Dzisiejszy post będzie poświęcony ''kultowemu'' japońskiemu pisarzowi, dramaturgowi i aktorowi Yukio Mishimie, a to dlatego, że jestem wciąż pod wrażeniem jego jedynego autorskiego filmu ''Yukoku'' [ pol. tłum. ''Umiłowanie ojczyzny'' ] z 1966 r. na podstawie jego opowiadania pod tym samym tytułem [ pomieszczonego zresztą w wydanym parę miesięcy temu przez ''Świat Książki'' znakomitym wyborze jego opowiadań pt. ''Zimny płomień'' - polecam! ], który dwa dni temu dopiero udało mi się zobaczyć na Youtube'ie. Nie chcę tu zagłębiać się i roztrząsać szczegółowo meandry, skądinąd bardzo ciekawej, biografii Mishimy - kto chce, znajdzie w internecie wiele interesujących rzeczy na ten temat, choćby tutaj - natomiast wolę skupić się na ostatnim okresie jego życia, gdy przeszedł on zaskakującą dla wielu, chociaż konsekwentną i naturalną, jeśli patrzy się z perspektywy na jego biografię jako zamkniętą już całość, metamorfozę, gdy z estety, miłośnika zachodniej cywilizacji, starożytnej Grecji i francuskiej literatury, ale też idola młodzieży, prawdziwej ''ikony'', do dziś chyba, nie tylko tamtejszej popkultury, przedzierzgnął się na pocz. lat 60-ych w demagoga wygłaszającego tyrady przeciwko konsumpcjonizmowi i wpływom Zachodu niszczącym tradycyjną kulturę Japonii, związał z imperialną, skrajną prawicą i założył paramilitarne ''Stowarzyszenie Tarcz'' złożone z nacjonalistycznie nastawionych studentów sam stając na jego czele. Chociaż rzecz miała lekko operetkowy posmak [ dość wspomnieć, że mundury dla ''Stowarzyszenia'' zaprojektował zafascynowany Mishimą sam Pierre Cardin ], to jednak zakończyła się prawdziwą tragedią [ wszakże też nie pozbawioną pewnych kuriozalnych akcentów ] : pisarz wraz z przyboczną gwardią złożoną z jego czterech akolitów, uzbrojony tylko w jeden samurajski miecz, udał się wczesnym przedpołudniem 25 listopada 1970 r. do siedziby dowództwa Sił Samoobrony [ namiastki armii, którą po przegranej wojnie pozostawili Japończykom Amerykanie ] w Tokio, tam podstępem wziął jako zakładnika stojącego na ich czele generała [ dodać też trzeba, że bez trudu sam jeden odparł dwa szturmy próbujących go odbić zdezorientowanych wojskowych ], po czym zażądał, by zwołano wszystkich znajdujących się w bazie żołnierzy, bowiem zamierza wygłosić do nich przemówienie. Ta groteskowa próba puczu została udaremniona w dużym stopniu przez telewizyjne i policyjne helikoptery, których warkot zagłuszał słowa przemawiającego z tarasu do zgromadzonych w dole Mishimy, zresztą sami żołnierze, gdy zwolna zaczęli uświadamiać sobie z docierających do nich strzępów sens jego przesłania do nich [ powinni zbrojnie obalić narzuconą przez Amerykanów konstytucję zabraniającą de facto istnienia sił zbrojnych i przywrócić realną władzę cesarza ] wzburzeni odpowiedzieli wyzwiskami : ''Idiota!'', ''Złaź stamtąd!'', ''Odstrzelić go!'' itp. Po paru zaledwie minutach tej komedii, widząc daremność swoich wysiłków, nie kończąc nawet przemówienia pisarz wycofał się wgłąb budynku [ zresztą był na tyle inteligentnym człowiekiem, a też wiele świadectw przemawia za tym, że od początku zdawał sobie sprawę z możliwości takiego obrotu i fiaska sprawy - wszystko wskazuje, że miał to być tylko pretekst, rodzaj efektownej oprawy własnej śmierci, krwawego