Ostatnio przeżywamy prawdziwy zalew teorii straszących globalną depopulacją ludzkości, jakoby za pomocą ''szczepionek z czipami'' wstrzykiwanych do organizmów pacjentów. Podejrzewam, iż ten szurowski kontent szerzony jest celowo, min. po to aby odsunąć uwagę opinii publicznej od skandalicznych przeniewierstw koncernów farmaceutycznych, zmuszonych sądownie do wypłacania gigantycznych odszkodowań za nakręconą przez nie marketingowo fatalną modę na branie opioidów w świecie zachodnim. Szacuje się, że w samych Stanach odpowiada ona za śmierć co najmniej pół miliona ludzi, lecz wartości te są zapewne mocno zaniżone, a kryzys i alienacja społeczna wywołane koronawirusem jeszcze tylko problem pogłębiły. Warto dodać, że w procederze czynnie uczestniczyli pozbawieni wszelkich zasad lekarze i farmaceuci, sprowadzeni właściwie do roli legalnych dilerów zabójczych narkotyków. Nie są również ''teorią spiskową'' śmiertelne eksperymenty na dzieciach, dokonywane min. przez jednego z największych obecnie producentów szczepionek, jakim jest koncern Pfizer. Jeszcze w połowie lat 90-ych pod pozorem zwalczania pandemii a jakże, tym razem zapalenia opon mózgowych w Nigerii, testował nielegalnie eksperymentalne partie leku Trovan na tamtejszej populacji najmłodszych. W efekcie co najmniej kilkanaście dzieci zmarło, a kilkadziesiąt zostało kalekami na resztę życia - dzięki mejlom ujawnionym przez Wikileaks w głośnej przed paru laty aferze wiemy, że hakami jakie koncern zebrał na miejscowego prokuratora, oraz naciskiem wywartym na afrykańskich polityków, udało mu się obniżyć wartość grożącej firmie kary idącej w miliardy dolarów, do zaledwie kilkudziesięciu milionów wypłaconych rodzicom poszkodowanych okrutnie dzieci. Niemniej czym innym pazerność pozbawionych wszelkich skrupułów korporacyjnych hien, oraz wysługujących się im ''lekarzy gazujących'', czym innym zaś planowa zagłada ludzkości. Powszechny pomór człowieczy i tak ma miejsce bez tego jak się zaraz przekonamy, doprawdy nie potrzeba ku temu żadnych eksperymentów medycznych, wystarczy skuteczne zainfekowanie kultury posuniętym do absurdu liberalnym indywidualizmem, rakiem samowoli mylnie utożsamianej z ''wolnością'', zżerającym właśnie resztki cywilizacji Okcydentu. O tym jakie to skutki rodzi w sferze światowej ekonomii, będzie właśnie traktował niniejszy wpis. Zresztą histerie libków, broniących doktryny przed jej własnymi konsekwencjami, że spisek rządów i Big Pharmy lada moment zabierze im ''swobody obywatelskie'', tracą wszelki sens w świecie, gdzie ludzie sami dobrowolnie przystają na status żywego zasobu danych podlegającego przemysłowej niemalże eksploatacji. Śmieszy mnie stąd jak zafiksowani zazwyczaj na zachowaniu ''indywidualnej wolności'' przeciwnicy szczepień i ''lockdownów'', jednocześnie ochoczo dostarczają mnóstwa informacji o sobie udzielając się aktywnie na pejsbukach i podobnych mediach antyspołecznościowych. Pozwala to przecież ich właścicielom tworzyć szczegółowe profile użytkowników, włączając w to ''intymne'' wydawałoby się cechy osobiste tychże, jak ''orientacja seksualna'' czy stan zdrowia. Jeśli ktoś zaś sądzi, iż sieć TOR czy kryptowaluty zapewnią mu ''anonimowość'', jest w takim razie ''użytecznym'': właśnie okazuje się, że naganianie libertariańskich leszczy na bitcoin służyło jedynie przetestowaniu technologii blockchain, która owszem ma przyszłość. Same krypto jednak nie, no chyba że jako swoisty ''wentyl bezpieczeństwa'' dla tworzącego się nowego systemu finansowego, ustanowionym takowym przez samych jego twórców, ale i nic więcej. Zwyczajnie trzeba było dać dużym dzieciom wierzącym w ''anarchię'' nową zabawkę do wypróbowania, zanim cyfrowa waluta uzyska oficjalną już sankcję największych państw i banków centralnych. Tak więc wszystkich ''antysystemowców'' zapraszam do całkowitego odcięcia się od ''cyfrozy'', obaczymy ilu z nich da radę w ten sposób prosperować w dzisiejszym świecie. Sam jestem abnegatem pod tym względem, stąd nie ma mnie na pejsie