niedziela, 4 lipca 2021

Samowola to niewola.

Dziś zajmiemy się wykazaniem, że idea silnej, obdarzonej dyktatorskimi prerogatywami władzy jest osadzona w tradycji polskiego republikanizmu, stanowiąc niezbędny gwarant zachowania publicznych wolności. Bowiem ludzie nie potrafiący rządzić się zasługują jeno na los niewolników, a nie miano narodu politycznego - banał niby, a jednak wcale nie w epoce rozpasanej swawoli mylonej powszechnie z wolnością ''osobistom''. Proponuję stąd oparcie się na rodzimej tradycji i w niej poszukanie inspiracji dla środków zaradczych obecnego kryzysu. Prawdą jest com pisał, że nie ma dziś sensu strojenie się w rzymskie togi ni szlacheckie kontusze, ale i to samo tyczy pajacowania w sukmanach chłopskich buntowników czy roboczych drelichach zeszłowiecznych proletariuszy jak czyni dziś wielu, co jednako zasługuje na miano groteskowego muzealnictwa historycznego. Wszakże prawidła rządzące ludzkimi społecznościami nie zmieniły się zgoła nic w istocie od czasów Tukidydesa lub Cycerona, stąd warto sięgać po ich świadectwa o ile pomni będziemy historycznego dystansu jaki nas dzieli. Zanim jednak zanurzymy się aż tak wgłąb dziejów, trzeba wpierw odwołać się do zapoznanego klasyka rodzimej myśli politycznej, czyli wspomnianego już tu parokrotnie Andrzeja Maksymiliana Fredro. Nie miał on wprawdzie dotąd raczej dobrej opinii u polskich historyków, a to jako bodaj czołowy ideolog ''liberum veto''. Jak to jednak już wykazaliśmy trudno nazwać go chwalcą rzekomej ''polskiej anarchii'', gdyż właśnie w ''wolnym nie pozwalam'' upatrywał on remedium na nią i ogólnie ekscesy raczej ''demokracji szlacheckiej'' niźli ''absolutum dominium''. Sam marszałkując fatalnemu sejmowi w 1652 roku, gdzie po raz pierwszy w dziejach miało dojść tym sposobem do zerwania obrad, przyjął ten fakt bardzo niechętnie i co najważniejsze pod naciskiem regalistycznych, a więc prokrólewskich posłów! Warto przy tym dodać, że następny zerwany sejm dwa lata później, został już jawnie z inicjatywy króla Jana Kazimierza, stąd pokutująca do dziś sienkiewiczowsko-jasienicowa wizja historii ojczystej, w której to jedynie warcholska szlachta odpowiada za upadek Rzeczpospolitej, jest co najmniej naiwna. Bowiem ''liberum veto'' było łączną prerogatywą obradujących pospołu Sejmu i Senatu wespół z Królem, stąd paradoksalnie nie obowiązywało w czasie rokoszu podawanego zazwyczaj jako przykład ''szlacheckiej anarchii''. Co więcej, Zygmunt III Waza tłumiąc rokosz Zebrzydowskiego, zwany także ''sandomierskim'', wykonywał właściwie tylko wolę Sejmu, który mu nadał takowe prawo odpowiednią uchwałą! Dlatego już następny w dziejach Lubomirskiego nie był wcale buntem przeciwko monarsze, bo jak inaczej wytłumaczyć ten oto dziwny z pozoru fakt, że w zaledwie parę tygodni po prawdziwym pogromie wojsk królewskich pod Mątwami, przywódca ''rebelii'' złożył publicznie upokarzający hołd pokonanemu przez się w bitwie władcy? O podobnych paradoksach dziejów dawnej Rzeczpospolitej rozbijających w pył brednie o rzekomo istotowej Polakom ''anarchiczności'' długo by gadać, przejdźmyż jednak w końcu do przywołania pokrótce choćby wizji ustrojowych A. M. Fredro, skupiając się konkretnie na pozycji obieranego przez ogół ówczesnych wyborców króla. Posłużę się w tym celu fragmentami opracowania autorstwa Marka Tracza-Trynieckiego, któremu niniejszym należy wyrazić uznanie za przywrócenie do rodzimego obiegu intelektualnego zapoznanego niemal całkiem, a bodaj czy nie najwybitniejszego myśliciela politycznego dawnej Rzeczpospolitej. Warto przy tym skonfrontować uwagi Fredry z uprzednio przywoływanymi świadectwami obcych, wrogich bywa nawet nam polityków, które tylko jakaś zokcydentalizowana na liberalno-lewacką modłę ameba może zaklasyfikować jako przejaw ''typowo orientalnego despotyzmu''. Nie pomna przeto całkiem jak bardzo podobne są one naszej polskiej republikańskiej tradycji wolnościowej, która podkreślam jeszcze raz wcale nie wyklucza a wręcz zakłada silną władzę państwową jako niezbędny warunek zachowania powszechnej wolności! Oto co pisał na ten temat wedle Tracza-Trynieckiego rzeczony polihistor [ przywołuję na prawie cytatu, z zakupionego przez się egzemplarza opracowania, do czego i zachęcam ]:

''Fredro jest przekonany o potrzebie istnienia instytucji króla w Rzeczypospolitej. Stan bezkrólewia opisuje jako okres kryzysu państwa, wyraźnie akcentując odczuwalny brak panującego. Nie oznacza to, że w jego opinii władza zwierzchnia wówczas wygasa - tę przejmuje bowiem w całości naród polityczny. Obawy wojewody podolskiego budzi jednak brak centralnego ośrodka decyzyjnego zorganizowanego pod stałym, zawodowym, jednoosobowym kierownictwem, które uważa, jak już wspomniano, za warunek skutecznego działania. Negatywne skutki odwrotnej sytuacji jasno opisał w przysłowiu: ''Zaden tam nie rządzi, gdzie wszyscy rządzą; ieden drugiemu gdy przeszkadza, abo gdy się ieden na drugiego spuscza''. Z uwagi na to stanowisko pozytywnie ocenia Fredro instytucję rzymskich dyktatorów powoływanych na ograniczony czas trwania zagrożenia, choć widzi towarzyszące jej niebezpieczeństwa nadużycia władzy. Tak więc, bez kierownika skupiającego moc decyzyjną Rzeczypospolita traci swą siłę. Jednocześnie w rozległym państwie złożonym z różnorodnych prowincji władza królewska stanowi centrum jednoczące wysiłki wspólnoty. [...] Gdy uwzględnimy jeszcze preferencję Fredry dla kadencyjności urzędów, choć nie odnosił jej do godności króla, to możemy stwierdzić, że dynamika rozwojowa jego wizji władcy zbliża ją bądź do wzoru rzymskiego konsulatu, bądź co bardziej nawet adekwatne, do modelu prezydentury. Wojewoda podolski określa model władcy właściwy republikańskiemu ustrojowi Rzeczypospolitej łacińskim terminem rector.  Przeciwstawia to pojęcie innym modelom władców: monarchy [monarcha] i pana [dominus]. O ile dwaj ostatni odpowiadają prawidłowej i nieprawidłowej formie jedynowładztwa, czyli monarchii i tyranii, to rektor stanowi niezbędny jedynowładczy człon republiki. Charakterystyczne, że terminem tym oznacza Fredro również odpowiadającą za podejmowanie decyzji część ludzkiego rozumu, która ''kieruje i doprowadza postanowienia do skutku''. Opis ten oddaje w dużym stopniu istotę funkcji władcy-rektora. Polskim odpowiednikiem słowa rector, jaki odnajdujemy w pismach Fredry, stanowi do pewnego stopnia termin ''rządca''. Opisywany model władcy koresponduje z istnieniem wolnego narodu, zdolnego do samodzielnego wzięcia odpowiedzialności za republikę i składającego się z obywateli potrafiących rządzić i być rządzonymi. Taki naród potrzebuje władcy, który byłby w stanie pokierować jego aktywnością i skoordynować ją dzięki swemu jednoczącemu oddziaływaniu. Rektor może tego dokonać ze względu na właściwą jednoosobowemu kierownictwu skuteczność jedności woli oraz stały, niejako zawodowy charakter jego troski o dobro wspólne. Powinien on przewodzić narodowi w ramach jego struktur instytucjonalnych. Przewodzenie, czyli bycie na przedzie sprawia, że do zadań rektora należy rozpoznawanie nadchodzących potrzeb bądź zagrożeń oraz wskazywanie narodowi sposobów ich zaspokojenia czy uniknięcia. Jest przy tym konieczne, by rektor nie tylko przewodził dwu pozostałym członom republiki, lecz także równoważył i łagodził istniejące między nimi antagonizmy. Dlatego też przypisuje mu Fredro ważną rolę, gdy idzie o uzyskanie zgody i podejmowanie finalnych decyzji na Sejmie, co ma niwelować nawet szkodliwą stronę liberum veto [!]. Istotne będzie zaprowadzenie przez rektora dobrego porządku, czyli właściwej organizacji i zarządzania, które umożliwiłyby wykorzystanie potencjału wspólnoty. Jednocześnie król mocą swej władzy ma czuwać nad tym, by w wolnej wspólnocie politycznej wolność nie przemieniła się w swawolę. To zadanie kładzie nacisk na aspekt równościowy, mający zapobiec szkodliwej przewadze możnych. Ze względu na znaczenie króla-rektora w republice Fredro od właściwego pełnienia tej funkcji uzależnia jej los, jak i los jej narodu.''

- z neostalinowskimi bredniami klasyfikującymi powyższe jako ''ideologiczne uzasadnienie opresji chłopstwa przez warstwy wyższe'' rozprawiliśmy się niedawno. Warto nadmienić, że refleksje Fredry nie były zawieszonymi w próżni majaczeniami utopisty, lecz wynikały z jego praktyki politycznej jaka przypadła na burzliwy okres kryzysu Rzeczpospolitej. Przyszły wojewoda podolski zaczynał bowiem karierę od uczestnictwa w ostatnich za panowania Władysława IV sejmach, szczególną aktywnością wykazując się podczas bezkrólewia po śmierci tegoż władcy, gdy kozacka rebelia Chmielnickiego zachwiała dosłownie podstawami dotychczasowego ustroju. Tak opisuje wynikły stąd ferment polityczny Tracz-Tryniecki, kiedy w obliczu wstrząsu zagrażającego podwalinom państwa, palącą stała się kwestia wzmocnienia egzekutywy:

''Podczas interregnum wiele miejsca tradycyjnie poświęcono roli i pozycji ustrojowej króla. W odniesieniu do powstania kozackiego na plan pierwszy wysunęło się znaczenie władcy jako łącznika międzystanowego spajającego państwo. Wskazywano, że spośród trzech członów mieszanego ustroju Rzeczpospolitej to właśnie czynnik monarchiczny jest w stanie zjednoczyć całe społeczeństwo. Postawiono wówczas zasadniczy problem wewnętrznego napięcia konstrukcji Rzeczpospolitej - sytuację wolnościowego republikańskiego ustroju politycznego, który nie obejmował jednak całości mieszkańców, lecz jedynie warstwę uprzywilejowaną. Zdawano sobie przy tym sprawę, że ciesząca się wolnością szlachta postępowała z resztą społeczeństwa w zgoła odmienny sposób. W ramach warstwy uprzywilejowanej realizowany był Polibiuszowski komponent arystokratyczny i demokratyczny. Wypchnięcie poza ramy ustroju republikańskiego reszty mieszkańców sprawiało, że jedynym czynnikiem trójczłonowej Rzeczypospolitej z którym wykluczeni mogli się utożsamiać pozostawał król. W takich okolicznościach, kiedy podczas bezkrólewia uprzywilejowany stan przejął, jako naród polityczny, wyłączną odpowiedzialność za państwo, wrogiem kozackiego buntu stała się Rzeczypospolita. Ustrojową powagę postulatów powstańców najostrzej przedstawił Adam Kisiel [ skądinąd prawosławny Rusin, lecz lojalny wobec stanowej Rzeczpospolitej, który podkreślał otwarcie, iż ''z rebelią społeczności nie trzyma'' i rad byłby, gdyby ''wszystkich buntowników na pal wbito'' - przyp. mój ]:

(Żadnego tedy medium nie masz nad obranie Pana do uspokojenia tej wojny z tych racji, że to chłopstwo contemnit Republicam, a ma w obserwancyjej Pana, co patet i z podpisu Chmielnickiego, gdy się hetmanem Króla Jego Mci zowie. A Rz<eczpos>p<Oli>tą chce mieć taką, aby wszyscy byli aequales, a jedna głowa, tylko: ''Odin Korol, odna hołowa, a my, wsi zarówno''. Więc my tu libere chcemy obrać Pana, aleć i oni mówią: ''Os i my chodźmy znaty, kogo panem budemy mianowaty''.)