happeningu - Mishima pozostał estetą i artystą do końca ], po czym popełnił rytualne samobójstwo - seppuku - wraz ze znajdującym się wśród jego towarzyszy kochankiem... [ i stąd tytuł posta : wprawdzie umieściłem jako motto tego bloga cytat z Gorkiego tylko jako swoiste absurdalne kuriosum, i jestem oczywiście jak najdalszy od głoszenia na poważnie tego typu, zbrodniczych w istocie, twierdzeń, ale jak człowiek zaczyna się temu bliżej przyglądać, może z niepokojem zauważyć, że homoseksualiści posiadają liczną ''nadreprezentację'' - podobnie jak nasi ''starsi bracia w wierze'' wśród komunistów - w szeregach faszystów... Jasne, że nie upoważnia to zaraz do zbyt daleko idących twierdzeń takich jak te właśnie o ''żydokomunie'' ( klucz ''semicki'', rasistowski nie nadaje się do deszyfracji fenomenu jakim był komunizm, bo przecież nie był Żydem Mao tse tung, który wygubił chyba więcej ludzi, niż Stalin i Hitler razem wzięci, ani Kim ir sen, czy Fidel Castro, o samym Józku S. już nie wspomniawszy ), czy ta głupota Gorkiego, które nieodpowiedzialnie identyfikują, utożsamiają te zjawiska ze sobą, ale niestety, coś jest tu na rzeczy... ]. Mówię o tym wszystkim dlatego, że wspomniany na początku film antycypował te zdarzenia, o czym pewnie nikt z jego ówczesnych widzów nie mógł mieć pojęcia : Mishima obrał za jego kanwę [ i powstałego wcześniej opowiadania ] autentyczną historię - pucz wojskowy, który miał tam miejsce w 1936 r. i seppuku, które wówczas popełnił wraz ze swą żoną porucznik Takeyama Shinji na znak protestu przeciwko bratobójczym walkom jakie rozgorzały wtedy między żołnierzami Cesarskiej Armii. Tak naprawdę jednak widać wyraźnie, że cała ta sprawa posłużyła tylko za pretekst do stworzenia niezwykle pięknego wizualnie [ do dziś robi wrażenie, przynajmniej na mnie ], ale perwersyjnego filmowego obrazu, z którego wręcz przebija chorobliwa fascynacja śmiercią jako najwyższym spełnieniem życia, ''ekstazą'', ''wyższym momentem egzystencji'' wg określenia samego Mishimy [ obsesja towarzysząca mu przez całe życie, aż do tragicznego finału ]. Tyle tytułem wstępu, zanim jednak przystąpię do prezentacji, na początek coś lżejszego :
- zajawka japońskiego filmu z 1960 r. [ ang. tyt. ''Afraid to die'' ], gdzie z tego co można zobaczyć, Mishima kreuje japoński odpowiednik ''buntownika bez powodu'' [ to zresztą ciekawy wątek : warto jeszcze raz zaznaczyć, że umiejętnie łaczył on w swej postaci wątki kultury ''wysokiej'' z popularną jak najbardziej, z równą swobodą poruszając się w rejonach wysublimowanej, hermetycznej wręcz sztuki, jak i tej ''niskiej'', kiczowatej nawet - pod tym względem nie do przebicia jest chyba obraz ''Kurotokage'' [ Black lizard ] z '68 r. , gdzie występuje w epizodycznej roli wraz ze słynnym nie tylko w Japonii chyba piosenkarzem-tranwestytą, a też pewnie i jego ''przyjacielem'', Akihiro Miwa : przynajmniej z tego co można zorientować się po jego fragmentach zamieszczonych na youtube'ie, które zresztą kiedyś tu pewnie wrzucę, to 100% camp! ]
... tu zaś opowiedziana obrazami historia jego życia [ i śmierci ] : ostrzegam, że pod koniec będzie można zobaczyć zdekapitowane, leżące obok siebie głowy Mishimy i... jego baaardzo bliskiego przyjaciela - czyż to nie romantyczne ? he he...
