sobota, 6 marca 2021

Przyszłość należy do [afro]Eurazji.

...a właściwie należałoby rzec teraźniejszość już, i to podkreślmy niezależnie jak poradzą sobie ostatecznie Chiny w zmaganiach z USA. Bowiem Orient to przecież także inna wschodząca potęga Indie, po części przynajmniej świat islamu, czy posiadająca mimo swego osłabienia nadal spore aktywa Japonia, odgrywająca rolę wręcz prekursora jeśli idzie o stosowane przez nią rozwiązania finansowe. Dość rzec iż metody radzenia sobie Amerykanów z kryzysem 2008 roku, były w dużej mierze wzorowane na działaniach ichniego banku centralnego, stojący wówczas na czele FED-u Bernanke pochylał się z uwagą nad zagadnieniem japońskiej polityki monetarnej w swych pracach akademickich jeszcze w lat. 90-ych. Zresztą obserwując gwałtownie postępujące trendy demograficzne w świecie Zachodu, nawet jeśli utrzyma on swój prymat i tak niezadługo jego standardowy przedstawiciel będzie miał skośne oczy, ciemną skórę i mówił przy tym w latino lub wyznawał islam:). Nie trwoży mnie to specjalnie jako polskiego ''białego Murzyna'', przyzwyczajonego do życia na peryferiach Okcydentu, aczkolwiek warto przypomnieć, że okresie panowania u nas ''jagiellonizmu-sarmatyzmu'' byliśmy poprzez handel zbożem kontrolowany przez Holendrów, częścią globalnego ''łańcucha dostaw'' jak to się teraz modnie mówi, rozciągającego się od Bałtyku po Pacyfik, którego epicentrum stanowiła giełda w Amsterdamie. Pełniąc w nim bierną dość rolę oczywiście, niemniej jest to rzecz niesłychana dla poradzieckich okcydentalistów lansowanych przez Michnika, bredzących o naszej rzekomej ''izolacji'' i ''odcięciu od świata'' w tamtym czasie. Powrócimy więc zgodnie z obietnicą do świetnej książki van Reybroucka o Kongu, wszakże łamiąc nieco chronologię wydarzeń w kraju, bowiem wypadałoby teraz zająć się okresem rządów czy raczej anarchicznej tyranii Mobutu, oraz następującym po upadku dzierżonego przezeń ''monopolu na przemoc'' potwornemu wprost ''wolnemu rynkowi'', jaki tam nastał pod tym względem. Przytoczymy jednak fragmenty z końcowych partii książki, opisujące kongijską względną stabilizację ostatnich dekad, skupiając się nade wszystko na trwającej ekspansji Chin w tym rejonie świata, przyciąganych rzecz jasna tamtejszymi przebogatymi złożami surowców o strategicznym dla współczesnej ekonomii znaczeniu, oraz związanym z tym procesem dynamicznie rozwijających się relacji między czarną Afryką, a wiodącym obecnie krajem Azji. Będą one bowiem stanowić wyśmienitą kontrę wobec opisywanych uprzednio bredni poradzieckich okcydentalistów, broniących na papierowych szańcach ''syfilizacji'' zachodniej przed ''turańską dziczą'' z PiS. Niepotrzebnie zupełnie, gdyż formacja ta jest tak samo beznadziejnie pogrążona w urojeniowym ''zespole okcydentalnym'', co jej zaciekli adwersarze. Dość jednak o tym, bośmy już mówili aż nadto na temat, książka zaś van Reybroucka i zacytowane z niej fragmenty posłużą nam za świetną ilustrację naszych tez, o konieczności wręcz jakiejś formy rodzimego ''eurazjatyzmu''. Rozumianego przy tym nie jako określona, stworzona na doraźne potrzeby ideologia, lecz konkretna formacja cywilizacyjna o wysoce paradoksalnym charakterze, gdyż zupełnie nowa ale bazująca na zapoznanej, nieuświadomionej dotąd a wydobytej na jaw tradycji. Docenić przy tym należy przenikliwość autora, który w pisanej dobrą dekadę ponad temu pracy, przewidział trafnie rozwój globalnych trendów, obserwując namacalnie przemieszczanie się światowego centrum w kierunku afro-Eurazji. Czy to się komu podoba lub nie, rejon ten stanowiący pewną samoistną całość, będzie z czasem dyktował i nad Wisłą panujące standardy, jakby to bluźnierczo nie zabrzmiało dla wielu przedstawicieli dogorywającej poniekąd na własne życzenie ''cywilizacji białego człowieka'' w naszym kraju. Pora to sobie wreszcie uświadomić, wybudzając się z ''okcydentalnego snu'', podsycanego w nas perfidnie czy to z głupoty przez fascynatów wyobrażonego w ich łbach Zachodu, a rodem z Moskwy. Oddajmy więc głos belgijskiemu reportażyście - przypominam, że wszystkie fragmenty przytaczane na prawie cytatu, pochodzą z książki ''Kongo. Opowieść o zrujnowanym kraju'' do której zakupienia niniejszym zachęcam jako sam to uczyniłem, gdyż ich lektura nie zastąpi nigdy zapoznania się z całością narracji:

''Na drugim krańcu kraju, w Nsioni, ludzie chodzą tam i z powrotem główną drogą wioski, czerwoną i zakurzoną. Widzę ich z tarasu kawiarni, na którym dla mnie i dwóch innych klientów włączono przeraźliwie głośną muzykę. Abstrahując od telefonów komórkowych, niewielka jest różnica między dniem dzisiejszym a latami osiemdziesiątych XX wieku. Takie same buteleczki coca- coli jak wtedy, wciąż jeździ się takimi samymi samochodami, te same chybotliwie kramiki, w których sprzedawana jest suszona ryba. Jedyne, co się zmieniło, to porcje tej ryby: teraz są ledwie wielkości kostek do gry. Ale druga strona ulicy wygląda, jakby wylądowało na niej UFO. Między szarymi barakami i spłowiałymi domami wznosi się oślepiająco biały kamienny budynek. Przed drzwiami stoją równo zaparkowane cztery nowiutkie motory. Chromowane części lśnią w słońcu. Siodełka motorów pokryte są jeszcze folią. Obok: dziesięć męskich rowerów, stojących ciasno koło siebie, z kierownicami wykręconymi w poprzek, wciąż jeszcze opakowanych w karton. Połyskujące klamki hamulców cieszą oczy. We wnętrzu budynku migocze niebieska poświata ekranu plazmowego. Nad drzwiami wisi tabliczka, która wiele wyjaśnia: CHINA AMITIÉ COMPANY. W Nsioni pojawili się pierwsi chińscy handlarze. Wchodzę do środka i pozdrawiam podejrzliwie spozierającą młodą azjatycką parę, która nie zna ani słowa po francusku czy angielsku, ale jej towary mówią za siebie: horror vacui przekłada się tu na sięgający sufitu stos sportowych butów dziecięcych ze światełkami ledowymi , piętrzący się obok telewizorów, zegarów i regałów z perfumami. Na mieszkańcach Nsioni CHINA AMITIÉ COMPANY wywiera takie samo wrażenie przepychu i komfortu, jak supermarkety w rolniczych wioskach Europy w latach pięćdziesiątych XX wieku. Co za różnica w stosunku do mizernych kramików, do których chodziło się kupować świece i żyletki na sztuki! Co za luksus, gdy porówna się te perfumy z własnoręcznie wyrabianymi bryłkami mydła, którymi szorowali się całe życie! Co za wygoda, że po takie produkty nie trzeba już jeździć do Bomy czy Kinszasy! A do tego mają przystępne ceny! Sklepikarze sprzedają nawet obrazy w jaskrawych ramach, przedstawiające widoki górskie i alpejskie pastwiska. Azjatyccy detaliści, którzy w krajach afrykańskich handlują europejskimi landszaftami: to właśnie nazywamy, jak sądzę, globalizacją. Świat jako targowisko. [...] 
 