Powstańcy domagali się zatem równości w podleganiu władzy królewskiej. Konsekwencją stałoby się spłaszczenie ustroju politycznego, co z jednej strony prowadziłoby do wzmocnienia pozycji monarchy i poszerzenia o Kozaków podstawy demokratycznej, dotychczas zarezerwowanej dla szlachty, a z drugiej, usuwając republikańskie człony oparte na nierówności, pozbawiałoby przeciwwag zapewniających w nim wolność. Doszłoby zatem do zrównania w niewoli, czyli stanu wykorzystywanego z powodzeniem przez absolutyzm. Natomiast w sytuacji braku króla postulaty powstańców pociągały za sobą albo zakwestionowanie całego ustroju Rzeczypospolitej, albo konieczność dopuszczenia ich przynajmniej do części obywatelskich praw rycerstwa. Stąd też wielu z uczestników elekcji uporczywie domagało się jak najszybszego wyboru króla, uważając to za jedyny środek, by uśmierzyć powstanie. Jednocześnie podnoszono klasyczny argument, odwołujący się min. do przykładu rzymskich dyktatorów, że w sytuacji zagrożenia konieczne jest, dla ratunku republiki, przejęcie władzy przez jednostkę - czynnik gwarantujący największą szybkość i skuteczność działania. Zwracano także uwagę, że król jest zwornikiem państwa złożonego z wielu organizmów politycznych, wykazujących nierzadko separatystyczne tendencje. W okresie bezkrólewia dały one o sobie znać w postaci partykularyzmu pruskiego, przeciwko któremu argumentowano, że osobne przywileje dla jednej dzielnicy godziłyby w równość szlachecką. Ponadto w podejściu do roli króla nawiązywano wprost do wzorców biblijnych, zwłaszcza do królewskiej ideologii Izraela.''

- przestrzegam chłopomanów obecnej doby przed entuzjazmowaniem się powstaniem Chmielnickiego jako rzekomą ''wojną ludową'' i słuszną jakoby ''zemstą klasową'', a to przez obciążające konto Kozaków i rusińskiej ''czerni'' chłopskiej pogromy Żydów, popełniane z niesłychanym wprost bestialstwem [ jedynie autentyczni naziści nie będą mieć tu żadnych dylematów ]. Poza tym wśród przywódców rebelii wiedli prym wcale liczni przedstawiciele miejscowej szlachty, by wymienić spolonizowanego już Rusina Stanisława Krzyczewskiego, uznawanego za najwybitniejszego po samym Chmielnickim kozackiego hetmana wojsk powstańczych. Zresztą jak widać można by bunt ten zaklasyfikować programowo raczej jako ''ludowy monarchizm'', o ile wręcz nie swoisty absolutyzm, czego wyrazem była pozycja przywódcy Hetmanatu ustanowionego przez Chmielnickiego i jego następców, pełniących rolę właściwie ''despoty z obioru'' w zmilitaryzowanym systemie rządów. Wracając zaś do A. M. Fredro - nie był on żadnym szlachetnym idiotą co to naczytał się starożytnych autorów, świata nie widząc poza wyidealizowaną cnotą rzymskiego obywatela dawnej republiki. Jako praktyk podkreślmy to jeszcze raz życia politycznego szlacheckiej Rzeczpospolitej, i to w burzliwym okresie jej kryzysu, doskonale zdawał sobie sprawę na jak kruchych podstawach oparty jest porządek wolnościowy, ile wysiłku zbiorowego wymaga jego utrzymanie, oraz z zagrożeń jakie nań czyhają, tak zewnętrznych co i zawartych w nim samym. Jest więc przez to niesłychanie aktualnym dla nas śmiem twierdzić myślicielem politycznym, stąd i niniejszy wpis - oddajmy ponownie głos jego przenikliwym refleksjom na temat szans powodzenia republiki, tak jak je referuje Tracz-Tryniecki:

''W zepsutej republice dominuje obłudne podejście do wspólnego dobra i cnót publicznych, które głoszone są jedynie pozornie, jako zasłona dla prywaty. Fredro wielokrotnie piętnuje tę postawę, nakazując jednakże uwzględnienie tego stanu rzeczy przez obywateli chcących rzeczywiście służyć dobru wspólnemu. Jednocześnie zwraca uwagę, że działając w upadłej republice nie należy pokładać nadziei w środkach opartych na zaufaniu do uczestników życia politycznego. W warunkach rozkładu moralnego obywateli jedynymi skutecznymi metodami politycznego oddziaływania są korzyść materialna i zdolność szkodzenia związana z posiadaniem realnej siły militarnej i gospodarczej: ''W zepsowanym świecie naylepszy warunek rzeczy, kto załeb, albo za mieszek trzyma; Proźba, słowo, discretia, obietnica, pismo, iako sieć z paięczyny, owszem pokrywką iest oszukania''. Z tych względów wojewoda podolski nie ukrywa, że prawym obywatelom ciężko będzie oddziaływać autorytetem na zdeprawowanych współobywateli. Szuka zatem dla nich innych środków wpływania na sytuację w państwie. Szczególne znaczenie w warunkach opisanego upadku obyczajów w republice Fredro przypisuje instytucji jednostkowego sprzeciwu, która w rękach dobrych obywateli mogłaby pozwolić przynajmniej na zachowanie wolnościowej formy rządów. W swym rozumowaniu wojewoda podolski opierał się na rzymskim przykładzie, który tak opisał w Scriptorum:

Gdy bowiem pod każdym względem przeważali w Rzymie przesiąknięci złem obywatele, którzy kierując się osobistymi dążeniami, otwarcie działali na szkodę ogółu i nie sądzili, że sami powinni przydać się republice, lecz że państwo dla nich jest źródłem zysku, Katonowi nie pozostał żaden inny środek starania o dobro republiki, niż żeby, jak do twierdzy, uciec się do bronienia wolności poprzez możliwość veta, którą jako jedyne gwarantowało stanowisko trybuna ludowego.