... teraz możemy wreszcie przejść do clou programu - ''Yukoku'' [ francuski tytuł, pod jakim został po raz pierwszy pokazany na festiwalu filmowym w Tours w '66 r. robiąc tam zresztą ogromne wrażenie, brzmi lepiej : ''Les rites de l'amour et la mort'' czyli ''Rytuał miłości i śmierci'' ] ; zaczynam niemal od środka, od części 2-iej, bo otwiera ją naprawdę piękna, znakomicie fotografowana scena miłosna, gdy porucznik i jego małżonka kochają się ostatni raz wiedząc, co za chwilę się stanie [ przyjemność jej oglądania psuje mi tylko świadomość, że tak naprawdę nie miał tu pewnie na myśli kobiety... ] - ich namiętne uściski niemal niepostrzeżenie przechodzą w odtworzoną z detalicznym okrucieństwem scenę seppuku, gdzie Mishima nie oszczędza bynajmniej towarzyszących popełnianiu go fizjologicznych szczegółów [ wiadomo : krew, flaczki, piana z ust etc. ], więc co wrażliwsi mogą sobie ten fragment darować, choć pewnie będą i tacy, którzy od tego zaczną... Całą tą scenę, i film w ogóle, najlepiej chyba definiują słowa : ''estetyczne okrucieństwo'' zderzając i łącząc zarazem w sobie niezwykłą sensualną wrażliwość, wyrafinowany smak choćby w komponowaniu kadrów, z potwornością, ohydą, brutalnym bezsensem nagiej przemocy i śmierci [ np. krew tryskająca na lśniący czystością jedwab kimona, błysk ostrza przebijającego ciało, łzy cieknące po pięknej twarzy żony ze wzruszeniem patrzącej na skurczone w wyrazie straszliwej udręki oblicze męża etc. ] - perwersyjne wrażenie powiększa jeszcze towarzysząca obrazom pompatyczna, niezwykle egzaltowana muzyka. Pomijając ideologiczną otoczkę tego wszystkiego, niedopuszczalną dla mnie, myślę że Mishimie udało się tu pokazać z przerażającą jasnością i ostro niczym cięcie samurajskiej katany całą otchłań, szaleństwo naszej egzystencji, fatalny, nierozerwalny splot życia i śmierci, rozkoszy i cierpienia, miłości i nienawiści, czułości i okrucieństwa, itd...
... spełnia się tragiczny finał : małżonek umiera, wierna żona zaś czyni jeszcze tylko krótką toaletę [ bo umrzeć trzeba pięknie! ], po czym składa pocałunek na zakrwawionych ustach męża i sama odbiera sobie życie wbijając sztylet w szyję [ uprzednio jeszcze smakując - tak! - jego ostrze... ], czyli co każda dobra żona wiedzieć winna - pomóc zabić się mężowi i samej zginąć wraz z nim [ ewentualnie... ]
p.s. dorzucę tu jeszcze tylko swoiste dziwactwo na jakie natrafiłem przy okazji kompilowania materiałów do tego postu : zapis dyskusji Mishimy ze zbuntowanymi studentami w '69 r. - ciekawy dokument niemal kompletnie nieznanej, w przeciwieństwie do tej w Ameryce i Europie, japońskiej kontr-kultury [ której zresztą sam Mishima też przecież był częścią ] ; całkiem zgrabnie i wyczerpująco ten okres, a także motywy ''zamachu'' dokonanego przez artystę, opisano > tuuutaj - gorąco polecam, wiele niezwykłych, z naszej przynajmniej perspektywy, historii ! Co zaś tyczy się rzeczonego zapisu, to uprzedzam, że rzecz jest niestety w całości po japońsku, więc ni cholery nie wiem o co tam dokładnie chodzi [ jak ktoś zna język, lub ma znajomego japonistę, niech da znać ! ], ale i bez tego można coś z tego uszczknąć : zwróćcie uwagę zwłaszcza na japońskiego hipa w szarym, obdartym swetrze - co za koleś !