Od lat dziewięćdziesiątych XX wieku coraz więcej Chińczyków wyruszało do Afryki. Przybywali nie tylko po to, by sprzedać swoje produkty, ale przede wszystkim po to, by zakupić surowce naturalne. Cudowna eksplozja chińskiej gospodarki, będąca rezultatem kontrolowanego eksperymentu z kapitalizmem w rejonie wybrzeża w okresie rządów Denga Xiaopinga, doprowadziła do ogromnego wzrostu popytu na bogactwa naturalne. W 1993 roku po raz pierwszy Chiny zaimportowały więcej ropy, niż jej wyeksportowały. Pierwszymi krajami w Afryce, z którymi weszły w ścisłe relacje, były zatem roponośne Nigeria, Angola i Sudan. Później, ze względu na miedź i rudy żelaza, dołączyły do nich Zambia i Gabon. Kongo jako „geologiczny skandal” również zwróciło uwagę Chin, pomimo wojny i ciężkiego dla przedsiębiorców klimatu. Już wkrótce chińscy poszukiwacze przygód wylądowali w Katandze na ruinach niegdyś tak prężnie działających kopalni. Zwąchali w nich złoty interes. W 2003 roku Gécamines, z nakazu Banku Światowego i MFW, zwolniło jedenaście tysięcy zbytecznych robotników. Otrzymali oni odprawy, ale większość wydała je na samochody i telewizory. Wielu z nich zostało następnie kopaczami. Tak jak w Kiwu, tak i tutaj gotowi byli za pomocą ograniczonych środków dalej ryć w starych kopalniach złota, napełniając worki rudami, które następnie kupował od nich jakiś monsieur Chang czy monsieur Wei. Chińscy kupcy byli prywatnymi przedsiębiorcami, nie otrzymywali żadnego wsparcia od rządu chińskiego [ no, nie byłbym tego taki pewien - raczej ich ''prywaciarstwo'' robiło za ''wolnorynkową'' przykrywkę dla chińskiej ekspansji, pozwalając na bezpieczne sondowanie zarezerwowanego dotychczas dla zachodnich koncernów terenu - przyp. mój ]. Niektórzy otwierali zaimprowizowane, małe odlewnie, by eksportować bardziej skoncentrowany surowiec. Kongijscy robotnicy zatrudniani tam na dniówkę pracowali w strasznych warunkach. Byli źle opłacani, wdychali niezdrowe wyziewy, nie mieli odzieży roboczej, nie wspominając o statusie społecznym. [...] Katanga przeżywała okres dzikiego kapitalizmu, który kojarzył się z latami dwudziestymi ubiegłego wieku, jednak kryzys finansowy z 2008 roku zmusił czterdzieści firm do wyniesienia się na dobre. Cena miedzi spadła z prawie dziewięciu tysięcy do trzech tysięcy sześciuset dolarów za tonę, a prowincje narzuciły przedsiębiorstwom cięższe warunki. Dziesiątki tysięcy kopaczy zostało bez pracy. Jakby nagle w Katandze powróciły lata trzydzieste. Ale pojawiały się również chińskie przedsiębiorstwa państwowe, nie jacyś tam łowcy fortun chwytający nadarzającą się okazję, ale gigantyczne koncerny o praktycznie nieograniczonych środkach. Droga z Kinszasy do Matadi została odbudowana, podobnie jak droga prowadząca z Lubumbashi do granicy zambijskiej, po której jeździły hałaśliwe ciężarówki pełne rud. CCT, chiński koncern telekomunikacyjny, został jednym z najważniejszych operatorów sieci komórkowej w kraju. Inne przedsiębiorstwo rozpoczęło instalację kabla światłowodowego o długości pięciu tysięcy sześciuset kilometrów, by wprowadzić Kongo w epokę cyfrową. Już w latach siedemdziesiątych istniały serdeczne więzy przyjaźni między Mobutu a Mao: wtedy chodziło o pielęgnowanie ideologicznego braterstwa (efektem tego w Kongu był system jednopartyjny, abacost i parady; nieźle jak na kraj proamerykański), teraz w grę wchodził biznes. Kongo stało się nowym partnerem handlowym Chin. W 2006 roku prezydent Hu Jintao zorganizował w Pekinie szczyt chińsko-afrykański, na który przybyło aż czterdziestu ośmiu przywódców państw afrykańskich. Zawarto na nim umowy o wartości dwóch miliardów dolarów, Chiny obiecały pożyczki do wysokości pięciu miliardów, a także podwojenie do 2009 roku swojej pomocy, anulowanie istniejących długów i zniesienie całego szeregu ceł na import afrykańskich produktów. Z myślą o nawiązaniu stosunków handlowych chińscy dygnitarze odwiedzili prawie każdy afrykański kraj. Pekin trzymał się rygorystycznie polityki nieinterwencji w sprawy wewnętrzne i orędował za braterską współpracą południe-południe, w przeciwieństwie do paternalistycznej ingerencji północ-południe. Była to pociągająca perspektywa, ale oznaczało to również, że handel z takimi podejrzanymi typami, jak Mugabe w Zimbabwe czy Al- Baszir w Sudanie, nie budził żadnych oporów. Nowe Chiny były rzeczowe, skuteczne i pragmatyczne. Jedyną przysługą, o którą prosiły swojego nowego partnera handlowego, było uznanie Tajwanu za część Chin – i oświadczenie tego raz w roku, w czasie Zgromadzenia Ogólnego ONZ.

