabne, choć śledztwo IPN w tej sprawie dopiero się wtedy rozpoczęło, z góry więc zakładając odpowiedzialność własnych obywateli, których powinni bronić. Również Leon Kieres, pierwszy szef świeżo powstałego Instytutu Pamięci Narodowej, jak sama nazwa wskazuje powołanego dla upamiętnienia zbrodni popełnionych NA Polakach, sprzeniewierzył się misji własnej instytucji forsując ''pogromową'' wersję wydarzeń o jakoby ''polskim sprawstwie'' i odpowiedzialności w tej tragedii. I to mimo, że postępowaniu wszczętemu przez jego podwładnego, prokuratora IPN Radosława Ignatiewa, daleko było do końca - co więcej, Kieres w swej bezczelnej głupocie nie krył nawet w oficjalnych wystąpieniach, iż ferował wyrok pod wpływem/naciskiem przywódców amerykańskiego żydostwa... Rzygać się chce, a jakby tego było mało obrazu upadłego ''państwa teoretycznego'' dopełnia postawa ówczesnego ministra sprawiedliwości i zarazem prokuratora generalnego Lecha Kaczyńskiego, który jak wszystko na to wskazuje złamał prawo na straży jakiego miał stać, podejmując decyzję o wstrzymaniu ekshumacji w Jedwabnem z powodów religijnych, bezpodstawną całkiem w świetle obowiązujących w RP kodeksów i ustaw. Co gorsza, wydał ją zapewne w formie ustnej jedynie z wyżej wymienionych powodów, autorzy omawianego opracowania nie doszukali się bowiem w obszernej dokumentacji pozostałej po śledztwie IPN śladu choć dokumentu, który by taką decyzję stanowił. Przykro to rzec, ale przyszły prezydent Polski tragicznie zmarły potem w Smoleńsku, okazał się politykiem równie uległym wobec obcych nacisków, co wyżej pomienione kreatury. Chodakiewicz i Sommer przytaczają ordynarne przechwałki rabina Schudricha, gdzie bezczelne Żydzisko otwarcie przyznawało się do oszukania naiwnego Kaczyńskiego wymyśloną na poczekaniu, absurdalną wedle własnych słów kategorią ''częściowej ekshumacji''. A to wszystko dlatego, że badania w Jedwabnem zaczęły iść nie po myśli zaangażowanych w kłamstwo o jakoby odpowiedzialności Polaków za mord, redukując mocno podawaną w paszkwilu Grossa liczbę 1600 ofiar do jakichś 200-400 najdalej, zaś wydobyte z ziemi na terenie spalonej stodoły łuski karabinowe wskazywały ewidentnie na niemieckie sprawstwo. Lech Kaczyński odpowiada również za dopuszczenie do profanacji miejsca zbrodni gusłami żydowskiego szamana, pajacującego tam z różdżką co zostało określone w aktach sprawy eufemistycznym mianem ''niekonwencjonalnej metody określania zasięgu mogiły''... Bowiem to na niego powoływał się tenże wróżbita, rabin Menachem Ekstein nonszalancko łażąc z papierochem w dłoni i grzebiący patykiem drugą ręką w kościach zmarłych, co zostało uwiecznione na zdjęciach pomieszczonych w omawianej pracy, wstrząsających w wymowie. Na innych widać też Schudricha, macającego szczątki tak jakby miał jakiekolwiek prawo aby dokonywać ich oględzin! Skandalem jest, że dano tymże judeonekrofilom możliwość panoszenia się i wtrącania w pracę naukowców i śledczych, którzy to powinni mieć wyłączność na przeprowadzenie ekshumacji zwłok ofiar mordu. Uczynił to przebywający wówczas na miejscu wraz z rabinami Witold Kulesza, o hańbo ówczesny dyrektor Głównej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu [!], powołując się w tym na Lecha Kaczyńskiego powtórzmy.

Los poddanego takim politycznym naciskom śledztwa IPN i jego pożal się ''ustalenia'', były więc przesądzone z góry. Dla pewności przydzielono prowadzącemu je prok. Ignatiewowi dziennikarkę ''GW'' Annę Bikont, cierpiącą na antypolską paranoję żydowską rasistkę, która pełniła u jego boku funkcję bolszewickiej ''komisarzycy'', czuwającej nad ''właściwym'' tj. zgodnym z życzeniami mocodawców przebiegiem sprawy. Nie dziwota stąd, że będący pokłosiem tychże ''złotych żniw'' akt, stanowi wyjątkowe wprost prawne kuriozum, jest to bowiem umorzenie śledztwa, które uchodzi powszechnie za wyrok w sprawie. Przyczynił się do tego sam Ignatiew ferując bezpodstawną w świetle własnych ustaleń opinię, o rzekomej odpowiedzialności za mord w Jedwabnem czterdziestu jego polskich mieszkańców z czasu wojny, mimo że nie udało mu się żadną miarą zidentyfikować ich z imienia i nazwiska, co stanowiło powód umorzenia śledztwa. Pytanie więc skąd u cholery to wiedział, jeśli nie dowiódł, co sam przyznał, jacy to konkretnie Polacy niby dokonali rzekomego ''pogromu'' Żydów na miejscu?! Co więcej, Ignatiew pomniejsza z góry sprawstwo Niemców w mordzie, sprowadzając je li tylko do ''inspiracji'' i biernego jakoby ''przyzwolenia'', po czym parę zdań później uznaje jednak ich odpowiedzialność ''sensu largo'', cóż to znaczy Bóg raczy wiedzieć. Jeśli nawet jak pisze Polacy byli jedynie ''wykonawcami'' niemieckiej zbrodni, a jak wykażemy później jest to ordynarne kłamstwo, i tak na Niemcach spoczywa główna wina za Jedwabne, nie daje to stąd żadną miarą podstaw do bredzenia o jakowymś ''pogromie'', oddolnym i spontanicznym z definicji bez niczyjego udziału z zewnątrz. Tak więc umorzenie sprawy oznaczające niemożność postawienia komukolwiek zarzutów, posłużyło de facto za wyrok na bliżej niezidentyfikowanych Polaków, celowo zapewne rozmytą winą sugerując rzekomo zbiorową odpowiedzialność całego narodu. Jakby tego było mało, wzorem Grossa prokurator IPN, o hańbo, wziął za dobrą monetę wymuszone torturami przez UB zeznania w stalinowskim procesie, jaki toczył się w 1949 r. w Łomży dla ustalenia sprawców jedwabieńskiej zbrodni. I to mimo, iż prowadzący go komunistyczny sędzia uznał je w końcu za niewiarygodne z tychże przyczyn, podczas rewizji wyroków mającej miejsce już po śmierci bolszewickiego ludobójcy w 1953 r. i następującej wskutek niej politycznej ''odwilży''. A nawet jeszcze za jego życia ani stalinowska prokuratura ni też pomieniony sąd nie zaprzeczyły wyłącznej winie Niemców za mord w Jedwabnem, choć dysponowały sfabrykowanymi w tym celu przez bezpiekę materiałami. Trzeba więc było dopiero ''wolnej Polski'', aby się na to poważyć... Wreszcie pokraczny akt prawny Ignatiewa został wydany na mocy tzw. ''dekretu sierpniowego'' PKWN, stanowiącego kalkę stalinowskiego ''prawodawstwa'', a więc nadal obowiązujących w Polsce totalitarnych przepisów i ustaw. Nie może stąd dziwić, iż ''dekomunizacja'' stojącego na ich straży środowiska sędziowskiego idzie tak niemrawo, a najgorsza swołocz ludzka zazwyczaj feruje dotąd w post-PRL wyroki. Istnieje analogiczny dekret wydany w trakcie wojny przez prawowite polskie władze na uchodźstwie w Londynie, o zdecydowanie bardziej cywilizowanej prawnie formule, i to on powinien stanowić podstawę karania zbrodni przeciwko narodowi  polskiemu. Nie zaś sowiecka z istoty ''siepniówka'', skompromitowana zasądzonymi na jej bazie powojennymi wyrokami żołnierzy AK i NSZ, skazanych przez komunistycznych kolaborantów jako rzekomi ''faszyści''.

Przejdźmy teraz do równie kuriozalnego ''świadectwa'' Szmula Wasersztejna, które posłużyło za źródło powtarzanej do dziś wersji o rzekomo ''polskim sprawstwie'' w jedwabieńskiej zbrodni. Cudzysłów stąd, iż są poważne wątpliwości czy w ogóle przebywał on wówczas na miejscu mordu, zaś jego relacja tragicznych wydarzeń jaka stanowiła ''donos założycielski'' wspomnianego procesu łomżyńskiego tuż po wojnie, zawierała sporo szczegółów budzących już wtedy uzasadnione podejrzenia, czy aby nie mamy do czynienia z konfabulacją. Dlatego powtórzmy nawet stalinowska prokuratura jak i sąd uznały ją za niewiarygodną, mimo dysponowania sprokurowanymi pod tezę o jakoby ''polskiej winie'' zeznaniami oskarżonych, które odwołali oni jeszcze w trakcie procesu w 1949 r. jako wymuszone torturami i groźbą przez funkcjonariuszy UB. Z czasem historia opowiadana przez Szmula obrosła tyloma makabrycznymi nieprawdopodobieństwami, że poczęła sprawiać wrażenie jakby autor pozazdrościł innemu żydowskiemu kłamcy ziejącemu nienawiścią do Polaków, jacy go niestety uratowali, czyli Józefowi Lewinkopfowi znanemu jako Jerzy Kosiński. W wydanej przez Wasersztejna pod koniec życia obszernej, rozbudowanej wersji donosu, publikacja której zbiegła się akurat ''przypadkiem'' z wybuchem afery wokół Jedwabnego w 2001 r., możemy przeczytać następujące kurioza przytaczane w pracy panów Chodakiewicza i Sommera:

''Całe masy Polaków chrześcijan biorących udział w ''pogromach'' oraz setki żydowskich zdrajców zaprzedanych wrogowi z podłości [sic!!!] przewijają się w cieniu tych początkowych represji. [...] Uzbrojeni Polacy popychali Żydów szturchańcami, inni grabiami, a jeszcze inni uzbrojeni w ''żerdzie'' z konopnymi powrozami. [...] Dotarłszy do ulicy Sadowej ujrzeliśmy krwawą orgię. Budzące litość stare Żydówki z zakrwawionymi twarzami. Dzieci szkolne z otwartymi złamaniami ramion, z krwiakami na twarzach, chłostane dzieci na ziemi tratowane przez tłum. Obnażone kobiety zakrywały swoje przyrodzenie skrawkami płótna, a na ich pośladkach widniały rany. Pewien starzec przybity do drzewa starą lancą polskiej kawalerii [!], wokół krew, zbiry, wrzaski, przekleństwa - śmierć z każdej strony. [...] Ten polski orangutan wyrwał z rąk matki sześcioletnią dziewczynkę i zbliżył się z tym ludzkim ładunkiem zamęczonych ofiar do ognia. Roztrzaskał jedną dziewczynkę kijem, a drugą podniósł trzymając za nóżki i zakręcił nad głową, a potem rzucił bezpośrednio w płomienie. Znudzony i niezdecydowany z wybałuszonymi oczami i w stanie irracjonalnego podniecenia uczynił to samo z drugą dziewczynką. Potem siadł na pagórku pokrytym osmaloną trawą, zaczął się śmiać i pić alkohol.''