Tak więc, obawiając się, że w zepsutej republice propozycje zmian okażą się szkodliwsze od samej choroby, a podatni na prywatę i tym samym korupcję obywatele dadzą się w większości pozyskać do ich wprowadzenia, Fredro widzi w liberum veto środek powstrzymania takich zmian. Sens tej instytucji określa następująco: ''żeby niczego szkodliwego nie wprowadzono w państwie''. Jednostkowy sprzeciw stanowi zatem instrument ochrony wolnościowej formy republiki w sytuacji, gdy degeneracji uległa jej materia. Błędem byłoby jednak uznanie, że dla Fredry obrona tej formy stanowi cel sam w sobie. W razie, gdyby nie powiodły się próby naprawy republiki, a ''demokracja okazała się nie do zniesienia i państwu groził obłęd'' bierze on pod uwagę możliwość zaprowadzenia jedynowładztwa.[!]''

- cóż, zalecane przezeń lekarstwo ustrojowe rychło okazało się zabójczą dla organizmu państwowego Rzeczypospolitej trucizną, ale trudno akurat mieć o to pretensje do samego A. M. Fredry, który próbował i tak dość powszechną praktykę polityczną ująć przynajmniej w karby ram prawnych i obwarowując przy tym zaporowymi obostrzeniami :

''Powyższe nie oznacza, że wojewoda podolski nie brał pod uwagę faktu, że liberum veto może stać się narzędziem w rękach złego człowieka. O sytuacji takiej pisał kilkukrotnie w Przysłowiach. Co więcej, spotykał się z nią w praktyce, dając przykład dość radykalnej metody radzenia sobie z upornym sprzeciwem niedojrzałego do odpowiedzialnego użycia weta uczestnika obrad. Na sejmiku w 1656 r. Fredro rzucił się z szablą na tego, który chciał zerwać sejmik, krzycząc: ''Co za pycha tego człowieka, który tu niedawno do nas przybył'' oraz: ''Rozsiekać go trzeba, rozsiekać!''. Musimy jednak zauważyć, że Fredro był zdania, iż wolność sprzeciwu wymaga, by osoba protestująca pozostawała cały czas na miejscu obrad: ''aby od województw takie stanęły artykuły, lubo poseł, który kontradyktuje nie wychodził, ale prawem broniąc kontradykcje do samego dnia pożegnania zatrzymał się, a nie wychodził [ obszerniej rzecz wyłożono w Uważeniu potrzebnym do prędkiego zawierania sejmów, którego Fredro z dużym prawdopodobieństwem był autorem ]. Oznaczało to stałe poddanie potężnej presji całego zgromadzenia, którą mogliby wytrzymać jedynie ludzie silnie motywowani poczuciem słuszności. Do takiego odważnego, niezależnego stanowiska wzywał Fredro prawych obywateli w obliczu zagrożenia republiki. Tę postawę osamotnionego - wbrew większości - trwania przy prawdzie i cnocie dobrze ilustruje jego przestroga dla synów: ''Ale raczej mów sobie luboby wszytek świat przyjaźń wypowiedział cnocie, ja cnoty nie opuszczę i złych naśladować nie będę, luboby ten, ów kwapił się do diabła, ja nie pokwapię''. Podobną postawę wykazał na sejmie w 1661 r., z czasem pociągając za sobą pozostałych uczestników, co zasadniczo odróżniało go od zachowania posłów, którzy - jak Siciński w 1652 r. - po podniesieniu protestu znikali z obrad. Możemy zatem przyjąć, że [postulowany przezeń] wymóg pozostania z kontradykcją do końca sejmu istotnie ograniczałby liberum veto, wymagałby bowiem od protestujących wielkiej determinacji, której Fredro nie spodziewał się po złych i nikczemnych osobnikach.''

- opisem jak głoszone przez się zasady stosował na feralnym sejmie, gdzie doszło do pierwszego przypadku jednostkowego zerwania obrad, jakiemu przewodził jako marszałek, zajmiemy się w osobnym wpisie. Uprzedzę tylko, iż rzecz po bliższym przyjrzeniu jawi się niczym w kiepskiej komedii omyłek, w porównaniu z utrwaloną w powszechnym mniemaniu wizją tychże historycznych wypadków, niestety nadal tkwiącą w głębokiej komunie. A. M. Fredro jak widać nie był żadnym ''warchołem szlacheckim'', dopuszczając nawet możliwość w obliczu powszechnego zepsucia obywateli i upadku samej republiki, zaprowadzenia jakiejś formy absolutyzmu, byle rodzimego. Bowiem jako modelowy wręcz polski patriota, świadomy już wtedy naszej odrębności narodowej [ wbrew całej gadaninie współczesnej ''wychowańszcziny'' jakoby nacjonalizm był dopiero XIX-wiecznym wynalazkiem ], uznawał prymat niepodległości państwowej i to nawet za cenę utraty jednostkowych wolności, które przecież tak cenił:

''Wspólny republice i monarchii [absolutnej] jest zaś, w koncepcji Fredry, atrybut suwerenności w relacjach międzynarodowych. Na określenie suwerenności wojewoda podolski używa terminów jeśli nie tożsamych, to do niej zbliżonych: maiestas, imperium czy integritas. W tym kontekście kilkakrotnie podnosi historyczny argument, że Polska nie podlegała nigdy obcemu panowaniu, nie była zhołdowana, zawsze pozostawała wolna i znajdowała się poza zasięgiem Cesarstwa Rzymskiego. Zachowanie suwerennego bytu państwowego staje się dla Fredry kluczową wartością w życiu politycznym, która usprawiedliwia nawet odejście od przyjętych ram prawnych czy rozłam narodu politycznego. [...] Fredro zwraca baczną uwagę na zagrożenia [dla Rzeczpospolitej] związane z działalnością obcych potęg i monarchów - z ich strony grozi bowiem republice największe niebezpieczeństwo jakim jest jej skolonizowanie. Dlatego też Fredro uważa, że jeśli republika polsko-litewska ma upaść to lepiej, aby przekształciła się w rodzimą monarchię niż obcą kolonię. W 1669 r. w Epistola ad Amicum Fredro rozważał, wobec słabości Rzeczpospolitej, warianty możliwych rządów absolutnych. Zdawał sobie sprawę z negatywnych skutków, jakie przyniosłoby objęcie tronu przez obcokrajowca: ''A w wypadku, gdyby złota wolność miała zginąć, lepiej popaść w absolutum dominium pod panowaniem rodaka niż cudzoziemca.''[!]. Kolonizacja polega na przekształceniu suwerennego dotychczas państwa, stanowiącego centrum - nawet o jedynie lokalnym charakterze - w pozbawioną podmiotowości peryferię zewnętrznej metropolii. Zasadnicza różnica pomiędzy państwem a kolonią leży w samym celu ich istnienia. O ile w przypadku pierwszego cel ten stanowi dobro tworzącej je wspólnoty politycznej, o tyle kolonia służy interesom obcej metropolii. Przykładu dostarczał Fredrze los Czech i Węgier oraz księstw naddunajskich - Mołdawii i Wołoszczyzny. Kolonizacja pociąga za sobą przede wszystkim eksploatację zdominowanego terytorium i jego mieszkańców, co sprowadza się do transferu zasobów materialnych i przejęcia ludzkich. W Czechach i na Węgrzech aktywność i wysiłek mieszkańców nie służą już ich własnemu rozwojowi, lecz interesom Habsburgów. Co więcej, miejscowe elity intelektualne zostają przejęte przez metropolię, a elity polityczne, które mogłyby udźwignąć ciężar podmiotowości, pozbawiono pozycji politycznej i majątkowej. Odbywa się to przy równoczesnym tworzeniu - w drodze nadań i beneficjów - nowych, często obcych etnicznie warstw wyższych, które są uzależnione od imperium a wyobcowane z lokalnych społeczeństw. Na skolonizowanym obszarze dochodzi do zahamowania własnego rozwoju kulturowego miejscowej ludności wraz ze stopniową utratą jej tożsamości, co przejawia się przyjmowaniem kultury metropolii, zwłaszcza jej języka i obyczajów. Znamienne w tym kontekście jak Fredro skomentował sytuację zgermanizowanych Czech: ''całkiem wyzbyły się słowiańskiego pochodzenia przez przyjęcie kolonii, obyczajów i języka niemieckiego''. Od strony politycznej efektem kolonizacji staje się utrata wolności przez naród, który nie ma już wpływu na podejmowanie decyzji, gdyż ich centrum przenosi się do metropolii. Wojewoda podolski podaje tu przykład faktycznej likwidacji wolnej elekcji w przejętych przez Habsburgów krajach. W przypadku kolonizacji tureckiej charakterystyczną cechą jest dodatkowo istnienie stałych, utrzymywanych przez Stambuł patologii życia publicznego - najpoważniejsze to korupcja na wszystkich poziomach władzy, okrucieństwo w życiu politycznym, niestabilność rządów rywalizujących ze sobą hospodarów. Z jednej strony, przedstawiona powyżej sytuacja rodzi w mieszkańcach skolonizowanych terenów chęć zrzucenia jarzma niewoli, co Fredro łączy z pragnieniem wolności. Z drugiej wszakże, warunki kolonialne demoralizują ich, skutkując brakiem wzajemnego zaufania, identyfikacji i oddania dobru wspólnemu, niewiarą we własne siły, a także zdradą, przewrotnością, prywatą i kłamstwem. Te wady zaś przekładają się ostatecznie na porażkę niepodległościowych zrywów. Podbitym narodom brakuje bowiem zdolności do wolności - mogą wprawdzie o nią walczyć i za nią umierać, ale nie będą mogły się nią cieszyć [!].''

- uderza tu rozważana serio przez Fredrę już wtedy możliwość rozbiorów Rzeczpospolitej przez obce potęgi, na blisko wiek przed tym kiedy niestety stały się one rzeczywistością. Zwraca także uwagę, że oznaczało to dlań skazanie na los kolonii, wzorem zamorskich posiadanych przez ówczesne państwa europejskie, a więc de facto status ''białego Murzyna'' czy Indianina dla Polaków [ jakże to współczesne! ]. Zarazem świadczyło o sporej desperacji, by nie rzec rozpaczy u tak gorliwego przecież piewcy ''aurea libertas'', wszakże niezaślepionego nią na tyle, że wolał już poświęcić drogie sobie swobody polityczne na rzecz utrzymania bytu samego państwa i niepodległości tworzącego go narodu, wtedy jeszcze szlacheckiego głównie. A to dlatego, iż był w pełni świadom zatrważających skutków jakie w dłuższej perspektywie niesie despotyzm dla poddanej jego władzy społeczności, bowiem za podstawę ma on powszechną demoralizację zbydlęconego wprost motłochu. Tym samym więc tyrania jest demokracją niewolników, nierządem rozpasanej samowoli wyzutej niemal z wszelkich ograniczeń, poza kapryśną wolą despoty, w istocie anarchisty na tronie:

''W warunkach upadku cnót publicznych poprawne zachowania obywateli uzyskuje się już nie dzięki właściwie ukształtowanej dobrowolnej motywacji, lecz poprzez ich wymuszenie prawem i towarzyszącymi mu sankcjami. W jednym z ostatnich pism w 1679 r. Fredro przypisywał w tym względzie szczególną rolę królowi, który mógłby stać się narzędziem odrodzenia moralnego narodu, umiejętnie stosując surowsze kary oraz dające przykład nagrody. Wojewoda podolski zdawał sobie jednak sprawę, że władca sam może stać się czynnikiem demoralizującym naród polityczny. Przykładu dostarczało mu zachowanie pary królewskiej w latach sześćdziesiątych [XVII wieku]. Zauważał przy tym, że władca będący tyranem nie wykazuje zainteresowania podniesieniem poziomu moralnego poddanych - ich cnota jest dla niego niebezpieczna, gnuśność korzystna. [...] Co gorsza, jego postępowanie idzie w parze ze skłonnościami ludu, dla którego sytuacja rozprzężenia moralnego okazuje się pod wieloma względami wygodna. Fredro, odróżniający terminologicznie lud od narodu politycznego, tak to opisał:

lud pospolity [vulgus] nade wszystko mierzi sobie porządek i woli złych panów, byle w nieporządku i przy rozpuście, niż dobrych doświadczać, aby tylko bez rządu żył, a do ustawy prawa i cnoty tudzież skromności zgoła go nie układano. Stąd, przeciwnie, źli panowie puszczają się jedynie na sztuki przymilania się poddanym, że kiedy innych z majątku ogołocą, nad drugiemi rozpustnie się napastwią, na powszechną wolność tam i ówdzie nastąpią, [...] różnymi fortelami i przysadą radzi swe sprawy zdobiąc, zwłaszcza gdy na pokątne występki, wzajemne ludu swawole i pogorszenia przez szpary patrzą, ba, umyślnie pobłażają dla pokazania rozpustnej swobody, kiedy lada komu złym być i zuchwalić się na drugiego wolno [ i za sztukę uchodzi ].

Najbardziej obawiał się jednak wojewoda podolski sytuacji, gdy zepsuciu uległ zarówno naród, jak i władca: ''A jeśli wszyscy są źli? Nie tylko nieszczęśliwa jest taka rzeczpospolita i nie tyle upada, ile już całkiem pogrążona jest w hańbie i odwraca się do góry nogami''. Pozostałe okoliczności - zepsuci rządzący przy zdrowym ludzie i odwrotnie - dają jeszcze republice szanse przetrwania. [...] Charakterystyczne jednak, że Fredro przewiduje sytuacje, w których utrzymanie wolności nie będzie możliwe, a zaprowadzenie rządów autokratycznych stanie się wręcz koniecznością. Dzieje się tak wówczas, gdy następuje rozkład moralny danej społeczności, która nie jest wówczas zdolna żyć w stanie wolności. Co więcej, wolność mogłaby okazać się dla niej samej groźna. Fredro opiera to założenie na swych własnych obserwacjach Zachodu: ''Widziałem i dowiedziałem się o tak licznych pojedynkach, ojcobójstwach, trucicielstwie, gwałtach, cudzołóstwie i innych czynach niespokojnego umysłu, popełnianych prywatnie i publicznie [nie wspominając o grzechach wobec świętości] wszędzie, tylko nie u nas w Polsce''. W takiej sytuacji absolutne rządy istotnie stanowią wybawienie. Podobne zagrożenie stanowią wojny, ponieważ zmęczeni długotrwałą niepewnością ludzie gotowi są oddać wolność w zamian za obietnicę spokoju, nawet pod rządami jednowładcy.''

- dopiero na tym tle widać, jakim złem jest publiczne manifestowanie najgorszych perwersji, bowiem toruje ono drogę nowej tyranii! Nie ma tu znaczenia, iż ktoś dobrowolnie czyni się seksualnym niewolnikiem prowadzonym na smyczy jak zwierzę, co skądinąd jest jak najbardziej dopuszczalne na gruncie po libertariańsku pojmowanej ''wolności''. Bowiem jego subiektywnie pojmowane dobro sprawiające mu zboczoną przyjemność poniżenia, prowadzi tu do obiektywnego politycznego zła usankcjonowania powszechnej demoralizacji. Taka sytuacja jest zaś wygodna dla każdego despoty, bo o cóż ma prawo oskarżyć go zdeprawowany motłoch - że nie może tyle kraść co on, ani stać go na równie luksusowe dziwki? Obfite resztki z pańskiego stołu rychło zapchają mu gębę, innymi słowy potrzebujemy kodeksu norm przestrzeganych pod karą surowych sankcji, gdyż bez nich życie społeczne zaczyna przypominać reguły rządzące stadem pawianów, o ile nie kłębowisko jadowitych żmij. Dlatego to republikański Rzym tak bezwzględnie tępił sekretne kulty orgiastyczne i z tych samych powodów surowo pokarał westalki, kapłanki publicznego kultu, które okazały się zwykłymi szlaufami dającymi na prawo i lewo. Pogrzebano je za to żywcem, zaś ich kochanków rozsieczono rózgami na krwawą miazgę, nie oszczędzając najbardziej nawet utytułowanych, i jakby tego było mało dla przebłagania bogów za bluźnierstwo jakiego dopuściły się nieprawe ''dziewice'', złożono w ofierze po parze niewolników [ do której to praktyki uciekali się Rzymianie w nadzwyczajnych sytuacjach, gdy byt republiki wisiał na włosku np. po bitwie pod Kannami ]. Fakt, iż sami obywatele starożytnej republiki nie prowadzili się zbyt obyczajnie, i to oględnie zowiąc, nie ma tu nic do rzeczy, bowiem chodziło o przykładne ukaranie złamania powszechnie obowiązujących reguł, czyniących sferę publiczną domeną wolności politycznej. Tak bowiem pojmują elementarne swobody republikanie, jako uprawnienie do współrządzenia, w przeciwieństwie do liberałów dla których rzekoma ''wolność'' realizuje się głównie poza dziedziną władzy i polityki, na polu prywatnej i najlepiej ekonomicznej działalności. Rzecz jasna nie nawołuję do równie okrutnych metod, wystarczy jedynie konsekwentne egzekwowanie istniejących w obecnym prawie przepisów, pozwalających karać parę meneli czy przećpanych wyrostków za kopulację w miejscu publicznym. Przystając zaś na tak bezczelne łamanie kodeksów i norm jakimi są faszystowskie bez mała marsze dumy perwersów, godzimy się na sprzeniewierzenie podstawowej zasadzie równości wobec prawa, a w perspektywie nadejście tyranii politycznej i ekonomicznej nowego typu. Bowiem tutaj to sami ludzie z własnej woli będą czynić się cudzą własnością, nakładając dobrowolnie jarzmo co - podkreślmy jeszcze raz - jest jak najbardziej zasadne z czysto libertariańskiego punktu widzenia. 