We wrześniu 2007 roku Pierre Lumbi, minister infrastruktury, prac publicznych i odbudowy, ogłosił, że Kongo planuje przeprowadzenie z Chinami operacji na wielką skalę. Kraj miał założyć joint venture na prawie kongijskim z trzema chińskimi przedsiębiorstwami państwowymi (bankiem, spółką budującą linie kolejowe i przedsiębiorstwem budowlanym). Dzięki Gécamines udział Konga w joint venture wyniósł trzydzieści dwa procent, Chin – sześćdziesiąt osiem. Spółka joint venture miała otrzymać koncesje na wydobycie w Katandze dziesięciu milionów ton miedzi i sześciuset tysięcy ton kobaltu. To były ilości gigantyczne: w czasie całego okresu kolonialnego wydobyto zaledwie osiem milionów ton miedzi, a całkowite rezerwy oceniane są na siedemdziesiąt milionów ton. W zamian za to nowa spółka miała zainwestować trzy miliardy dolarów w odbudowę infrastruktury kopalń, a sześć miliardów w budowę asfaltowych dróg (trzy tysiące czterysta kilometrów), dróg gruntowych (2 738 kilometrów), linii kolejowych (3 215 kilometrów), domów (pięć tysięcy), poliklinik (sto czterdzieści pięć), szpitali (trzydzieści jeden), hydroelektrowni (dwie), lotnisk (dwa) i uniwersytetów (dwa). W sumie dziewięć miliardów dolarów inwestycji. A ponieważ spółka nie miała jeszcze żadnych dochodów, Chińska Republika Ludowa miała sama założyć pieniądze na te wielkie prace; obowiązkiem joint venture było tylko spłacać je w ratach. Kabila był niezwykle podekscytowany: „Po raz pierwszy w historii Konga naród wreszcie zobaczy, do czego posłuży cała jego miedź, nikiel i kobalt!”. Był to rzeczywiście imponujący kontrakt. Liczący ledwie siedem stron, mniej niż umowa najmu, był najważniejszym dokumentem stanowiącym o przyszłości Konga od planu dziesięcioletniego z 1949 roku. Kongo miało stać się placem budowy, jakim nie było od lat pięćdziesiątych XX wieku. W zachodniej prasie operację tę często przedstawiano jako chińską „pożyczkę”, podczas gdy w rzeczywistości sprowadzała się ona do handlu wymiennego: rud za infrastrukturę. Wymiana taka nie zakładała powrotu do ekonomii prekolonialnej, ale była wygodnym sposobem obejścia korupcji: w końcu szpital nie tak łatwo da się wepchnąć do kieszeni. Ale był to jednak handel wymienny, z którym wiązała się kluczowa klauzula: gdyby ze złóż nie pozyskano spodziewanej ilości kruszców, Kongo miało wywiązać się z kontraktu w inny sposób. Natychmiast po ogłoszeniu nowiny Zachód podniósł wielki krzyk. Neokolonializm! Nowa gorączka afrykańska! Pazerność pod płaszczykiem formuły „każdy wygrywa”! Niektórzy widzieli w tej umowie współczesny, z XXI wieku, wariant traktatów, jakie Stanley podkładał do podpisania wodzom wiosek. Kongijczycy dali się wyrolować! Nawet nie omówiono tego w parlamencie! Umowa nie stworzy żadnych miejsc pracy! Podobno Chińczycy mają po prostu sprowadzić do roboty swoich więźniów! Itepe, itede. Część tych zastrzeżeń była uzasadniona, część świadczyła o panice. Lęku przed nowym, złożonym światem, który nadciągał i w którym Chiny szybko zdobywały pozycję supermocarstwa. Kojarzyło się to z nerwowością czasów konferencji w Berlinie czy też początków zimnej wojny. Kongo budziło już od półtora stulecia zainteresowanie cudzoziemskich mocarstw, a taka sytuacja często wywołuje napięcie – między europejskimi a arabskimi handlarzami około 1870 roku, między poszczególnymi państwami europejskimi, między Ameryką a Rosją w czasie zimnej wojny i teraz między Chinami a Zachodem. Za każdym razem, kiedy nowo przybyły gracz rości sobie prawa do własnego miejsca na geopolitycznej szachownicy Afryki Środkowej, początkowo wywołuje to nieufność i zdenerwowanie. Ale czy kongijskie władze rzeczywiście nie dały się oszukać? Trudno powiedzieć. Immanentną cechą handlu wymiennego jest brak obiektywnych punktów odniesienia poza zadowoleniem umawiających się stron. Chiny cieszyły się z otrzymania dostępu do surowców naturalnych, Kabila cieszył się z obietnicy odbudowy swojego kraju. Umowa w każdym razie nie została mu narzucona, lecz była efektem dwóch miesięcy intensywnych negocjacji w Pekinie. Wszelkie jednak próby oszacowania wartości kontraktu z góry skazane są na porażkę. To, czy dziesięć milionów ton miedzi w zamian za inwestycje warte dziewięć milionów dolarów jest uczciwą wymianą, zależy przecież od światowej ceny miedzi. Biorąc pod uwagę silne wahania na rynku światowym w ostatnich latach, wydobyty surowiec może być wart zarówno czternaście miliardów dolarów, jak osiemdziesiąt. Jedno jest pewne: Chinom nie zależy na wyczyszczeniu w krótkim czasie katangijskich złóż z tej prostej przyczyny, że chińska polityka gospodarcza charakteryzuje się progresywnością i planowaniem. Pekin nie ma żadnego interesu w wypatroszeniu i destabilizacji Afryki, wręcz przeciwnie. Wizja Chin jako perfidnego lekarza, który ciężko choremu pacjentowi obiecuje duże opakowanie witaminy C w zamian za, powiedzmy, nerkę lub płuco, nie ma tu zastosowania. Chiny rozpoczynają swoją długotrwałą, strukturalną obecność w Afryce, a to zmieni oblicze świata w nadchodzących latach. Mamy naturalnie prawo zapytać, gdzie w tym wszystkim jest miejsce dla demokracji. Chińsko-kongijska umowa była negocjowana za zamkniętymi drzwiami, z pominięciem parlamentu. I choć od tamtej pory parlament zdążył się już na jej temat wypowiedzieć, jego udział w całej sprawie jest bardzo ograniczony. Poza tym utrzymywanie przez Chiny intensywnych relacji handlowych z Zimbabwe czy Sudanem świadczy o tym, że kwestia poszanowania praw człowieka nie stanowi dla nich żadnego nienaruszalnego kryterium; podobnie zresztą jak w ich własnym kraju. W chwili obecnej dla Pekinu interesy handlowe mają pierwszeństwo przed kwestiami humanitarnymi. Kraj ten do tego stopnia zależny jest od wysokiej jakości ropy z Sudanu, że przy głosowaniu w Radzie Bezpieczeństwa ONZ na temat Darfuru Chiny jako stały jej członek – co daje im znaczną władzę – nie potrafiły potępić reżimu Al-Baszira. To oportunizm nie większy i nie mniejszy niż utrzymywanie przy władzy Mobutu w latach osiemdziesiątych przez Francję, Belgię i Stany Zjednoczone. Poszanowanie praw człowieka ze strony państw zachodnich zaczyna się dopiero w latach dziewięćdziesiątych XX wieku. A i tak różnie z tym bywa...