- i tak przez ileś stron, nie dam rady zacytować więcej, już ten sędziwy Żyd przebity ''starą lancą polskiej kawalerii'' mnie osłabił:). Oczętami wyobraźni swemi widzę, jak Polacy w Jedwabnem przechowują ją z narażeniem życia przez cały okres sowieckiej okupacji, by dokonać za jej pomocą masakry miejscowej ''żydokomuny'' pod okiem łaskawie przyzwalających na to Niemców. A może sam Hubal powstał z grobu, aby rozprawić się z żydowskimi pachołkami Stalina, kto wie? Szydzę, ale niestety rzecz jest poważna, choć trudno uwierzyć, iż ktoś mógł traktować podobne sadystyczne brednie serio, a tak się właśnie stało. Jeśli czegoś wysrywy Szmula dowodzą, to jego skłonności do typowo żydowskiej chucpy i rasizmu wobec polskich ''gojów'', otwarcie porównywanych przezeń do małp. Co więcej, powołujący się nań pomijają zupełnie wymienione w jego relacji ''setki żydowskich kolaborantów'', także biorących wedle niego udział w ''pogromach'', co nawet uznając mocno wątpliwą wiarygodność świadectwa Wasersztejna, obala tezę o wyłącznym sprawstwie w mordach samych Polaków. Narzucające się podczas lektury nawiązania do perwersyjnych upodobań autora ''Malowanego ptaka'', jego ciągot do sadomasochistycznej krwawej orgii i ostrego batożenia, są jak najbardziej uzasadnione: obaj żydowscy degeneraci zostali uratowani przez Polaków, za co odpłacili im się po latach oskarżeniami o najgorsze zbrodnie. Dlatego wstyd budzić powinno raczej to, że znalazło się wśród nas aż tylu nieszczęsnych frajerów, którzy zasłużyli na miano ''sprawiedliwego wśród narodów świata'', doprawdy nie ma czym się chwalić... Wszakże nie oznacza to bynajmniej, iż w pozornej kontrze należało pomagać Niemcom w zabijaniu Żydów, bo ci szykowali nam Polakom oraz innym słowiańskim nacjom podobny tamtym los, a w najlepszym wypadku poddanego niemiłosiernej eksploatacji ''bydła roboczego''. Niestety trzeba to przyznać gwoli uczciwości, iż znalazło się w Jedwabnem paru zaledwie polskich kolaborantów, znamy te kanalie z nazwiska: są to Marian Karolak określany mianem ''burmistrza'' z niemieckiego nadania, oraz Karol Bardoń pełniący funkcję ''żandarma''. I tyle, obaj zostali później folksdojczami, oraz wstąpili już oficjalnie do prohitlerowskich służb porządkowych, słynąc zresztą z okrucieństwa również wobec innych Polaków. Cóż, jak dziś mamy niemałą grupę wynarodowionych ''unijczyków'' i tego typu swołoczy, tak i wówczas można było natrafić nawet na podlaskiej prowincji na nielicznych na szczęście entuzjastów niemieckiej ''PanEuropy''. Wszakże tylko oni wzięli aktywny udział w hitlerowskiej zbrodni, z ustaleń Chodakiewicza i Sommera jednoznacznie wynika, iż zdecydowana większość Polaków w Jedwabnem została zmuszona przez Niemców do biernego asystowania przy mordzie popełnionym na Żydach. Oporni dostawali w zęby i kolbą przez łeb, oczywiście grożono im też śmiercią i bezlitośnie zaganiano do pilnowania spędzonych na jedwabieński rynek Żydów. Trzeba bowiem pamiętać, że w przeciwieństwie do utajnionych zwykle zbrodni NKWD jak mord w Katyniu, niemieckie ludobójstwo przynajmniej w początkowej fazie podboju ZSRR nosiło wręcz ostentacyjny charakter, zgodnie ze stosowaną umyślnie przez hitlerowców taktyką ''szok i przerażenie''. Nazistom zależało stąd na wciągnięciu jak największej liczby miejscowej nieżydowskiej ludności w swe masowe morderstwa, tak aby rozmyć odpowiedzialność za nie. Strategia ta została opracowana na najwyższych szczeblach władz III Rzeszy jeszcze przed atakiem na Sowiety, główną rolę pełniło tu kierownictwo nazistowskiego aparatu terroru. Dlatego wszyscy Żydzi jak Gross czy rabin Schudrich obarczający Polaków winą za mord w Jedwabnem, powielają nie tylko ubecką wersję tragicznych wydarzeń, ale i nade wszystko sprokurowaną przez szefa SS Heinricha Himmlera - gratulacje skurwysyny! Można by im rzucić w ryje: ''jak się czujecie jako nazistowscy pomagierzy?'', ale szkoda strzępić ozór na tych bezczelnych chucpiarzy. Nie przypadkiem więc w licznych relacjach polskich świadków niemieckiej zbrodni w Jedwabnem, przewija się wątek dokumentujących wszystko za pomocą aparatów fotograficznych hitlerowskich żołnierzy. Niektórzy wspominają nawet o zaginionym filmie nakręconym przez Niemców na miejscu, a także zwracają uwagę, iż część z nich była ''po cywilu'' aby uwiarygodnić zainscenizowanie wersji o rzekomo szerokim udziale polskiej ludności w ''pogromie''. Jest całkiem prawdopodobne, że byli to przedstawiciele przedwojennej mniejszości niemieckiej, zamieszkującej nie tylko ówczesne kresy zachodnie II RP jak Pomorze czy Śląsk, ale i tworząc dość liczne wtedy skupiska we wschodnich rejonach kraju, przede wszystkim na Wołyniu. Żyli również na Podlasiu, doskonale znając lokalne zwyczaje, stąd mogli uchodzić za miejscowych - wspominam o tym również na wypadek, gdyby filmowy zapis zbrodni nagle ''cudem'' się odnalazł, i odpowiednio spreparowany posłużył do duraczenia opinii publicznej jako rzekomy dowód na ''winę Polaków'' za Jedwabne. Hitlerowska taktyka inscenizowania publicznych egzekucji upozowanych na rzekomo spontaniczne ''pogromy'', tłumaczy makabryczną ''teatralność'' ludobójstwa jakiego dopuścili się Niemcy w Jedwabnem, o czym zaraz będzie mowa.

Należy jednak przedtem wymienić jeszcze jeden, istotny fakt przeczący kłamstwu ochoczego udziału tamtejszej polskiej ludności w masakrowaniu Żydów: relacje świadków zgodnie wspominają o wstrząsie wywołanym u nich potwornym krzykiem palonych żywcem w stodole ofiar, słyszalnym w promieniu dobrych paru kilometrów. Polacy byli gremialnie przerażeni barbarzyństwem Niemców i okrucieństwem popełnionego przez nich mordu - część świadectw mówi o grozie trupiego swądu jaki miał na kilka dni napełnić upiornym odorem miasto, powodując panikę wśród jego mieszkańców chowających się przed nim i samymi okupantami po domach, zatrzaskując często w piwnicy. Sam przebieg zbrodni wedle ustaleń autorów omawianego opracowania wyglądał prawdopodobnie następująco: Niemcy otoczyli z rana miasteczko zamykając wszelkie drogi ucieczki zeń, po czym za pomocą sterroryzowanych miejscowych Polaków spędzili Żydów na rynek, surowo przykazując pilnowanie ich. Następnie wyselekcjonowali spośród przeznaczonych na rzeź grupę ok. 50 młodych mężczyzn, aby zapobiec ewentualnej próbie buntu z ich strony, kazali im zanieść głowę Lenina z obalonego wcześniej bolszewickiego pomnika do uszykowanej uprzednio na miejsce egzekucji stodoły, a tam wszystkich rozstrzelali za pomocą umieszczonego w niej ciężkiego karabinu maszynowego. Tłumaczyłoby to skąd na jej miejscu znalazła się wydobyta podczas ekshumacji część popiersia wodza komunistycznej rewolucji, ułożona na stosie kości ofiar a wokół niej łuski wystrzelonych pocisków, fałszywie później sklasyfikowane aby tylko zaprzeczyć ewidentnie niemieckiemu sprawstwu ludobójstwa popełnionego w Jedwabnem. Potem nazistowscy żołnierze, żandarmi i esesmani biorący udział w całej akcji, sformowali pochód z pozostałych żydowskich starców, kobiet i dzieci, by zapędzić je do stodoły w asyście zastraszonych Polaków, którym miano wręczyć kije i pałki dla uwiarygodnienia kłamstwa o ich czynnym udziale w zbrodni. Dopiero na miejscu dotarła do wszystkich groza sytuacji, gdy już sami Niemcy spalili żywcem swe żydowskie ofiary, polewając drewniany budynek obficie benzyną i wspomagając przy tym dzieło zniszczenia miotaczem płomieni dla pewności rezultatu. Po czym zabrali się szybko i tyle ich widziano, był to przemyślany sposób działania na tym terenie hitlerowskich ''grup operacyjnych'', bowiem lokalni mieszkańcy nie znali kompletnie sprawców, nie mogli stąd nawet ustalić ich personaliów, skoro pojawiali się i znikali błyskawicznie po wykonaniu egzekucji niczym ''duchy''. Ułatwiało to oczywiście obarczanie odpowiedzialnością za ich zbrodnie pozostałą na miejscu ludność, ot i cała niemal ''tajemnica'' Jedwabnego. Kiedy po paru dniach pogorzelisko nieco ostygło, a trupi swąd spalonych zwłok przestał być aż tak nieznośny, trwający na posterunkach w mieście żandarmi, przy wsparciu kilku pomienionych już kolaborantów i folksdojczy, zapędzili robotników spośród lokalnej społeczności Polaków do grzebania szczątków i zacierania śladów mordu: na tym polegał w istocie ich ''udział'' w ludobójstwie popełnionym na jedwabieńskich Żydach. Dla porządku dodajmy jeszcze, że właściciel stodoły Bronisław Śleszyński został zmuszony przez Niemców do ''użyczenia'' jej na miejsce egzekucji. Wskazał im ją nazistowski ''unijczyk'' Karolak o którym wspominaliśmy wyżej, sam drewniany budynek zaś został wtedy świeżo wzniesiony przez pana Bronka. Pomijając stąd cały moralny dramat sytuacji, nawet z powodów do bólu pragmatycznych polski chłop musiałby oszaleć do reszty, aby poświęcać zbudowaną z niemałym zapewne trudem w warunkach wojennych szopę, na ''zbożny'' jakoby cel ''mordu rytualnego'' miejscowych Żydów. No chyba, że zawierzyliśmy świadectwu Szmula Wasersztejna, jak wszystko na to wskazuje niewyżytego zboczeńca i sadysty, a na pewno niewdzięcznej żydowskiej kurwy jak Lewinkopf-Kosiński, wtedy jesteśmy to w stanie łyknąć - co do mnie podziękuję.

