Parę dni temu znalazłem na stronie ''Obywatela'' [ do której link umieściłem w dziale ''polityka'', polecam ] recenzję Remigiusza Okraski [ którego pamiętam jeszcze z ''Mać pariadki'' ] pt. ''Socjalizm i przyzwoitość'' książki George'a Orwella ''Droga na molo w Wigan'', gdzie idąc za autorem dokonuje miażdżącej krytyki zarówno tzw. ''Nowej Lewicy'', tych wszystkich współczesnych [pseudo]liberalnych hipokrytów, jak i marksistowskich sekciarzy, i to, co warte podkreślenia, z pozycji stricte lewicowych [ co oczywiście nie oznacza bynajmniej, że komunistycznych! ]. Chociaż rzecz jest sprzed trzech lat, nic nie straciła na aktualności, i nie zapowiada się, żeby tak się stało [ niestety ], dlatego nie mogłem się oprzeć, aby nie wrzucić tu dłuższego cytatu z niej pod rozwagę zwłaszcza różnym obrońcom ''mniejszości'' [ wybiórczym bardzo, ale o tym może kiedy indziej ] :
''Socjalizm jest więc salonową modą, swoistym intelektualnym onanizmem [podkr. moje], sprawą odkładaną na „święty nigdy”. I znów łatwo stwierdzić, że różnice czasu i przestrzeni są znikome – wystarczy spojrzeć na kunktatorskich cwaniaczków z kilku „lewicowych periodyków”, dla których teoretyczny socjalizm i „sprawiedliwość społeczna” to miła przystawka do dania głównego, jakim jest kariera na salonach „warszawki”. Gdyby wybuchła faktyczna plebejska rewolta, to oni sami straciliby na niej nie mniej niż „burżuje”, a realizacja egalitarnych postulatów byłaby bardzo, ale to bardzo bolesna dla „buntowniczych” kołtunów z salonu „Gazety Wyborczej” i jego okolic.
Orwell znakomicie portretuje w swej książce zalążki tego, co stało się główną zmorą dzisiejszej lewicy i jeszcze bardziej przyczyniło się do jej abdykacji z roli obrońców klas uciskanych. 70 lat temu opisał on manowce tzw. nowej lewicy, skupionej na sprawach daleko odbiegających od poprawy sytuacji „dołów” społecznych: „Niekiedy odnosi się wrażenie, że już same słowa »socjalizm« i »komunizm« przyciągają z jakąś wręcz magiczną siłą wszystkich tych propagatorów picia soków owocowych, nudystów, osoby noszące sandały, maniaków seksualnych, kwakrów, stukniętych na punkcie »leczenia Naturą«, pacyfistów i feministów”. Ale nie tylko w tym rzecz, bowiem Orwell poddaje krytyce także wąską, ograniczoną perspektywę „starej” – choć w jego czasach wciąż jeszcze młodej – lewicy klasowej, marksistowskiej. W zasadzie dochodzi do takiego wniosku, jaki sformułował Chesterton, mówiąc, że najlepszą antyreklamą chrześcijaństwa są sami chrześcijanie – w tym przypadku najbardziej na szkodę lewicowych ideałów działają lewicowcy.
Orwell zarzuca im nie tylko dogmatyzm, sekciarskie spory wokół „świętych ksiąg” Marksa i Engelsa, ale także nieumiejętność dostrzeżenia wagi kilku, zdawałoby się, błahych kwestii. Choć sednem socjalizmu jest dla autora „Drogi na...” napełnienie pustych żołądków, to jednak zarówno brzydzi go, jak i przekonuje o bezpłodności marksizmu zupełny brak refleksji nad takimi kwestiami, jak koloryt codziennego życia czy ideały „romantyczne”, a także maniakalna fascynacja postępem technicznym. Marksistowscy dogmatycy są dla faktycznych robotników niczym przybysze z innej planety. „Jak dotychczas nie spotkałem jeszcze autentycznego pracującego górnika, hutnika, tkacza, dokera czy jakiegokolwiek zwykłego robotnika, który byłby »ideologicznie« pewny. /.../ Jego wizja socjalistycznej przyszłości to, ujmując rzecz w skrócie, po prostu obecne czasy minus najgorsze zło, zaś zainteresowania społeczne podobne do dzisiejszych: życie rodzinne, piwiarnia, piłka nożna i polityka lokalna”. Marksista nawet jeśli ma usta pełne frazesów o poprawie robotniczej doli, jest w oczach Orwella odległy od jakiegokolwiek faktycznego zainteresowania nią.
Kapitalne wydaje mi się – również w świetle własnych obserwacji marksistowskich doktrynerów – stwierdzenie zawarte w „Drodze na...”, iż wielu z nich to tak naprawdę fanatyczni zwolennicy ładu i porządku. System kapitalistyczny nie jest dla nich zły, gdyż generuje cierpienia i wyzysk, lecz dlatego, że jest chaotyczny. Och, gdyby tak go poukładać, centralnie i drobiazgowo zaplanować – „pragną oni /.../ obrócić świat w coś, co przypominałoby szachownicę z figurami”. Stąd zresztą biorą się, absurdalne dla potocznego obserwatora, drobiazgowe spory o to, kto prawdziwiej interpretuje Marksa, kto jest najwłaściwszym jego spadkobiercą, innymi słowy – ile diabłów zmieści się na czerwonej główce szpilki. „Zwyczajny człowiek może nie mieć nic przeciwko dyktaturze proletariatu, jeśli zaproponuje mu się ją taktownie; zaproponujcie mu dyktaturę pedantycznych bigotów, a stanie okoniem”. W innym miejscu dodaje: „Niekiedy /.../ odnoszę wrażenie, że cały ruch socjalistyczny jest /.../ wyłącznie terenem pasjonującego polowania na heretyków – widzę skoki i podrygi rozgorączkowanych szamanów, słyszę ich zawodzenia do wtóru tam-tamów: »Fee, fi, fo, fum – czuję krew prawicowego odchyleńca«”. Śmieszne, lecz niestety przede wszystkim straszne.''
[ całość można przeczytać tutaj ]