Najbardziej zajadłymi krytykami chińsko-kongijskiej umowy były międzynarodowe instytucje finansowe. MFW i Bankowi Światowemu nie przypadły do gustu klauzule gwarancyjne, zakładające, że Kongo ma uiścić swe zobowiązania w inny sposób, jeśli zasoby miedzi czy kobaltu okażą się za skąpe. Z powodu takiego zabezpieczenia Kongu groziło popadnięcie w jeszcze większe długi, a przecież i tak już było nimi przygniecione. To był zasadny argument. Na kraju wciąż ciążyły długi zaciągnięte w epoce Mobutu, które z powodu odraczanych płatności i narastających odsetek na początku 2010 roku osiągnęły astronomiczną kwotę trzynastu miliardów dolarów. Była to jedna czwarta rocznych wydatków kraju, przeszło dziewięćdziesiąt procent PNB, sto pięćdziesiąt procent całego eksportu i przeszło pięćset procent dochodów budżetu państwa (z uwzględnieniem pomocy zagranicznej). Dobicie targu z Chinami oznaczało potencjalny wzrost zadłużenia. MFW i Bank Światowy nie wspominały o tym, że same doskonale mogły temu zaradzić. Przez długi czas nalegały na spłatę długów, podczas gdy Erwin Blumenthal już w latach osiemdziesiątych jasno wykazał, że nigdy do tego nie dojdzie. Do instytucji z Bretton Woods powoli docierało, jak niesprawiedliwe było obciążanie świeżo wybranej władzy skutkami rozrzutności dyktatora sprzed dwudziestu, trzydziestu lat. Chodziło, oczywiście, o masę pieniędzy i zbyt łatwe anulowanie nieuiszczonych zobowiązań nie powinno stać się zwyczajem, jednak trzynaście miliardów dolarów długu paraliżowało podejmowanie wszelkich prób odbudowykraju. To tak, jakby nowi najemcy mieszkania wciąż musieli spłacać słone rachunki telefoniczne dawnych mieszkańców, którzy notorycznie „wisieli na telefonie”.Słusznie wyraził się Rigobert Minani, kongijski intelektualista, że „gospodarka narodowa jest zakładnikiem” międzynarodowych instytucji finansowych. Powodem, dla którego MFW tak upierał się przy spłacie zadłużenia, było to, że owe zobowiązania stanowiły ostatni sposób, w jaki bogate zachodnie państwa mogły wywierać wpływ na Kongo. MFW ma w nazwie słowo „międzynarodowy”, ale przyznaje głosy w oparciu o wkład kapitałowy. Tym samym Stany Zjednoczone i UE jako najważniejsi płatnicy posiadają prawie połowę liczby głosów, podczas gdy Chiny, w których mieszka jedna czwarta ludności globu, nie dysponują nawet czterema procentami. Po wyborach w Kongu dyplomacja zachodnia miała już niewiele do powiedzenia, ale MFW, którego dyrektor z zasady zawsze jest Europejczykiem, wywierał ostateczną presję, aby narzucić warunki dotyczące zwalczania korupcji, opodatkowania oraz polityki walutowej i ekonomicznej. Dług mógł zostać zmniejszony, ale nie całkowicie umorzony. W ramach zakrojonego na dużą skalę programu pomocowego dla najbardziej zadłużonych państwa świata, MFW ogłosił gotowość umorzenia dziewięciu z trzynastu miliardów dolarów długu, jeśli Kongo spełni szereg surowych warunków, między innymi zrewiduje umowę z Chinami. Kabila najpierw nie bardzo się do tego kwapił, ale na początku 2009 roku państwo popadło w takie trudności finansowe z powodu wojny z Nkundą i niskich cen miedzi wywołanych kryzysem, że pozostało mu dewiz na ledwie dwa, trzy dni importu. Na dnie skarbca spoczywała tylko niewielka suma trzydziestu milionów dolarów. MFW i Bank Światowy zareagowały wtedy błyskawicznie, udzielając Kongu pomocy w wysokości trzystu milionów dolarów. Od tamtej pory władze w Kinszasie zdają sobie sprawę, że nieźle jest podtrzymywać relacje również z tymi instytucjami i że Chiny nie są jedynym źródłem wybawienia dla kraju. Być może Kongo powinno jeść z dwóch misek jednocześnie. W grudniu 2009 roku, po miesiącach negocjacji, osiągnięto porozumienie: klauzula gwarancyjna została zniesiona, w zamian zaś za to ustępstwo Chiny opuściły wartość swych inwestycji z dziewięciu do sześciu miliardów dolarów. MFW niezwłocznie odblokował kwotę pięciuset pięćdziesięciu milionów dolarów i ogłosił, że Kongo wkrótce uwolni się od długu: z trzynastu miliardów będzie musiało spłacić „tylko” cztery. Tymczasem również Indie sposobią się do nawiązania współpracy z Kongiem – jej także MFW będzie pilnie się przyglądał.''

- raczej warował niczym wyleniały, przeżarty pies przy misce do której inni członkowie stada coraz bezczelniej pchają mu pysk. Idźmy dalej:

''W Kinszasie dorasta pokolenie, dla którego Europejczycy są bardziej egzotyczni niż Chińczycy. W Kongu znowu mieszkają dzieci, które jeszcze nigdy nie widziały białego, tak jak pod koniec XIX wieku. Spotyka się je nawet w robotniczych dzielnicach Kinszasy. Wielokrotnie miałem okazję doświadczyć, jak dzieciaki rozpierzchają się z piskiem na widok mojej monstrualnej postaci wyłaniającej się w jakimś zaułku. Dorośli Kongijczycy tymczasem wahają się między Wschodem a Zachodem. Europa i Stany Zjednoczone wciąż są podziwiane za swoje know-how, ale wielu Kongijczyków zastanawia się, dlaczego tak rzadko mogą oglądać tego efekty, zwłaszcza że Chińczycy realizują jeden konkretny projekt za drugim. Wywołuje to wrażenie, że Zachód nie interesuje się już ich krajem. Wybór Obamy na chwilę obudził nową nadzieję. Stary Nkasi nie mógł w to uwierzyć, kiedy w dzień po amerykańskich wyborach prezydenckich po raz pierwszy go o tym powiadomiłem. Na ruchliwym rondzie przy Kintambo Magasin w Kinszasie młodzi ludzie wiwatowali o szóstej rano po jego historycznym przemówieniu inauguracyjnym: „Jest jednym z nas! Jest jednym z nas! To Mutetela!”. Ponieważ jego nazwisko rozpoczynało się od O, sądzono, że należy do plemienia Batetela, w którym często występują takie nazwiska, jak Omasombo, Okito i Olenga. Ale nawet lepiej poinformowani o jego pochodzeniu uwierzyli w nowy rozdział w stosunkach między Stanami Zjednoczonymi a Afryką. I rzeczywiście, kiedy do Gomy przybyła Hillary Clinton, była pierwszym amerykańskim ministrem spraw zagranicznych, który po 1997 roku odwiedził kraj. To, że zawitała do Konga, a nie do Ruandy, obudziło nadzieję, iż Ameryka zmieni swoją bezkrytyczną proruandyjską politykę. Dla regionu Wielkich Jezior został wyznaczony specjalny wysłannik, w swoim przemówieniu zaś podczas przyjęcia Pokojowej Nagrody Nobla w grudniu 2009 roku Obama wypowiedział się jednoznacznie na temat przemocy seksualnej w Kongu. W praktyce jednak nowy rząd amerykański jeszcze nie opracował spójnej wizji dla Afryki Środkowej. A Chińczycy w takim razie? Kiedy rozmawiałem z ludźmi, zauważyłem, że Kongijczycy często w ambiwalentny sposób wyrażają się o chińskiej obecności. Ich ocena jest mieszanką podziwu i podejrzliwości; to paradoks, który często przekłada się na lekką drwinę. W kontaktach społecznych postrzegają Chińczyków jako zdystansowanych, sztywnych i nietowarzyskich. Tak rzadko się śmieją, uważa się powszechnie, nie integrują się z nami, mieszkają w trzydzieści osób w jednym domu i zapominają żyć! Bariera językowa i wielkie różnice kulturowe oczywiście nie sprzyjają kontaktom. Kto pracuje dla Chińczyka (chiński zwierzchnik zawsze jest mężczyzną), przyjmuje postawę poddańczą, ale za plecami go wyśmiewa; podobnie zachowywano się sto lat wcześniej w stosunku do Europejczyków. Co nie przeszkadza, że wiele osób jest pod wrażeniem szybkości, z jaką pracują przedsiębiorstwa budowlane. „Bachinois batongaka kaka na butu”, mówi z humorem nowa popularna piosenka: „Chińczycy budują zawsze w nocy, a kiedy rano się budzisz, stoi już kolejne piętro”. Z początku prace szły powoli, jednak firma CREC zrobiła duże wrażenie, kiedy niespełna rok po kryzysie kredytowym rozpoczęła renowację kanalizacji i nawierzchni Boulevard du 30 Juin w centrum Kinszasy, choć wymagało to wycięcia wszystkich drzew oraz ograniczenia arterii do czteropasmowej drogi, na której dochodziło do wielu śmiertelnych wypadków. Społeczeństwo dobrze wiedziało, że Kabila powierzył realizację swych słynnych cinq chantiers Chińczykom, by zamaskować własny immobilizm, tak samo jak prowadzenie wojny zlecił Ruandyjczykom i MONUC. Ostatecznie musiał mieć co pokazać przed wyborami w 2011 roku. Cinq chantiers? Raczej Tcheng Tchan Tché! Za każdym razem, kiedy młodzi ludzie widzą na ulicy Kongijkę w azjatyckiej bluzce, wykrzykują: „Tcheng Tchan Tche!”. Jeśli istnieje w Kongu jedno miejsce, gdzie respekt w stosunku do Chin odczuwa się niemal namacalnie, to jest nim chodnik przed ambasadą tego kraju w Kinszasie. Trzy razy w tygodniu tworzą się tutaj długie kolejki Kongijczyków liczących na wizę. Niektórzy stawiają się już o piątej rano, aby zająć miejsce. Inni opłacają w tym celu jakiegoś ulicznika. Pewnego poranka sam stałem przez trzy godziny w takiej kolejce. Wydaje się, że do Chin chcą jechać przede wszystkim młode kobiety, nie po to by osiąść w nich na stałe, ale po towary: „Bo skoro Chińczycy tutaj przyjeżdżają, by kupować nasze kruszce, to równie dobrze my możemy pojechać do nich, by kupić ich towary bezpośrednio od hurtowników”. To, co robiła CHINA AMITIÉ COMPANY, mogły zrobić i one. Był to męczący, ale fascynujący poranek. Chińska ambasada położona jest dokładnie naprzeciwko kwatery wojskowej MONUC. Kolejka oczekujących niewiele sobie robiła z białego czołgu, za pomocą którego pakistański błękitny hełm z imponującym wąsiskiem strzegł dostępu do kompleksu. Żołnierz stał mężnie przy swoim karabinie maszynowym, za zaporą z worków z piaskiem i grubymi rolami drutu kolczastego, na którym dzieci ulicy rozwieszały do suszenia swoje pranie. Te kobiety zaś dosłownie odwróciły się plecami do ONZ, pokładając swoje nadzieje w nowym zbawicielu, Chińskiej Republice Ludowej. [...] 