I to tyle z mej strony jeśli idzie o relację ustaleń panów Chodakiewicza i Sommera - jeszcze raz wyrażam uznanie dla nich za wysiłek włożony w opracowanie obszernej dokumentacji, stanowiącej pokłosie pożal się śledztwa IPN ws. tragedii w Jedwabnem. W tym zwłaszcza wydobycie na jaw wielu skrytych dotąd przed opinią publiczną, sensacyjnych wprost szczegółów jak choćby żydowski różdżkarz i jego gusła nad mogiłami ofiar nazistowskiej zbrodni, niestety błaznujący tam z poręki Lecha Kaczyńskiego i zakłamanej kanalii, czyli rabina Schudricha. Na pewno wszystko to jest bardziej merytoryczne i godne lektury od zalatujących prowokacyjną chucpą wynurzeń plagiatora Sumlińskiego. Aczkolwiek skandalem jest, że odkłamywanie nieuprawnionych posądzeń o jakoby ''polskie sprawstwo'' w jedwabieńskim mordzie, odbywa się z prywatnej inicjatywy i za pieniądze takichże darczyńców, a nie jak należałoby przez powołane do tego instytucje finansowane z publicznych środków typu IPN! Bez ich wsparcia, oraz czołowych polityków kraju i fundacji dysponujących znacznymi funduszami, prawda o wyłącznie niemieckiej winie za Jedwabne nie ma szans przebić się do światowej opinii publicznej. Mam zwyczajnie dość dorabiania ideologii ''wolnego rynku'' i ''oddolnej aktywności obywateli'' do wiecznej polskiej partyzantki i realnego uwiądu państwa, którego przywódcy zamiast robić co do nich należy, umizgują się obleśnie do amerykańskiego żydostwa jak prezydent Duda, bredząc coś o ''Polin''. Reszta antyPiSowskiej opozycji z PO czy Lewicy jeszcze przewyższa takich jak on w obrzydliwym serwilizmie, za wyjątkiem jedynie Kucfederacji. Ta jednak nie stanowi realnej alternatywy, stojąc szemranymi postaciami jak Braun, który solidnie zapracował sobie na miano politycznego ''szura'', czy Korwin co skompromituje swym zwyczajem temat jedną ze swych ewolucjonistycznych ''mądrości'', jak to na ten przykład Holocaust miał jakoby dokonać ''pozytywnej selekcji'' wśród Żydów, bo dzięki niemu przeżyli z nich najsilniejsi [ dojebał tak kiedyś w obszernym wywiadzie na kanale ''Mediów Narodowych'', radzę poszukać samemu ]. Słabo więc widzę perspektywy na obalenie kłamstw o Jedwabnem, zbyt wielu potężnym i sprzysiężonym przeciwko Polsce siłom one pasują. Z samych Niemców bowiem zdejmują odpowiedzialność za zbrodnię, służą amerykańskiemu żydostwu oraz Izraelowi do wywierania nacisku na nasz kraj, aby wycisnąć zeń ''odszkodowanie'' za urojone krzywdy, wreszcie i zażydzona Rosja Putina ma w tym swój polityczny interes, by przyprawić nam ''gębę'' rzekomych ''nazistów''. Niemniej tym bardziej zachęcam do lektury i zakupienia egzemplarza pracy Marka J. Chodakiewicza i Tomasza Sommera jak sam to uczyniłem, gdyż komu powinno zależeć na odparciu wmawianych Polsce bezpodstawnie win, jak nie nam samym? Chyba że lubimy nurzać się w perwersjach i sraniu sobie na łeb, jak zboczeniec Kosiński co pomalował se ptaka i zdechł głupią śmiercią na własne życzenie, nawet w takiej chwili pozostając kabotynem. Na marginesie odnotujmy jeszcze udaną próbę wyjaśnienia przez autorów głębszych przyczyn ''semantycznej zapaści'' zachodniej nauki, która odpowiada za tworzenie pozbawionych wszelkich podstaw bredni pokroju paszkwilu Grossa i jemu podobnych neostalinowskich bez mała, by nie rzec wprost post-nazistowskich pseudohistoryków.  Nie będziemy szczegółowo tu przytaczać ustaleń Chodakiewicza i Sommera w tej materii, gdyż wykraczają poza obraną tematykę recenzji, pozostaniemy więc przy stwierdzeniu, iż korespondują one z naszymi uwagami wyrażonymi onegdaj w tekście pod wymownym tytułem ''Turbolechityzm jak gender i polakożerstwo'', do którego niniejszym odsyłam. Komu nie starczy czasu ni ochoty na lekturę pokrótce przypomnę, że właściwa postmodernizmowi nienawiść do racjonalności jako ''samczego fallogocentryzmu białych, cis-płciowych mężczyzn'', doprowadziła do sytuacji, gdy najgorsza bzdura i absurd zyskać mogą ''naukawą'' sankcję. Na ten przykład, iż w stosunkowo niewielkiej stodole mogło pomieścić się ponad półtora tysiąca ludzi, albo że polskie małomiasteczkowe kołtuństwo wymordowało żydowskich sąsiadów za pomocą ułańskiej lancy. Jednym słowem grecko-rzymski Logos wyparła talmudyczna hagada w zeświecczonej postaci sugestywnej ''metanarracji'' - nieważne, iż programowo odrzucającej pozory choć oddania w opisie prawdy wydarzeń, bowiem dziś nie liczą się fakty, lecz ''faktysze'' [ czyli co komu wygodne ]. W tym dziele niszczenia fundamentów europejskiej, chrześcijańskiej cywilizacji zgodnie brali udział lewacki Żyd Jacques Derrida i homoseksualny pedofil Michel Foucault, wraz z belgijskim faszystą Paulem de Manem oraz niemieckim nazistą Martinem Heideggerem, o czym już pisaliśmy w tym miejscu i to nie raz, więc na tem kończę. Pozostaje mi żywić nadzieję, iż swą recenzją zachęciłem do zakupienia pracy panów Chodakiewicza i Sommera o tragedii w Jedwabnem, bo zrelacjonowanie pokrótce ich ustaleń nie zastąpi pełnej, szczegółowej lektury. Warto mieć ją u siebie na półce, także dla pomieszczonych w niej fotografii żydowskiego guślarza i radiestety, za pomocą magicznej różdżki ustalającego ''niekonwencjonalną metodą'' zasięg mogiły, albo nonszalancko z papierosem w dłoni profanującego szczątki ludzi pomordowanych w Jedwabnem przez Niemców... A do tego skandalu niestety dopuścił Lech Kaczyński, niemal na równi z komuchem Kwaśniewskim oraz łże-prawicowym premierem Buzkiem, firmowali zaś kłamstwo jedwabieńskie, negacjonizm niemieckiej zbrodni pierwszy szef IPN Leon Kieres wraz z jego podwładnym, ''prokurwatorem'' Ignatiewem [ bo tak należałoby o nim rzec gwoli uczciwości ]. Wszyscy oni sprzeniewierzyli się misji instytucji jakim przewodzili, powierzonej im obrony interesu państwowego i narodu, który rzekomo mieli reprezentować, bez żadnej przesady można więc rzec, iż godni są stąd prawdziwie żydowskiej klątwy, aby imię ich zostało wymazane z dziejów na wieczność. Popełnili bowiem fatalny błąd, niepomni tej oto życiowej prawdy, że Żydzi są jak kobiety, gdyż podobnie ''uważają się za najważniejszych na świecie, zależy im tylko na pieniądzach, oskarżają wszystkich dookoła o zmyślone krzywdy, a na koniec dziwią się, że nikt ich nie lubi sądząc, że wynika to z jakichś niesprawiedliwych uprzedzeń'':))) [ made in Antiselfist ].

 

sobota, 25 grudnia 2021

Wojtyła o seksie.

Celowo obrałem prowokacyjny i upraszczający tematykę posta tytuł, aby jeśli przyciągnął jakie Julki i Oskarki lub inszą lewicowo-libkowską swołocz, rzucić pod ich adresem by wypierdalali, mówiąc zrozumiałym dla nich ''językiem elit''. Jako zdeklarowany niedowiarek wyzbyty przez to chrześcijańskiego miłosierdzia, życzę im aby utopili się we własnym gównie, jakim obrzucają zmarłego papieża. Bowiem trzeba być totalnie skurwiałą szmatą oblepioną spermą, albo pedalskim kondonem z nazistowskiej dupy Ernsta Röhma, by okrutnie szydzić ze zmagającego się ze śmiertelną chorobą starca. Co do domniemanego chronienia przezeń kościelnych pedofilów to raz, że takowymi oskarżeniami usiłuje odsunąć od siebie podejrzenia homoseksualna mafia w Kościele, jaka owszem istnieje i to od dawien dawna - potępiał ją ostro już z tysiąc lat temu św. Piotr Damiani w swym ''Liber Gomorrhianus'', jak widać nadal aktualnym niestety. Przede wszystkim jednak wysuwające zwykle podobne zarzuty lewactwo winno wpierw posprzątać gnój, jaki ma pod tym względem na własnym podwórku. Konkretnie potępić jedną z czołowych feministek swych czasów Simone de Beauvoir za podpisywanie apeli o legalizację pedofilii, wespół z lewicowymi francuskimi intelektualistami jak Michel Foucault czy Gilles Deleuze, których pracami do dziś zaczytuje się lewacka gówniażeria na całym świecie, także w Polsce. Sam Foucault był homoseksualnym pedofilem co wyszło niedawno na jaw, niemieccy ''zieloni'' jeszcze na pocz. lat 80-ych XX wieku mieli podobne postulaty w swym programie partyjnym, zresztą lista przewin lewicy jest tu doprawdy długa, wspominaliśmy o tym w kontekście wstrząsających wspomnień Sophie Dannenberg, opisującej dzieciństwo w komunie ''wyzwolonej seksualności''. Owszem, zdaję sobie sprawę skąd powzięła się fala hejtu na papieża, faktycznie jego kult był nieznośnie kiczowaty stanowiąc objaw typowo polskiego niestety, ''bezobjawowego katolicyzmu''. Jana Pawła II ''skremówkowano'' dosłownie tym sposobem, może więc dobrze, że idolatria ta dogorywa na naszych oczach pod lawiną plugawych szyderstw, aczkolwiek należy pamiętać o kontekście dziejowym w jakim się poczęła, co znaczył dla znękanych komuną Polaków obiór na papieża ich rodaka. Tak więc wolni od podobnych ciągot oraz ideologicznych afiliacji, spokojnie możemy przystąpić do krytycznej lektury pracy Karola Wojtyły pt. ''Miłość i odpowiedzialność'', napisanej przezeń kiedy jeszcze był zwykłym klerykiem i biskupem pomocniczym Krakowa [ stąd nazwisko w tytule nie jest wyrazem braku dlań szacunku, a jedynie potwierdzeniem jego ówczesnego statusu jako osoby ]. Bowiem jak by to prowokacyjnie nie wyglądało sprawy mają się tak, iż w tym dziele przyszły Jan Paweł II obarcza mężczyznę winą za brak orgazmu u kobiety, co dziś brzmi wyjątkowo groteskowo, gdy uzależnienie od powszechnie dostępnego porno wśród kobiet dorównuje temu u mężczyzn. Powtórzmy jednak, trzeba mieć wzgląd na okoliczności epoki - kiedy powstawała rzeczona praca w połowie ubiegłego jeszcze stulecia, nikomu bodaj nie śniły się me[n]dia antyspołecznościowe pełne bezczelnych zimnych suk, dających sobie wzajem porady jak upokarzać i zadawać ból zakochanym w nim mężczyznom. Tym bardziej zaś w przestrzeni publicznej nie panoszyły się wulgarne lesby obnoszące ze swym zboczeniem, brak było również opętanych idiotek jakim ujebało się, że są jakowymiś ''boginiami'' rzekomo wiedzącymi lepiej od facetów co dla nich dobre. W ogóle nie było mowy o prawdziwej modzie na ''czarostwo'' wśród kobiet, wściekłe wiedźmy przy których niegdysiejsze popularne wróżki i Cyganki ''wyczytujące'' jakoby los z kart lub ręki wyglądają nader pociesznie. Skądinąd za rzeczonym fenomenem ''wiccanizmu'' stoi mężczyzna, jakiś anglosaski ubek podobnie zresztą jak za większością tego typu sekciarskich, okultystycznych ruchów, gdzie od tajniaków najróżniejszych służb wprost się roi. Z drugiej nie ma co też popadać w inny stereotyp, robiąc z PRL jakowyś ''obyczajowy skansen'' - Tyrmand mający okazję do porównania norm panujących wówczas po obu stronach ''żelaznej kurtyny'' podkreślał, iż jedyna tak naprawdę różnica polegała na tym, że gdy na Zachodzie święcił triumfy ''sex, drugs and rock'n'roll'', u nas za komuny była jedynie ''wóda, dupa i harmonia''. Poza wszystkim stanowiło to jednak uczciwsze podejście: nikt przynajmniej nie dorabiał chorej ideologii do swojskiego ruchania się, więc z dwojga złego przaśność sowieckiej bolszewii góruje jakoś nad zachodnioeuropejskim rozpasaniem, aczkolwiek pomnijmy, że w perelowskim wiecznym niedoborze skrobanki zastępowały antykoncepcję, stąd zastraszająca ich liczba nawet w porównaniu z obecnymi czasy. Gwoli uczciwości historycznej nie sposób też nie nadmienić, że zanim nastała stalinowska, pozorna w gruncie rzeczy pruderia, wszystkie niemal ekscesy obyczajowe kojarzone zwykle z amerykańską kontrkulturą lat 60-ych, miały już miejsce parę dekad wcześniej w opanowanej przez komunistów Rosji np. pierwsza ''gay pride'' odbyła się w Moskwie jeszcze w 1918 roku. Gorzki uśmiech budzą zwłaszcza te fragmenty ''Miłości i odpowiedzialności'', gdzie wspominany jest typowy dla bieda-komuny rządów Bieruta i Gomółki problem znalezienia odpowiedniego lokum na seks, swym zwróceniem uwagi na to przyszły papież okazuje się nieodrodnym dzieckiem PRL:).