Wykazania tego dokonał dr Łukasz Dominiak w szczegółowej analizie poświęconej zagadnieniu, odsyłam też do lektury tekstu przywoływanego tu już nie raz Krzysia Pacewicza pod wymownym tytułem: ''Zboczony seks jako bioopór''. Wyczytać tam możemy, że seks ''w perspektywie analiz Foucaulta jest przede wszystkim kluczowym dla nowoczesności polem gry (bio)władzy'', co ma oznaczać iż ''podział na sferę publiczną i prywatną jest nie do utrzymania''. W praktyce prowadzi to do bredzenia o ''emancypacyjnym potencjale praktyk BDSM'', od siebie dodajmy, że dla francuskiego filozofa ''przestrzenią biooporu'' i nieskrępowanej ''zmysłowej twórczości'' była również uprawiana przezeń homoseksualna pedofilia. Nie mogło być inaczej, skoro ''w praktyce biooporu chodzi o produkowanie nowych, twórczych form korzystania z ciał'', bowiem ''według Foucaulta uprawianie niedyscyplinarnych praktyk przyjemności – czyli tego, co dewiacyjne, zboczone w stosunku do norm społecznych – jest swego rodzaju politycznym imperatywem''. Mamy tu czarno na białym stwierdzone bynajmniej przez krytyka a entuzjastę takowych zboczonych praktyk, że manifestowanie swych dewiacji, jak i ich osobiste doświadczanie to akt polityczny, mający na celu zdewastowanie przestrzeni publicznej w imię chorego pojmowania ''wolności'', a w istocie niepohamowanej samowoli. Każdy despota przyklaśnie więc temu, co poniekąd przyznaje sam Ksysio stwierdzając, iż ów ''bioopór'' podejrzanie ''przypomina etopolityczną biowładzę'' tak niby zwalczaną przez Foucaulta, cóż z tego, że ''podporządkowaną nie jednemu stałemu i unifikującemu urządzeniu seksualności, lecz raczej wielu zmiennym maszynom przyjemności''? Dowodem obyczajowa deprawacja nie ustępująca zachodniej rozpanoszona w Rosji i Chinach, [ ludobójcze wręcz rozmiary masowych aborcji, traktowanie ludzi jako rezerwuary narządów, homoseksualna pedofilia za której tępienie śmierć poniósł rosyjski naziol ''Tesak'' ], gdzie miejscowe reżimy stawiają opór LGBT bynajmniej aby były ''konserwatywne'', lecz iż wiąże się to z politycznym przecweleniem przez obecny Okcydent. Nieobyczajność jest cechą niewolnika - i nic tego nie zmieni, jakby nie kombinować bredniami o tym, iż jakoby ''żadna praktyka seksualna nie jest zboczona w swojej istocie, aby więc stawiać biowładzy opór, należy zachować czujność i sprawdzać, czy własne zwyczaje seksualne nie tracą swojego wywrotowego potencjału wraz z tym, jak normy urządzenia seksualności ewoluują'', jak bełkocze Pacewicz junior. Synalek redachtora żydo-masońskiej gejzety dla Polaków, który to ''wychował'' jak widać deprawatora, skurwiela i seksualnego faszystę, usiłującego nadać sankcję najdzikszym formom tyranizowania ludzi, włącznie z gwałceniem dzieci czy ruchaniem trupów, bo niby czemu nie, skoro liczy się jedynie ''imperatyw nieustannej kreatywności'' w domenie seks-polityki, po to by ''wydobywać erotyzm niedyscyplinarny'' na jaw?

Niniejsze winni zakodować sobie mocno w głowach także wszyscy zbrzydzeni rodzimym nierządem i marnością, z podziwem za to traktujący obce despotyzmy obojętnie czy z Zachodu lub Wschodu. Sam Fredro był świadom, iż faktycznie sprawniej zwykle prowadzą one wojny i politykę zagraniczną od ustrojów wolnościowych, wymagających zgody opinii publicznej i przedłużającego się tym samym deliberowania, grzęznącego bywa w jałowych sporach. Wszakże cena powiadam była sroga za doraźną skuteczność autokratycznych rządów, znać to dobrze po Rosji i jej elitach, żyjących bynajmniej w obawie przed obcą inwazją, bo ta zwłaszcza dziś jest mało prawdopodobna, ale nade wszystko uzasadnionym strachu przed własnym ''głubinnym narodem''. W tej perspektywie dopiero widać czemu właśnie tam marksizm ze swą programową pogardą wobec państwa i prawa jako ''narzędzi opresji klasowej'' znalazł tak żyzny grunt, bowiem totalitaryzm to wszechwładna, odgórnie narzucona anarchia, czyli despotyzm w powyższym sensie podniesiony do potęgi, a nie stłamszenie jednostki przez państwo czy kolektyw jak pierniczą libki. Dlatego mimo wszystko lepszy jest wolnościowy system rządów nawet z towarzyszącymi mu nieodmiennie wadami, o ile tylko jego obywatelom swobody jakimi się w nim cieszą nie pomylą z samowolą, ta bowiem nieuchronnie doprowadzi ich do zniewolenia. Jedynym wtedy ratunkiem staje się ustanowienie rodzimego despotyzmu, dla zachowania przynajmniej zbiorowej wolności od obcej niewoli, skoro już nie sposób praktykować osobistej z racji upadku gwarantującego tą ostatnią ładu. Jego brak zaś czyli realna anarchia to rozproszona tyrania, rządy wielu małych despotów zamiast jednego wielkiego, a nie jakowyś ''spontaniczny, oddolny ład'' rynkowy lub kolektywny o jakim roją tzw. ''anarchiści'' libertariańscy czy lewicowi. Jedynym więc sensownym wyjściem między odgórną anarchią despotyzmu, i oddolną radykalnej demokracji [ wzajem przeto się uzupełniającymi ], jawi się republikański ład w którym ludzie rządzą się sami tj. zdają sobie sprawę, iż tylko własne możliwie suwerenne państwo może być gwarantem ich wolności osobistych co i społecznych. Dlatego ustanawiają w tym celu silną, obdarzoną niezbędnym autorytetem władzę, aktywnie w niej współuczestnicząc jak to opisuje w swych pismach A.M. Fredro:

''Relacja między narodem politycznym a władzą zwierzchnią stanowi główną oś dynamiki ustrojowej we Fredrowskim ujęciu republiki. Wojewoda podolski uważa, iż naród polityczny by właściwie funkcjonować potrzebuje obecności władcy, a bezkrólewie to sytuacja przejściowa. Jednocześnie Fredro wyraźnie jednak zaznacza, iż naród polski nosi imię ''narodu-władcy'', czyli że jest zdolny do samodzielnego prowadzenia swych spraw. W tym kontekście Andrzej Maksymilian wielokrotnie zwraca uwagę na troskę, jaką naród wykazuje - bądź powinien wykazać - względem Rzeczpospolitej, której stan zależy wszak bezpośrednio od jego starań. Fredro posługuje się tu porównaniem narodu polskiego do załogi doświadczonych żeglarzy, którzy sami znają swoje zadania. Nie jest to bynajmniej cechą powszechną, gdyż ludy częściej poddane są biernie władcom. Charakterystyczne również, że wojewoda podolski wyraźnie odrzuca tezę o zawieszeniu w okresie interregnum mocy obowiązującej prawa, co łączy z przekonaniem, że pełnia władzy zwierzchniej - ''siły królewskiej'' - przechodzi wówczas na naród polityczny. W stosunku do ''narodu-władcy'' rządzący nie jest panem [ dominus ], lecz kierownikiem [ rector ]. Taki naród, obrawszy swego władcę, nie przenosi na niego władzy zwierzchniej, ale powierza mu jej część, dzieląc z nim później jej wykonywanie. Władza ta wraca ponadto do narodu z chwilą śmierci króla lub rażącego naruszenia przezeń zawartej umowy. Wówczas to naród staje się wyłącznym dysponentem i wykonawcą władzy. Choć Fredro nie podaje w wątpliwość faktu, że władza zwierzchnia pochodzi od Boga, to uznaje zasadność praktycznego powierzenia jej przez naród na drodze elekcji. Władca pełni wobec narodu politycznego funkcje służebne, wynikające ze specjalizacji procesu rządzenia. [...] W warunkach Rzeczpospolitej najwyższym urzędnikiem [ supremus Magistratus ] pozostaje król.''

- biorąc powyższe zmuszony jestem zweryfikować mocno postawioną przeze mnie tezę, gdym po raz pierwszy wspominał tu o bohaterze niniejszego wpisu, jakoby dawna Rzeczpospolita upadła min. z braku świadomości wśród jej obywateli konieczności zaprowadzenia po republikańsku rozumianych dyktatorskich form rządu. Nie jest to prawdą jak widać, bowiem A.M. Fredrę jako uznaną i cieszącą się należnym autorytetem u ''panów braci'' postać ówczesnego życia publicznego, można potraktować jako wyraziciela opinii znacznej części szlachty. Dlaczego więc mimo tego nie doszło do zasadniczej reformy państwa i Rzeczpospolitą czekał koniec? Powiem otwarcie - nie mam pojęcia, wiem tylko jedno: dzieje I RP wymagają dalszych, pogłębionych studiów, by odkłamać nawarstwione nie tyle latami, co wręcz wiekami przesądy na jej temat. Weźmy ''sejm niemy'' cieszący się w popularnej opinii złą sławą, jakoby stanowił dowód upadku państwa i ''anarchii szlacheckiej'', bowiem zgromadzeni na nim posłowie mieli zostać sterroryzowani bagnetami otaczających ich wojsk rosyjskich. Tymczasem jego ''niemota'' była efektem wcześniejszych ustaleń samych uczestników a nie wymuszona przez czynniki zewnętrzne, co więcej próbującego rzeczywiście ingerować weń rosyjskiego ambasadora odesłano precz, skutkiem zaś pomyślnie przeprowadzonych obrad stało się min. wycofanie falang Piotra I z granic Rzeczpospolitej. Jak zauważa historyk Adam Perłakowski, żaden bodaj sejm do czasu Wielkiego nie podjął naraz tylu pożytecznych reform min. kładąc kres rozpanoszonej przez dotychczasowy kryzys parlamentu sejmikokracji, zakazując hetmanom prowadzenia osobnej, i przez to szkodzącej interesom państwa polityki zagranicznej, czy uchwalając pierwszy bodaj regularny budżet w dziejach szlacheckiej republiki, oraz takież podatki na stałą armię, wprawdzie zbyt mało liczebną jak na potrzeby obrony kraju, niemniej. Natomiast owszem rosyjskie bagnety terroryzowały posłów na sejm, ale w 1776 roku i to z inicjatywy ''króla Stasia'', tegoż ''oświeconego władcy'' od ''obiadów czwartkowych'', działającego tu w zmowie z ambasadorem Petersburga. Przyznać także wypada, iż to nie do Targowicy należy haniebna ''palma pierwszeństwa'', jeśli idzie o słanie pokornych suplik do Rosji jako rzekomej gwarantki ''złotej wolności'' w Rzeczpospolitej, zagrożonej jakoby przez widmo rodzimego ''absolutum dominium'', bowiem tym trudniła się już w poł. XVIII-ego stulecia reformatorska przecie ''Familia'' Czartoryskich. Zła sława zaś sejmu ''niemego'' płynie zapewne z powziętych na nim uchwał wymierzonych w innowierców, tyle że były one nadzwyczaj łagodne wobec represji, jakie musieli w owym czasie cierpieć katolicy w krajach protestanckich, z Wielką Brytanią na czele. Pobieżny ten przegląd okazuje dowodnie konieczność dalszych dociekań co do zapoznanego całkiem niemal dorobku politycznego dawnej Rzeczpospolitej. Kontynuacji wymaga również studiowanie myśli Andrzeja Maksymiliana Fredro np. jego oryginalnych postulatów uzdrowienia rodzimej ekonomii, jak i wojskowości, ze szczególnym uwzględnieniem wzniesienia systemu fortec nie tylko na granicach, ale także w obrębie kraju [ do czego sam walnie się przyczynił ]. Nade wszystko zaś wypadałoby podjąć próbę chociażby osadzenia niniejszych refleksji w aktualnym kontekście, stąd w następnym wpisie zajmę się obecnymi perspektywami polskiego republikanizmu, jakich żadną miarą nie należy utożsamiać z cyrkiem Bielana.