Jadę taksówką z lotniska wraz z trzema Kongijczykami. Dobę wcześniej opuściliśmy Kinszasę. Kenya Airways przewiozły nas najpierw do Nairobi, gdzie musieliśmy czekać siedem godzin, a następnie, po międzylądowaniu w Bangkoku, do Kantonu, siedem stref czasowych dalej. Inna trasa lotów prowadzi przez Dubaj. Linie Ethiopian Airlines również latają w tym kierunku z Addis Abeby. Od paru lat obie linie lotnicze oferują tuzin połączeń tygodniowo między kontynentem afrykańskim a południowymi Chinami; maszyny startują z pustymi lukami bagażowymi, a powracają przepełnione do granic możliwości. „Po co mamy zabierać ze sobą ubranie? Przecież kupimy je sobie na miejscu, prawda?” [...] Na przednim fotelu jeden z Kongijczyków ustala z kierowcą cenę. Trwa to już dwadzieścia minut. Georges mówi płynnie po kantońsku. Po paru latach spędzonych w Guangzhou opanował język do perfekcji. Wiedziałem, że prawie wszyscy Kongijczycy to poligloci i że łatwo uczą się nowych języków, również w starszym wieku, ale nie mogłem pojąć, jak ktoś może przyswoić sobie chiński bez jakiegokolwiek kursu językowego. Georges nie widział w tym nic wyjątkowego. Pewna młoda Afrykanka również opanowała ten język w trzy miesiące. Taksówka przywozi nas pod budynek Tianxiu na północy miasta, w pobliżu ruchliwej dzielnicy Huanshi Dong Lu i wielkiej wewnętrznej obwodnicy Kantonu, w okolicę starych wieżowców, wież telewizyjnych, linii kolejowych i chaotycznej urbanistyki. Tam w ostatnich latach powstała prawdziwie afrykańska dzielnica. Mieszka w niej sto tysięcy Afrykanów, większość tymczasowo, inni na stałe. Georges ma w niej, tak jak setki innych osób, swój własny kantorek przewozu towarów. Działa w branży „air and ocean freight, full and groupage container”, „fracht lotniczy i morski, załadunek drobnicowy i całokontenerowy”, jak widnieje na jego imponującej wizytówce. W ciągu kolejnych dni będę miał okazję zobaczyć, że każdy Afrykanin ma tutaj takie efektowne, krzykliwe wizytówki po angielsku, francusku i chińsku, na których widnieje sześć numerów komórkowych, w Chinach i w Afryce. Ulice wokół Tianxiu zabudowane są przeróżnymi hotelami, które oferują komfortowe dwuosobowe pokoje za cenę dwudziestu dolarów. Zapchane są one Afrykanami. Spędzę dziesięć kolejnych dni w New Donfranc Hotel i nie zobaczę ani jednego przybysza z Zachodu. [...] Jules przybył do Chin w 1988 roku dzięki stypendium studenckiemu. Należał do grupki siedemnastu wybranych Zairczyków, którzy dzięki więzom przyjaźni łączącym oba kraje mogli skończyć studia wyższe w Pekinie. W ciągu pierwszego roku musiał odbyć obowiązkowy kurs językowy, potem przez cztery lata uczył się informatyki. Dzisiaj mówi lepiej po mandaryńsku niż większość Kantończyków (według władz w Pekinie kantoński nie jest językiem, ale wariantem mandaryńskiego, języka oficjalnego) i kreśli jego znaki z prędkością, w której niewielu cudzoziemców potrafi mu dorównać. Afrykanin piszący po chińsku – chwilę trwa, nim oswoję się z tym obrazem. [...] Jako świeżo upieczony inżynier informatyki Jules nie od razu znalazł pracę w kraju rojącym się od świeżo upieczonych inżynierów informatyki, ale miał inny talent: był muzykalny. Jeszcze będąc studentem, prowadził w Pekinie zespół złożony z kilku Kongijczyków, teraz wszedł w skład chińskiej orkiestry podróżnej. [...] Okazuje się świetnym gawędziarzem i jest wyjątkowo dobrze poinformowany. W czasie naszej rozmowy zapisuję pełnych dziesięć stron. Opowiada mi, jak to się wszystko zaczęło w Kantonie, kiedy w ciągu kilku miesięcy 2000 roku pojawili się w nim mieszkańcy z Afryki Zachodniej, Senegalczycy i Malijczycy, i zatrzymali się w islamskim hotelu w pobliżu Tianxiu. Opowiada, jak łatwo było wtedy dostać wizę, nawet na pół roku, nawet na rok. Jak inaczej niż teraz, kiedy człowiek jest zadowolony już z dwutygodniowej wizy, wzdycha; a ludzie, którym kończą się papiery, zaczynają żyć nielegalnie, ryzykując karę więzienia od jednego miesiąca do sześciu. Wychodzi się dopiero wtedy, gdy ma się pieniądze na bilet powrotny.

– Sytuacja staje się teraz nie do wytrzymania nawet dla tych, którzy mają legalną wizę albo, jak ja, pozwolenie na pobyt. Loty są coraz droższe, ceny towarów poszły w górę, transport zrobił się kosztowny, cło w Kongu to nieprawdopodobnie wysokie kwoty, a rynek w Kinszasie jest nasycony.

Za Kongiem nie tęskni.

– Naprawdę przesiąkłem chińską kulturą. Kongijczycy powinni się lepiej zorganizować, jak Chińczycy. Musieliby się zorganizować jako grupa, ale tego nie chcą, chociaż wtedy mogliby wypertraktować dużo niższe ceny. To jak wirus. A umowę, którą Kongo zawarło z Chinami, też źle wynegocjowano. Nikt w kongijskiej delegacji nie mówił po chińsku. Chiny wybudują teraz szybko parę dróg, o które nikt nie będzie się troszczył.

Wyraża tym samym spostrzeżenie wielu Kongijczyków w Chinach: kontrakt, największy w historii kraju, sporządzono na kolanie; kraj został sprzedany za grosze.

Nie boję się powiedzieć, że wstydzę się, że jestem Kongijczykiem. Od uzyskania niepodległości Kongo nigdy nie było normalnym krajem. Nic w nim nie działa. Ludzie myślą tylko o tym, żeby sobie napchać kieszeń. A ja obserwuję, jak bardzo Chiny się rozwinęły w ciągu dwudziestu lat.

W wioskach, do których Jules Bitulu jeździł śpiewać, w 1990 roku nawet pięć procent rodzin nie miało telewizji – pod koniec 2006 roku ma ją dziewięćdziesiąt procent.

– Widziałem, jak rozwija się Wietnam. Byłem w Dubaju i mnie zamurowało. Przecież to pustynia, a kwitną na niej kwiaty, bo oni pod trawnikami zainstalowali rury. No, oni naprawdę dobrze budują swój kraj. Gdyby Pan Bóg postawił Kongijczyków na pustyni, nie wiem, czy potrafiliby zrobić to samo! „Papa, c’est fini!”, „Tato, to już koniec!”. To wcale nie wina białych albo Mobutu, że u nas jest tak źle, to są tylko kozły ofiarne, to przeszłość. Popatrz na Chińczyków. Uczą się od Europy i wiedzą, że w tym nie ma żadnych cudów, tylko praca.