Na dowód, że nie ściemniamy przytoczmy teraz parę krótkich fragmentów z omawianej pracy Karola Wojtyły: już na wstępie rozprawia się on z koronnym zarzutem niedojebanych antyklerykałów - ''a kto to widzioł, żeby chłop co to baby ni mioł o seksie gadał!''. W kontrze słusznie on podnosi:

''Duchownym zaś dosyć często odmawia się kompetencji, gdy chodzi o zabieranie głosu na tematy seksualne - właśnie dlatego, że osobiście nie stykają się z nimi w taki sposób jak ludzie świeccy żyjący w małżeństwie, że nie mają w tej dziedzinie osobistego doświadczenia. Z uwagi na to trzeba podkreślić, że jednym z dwu źródeł książki niniejszej jest właśnie doświadczenie. Jest to doświadczenie pośrednie, jakie dostarcza praca duszpasterska. Stawia ona duchownego tak często i w tylu różnorodnych momentach czy sytuacjach oko w oko z problematyką seksualną, że tworzy się z tego doświadczenie zupełnie swoiste. Zgoda na to, że nie jest ono osobiste, ale "cudze", równocześnie jednak jest szersze, aniżeli jakiekolwiek doświadczenie li tylko osobiste. [...]''

- tak więc to nie w ''braku doświadczenia'' u Wojtyły leży problem, bo wygląda iż poważnie podchodził do zobowiązania celibatu, z czym u księży jak wiadomo jest i bywało różnie oględnie zowiąc, inaczej dawno już wyciągnęła by nań jakie kompromaty neokomuna. Niestety, spaczenia postrzegania relacji między płciami u przyszłego papieża nie  da się wytłumaczyć tak banalnym sposobem, jego przyczyny tkwią głębiej: w intelektualnym oglądzie skażonym u niego nadmiernym ''personalizmem'' i jakby to paradoksalnie nie zabrzmiało, patriarchalnym feminizmie jakiemu hołdował. Konkretnie sięgamy dla ilustracji do podrozdziału ''Problem małżeństwa i współżycia'' z rzeczonej pracy:

''Kobieta bardzo trudno wybacza mężczyźnie brak uszczęśliwienia w seksualnym pożyciu małżeńskim. Staje się to dla niej trudne do zniesienia, a z latami może narosnąć do zupełnie niewspółmiernej reakcji urazowej. Wszystko to może prowadzić do rozpadu małżeństwa. Aby temu zapobiec, potrzeba odpowiedniego wychowania seksualnego - nie tylko pouczenia o sprawach płci, ale właśnie wychowania. Należy, bowiem raz jeszcze podkreślić, że wstręt fizyczny nie istnieje w małżeństwie jako zjawisko pierwotne, ale jest na ogół reakcją wtórną: u kobiet jest to odpowiedź na egoizm i brutalność, u mężczyzn zaś na oziębłość i obojętność. Ale ta oziębłość i obojętność kobiety są często wynikiem błędów, w postępowaniu ze strony mężczyzny, gdy ten szukając własnego samozaspokojenia pozostawia kobietę niezaspokojoną, co nb. kłóci się nawet z ambicjąską. Jednakże sama wrodzona ambicja może w pewnych, zwłaszcza trudniejszych, sytuacjach nie wystarczać na dalszą metę: wiadomo, że egoizm z jednej strony zaślepia pozbawiając ambicji, a z drugiej strony rodzi niezdrowy jej przerost - tak czy tak, nie dostrzega się drugiego człowieka. Podobnie też nie może wystarczyć na dalszą metę naturalna dobroć kobiety, która czasem "udaje orgazm" (jak twierdzą seksuolodzy), aby zaspokoić ambicję mężczyzny. To wszystko jednak nie rozwiązuje prawidłowo problemu współżycia, może tylko doraźnie wystarczyć. Na dalszą metę potrzeba wychowania seksualnego, i to potrzeba go wciąż. Najważniejszym zaś punktem tego wychowania jest urobić przekonanie: druga osoba jest stroną ważniejszą niż ja. Przekonanie takie nie zrodzi się nagle i z niczego na gruncie samego współżycia cielesnego. Może ono być tylko i wyłącznie wynikiem integralnego wychowania miłości. Samo współżycie seksualne nie uczy miłości, ale miłość - jeśli jest prawdziwą cnotą - okaże się nią również w małżeńskim współżyciu seksualnym. [...] Nie chodzi tu zresztą o płytki klimat uczuciowy ani też o powierzchowną miłość, która z cnotą niewiele ma wspólnego. Miłość powinna dopomagać w zrozumieniu człowieka, w jego odczuciu, bo tędy prowadzi droga do jego wychowania, a w życiu małżeńskim do współ-wychowania. Mężczyzna musi liczyć się z tym, że kobieta jest jakimś "innym światem" niż on, nie tylko w sensie fizjologicznym, ale także psychologicznym. Skoro we współżyciu małżeńskim on ma odegrać rolę czynną, winien poznać ów świat, a nawet o ile możności wczuwać się weń. To właśnie jest pozytywna funkcja czułości. Bez niej mężczyzna będzie tylko starał się podporządkować kobietę wymaganiom swego ciała i swojej psychiki, czyniąc to niejednokrotnie z jej krzywdą. Oczywiście i kobieta winna się starać o zrozumienie mężczyzny, a równocześnie o jego wychowanie w stosunku do siebie. O jedno nie mniej niż o drugie. Zaniedbania w jednym z nich mogą w równej mierze być owocem egoizmu. Za takim sformułowaniem wymagań z zakresu moralności i pedagogiki małżeńskiej przemawia właśnie seksuologia, choć nie tylko ona.''
 
- przykro mi, ale to jest tresowanie mężczyzny do kukoldztwa, czyli nędznego uzależnienia go od kobiety, co paradoksalnie ma swe źródło w patriarchalnych zapatrywaniach Wojtyły na żeńską płeć, jako bierną i rzekomo obdarzoną ''naturalną dobrocią'' a przeto zdolną do ''poświęcania się'', udając nawet dla satysfakcji ukochanego orgazm:). Szydzę, ale problem jest poważny, bo nie waham się rzec przyszły Jan Paweł II dokonuje tu wręcz symbolicznej kastracji mężczyzny, traktując go de facto jako duże dziecko i barbarzyńcę, którego kobieta ma ''wychować do siebie''! Niby Wojtyła czyni zastrzeżenia, iż niecała wina za zło w relacjach między płciami spoczywa wyłącznie na męskiej, niemniej z jego słów wyziera zdecydowanie nierównomierne rozłożenie akcentów z naciskiem na samczą agresję i egoizm, tak jakby kobieta nie była również w mocy je okazywać, ani przedmiotowo traktować swych kochanków [ lub kochanek ]. Rzecz jasna alternatywą nie jest stulejarskie wyżywanie się w przemocowym fantazjowaniu o gwałceniu bab, lecz konfrontacja z tym oto faktem, że kobieta jest zdolna do czynienia zła na równi z mężczyzną i na tym właśnie polega jej podmiotowa wolność, ale też i w konsekwencji brzemię odpowiedzialności za wyrządzane innym krzywdy. Pora stąd zaprzestać bezmyślnego usprawiedliwiania żeńskiej podłości ''patriarchalną opresją'' itp. bzdetami, zobaczyć w kobiecie wreszcie człowieka tj. przyznać, iż w niej również tkwi potencjał bestialstwa, które ma charakter autonomiczny i niezależny od męskiego. To ostatnie więc nie ponosi za nie ''winy'' jak twierdzą feministki, jednym głosem z niektórymi wykastrowanymi mentalnie klechami. Takowe spaczenie postrzegania relacji płciowych stało się jak widać także udziałem polskiego papieża, czego przyczyny tkwią [ nie tylko mym zdaniem jak się okaże ] w jego zbytniej uległości wobec ''personalistycznej'' francy intelektualnej, która w połowie zeszłego stulecia opętała znaczną część PRL-owskiej inteligencji, naznaczając wyraźnym piętnem i filozofię Wojtyły.

Osobną kwestią pozostają jej mielizny intelektualne i dyskusyjny ortodoksyjnie charakter dla wielu katolickich środowisk w Polsce, toczą się w nich na ten temat dość ostre i zasadnicze spory. Choćby na łamach pisma ''Christianitas'' Paweł Grad omawiając zapoznaną pracę ''Osoba i czyn'', stanowiącą najpełniejszy wykład personalizmu Wojtyły, wytknął mu, iż dokonał on pewnego nadużycia próbując schrystianizować zasadniczo antychrześcijańską ''filozofię osoby'' modną w poł. XX wieku, interpretując pojęcia tejże w duchu uznanej przez Kościół za wzorcową myśli św. Tomasza. Tymczasem przesłanie personalizmu, u którego podstaw legła prometejska wizja samostwarzającego się podmiotu, najpełniejszy swój wyraz znajdując w niemieckim romantyzmie i systemach Hegla i Fichtego, nijak się ma do chrześcijańskiego pojmowania człowieka jako stworzenia Bożego, realizującego w swym życiu nadaną mu przez Boga naturę. Wedle Grada Karol Wojtyła opatrując program ludzkiego samozbawienia katolickim z pozoru wymiarem, zatarł ostrą opozycję między tymi stanowiskami, którą Dostojewski zawarł w formule: ''Bóg-Człowiek albo Człowiek-Bóg''. Brzmi to szczególnie doniośle dziś, kiedy współczesny ''pop-personalizm'' przybrał groteskową i szczególnie agresywną postać LGBTarianizmu, głoszącą uprawnienie jednostki do jakoby ''wyboru'' własnej płci czy rasy. Z kolei katolicka ''teologini'' Justyna Melonowska w kontrze zarzuca Wojtyle, iż ten dokonał w duchu personalizmu ''niespotykanego u Ojców Kościoła utożsamienia Chrystusa z „męską naturą” i mężczyznami tak dalece, że Jezus staje się wręcz uosobieniem męskiej psyche'' [!]. Niewątpliwie patriarchalizm jest istotną cechą myślenia przyszłego papieża Polaka, co owocuje takimi kuriozami, jak wspomniane posądzanie przezeń mężczyzny jako strony aktywnej w seksie o brak orgazmu u kobiety, jakby sama nie mogła se dogodzić:). Na jej postrzeganie wpływa u niego silnie kult maryjny jakiego był żarliwym wyznawcą, dopominając się jeszcze podczas obrad II Soboru Watykańskiego o dowartościowanie statusu Matki Bożej w katolickiej doktrynie. Jak polemicznie wskazuje Melonowska, już jako Jan Paweł II ''dokonał również niesłychanych przesunięć w mariologii'', bowiem Kościół w jego myśli był ''mistycznym ciałem Chrystusa'' a więc zrodzonym w Duchu Świętym z Maryi. W efekcie jednak kobieta jest dlań nade wszystko i właściwie wyłącznie matką, odsyłając do swego boskiego ''archetypu'' jako wzór macierzyńskich cnót, tym samym zaś Wojtyła zdaje się nie dopuszczać nawet myśli o demonicznym aspekcie kobiecej natury. Melonowska trafnie jak sądzę punktuje janopawłowe postrzeganie kobiety jako biernej istoty zależnej od mężczyzny, co widać także w rozwiniętej przezeń teologii Kościoła i jego wyznawców jako ''oblubienic'' Chrystusa, na co powołuje się z kolei inna katolicka ''teologini'' Elżbieta Adamiak. Nacechowany patriarchalizmem wojtyłowy personalizm odmawiając kobietom równoprawnego statusu istot wolnych i rozumnych, staje tym samym bezradny wobec faktu, że mogą one czynić zło i to z premedytacją, rozmyślnie, a nie jedynie z ''winy mężczyzny'' jakoby. Nie sposób patrząc trzeźwo odmówić racji pani Justynie, gdy twardo stawia sprawę:

''Kobiety mają charakter. Jak dziś widzimy nierzadko jest to charakter zły, zepsuty, paskudny i dziki jak zachwaszczony ogród. [...] Twierdzę zatem, że to autorzy nieumiejący przyznać, że kobieta jest po prostu wolnym, rozumnym człowiekiem, a nie szlachetnym „niemężczyzną”, są dziś zagrożeniem dla Kościoła. [...] Ważnym argumentem przeciw katolickiej antropologii płci w odsłonie papieskiej jest odejście wielu kobiet od macierzyństwa i zakwestionowanie tej „jednoznacznej propozycji normatywnej” w licznych krajach europejskich (a więc tam, gdzie rozerwanie takie jest technicznie łatwe i dostępne). Towarzyszy temu powszechne przyzwolenie na aborcję. Na poziomie teoretycznym oznacza to, że owa opiewana „natura kobieca” wywiedziona z faktów biologicznych, które rzekomo „narzucają kobiecie” macierzyństwo, najwyraźniej nie determinuje kobiet tak, jak to wykłada Papież. Jeśli zatem mamy do czynienia z zaniedbaniem, winą czy grzechem (odrzucenie macierzyństwa, aborcja), to wskazuje to właśnie na ludzką naturę osób-kobiet, tj. na wolność. Ów błąd teoretyczny (tj. nieprawidłowa wykładnia człowieczeństwa kobiet jako osób bezpośrednio determinowanych płcią biologiczną) ma zatem skutki praktyczne. Mocnym przykładem jest tu myślenie działaczy pro-life, którzy nawet na poziomie aktów prawnych opierają swą argumentację na owej kobiecej, rzekomo panmacierzyńskiej naturze z jednej i na autorytecie Jana Pawła II z drugiej strony. Innymi słowy, katolicyzm nie jest w stanie w sporze aborcyjnym porozumieć się z kimś, kto odrzuca ową „feminologię” papieską (fałszywą już w świetle samej spornej sytuacji) i autorytet Papieża. Kościół, w jednej z najważniejszych dla niego kwestii, staje się bezradny i niedyskursywny, gdyż ‒ jak tłumaczyłam gdzie indziej ‒ zmuszony jest apelować do niewłaściwych organów w kobiecym ciele, tj. nie do tych, które są odpowiedzialne za myślenie, sądzenie i rozstrzyganie, a zatem i za określenie naszego stosunku do dobra i zła, w tym do aborcji. To typowe dla pewnego typu katolicyzmu dostarczanie opisów „kobiecości” o silnym podtekście normatywnym próbuje po prostu regulować zachowania kobiet poprzez umniejszanie ich wolności. Nie tędy droga. Każdy, kto rozumie powagę człowieczeństwa, musi ‒ czy mu z tym po drodze, czy nie ‒ zgodzić się tak w swym umyśle, jak w swej najgłębszej woli z tym, że „osoby są i pozostaną niebezpieczne”. [...]

- cieszą mnie jej uwagi, bowiem od dawna podkreślam, iż kobieta może być takim samym potworem jak mężczyzna i w tym właśnie wyraża się prawdziwa równość płci. Konsekwencją takowego stanowiska u Melonowskiej jest jej zaangażowanie w prace... Ordo Iuris! - znienawidzonego przez feminazistki  i komunopedałów antyaborcyjnego stowarzyszenia, posądzanego w ich opętańczych rojeniach o wszelkie niemal zło. Wbrew pozorom to jednak nie oni, mimo iż głośno o tym trąbią, ale pani Justyna broni tu rozumu i godności ''żeńskiego człowieka'', bowiem jeśli kobieta ma być rzeczywiście wolna, powinna też ponosić konsekwencje swych wyborów, w tym również te dla niej samej nader przykre jak np. niechciana ciąża z przypadkowym partnerem. Dowodzi to, iż nie potrafi ona rozumnie pokierować własnym życiem seksualnym pieprząc się z kim popadnie, dając dupy albo jak kto woli ujeżdżając jakieś ludzkie łachudry. W tym sensie wszystkie rozhisteryzowane Julki jak i wredne cwelebryckie piździska obnoszące się ze skrobankami, ''bo mieszkanko było za małe'' wychodzą na żałosne niewolnice rządzone popędami, wbrew stanowczo wygórowanemu mniemaniu jakie zwykle mają o sobie. Patologiczne tchórzostwo życiowe i brak elementarnego wydawałoby się RiGCzu, powodują u nich paniczną chęć uniknięcia nieuchronnych konsekwencji własnego zjebania egzystencjalnego, stąd w monstrualnej wprost głupocie jaką grzeszą aborcja jawi im się wyjściem. Wracając do janopawłowej filozofii, warto zastanowić się nad źródłami tak znacznego nacechowania jej kultem maryjnym, typowym dla polskiej religijności. Rzuca na ten fenomen nieco światła wspomniany już Paweł Grad, w recenzji wyboru pism zapoznanego katolickiego kaznodziei ks. Stanisława Chołoniewskiego, pomieszczonej na łamach ''Christianitas'':

''Jest jednak coś, co czyni tę książkę niezwykle istotną. To, co w niej najbardziej oryginalne, to społeczna definicja polskiego problemu katolickiej kontrrewolucji: zdaniem Chołoniewskiego polega on na niewidzialnej i dokonującej się bez instytucjonalnego zerwania (Polacy nie mieli swojej rewolucji) neutralizacji katolickich form życia. Neutralizacja ta zaczyna się od elit narodu: naród psuje się od głowy. Za mało odważny, by dokonać przewrotu, niemal nigdy otwarcie antykatolicki, salon polski chciałby zdaniem Chołoniewskiego zachować religię jako pamiątkę z dzieciństwa, jednocześnie żyjąc tak jak jego oświeceni idole z zachodu Europy; zbyt daleko od centrum, by powtórzyć jej modernizację w stanie czystym, zbyt blisko, by nie oglądać się na salon francuski. Efektem tego zawieszenia nie jest rewolucja polityczna, ale obyczajowa: mniej jednoznaczna i odbywająca się na poziomie przemiany trudnych do usystematyzowania czy zadekretowania przekonań i codziennych praktyk. Polska nowoczesność to historia nieustannego niedoboru politycznej formy, wobec którego prywatność staje się rezerwuarem katolickiego życia. Dlatego też polska kontrrewolucja nie powinna skupiać się na formach politycznej reakcji, tylko formacji w sferze prywatnej: tajnych kompletów katolickiej formacji. To dlatego najdłuższy pomieszczony tu tekst (Odpowiedź na dwa pytania) ma formę listów do przyjaciółek, w których to listach powraca eksploatowany później przez kardynałów Hlonda i Wyszyńskiego (prymasów, którzy zdawali sobie sprawę, że na historię Polski należy patrzeć jako na historię zmagań o dusze) motyw matki-Polki mającej wychować Polaka-katolika pod nieobecność poległego, internowanego, skolonizowanego lub zrezygnowanego ojca; ojca, który mógłby wprowadzić Polaka-katolika w życie publiczne, które nie istnieje.''