Dzielnica biznesowa Dashatou to część miasta całkowicie zdominowana przez elektronikę. Wznoszą się w niej galerie handlowe specjalizujące się wyłącznie w cyfrowych aparatach fotograficznych. Sąsiadują one z galeriami sprzedającymi laptopy czy ekrany LED. Po zakończeniu rozmowy z Jules’em Bitulu wykorzystuję okazję, by trochę tam pobłądzić. Trafiam do ogromnego, pozbawionego okien sklepu, w którym sprzedaje się wyłącznie telefony komórkowe. Setki młodych chłopców i dziewczyn prowadzą tam małe stoiska; kiedy są głodni, przycupnąwszy za kasą, zjadają pospiesznie makaron z kartonowego kubka. Ponieważ obserwacja uczestnicząca sprawdza się wyśmienicie jako metoda etnograficzna, macam ich towary. – Chinese copy! – mówią rzetelnie przy czymś, co wygląda jak stuprocentowy iPhone. – This one good copy. This one bad copy. – Przynajmniej tyle jest jasne. – This one original LXV . – Nie, taki „ołidżina” mnie nie interesuje. Prawdziwa podróbka wydaje mi się o wiele bardziej oryginalna, zwłaszcza że imitacje wyposażone są w funkcje, których nie posiadają oryginały, jak na przykład możliwość włożenia dwóch kart SIM, co jest wygodne dla tych, którzy dużo podróżują. W tym najlepszym ze światów zanika granica między prawdziwym a podrobionym. Podróbka nie jest słabą repliką, ale technologiczną awangardą. Po mniej więcej pięćdziesiąt dolarów za sztukę kupuję kilka podrobionych iPhone’ów oraz imitacji Ericssona. Parę z nich niedługo sprzedam w Kinszasie, by pokryć część kosztów biletu lotniczego. Jeszcze wtedy nie wiem, że zamiast pięciu powinienem był ich kupić trzydzieści; w ciągu jednego dnia spieniężę je za wielokrotność ich ceny. Przy jednym z kramików poznaję Ensona, młodego, hiperaktywnego Chińczyka, który wkładając karty SIM i zmieniając baterie, jednocześnie prowadzi ze mną rozmowę w płynnej lingali. Nie, nigdy nie był w Kongu, mówi, codziennie pracuje w tej bezokiennej hali, ale wielu z jego klientów jest z Kinszasy, stąd znajomość języka. Po francusku nie mówi; nie ma pojęcia, że połowa terminów technicznych, których używa, to słowa francuskie: – Ozana besoin sim mibale? (Potrzeba ci modelu na podwójną kartę SIM?) Ay, papa, accessoires mpo na modèle oyo eza te. (Proszę pana, ten model nie ma żadnych dodatków). [...] Afrykańska diaspora w Kantonie stale rośnie. Przybywa tu coraz więcej osób i osiedla się coraz głębiej w kraju. Niektórzy stale jeżdżący do Chin Kongijczycy gnieżdżą się razem, jakby byli rodziną: podczas gdy większość wychodzi kupować towary, jedna osoba pozostaje w domu, by z dostępnych składników gotować możliwie najbardziej afrykańskie potrawy. Inni natomiast jedzą pałeczkami, jakby nie robili w życiu nic innego. Pewien Kongijczyk otworzył kawiarnię z dancingiem, Chez Edo, zdaniem wszystkich Afrykanów, z którymi rozmawiałem, najprzyjemniejszy lokal w całym megalopolis, ale władze kazały mu go zamknąć, bo nie miał potrzebnych dokumentów. Inni Afrykanie prowadzą zakłady fryzjerskie lub projektują ubrania. Homoseksualiści, którzy w Afryce mieli trudne życie, odkrywają w Chinach nowe możliwości i nie zamierzają wracać. Spotkałem młodego kongijskiego geja, odrzuconego przez rodzinę w Kinszasie, który w Chinach związał się z pewnym Nigeryjczykiem. Dla niego Chiny nie były krajem represji, ale wolności. [...] Popołudnie spędzam w domu Patou Lelo, handlarza, który w ciągu miesiąca przesyła do Afryki od stu do stu pięćdziesięciu kontenerów. Zrobił dyplom MBA w Wuhan i mieszka teraz w skromnym mieszkanku na parterze dużego bloku, do którego wpada niewiele światła. Jego dwuletnia córeczka bawi się na dywanie. Ma afrykańskie rysy twarzy, ale azjatyckie oczy. Jej skóra jest w ciepłym odcieniu ochry.

– Kiedy tutaj przyjechałem, wiele osób mnie pytało, czy może dotknąć mojej skóry. Myśleli, że jestem Chińczykiem, który za długo siedział na słońcu, i że znowu po jakimś czasie zbieleję. Kiedy szedłem z dziewczyną po ulicy, wielu myślało, że jest moją tłumaczką, a niektórzy sądzili nawet, że to prostytutka. Jestem od dwóch i pół roku żonaty. Jej matka była przeciwna małżeństwu. „Albo on, albo my!”, powiedziała, ale ojczym żony nie robił trudności. „To przecież spokojny i poważny mężczyzna”, powiedział o mnie. W Kongu było tak samo: mój ojciec nie miał nic przeciwko temu, ale moja matka strasznie się sprzeciwiała. Żonę zaakceptowała dopiero po narodzinach dziecka. W Chinach rodzina jest równie święta, jak w Kongu, nie to co w Europie, gdzie na pierwszym miejscu jest para małżeńska. Tutaj dziadkowie są bardzo ważni, troszczymy się o nich. Rodzina z jednym dzieckiem i dziadkami to tutaj podstawowa komórka.
 
Na komodzie stoją zdjęcia ze ślubu Patou. Widnieje na nim ze swoją żoną w chińskich, japońskich i zachodnich ubraniach. Są radośni. Z Konga na uroczystość przyjechali do niego kuzyn i brat, cała kongijska społeczność z Kantonu uczestniczyła w ślubie. Mimo to, przyznaje, nie zawsze jest łatwo. 

– To zupełnie inna kultura, która diametralnie się różni od kongijskiej. Chińczycy są ultranacjonalistami. Moja żona automatycznie broni kogoś tylko dlatego, że to Chińczyk. Jest też ateistką. Mało Chińczyków wierzy, a jeśli już, to wyznają buddyzm, a to jest une petite religion, taka „mała religia”. Tutaj palą swoich zmarłych, co dla nas jest trudne do zaakceptowania. Kiedy jakiś Kongijczyk umiera, nasza społeczność robi zbiórkę pieniędzy, by odesłać jego ciało do ojczyzny. Ekonomicznie są bardzo rozwinięci, ale moralnie stoją za nami. To plucie na podłogę w wielkich restauracjach... Choć muszę powiedzieć, że Chinki są dużo bardziej otwarte niż Chińczycy, a już moja żona to na pewno.

Zdaje sobie sprawę, że może uważać się za szczęściarza, ponieważ rasizm przybiera na sile w Kantonie. Coraz częściej taksówkarze odmawiają zabierania Afrykanów. Już ich nie nazywają hēi rén – czarni, ale mówią na nich hēi gŭi – czarne diabły. Ulice wokół Tianxiu nazywane są „dzielnicą czarnych diabłów” albo chocolate city. Jeśli jakaś Afrykanka na rynku pomaca warzywa, czasem się je wyrzuca.

– Ale czarni sami też się do tego przyczynili. Nie integrują się, nie adaptują. Gangi narkotykowe z Nigerii i z Sierra Leone przysparzają nam złej reputacji, podczas gdy wielu Kongijczyków naprawdę ciężko pracuje. – Ciężej niż w Kongu, twierdzi Patou. – Bo wiesz, stuprocentowo uczciwych ludzi w Kongu nie ma. Zawsze nęcą ich szybkie, łatwe pieniądze. Nie rozumieją zasady inwestowania, ponieważ rodzina zawsze zabiera to, co zarobią. Nie ma już z czego reinwestować. Ale tutaj mają większy dystans do rodziny, rozumiesz?

Wszyscy członkowie jego rodziny wyemigrowali – brat mieszka w Hiszpanii, siostra we Francji, inna siostra na Manhattanie, tylko stara matka została w Kinszasie. Wielu Kongijczyków rusza za granicę, by odciąć się od dławiących więzów rodzinnych. W czasach kryzysu osławiona afrykańska solidarność ma w sobie coś wzruszającego, ale w czasach odbudowy narzuca piekielną logikę, która uniemożliwia realizację długofalowych projektów: odrobinę posiadanych pieniędzy natychmiast trzeba rozdzielić między wiele pustych żołądków. Reinwestycje i planowanie nie znajdują wielkiego uznania. W Chinach lepiej to wychodzi. Nie ma wujków i kuzynów, którzy oskarżą cię o czarną magię, gdy odmówisz podzielenia się odrobiną zarobionych pieniędzy, podczas gdy w Kongu zarzut parania się czarami stanowi ostateczny argument, by wymusić na kimś solidarność.