- otóż to, właśnie tego nie pojmują wprost niewolniczo zapatrzone w Zachód krajowe feministki, w czym niepoślednią zapewne rolę odgrywa fakt, iż wiele z nich jak Agnieszka Graff czy Kazia Szczuka jest Żydówkami. Dlatego nie mogą skumać, że kobieta w Polsce nigdy nie była poddaną władzy abrahamowego patriarchy Rachelą z ich tradycji, lecz tak pogardzana przez nie matka-Polka stanowiła tradycyjnie surogat wiecznie nieobecnego mężczyzny, jako figury uosabiającej autorytet, instytucję, państwo mówiąc wprost. Bo albo knuł patriotyczne spiski, przez co zesłano go na Sybir czy zabito w którymś z powstań, albo w ramach ''branki'' wzięto musem do carskiego wojska, aby napierdalał się za nie swoją sprawę z jakimiś kaukaskimi góralami czy inszymi nomadami z Azji środkowej. W tym sensie to nade wszystko polskiemu mężczyźnie potrzebna jest emancypacja, ale rzeczywiście rodzima a nie w formie również ściągniętych z zagranicy, podszytych amerykańskim libertarianizmem gówien w rodzaju MGTOcośtam czy inszego ''incelstwa''. Marność Polaka jest funkcją słabości politycznej i ekonomicznej jego kraju, zwyczajnie nie ma on jak rządzić, bo jego państwo jest słabe a życie publiczne cierpi na chroniczny niedowład. Efektem jest prawdziwa ''Rzeczpospolita babska'' pełna zniewieściałych, ''niebinarnych płciowo'' histeryków w rodzaju Szymonka Hołowni - już sam fakt, że mazgaj i kompletny pajac medialny jest bądź był brany pod uwagę jako kandydat na prezydenta RP i polityk serio, musi budzić grozę. Tyłek stąd ratuje mu przyszywana żonka, ''pierwsza obywatelka'' i twarda pilotka F-16, bowiem tam, gdzie chłop nie ma jaj niezbędnych do sprawowania władzy, rolę tę zmuszona jest przejąć odeń baba, co czyni ją megierą, jego zaś bezwolnym słabeuszem niczym mąż przysłowiowej Dulskiej. Pomieszanie ról oboje unieszczęśliwia, narzucający się z tego wniosek płynie więc taki oto, iż emancypacja polskiego mężczyzny musi mieć charakter polityczny, tak by mógł on wreszcie realizować się w pełni jako przywódca, żołnierz, przedsiębiorca z prawdziwego zdarzenia, a nie jego groteskowa parodia jaką stanowi przysłowiowy ''Janusz byznesu'', wreszcie godnie traktowany w pracy i takoż opłacany robotnik, nie zaś pomiatany ''prol''. Cóż, pomarzyć można, w każdym razie oczywistym winno być, że w wymiarze doczesnym polski kult maryjny jest wyrazem historycznego niedowładu państwa, czy wręcz jego braku - to dlatego Jan Kazimierz składał ''śluby lwowskie'' w momencie dziejowego kryzysu Rzeczpospolitej, gdy stanęła na krawędzi zagłady i dla ocalenia Ojczyzny ogłosił Matkę Boską ''Królową Korony Polskiej'', czyniąc się jej niewolnikiem wraz z poddanymi. Powtórzył niemal ten gest parę wieków później prymas Wyszyński, celebrując ''Śluby Jasnogórskie'' roku 1956 oraz oddanie narodu polskiego w macierzyńską niewolę Maryi w 1966, kiedyśmy byli pod jarzmem sowieckim rządzeni przez zaprzańców, dziś kreowanych niemal na wybawicieli i ''patriotów'' [ vide Jaruzelski czy Gierek ]. Bodaj stąd jedynie w Polsce Matka Boska nosi tytuł ''hetmanki'', a tak obśmiewane przez intelektualne ameby panowanie Chrystusa Króla oznaczałoby metafizyczny, czy jak kto woli symboliczny odpowiednik tu na ziemi realnego upodmiotowienia, niepodległości Rzeczpospolitej. Nie podoła wszakże temu dziełu pogrążony w biernej, janopawłowej maryjności polski katolicyzm, on podobnie jak i jego wyznawcy a zwłaszcza wyznawczynie muszą przejść radykalną przemianę. Pora stąd przypomnieć sobie ''Bogurodzicę'' z którą to pieśnią na ustach polskie rycerstwo gromiło wrogów ojczyzny i wiary, dowodząc tym samym, że kult maryjny w naszych dziejach bywał też oznaką triumfu nad złem. Symbolem tegoż jest bodaj jedyna taka w świecie figura Matki Boskiej stojąca na... minarecie w Kamieńcu Podolskim, godło polskiego eurazjatyzmu jakim go pojmuję. Konkretnie więc, tak wyszydzane przez lewackie zjebstwo ''cnotliwe niewiasty'' to w istocie dzielne kobiety biorące odpowiedzialność za swój los, w tym również własną seksualność, a nie obwiniające o wszelkie towarzyszące jej niedogodności mężczyznę, jak niestety czynił to w swych pracach Karol Wojtyła [ a dziś np. Ziemkiewicz, nieznośnie irytujący w swym ''konserwatywnym feminizmie'' umizgującym się do ochujałych całkiem bab ]. Pomijam już, że personalistyczna formacja umysłowa jakiej hołdował przyszły polski papież, od swego zarania niemal obciążona była flirtem z marksizmem a później neoliberalizmem. Najdobitniejszym tegoż wyrazem na krajowym podwórku stała się, martwa już całkiem na szczęście, ''filozofia'' księdza Tischnera i ''Żydownik Powszechny'' Turowicza, którego pogrobowcy stoczyli się w ideologiczne szambo LGBTarianizmu, albo parachrześcijańskiego ''kołczingu sukcesu'' życiowego. Nie dziwota stąd, że dogorywające resztki personalistów typu A. Wielowieyskiego pieją w ''GW'' peany na ich cześć, jako akuszerów trawiącego katolicyzm ''posoborowia''. Przebrzmiała ta francuska moda intelektualna jaka w swoim czasie opętała znaczną część PRL-owskiej inteligencji, a do pewnego stopnia niestety uległ jej też co widać sam Wojtyła, doczekała się w kraju pochodzenia przenikliwego krytyka w postaci Gustave'a Thibona. Wytknął on trafnie właściwej jej fiksacji na punkcie ''osoby'', że zbytnie skupienie na człowieku przesłania spełnianą przezeń funkcję społeczną, polityczną oraz religijną, nadmierne utożsamienie instytucji ze stojącymi na ich czele ludźmi grozi im wprost zagładą w przypadku nieuchronnej śmierci przywódców, czy utraty przez nich charyzmatu. Jakże doniośle brzmią dziś te uwagi, gdy po skremówkowaniu Jana Pawła II nastąpiło jego okrutne wyszydzenie, a teraz gwałtowne obumieranie w konwulsjach kultu jakim został w Polsce otoczony. Bo znękany komuną naród potrzebował wówczas jakiegoś autentycznego przywódcy, niechby duchowego tylko, skoro w wymiarze politycznym nie mógł nań liczyć - ale to oznacza, że idolatria ta była wyrazem historycznej desperacji i niczym więcej:

''Ów bałamutny personalizm stanowi jedną z przyczyn rewolucyjnych katastrof nowożytności: w miarę jak lud przyzwyczaja się do mylenia wysokich osobistości z wieczną zasadą, jaką mają reprezentować, jego uraza wobec nich przeobraża się powoli w chęć uniwersalnego zniszczenia. Przeszłość umiała odróżnić instytucje od osób: można było gardzić królem lub papieżem (Średniowiecze wcale sobie tego nie odmawiało!) w żadnym wypadku bez poddawania w wątpliwość sensu monarchii i papiestwa. Wiedziano, że zdrowa instytucja – instytucja pochodząca od Boga – pozostawała płodna, nawet poprzez najbardziej niedoskonałego człowieka. Przywódcy polityczni i religijni byli wtedy jakby łącznikami między Bogiem a ludźmi: przywiązywano więcej uwagi temu, co przekazywali, a nie temu, jacy byli. Ołtarz podtrzymywał kapłana, tron króla. Dzisiaj wymaga się od króla, by nosił swój tron, od księdza, by podtrzymywał ołtarz. W oczach ludu instytucje usprawiedliwiają się tylko poprzez geniusz lub magnetyzm niektórych pojedynczych osób. Warunek ten pociąga za sobą dwie rujnujące konsekwencje: nieszczęsnym “stronnikom” instytucji narzuca po prostu nieludzki stopień napięcia i aktywności, a co za tym idzie, wiąże los instytucji z poślednimi wypadkami osobistymi. Żałosny antropocentryzm, który myli kanał ze źródłem i który zmierza do uczynienia z osoby ludzkiej absolutnej bazy tego, co, w rzeczywistości, przez człowieka przechodzi a opiera się tylko na samym Bogu…''

Natomiast intrygująco prezentują się w naszej epoce totalnego wprost bezwstydu fragmenty pracy Wojtyły, traktujące o wstydliwości jako formie ochrony jednostki przed sprowadzeniem jej do roli li tylko obiektu seksualnej, przemysłowej wręcz eksploatacji. Bowiem temu w istocie od początku służyła cała ta pierdolona ''rewolucja obyczajowa'' towarzysząca zachodniej kontrkulturze lat 60-ych, urzeczowieniu człowieka i zamianie go w obiekt biotechnologicznej manipulacji, a wszystko perfidnie opakowane w hasełka o rzekomo ''wolnej miłości'', ''pokoju'' i tym podobnych bzdetach. Wszakże i tu można zarzucić Janowi Pawłowi II, że skupiony na słusznej skądinąd walce z sowieckim komunizmem, nie rozpoznał należycie sił politycznych i ekonomicznych zaangażowanych w [anty]cywilizacyjny przełom, co zemściło się okrutnie na jego pontyfikacie po tzw. ''upadku komuny'', do którego sam się przyczynił. W efekcie katolicyzm, także w Polsce, okazał się żałośnie nieodporny na presję mediów i rozrywkowego przemysłu pogardy wobec człowieka. Niegdysiejsi wyznawcy Chrystusa, niechby nominalni, zamienili się przez to w konsumpcyjne bydlęta łączące porno z chodzeniem [ jeszcze ] do kościoła jak gdyby nigdy nic. Owszem, każdy jest grzeszny z chrześcijańskiej perspektywy, nikt zaś doskonały, niemniej rozziew między deklarowanymi wartościami a podłą praktyką dnia codziennego przybrał już rozmiary monstrualnej wprost hipokryzji. Cóż, jeśli świeżo wyświęcony ksiądz nie kryje się nawet z tym, iż dla niego celibat oznacza jedynie ''bezżenność'' nie przeszkadzającą mu w dupceniu lasek, to nie dziwota iż katolicyzm zanika tak szybko nad Wisłą... Wszakże nie można wszystkiego zwalać tylko na kościelną hierarchię, obraz upadku jej instytucji stanowi wierne odzwierciedlenie takowego całej społeczności niegdysiejszych Polaków, zamieniających się obecnie w chuj wi właściwie co, chyba jakowychś ''obywateli świata'' za przeproszeniem. Wykorzenioną biomasę ''kosmopornolitów'', jakim można nakłaść przez to do łbów dosłownie każde gówno, choćby najgorszą bzdurę a i tak łykną ją niczym modelka kasztany w Dubaju. Zdeprawowane jednostki wyzbyte niechby śladu kręgosłupa moralnego i elementarnego wydawałoby się poczucia wstydu, wyśmienicie nadają się na obiekt manipulacji, stąd zalew obsceny aż do urzygu w me[n]diach, reklamie, popularnych widowiskach etc. W tym sensie rzeczywiście kreślony na kartach pism Wojtyły człowiek jako osoba skończył się, obdarzona w jego wizji niepowtarzalną jednostkowością i godnością ludzką płynącą z faktu posiadania przezeń jakoby nieśmiertelnej duszy. Trudno zaprawdę dopatrzeć się jej u przysłowiowych Julek i Oskarków, wulgarnej dziczy jakiej pokoleniowym doświadczeniem jest kręcenie beki z papieża, tegoż właśnie jaki chciał uchronić owe spierdoliny przed zbydlęceniem do jakiego same się sprowadziły! Nie żal mi ich ani trochę, bom wyzbyty grama choćby chrześcijańskiego miłosierdzia jak powiadam, prędzej niczym żydostwo rzuciłbym na nich straszną klątwę, aby imię takowych kanalii zostało wymazane z księgi czasów na wieczność... Przejdźmyż więc do rozdziału ''Metafizyka wstydu'', gdzie Wojtyła trzeba przyznać trafnie diagnozuje koszmar pornografii nie tylko seksu, ale i śmierci w jakich przyszło nam obecnie żyć:

''Wstyd to owa niesłychanie znamienna dążność osoby ludzkiej do ukrycia wartości seksualnych z nią związanych na tyle, aby nie przesłoniły one samej wartości osoby. Dążność ta ma na celu swoistą samoobronę osoby, która nie chce być przedmiotem używania ani w uczynku, ani nawet w intencji, ale chce być przedmiotem miłości. Ponieważ przedmiotemywania może się stać właśnie ze względu na wartości seksualne, powstaje więc dążność do ich ukrycia, na tyle jednak, aby mogły one w połączeniu z wartością osoby stanowić równocześnie niejako punkt zaczepienia dla miłości. W parze z tą formą wstydu, który można określić jako "wstyd ciała", gdyż wartości seksualne są zewnętrznie związane przede wszystkim z ciałem męskim i kobiecym, idzie druga forma, którą nazywaliśmy "wstydem przeżycia", jest to dążność do ukrycia tych reakcji i przeżyć, w których uwydatnia się odniesienie do "ciała i płci" jako do przedmiotu użycia, właśnie z uwagi na to, że ciało i płeć właściwością osoby ludzkiej, która nie może być przedmiotem użycia. Zarówno jedna; jak i druga forma wstydu może zostać prawidłowo zaabsorbowana tylko przez miłość. Bezwstyd burzy cały ten porządek. Analogicznie do rozróżnienia wstydu ciała i wstydu przeżyć możemy mówić również o bezwstydzie ciała i przeżyć. Bezwstydem ciała nazwiemy taki sposób bycia czy postępowania jakiejś konkretnej osoby, w którym wysuwa ona na pierwszy plan samą wartość seksu tak dalece, że przesłania istotną wartość osoby. W konsekwencji staje ona niejako w pozycji przedmiotu użycia, w pozycji bytu, do którego można odnieść się używając go tylko (zwłaszcza w drugim znaczeniu słowa "używać"), a nie miłując. Bezwstyd przeżycia polega na odrzuceniu tej zdrowej dążności do wstydzenia się takich reakcji i takich przeżyć, w których druga osoba okazuje się tylko przedmiotem użycia ze względu na wartości seksualne będące jej własnością. [...] Ów wewnętrzny "wstyd przeżycia" nie ma nic wspólnego z pruderią. Pruderia, bowiem polega na ukrywaniu właściwych intencji w odniesieniu do osób drugiej płci czy też w ogóle do całej dziedziny seksualnej. Człowiek, który uległ pruderii, a kieruje się intencją użycia,stara się stwarzać pozory, że nie chodzi mu o użycie - gotów jest nawet potępiać wszelkie przejawy płci i tego, co płciowe, nawet najnaturalniejsze. Bardzo często zresztą nie mamy tutaj do czynienia z pruderią, która jest pewną formą zakłamania, zafałszowania intencji, ale tylko z jakimś uprzedzeniem czy też z przekonaniem, że to, co seksualne, może być tylko przedmiotem użycia, że płeć daje tylko okazję do wyżywania się seksualnego, a w żaden sposób nie toruje dróg miłości wśród ludzi. Pogląd taki ma posmak manicheizmu i kłóci się z tym odniesieniem do spraw ciała i płci, jakie jest znamienne zarówno dla Księgi Rodzaju, jak i- przede wszystkim - dla Ewangelii. [...]
 
- niestety trzeźwość tych uwag znoszą znane nam już słabości wojtyłowej refleksji, gdy nieco wcześniej w tym samym rozdziale późniejszy Jan Paweł II wygłasza następujące farmazony:
 
''Rozwój wstydliwości - tak nazwiemy stałą zdolność i gotowość do wstydzenia się - idzie nieco inną drogą u dziewcząt oraz kobiet, a inną u chłopców i mężczyzn. Jest to związane z podkreślonym już w analizie psychologicznej miłości nieco innym układem sił psychicznych, z innym stosunkiem zmysłowości do uczuciowości. Skoro, bowiem u mężczyzn na ogół silniejsza i bardziej się narzucająca jest zmysłowość z jej nastawieniem na ciało jako możliwy obiekt "użycia", przeto wstydliwość oraz wstyd jako tendencja do ukrycia wartości seksualnych związanych właśnie z ciałem winna się bardziej zaznaczać u dziewcząt i kobiet. Równocześnie jednak są one mniej świadome zmysłowości i jej naturalnej orientacji u mężczyzn o, tyle, że w nich samych na ogół uczuciowość bierze górę nad zmysłowością, a ta ostatnia raczej się ukrywa w uczuciowości. Dlatego to, twierdzi się nieraz, że kobieta jest z natury "czystsza" od mężczyzny, co bynajmniej niczego jeszcze nie mówi o cnocie czystości. Jest "czystsza" o tyle, że mocniej przeżywa wartość "człowieka drugiej płci", wartość pewnego rodzaju psychicznej "męskości", na którą zresztą bardzo wpływa i męskość fizyczna, jakkolwiek samo przeżycie jednej i drugiej jest u kobiety bardziej psychiczne. Ale właśnie ten rys jej psychiki może poniekąd równocześnie utrudniać wstydliwość. Kobieta nie znajduje w sobie takiej zmysłowości, jaką na ogół musi w sobie odnaleźć mężczyzna, nie czuje tak wielkiej potrzeby ukrycia "ciała jako możliwego przedmiotu użycia". Dla urobienia wstydliwości kobiecej potrzeba dopiero wczucia się w psychikę męską. [...] Tylko na tej drodze przeżycie wstydu seksualnego wyjaśnia nam się do końca. Osoba jest w centrum tego przeżycia, a równocześnie ona też stanowi jego fundament. Jakkolwiek przedmiotem bezpośrednim wstydu, bezpośrednią treścią przeżycia, wstydzenia się, są wartości seksualne, to jednak przedmiotem pośrednim jest osoba oraz odniesienie do osoby, i to pochodzące również od osoby. Chodzi mianowicie o wykluczenie - w znaczeniu biernym (raczej u kobiety) oraz czynnym (raczej u mężczyzny) - takiego odniesienia do osoby, które nie godzi się z jej ponad-użytkowym charakterem, nie godzi się z samą "osobowością" jej bytu. Ponieważ zaś istnieje niebezpieczeństwo takiego odniesienia właśnie z racji wartości seksualnych, które tkwią w osobie, przeto wstyd seksualny przejawia, się jako dążność do ich ukrycia. Jest to dążność naturalna i spontaniczna; widać tutaj dobrze, jak porządek moralny wiąże się z porządkiem bytu, z porządkiem natury. Etyka seksualna tkwi korzeniami w prawie natury.''
 
- ewidentnie Karol Wojtyła zapoznaje tu właściwe chrześcijaństwu rozpoznanie skażonej grzechem pierworodnym natury stworzenia, na czele z ludzką. Nawet jeśli katolik nie jest skłonny podkreślać skalę otchłani upadku w jakiej znalazł się wskutek tego człowiek w tym stopniu, jak protestanccy luteranie a zwłaszcza kalwini, takowe stawianie sprawy jak czyni to polski papież winno być dlań niedopuszczalne. Niestety wygląda na to, iż zaślepiony mocno swym ''personalizmem'' Jan Paweł II stanowczo przeceniał ludzi a szczególnie kobiety, co mści się okrutnie na pamięci po nim dziś, gdy to one właśnie w pierwszym rzędzie ohydnie spotwarzają go po śmierci. Dziwi to tym bardziej, że odebrał on przecież srogą lekcję życiową w trakcie wojny jak i tuż po niej, a pisane nań donosy agentów bezpieki w kurii co i spoza niej, kreślą jego sylwetkę jako twardo stąpającego po ziemi realisty. Tak jakby istniało dwóch Wojtyłów i ten trzeźwo oceniający możliwość ''dialogu'' z narzuconą przez Moskwę władzą, był bezradny wobec zmian obyczajowych niemal równolegle pustoszących Zachód, których echa docierały do nas jeszcze za trwania PRL-u. Z drugiej nie ma co się dziwić, skoro krytykujący te ostatnie nie mniej, tylko z lewicowych pozycji Pasolini był równie bezsilny wobec próby zdiagnozowania owej proteuszowej bestii, jaką stanowiła ''kontrkultura'' z jej ''rewolucją seksualną''. Papieska homilia wygłoszona w Kielcach na lotnisku w Masłowie podczas pielgrzymki w 1991 roku, brzmi z perspektywy czasu jak okrzyk zgrozy u człowieka lamentującego nad rozpadem polskiej rodziny i wspólnoty, ale nie potrafiącego chyba niestety określić właściwie przyczyn tego stanu rzeczy. Bowiem wówczas musiałby skonfrontować się z faktem, że sam wbrew swej woli przyczynił się do potępianego przezeń upadku ojczyzny... Nie chodzi bynajmniej o to, iż rzekomo nie należało zwalczać komuny, bo ta jakoby była ''konserwatywna obyczajowo'' itp. endekomunistyczne bzdety, lecz fakt, iż opór wobec jednego zła oznaczał tu chcąc nie chcąc opowiedzenie się za drugim, oba zaś i tak w końcu dogadały się, przypieczętowując historyczny kompromis paktem Rockefeller-Jaruzelski z błogosławieństwem Waszyngtonu i Moskwy - ale to już całkiem inna historia. Niemniej jakże proroczo wyglądają dziś słowa Jana Pawła II, wygłoszone podczas wspomnianej przed chwilą homilii na podkieleckim lotnisku:
 
''Świat zmieniłby się w koszmar, gdyby małżonkowie znajdujący się w trudnościach materialnych widzieli w swoim poczętym dziecku tylko ciężar i zagrożenie dla swojej stabilizacji; gdyby z kolei małżonkowie dobrze sytuowani widzieli w dziecku niepotrzebny a kosztowny dodatek życiowy. Znaczyłoby to bowiem, że miłość już się nie liczy w ludzkim życiu. Znaczyłoby to, że zupełnie zapomniana została wielka godność człowieka, jego prawdziwe powołanie i jego ostateczne przeznaczenie.''
 
- ano, witamy w naszym społecznym i obyczajowym piekle na ziemi, do którego zdaje się tak przywykliśmy, iż nie czujemy nawet za bardzo jak pali nas odeń skóra, ani doznawanych przez nie katuszy... 

W tle zachodzi proces głębszy i przez to trudniej uchwytny: zaniku wiary w chrześcijańskiego, transcendentnego Boga na rzecz kultu człowieka i przebóstwienia otaczającej go rzeczywistości, któremu myśliciel Eric Voegelin nadał miano ''immanentyzacji eschatonu''. W tym ma swe źródło wspomniana popularność ''czarownictwa'' i generalnie najróżniejszych form okultyzmu, magicznego podejścia do rzeczywistości jak i pozornie przeczący temuż triumfalny pochód amerykańskiej religijności, od samego początku naznaczonej piętnem gnostycznego antropoteizmu w myśl formuły: ''Bóg to ja!''. Na antypodach takowego podejścia znajduje się wojtyłowy personalizm, z jego miłosnym wychyleniem ku dobru innego człowieka, poświęceniem dlań i wzajemnie okazywanym sobie szacunkiem etc. dlatego hołdująca mu jednostka w obecnych czasach skazana jest na męczeńską ''drogę krzyżową'' w świecie bezdusznych egoistów, upiorów raczej i żywych trupów niż ludzi. Powiedzmy to wprost: Kościół i jego wyznawcy jako ziemska reprezentacja chrystusowego ''królestwa nie z tego świata'' potrzebują widzialnego miecza, aby oprzeć się osaczającym ich zewsząd bestiom na tym padole, gdzie wszystko ''w złem leży''. Pozbawione go okazują się wobec nich bezsilne, dowodzi tego klęska subtelnej argumentacji JPII w konfrontacji z rozbezczelnionym chamstwem, nie wahającym się szydzić okrutnie z jego męki i śmierci, zaś głoszone przezeń nauki traktować z pogardą czy wręcz obojętnością. Czas ''kremówkowego, bezobjawowego katolicyzmu'' nad Wisłą dobiegł kresu definitywnie - i bardzo dobrze, Kościół otwarty jak odbyt starego pederasty sczeźnie tam gdzie jest od dawna tzn. w dupie, natomiast jeśli coś ostanie się z rzymskiego wyznania wiary w Polsce, to tylko dzięki prawdziwym ''wojownikom Maryi'' a nie tym pajacom pozującym z fejkowymi mieczami. Chrześcijanie godni tego miana będą musieli wykazać się naprawdę wielką przemyślnością, aby zachować dar miłosierdzia w takowym świecie zezwierzęconych biorobotów i nie ulec pokusie zatraty perspektyw na życie wieczne jak wierzą - pora by w końcu przypomnieć, że chrystianizm nie jest dla idiotów i od początku Jezus głosił swe słowo do ''bożych prostaczków'' wprawdzie, ale nie zwykłych durni lecz tych z ''ostatnich co będą pierwszymi''. Nawet dla mnie niedowiarka jest to jasnym, a może szczególnie właśnie jako osoby patrzącej z należytym dystansem na wszystko, co dzieje się obecnie z polskim katolicyzmem i przesłaniem Karola Wojtyły. Mówiąc brutalnie nie ma ono szans w starciu z agresywnymi psychopatami, satanistami jakim uroiło się we łbie, że są ''żywymi bogami'' na tej ziemi, mającymi jakoby prawo pomiatać w imię plugawej uciechy drugim pod-człowiekiem dla nich, jeśli nie będzie towarzyszyć mu siła ''fidei defensor'' ucieleśniona w konkretnej instytucji. Kościół nie poszedł bynajmniej na ugodę ze światem, co zawsze było koniecznością dla jego doczesnego trwania, ale zwyczajnie mu całkiem uległ, przeto ''swąd szatana'' zasmrodził ''świątynię Pańską'' przemieniając ją w obsrany chlew. Pora stąd go posprzątać, zamiast roić o ''katechonach'' samemu zakasać rękawy do tej niewdzięcznej roboty, inaczej utonie w gnoju a my wraz z nim niestety, nawet takie wyrodki jak niżej podpisany. Naprawdę trzeba będzie niezwykle mocnej wiary, aby przy trzeźwym widzeniu spraw nie ulec pseudo-apokaliptycznej histerii lub rozpaczy, pomieszaniu zmysłów w obliczu wydarzeń jakie niechybnie nas czekają, o ile tylko odrzucimy możliwość otumanienia się którymś z powszechnie dostępnych dziś narkotyków. Wiara bez rozumu jest ślepa, ale i rozum bez wiary to jedynie zbutwiałe próchno i ''marność nad marnościami'' - niby banał, a jednak nie w dzisiejszym świecie, gdzie królują bajki o ''antropocenie'' i ''samozbawieniu człowieka'' przez roztopienie się w postludzkim, bezosobowym ''ekosmosie''. Wojtyliański ''personalizm'' musi w nim przepaść, jeśli ograniczy się tylko do retoryki i uczonych rozpraw jak tu niniejszym omawiana.

Tyle z mej strony krytycznych uwag wobec JPII na poziomie niedostępnym bydłu wyrzygującemu nań swój jad po internetach, przegrywów życiowych zdatnych jedynie do gnojenia bezsilnych starców w agonii. Jeśli trafił tu jaki niekremówkowy katolik, zapewne przyzna mi rację mimo dzielącego nas dystansu: tak czy owak jedziemy przecież na tym samym wózku, gra toczy się bowiem o to, czy w ogóle pozostaniemy ludźmi... Ostanie się cośkolwiek z wojtyłowej osoby wyposażonej w rozum i godność człowieka, czy też będziemy tylko humanoidami dla siebie samych i wzajem, jak te bezduszne kobietony, nieczułe piździska wspomniane na wstępie. Przypomnę com pisał uprzednio: tyrania to zniewolenie przez zbydlęcenie, bestializację ludzi i buntowanie ich przeciw sobie. Przyszło nam stąd żyć w czasach, gdy cnota jest w powszechnej pogardzie, bo jako tłumaczenie łacińskiego ''virtus'' oznacza mężność, dzielność. Zestaw cech czyniący z samca mężczyznę a z samicy kobietę uchodzi dziś za synonim niedojebstwa, bowiem świat wokół to jeden wielki burdel, dlatego najlepiej ma się w nim kurwa, tchórz i złodziej. Pomnijmy jednak, że wiara nie wyrasta z empirycznych przesłanek, a wręcz stoi wobec nich w kontrze, dlatego człowiek religijny to nie frajer pozbawiony trzeźwej wiedzy o życiu, tylko osoba uginająca się pod jej ciężarem, a nie mająca ochoty popaść z tego tytułu w całkiem jałową rozpacz. Jakoś nie dociera do nas w tym polskim ''bezobjawowym katolicyzmie'' istota chrześcijaństwa jako religii żywego Boga i Jego Słowa, które stało się Ciałem zrodzonym - o horrendum! - z trzewi Dziewicy. Skandal wiekuisty jakim jest Boże Narodzenie wprost prosi się o plugawe, talmudyczno-pogańskie bluźnierstwa, które wszak się go nie imają, stanowiąc jedynie dowód słabości obrazoburców. Zdaję sobie sprawę z prowokacyjnego charakteru tychże uwag i to czynionych jeszcze w okresie świątecznym, ale też o to właśnie mi chodziło by zakłócić nieco atmosferę przyjemnego trawienia karpika, albo wegańskiej sałatki wedle woli, do jakiej zwykle sprowadza się swojska pożal się celebracja narodzin Chrystusa. Czy w ogóle głupie skurwysyny kumacie do czego tu doszło i na czego pamiątkę spotykacie się w tych dniach?! Pan i Stworzyciel świata uniżył się skrajnie, przybierając realną postać człowieka z nędznej rasy parchów i przez nią wyklęty jako ''zdrajca'', urodzony jako bękart kobiety o wątpliwej reputacji a wychowany przez cuckolda Józefa, by zginąć w końcu haniebną śmiercią na krzyżu godną najgorszych tylko zbrodniarzy. Nie dziwota, że należycie pojmowany chrystianizm stanowi po wsze czasy kamień obrazy dla wszystkich ''człowieków'' serio i ''ludzi sukcesu'', czy raczej tych co się za takowych uważają, no bo jakim cudem niby mają oni uwierzyć, że mocarz i ofiara stanowią Jedno? W dodatku jeszcze w trzech Osobach... dej Pan spokój - i w tym właśnie cały sens chrześcijaństwa, że jest ono skandaliczne i niesłychanie obrazoburcze dla ''mądrości tego świata''! Z tą jakże świąteczną refleksją ostawiam, przywołując na koniec już tylko jeden, krótki tym razem ustęp z omawianej pracy Karola Wojtyły, traktującej o związku miłości i odpowiedzialności, bez której to nie ma ani wolności ani też prawdziwej rządności. Za kodę naszych rozważań posłuży fragment z zacytowanego na wstępie podrozdziału ''Problem małżeństwa i współżycia'', gdzie przyszły Jan Paweł II będąc przeciwnikiem aborcji, nie opowiada się tym samym bynajmniej za rodzeniem przez kobiety ''potworów'', jak upośledzone dzieci nazywają otwarcie feminazistki i komunopedały:

''Jeśli zaś chodzi nie tyle o dobór, ile o wybór współmałżonka, to zwłaszcza wzgląd na potomstwo nakazuje przestrzegać zasad zdrowej eugeniki. Medycyna posiada swoje przeciwwskazania wobec małżeństw w przypadkach pewnych chorób, jest to jednak problem osobny, którego tu nie referujemy, dotyczy on bowiem nie tyle samej etyki seksualnej, ile etyki zdrowia i życia (przykazanie V, nie zaś VI). Wnioski, do których dochodzi seksuologia medyczna, w żadnym punkcie nie przemawiają przeciwko głównym zasadom etyki seksualnej: monogamia, wierność małżeńska, dojrzały wybór osoby itd. Zasada wstydu małżeńskiego zanalizowana w części drugiej rozdziału III znajduje także swe potwierdzenie w istnieniu dobrze znanych seksuologom i psychiatrom nerwic, które są następstwem współżycia płciowego przeżywanego w atmosferze lęku przed zaskoczeniem ze strony jakiegoś niepożądanego czynnika z zewnątrz. Stąd potrzeba odpowiedniego miejsca, własnego domu czy bodaj mieszkania, gdzie życie małżeńskie może się toczyć "bezpiecznie", tj. zgodnie z wymaganiami wstydu, gdzie mężczyzna i kobieta niejako "mają prawo" przeżywać najintymniejsze dla siebie sprawy.''

- a o własne lokum za PRL było jak wiadomo trudno, i dziś zresztą także jest z tym poważny problem. Cóż, jak głosił refren popularnej w PRL piosenki: ''W domach z betonu nie ma wolnej miłości/są stosunki małżeńskie oraz akty nierządne/Casanova tu u nas nie gości'' - dodajmy, tym bardziej zapoznany już papież Polak z głoszonym przezeń posłaniem rzeczywiście wolnej, bo odpowiedzialnej miłości. W tej gorzkiej jakże, acz trzeźwej refleksji nie ma w istocie nic rozpaczliwego, bowiem to nie komunał bynajmniej, iż ''tylko prawda nas wyzwoli'', niechby nawet i bolesna.

ps.

Niniejszym chciałem podziękować znajomemu, który darowując mi egzemplarz ''Miłości i odpowiedzialności'' Wojtyły, zainspirował mnie do napisania jednego z najważniejszych śmiem twierdzić nieskromnie tekstów na tej stronie.