Tutaj nigdy nie mówi się o czarach – opowiada Patou Lelo, który odczuwa wyraźną ulgę, że uwolnił się od tej duchowej metafizyki. W Kongu wiele osób przystąpiło do Kościołów zielonoświątkowych, szukając w nich schronienia przed czarami, ale dzisiaj rano sam widziałem, że w Chinach rzeczywiście niewielkie jest na nie zapotrzebowanie. – Do takiego rozmnożenia się fałszywych pastorów i nieprawdziwych pasterzy dochodzi w Kongu tylko dlatego, że panuje tam taka bieda, ale tutaj praca jest ważniejsza od religii.

Wieczorem zachodzę do kantorka Georges’a, człowieka, który odebrał mnie z lotniska. Choć jest niedziela, Georges jest zajęty.

– Musimy pracować, póki jesteśmy młodzi – mówi. – Ani się nie obejrzymy, a będziemy starcami.

Hasłem jego firmy spedycyjnej jest: „Vous servir, c’est notre devoir”, „Służenie Państwu jest naszą powinnością” – i zdecydowanie nie są to puste słowa. [...] A kiedy ja w dosłownym znaczeniu sprzedaję powietrze, w głębi kantorku Iso i Jodo, dwie młode Chinki, wypełniają jakieś formularze. Iso, kobieta w wąskich okularkach, wertuje słownik, uczy się angielskiego i francuskiego. Pracując u Kongijczyka, człowiek się dorabia, ale i uczy języków. Na ścianie wisi plakat DHL i mapa świata z Chinami na samym jej środku: Europa i Stany Zjednoczone są obszarami peryferyjnymi, Azja i Afryka tworzą jej nowe centrum. O ile stosunki europejsko-amerykańskie były najważniejszymi międzykontynentalnymi relacjami w XX wieku, chińsko-afrykańskie stają się najistotniejsze w XXI. [ !!! ] Na ścianie wisi wydruk zdania w lingali. „SVP Ndeko awa ezali esika ya mosala”, „Drogi przyjacielu, to jest miejsce pracy”.

– To ja je wydrukowałem i zawiesiłem – tłumaczy Georges – bo inaczej Kongijczycy przychodziliby tu tylko gadać.

Pracowitość Kongijczyków w Kantonie jest fenomenalna. Jeden z biznesmenów, do którego zadzwoniłem z propozycją spotkania, odpowiedział: „Dzisiaj jestem naprawdę zajęty, ale jutro będę miał dla ciebie czterdzieści minut. Czy to wystarczy?”. Jakże inaczej jest w Kongu, gdzie każdy jest niemalże zawsze dostępny, a większość ludzi jest rozczarowana, jeśli wychodzi się od nich już po czterech godzinach. [...] Szczur zwiał, a Timothée proponuje, by pójść potańczyć. Może miałbym ochotę zobaczyć dancing Kama? To coś wyjątkowego. W taksówce do lokalu opowiada mi historię tego przedsięwzięcia:

– Właściciel Kamy to Chińczyk ożeniony z Arabką, ale DJ jest Nigeryjczykiem.

Wchodzimy do środka. Znajduję się w czarnej świątyni, w której mieszają się Azjaci i Afrykanie. Rozbrzmiewa w niej chińskie techno, azjatycki beat oraz, a jakżeby inaczej, w końcu to najważniejszy obok surowców naturalnych krajowy towar eksportowy, kongijska rumba. Znajdujemy stolik i zamawiamy piwo. Komendant César powoli się rozpogadza. Swinguje, jak wszyscy, przy Bouger bouger Magic System, najbardziej zaraźliwego kawałka, jaki Afryka wyprodukowała w trzecim tysiącleciu. Zachodniej muzyki się tutaj nie gra, pop i rock to nieistotne gatunki ze starego świata. Jakiś zespół przygotowuje się do występu. DJ ustępuje miejsca wokalistce reggae z Republiki Zielonego Przylądka, której akompaniują muzycy z wyspy Mauritius. Go-go girls to trzy piosenkarki z Filipin, których lateksowe botki są cztery razy dłuższe niż spódniczki. [...] W Nairobi zobaczyłem, jak dwóch młodych holenderskich turystów z twarzami spalonymi słońcem pędzi do swojego wejścia. Byli w szortach i sandałach i targali ze sobą drewnianą żyrafę, pamiątkę opakowaną w lokalną gazetę. Nie wiem czemu, ale coś mnie zirytowało w tym widoku. Poczułem, że w ostatnich dniach dane mi było zajrzeć w trzecie tysiąclecie, a teraz brutalnie zostałem z powrotem przeniesiony do minionego wieku, wieku, w którym Europejczycy kupowali drewniane żyrafy w Afryce.''

Taa... wymowna scena, stąd przytoczyłem ją na koniec. Powtórzmy jakże trafną refleksję cytowanego autora: ''O ile stosunki europejsko-amerykańskie były najważniejszymi międzykontynentalnymi relacjami w XX wieku, chińsko-afrykańskie stają się najistotniejsze w XXI''. Przy czym to Azja będzie tu odgrywać dominującą rolę, stąd przedrostek ''afro'' w tytule posta pisany małą literą, z racji swej przewagi cywilizacyjnej i nade wszystko może instytucjonalnego uorganizowania. Wprawdzie i na ''czarnym lądzie'' istniały wbrew powszechnemu wciąż mniemaniu, całkiem złożone organizmy państwowe przed przybyciem tam europejskich i muzułmańskich kolonialistów, niemniej żaden niemal z nich nie osiągnął poziomu imperiów na innych kontynentach. Egipt faraonów to zupełnie inna bajka, bo z perspektywy przeciętnego Murzyna afrykańska Północ jest niemalże ''biała'', wyjątek zaś stanowi tylko chrześcijańskie królestwo w Etiopii, która też nie przypadkiem jako jedyna nie uległa tam kolonizacji. Bowiem dysponując własnym ośrodkiem siły o wielowiekowej, sięgającej kilka tysięcy lat wstecz tradycji, była w stanie przeciwstawić się włoskiej inwazji, zwyczajnie abisyński cesarz to nie byle murzyński kacyk plemienny. Etiopczycy ponoć jednak nie uznają się cywilizacyjnie za część czarnej Afryki, więc nie stanowiliby tutaj żadnego wyjątku jeśli idzie o brak należytego uorganizowania państwowego wśród Murzynów, z czego fatalnych konsekwencji do dziś, zdają sobie jak widać z powyższego sprawę co bardziej kumaci spośród nich. Tak czy siak, pora więc w Polsce przyzwyczajać się do wizji świata, w której to Azja i Afryka stanowią jego centrum, zaś Ameryka Północna oraz Europa wraz z nami robią za ich peryferie - jakże musi to boleć poradzieckich okcydentalistów:).