wszakże bez złudzeń, aby w jakikolwiek sposób uniemożliwiało to zbieranie o mnie danych, w tym zwanych anachronicznie ''intymnymi'' jak grupa krwi choćby. Czynię to jedynie dla zachowania higieny psychicznej, pejsy i inne takie zżerają za dużo czasu i przez nie traci się go często na pierdoły, wolę wtedy poczytać jakąś fajną książkę, no i jest tzw. ''proza życia''. Powtarzam: wszyscy konsekwentni ''antysystemowcy'' powinni całkowicie, ale to totalnie odciąć się od sieci, niemniej i to na niewiele się zda żyjąc w nowoczesnej aglomeracji pełnej kamer, pozwalających na prześledzenie ruchu danej jednostki, gdzie wiele urządzeń dysponuje już możliwościami identyfikacji twarzy itd. Powinni więc spierdalać w Bieszczady, albo jeszcze dalej - do takich ''libertariańskich rajów'' jak Somalia, czy opisywany przez Foxa niedawno Afganistan: tam wprawdzie mogą was bezkarnie całkiem zgwałcić czy uciąć łeb, ale na pewno nie grozi znienawidzona kontrola ze strony państwa. Oczywiście nie ma systemów, których nie można by obejść, wszakże mało kto będzie dysponował niezbędnymi ku temu umiejętnościami, środkami a nade wszystko chęciami, by się w to ''bawić''. W świecie, gdzie ludzie ochoczo i masowo umieszczają w publicznej domenie, na widoku dosłownie niemal wszystkich foty ze swym gołym tyłkiem, a nawet filmy jak kopulują, mówienie jeszcze o zachowaniu ''prywatności'' w dawnym tego słowa znaczeniu jest doprawdy żenujące. Przecież nikt ich do tego w zdecydowanej większości przypadków nie zmusza, stąd nie można procederowi nic zarzucić z czysto ''rozwolnościowego'' punktu widzenia, czyż nie? Pomijając już, że libertariańskie zazwyczaj spierdolenie antysystemowców, ich fiksacja na punkcie własnego, rozdętego indywidualizmu uniemożliwia im skuteczny opór. Ten bowiem wymagałby elementarnego poczucia wspólnoty, jakiejś formy solidaryzmu społecznego uorganizowanej w instytucje, a to przecie wyklęty dla nich ''socjalistyczny kolektywizm'' jakoby i ''etatyzm''! Zamiast więc uprawiać jałowe antytechnologiczne rezonerstwo, radzę zastanowić się nad prawnymi rozwiązaniami, oraz niezbędnymi dla ich wdrożenia instytucjonalnymi zabezpieczeniami w tej materii. Pozostaje mi jedynie ponowić apel o rzeczywiście ''narodowy program genotypowy'', hitlerowska biopolityka stanowi bowiem przestrogę, do czego może prowadzić traktowanie już nie tylko jednostek, ale wręcz całych populacji jako królików doświadczalnych, co opisałem uprzednio.
Na to jednak opór wobec podobnych rozwiązań, musiałby przestać być kanalizowany w bezpieczne z opisanych powodów dla systemu koryto libertariańskiego anarchizmu, a póki co nie widać ku temu perspektyw. Poza tym protestujący przeciwko ''Wielkiemu Resetowi'' zdają się nie pojmować, że jest on niestety koniecznością, co przyznaję z bólem przy całej mej odrazie dla próbujących zbić na tym kapitał globalistycznych kreatur pokroju Klausa Schwaba. Zbliża się bowiem nieuchronne bankructwo systemu opartego na powszechnym długu, a to przez to iż za niedługo zwyczajnie braknie ludzi do jego spłacania. Problemem nie jest więc jego wielkość jak pierniczą libki, która faktycznie osiągnęła poziom uniemożliwiający uiszczenie należności, bo trudno o tym mówić, gdy monstrualne zaległości przekraczają 100% PKB danego kraju, jak to ma już chyba miejsce w przypadku Francji a na pewno Włoch, czy tym bardziej dobre ponad 200% w Japonii. Przekonamy się jednak wkrótce, że wierzytelności te u swego założenia miały charakter quasi-''wieczysty'', oparty na permanentnym opłacaniu rat od zaciągniętych długów, a nie gruntownym ich rozliczeniu z kredytodawcą, co nie leżało wcale w jego interesie. Wszakże doskonale prosperujący dotąd mechanizm zatarł się, wskutek gwałtownie ubywającej liczby pracowników i konsumentów, jakich obciążano kosztami utrzymania całego systemu. Od jakiegoś już czasu mamy do czynienia z globalną padaką demograficzną, za wyjątkiem głównie czarnej Afryki i krajów muzułmańskich w Azji, a i to poniektórych tylko. Dzięki tym ''skansenom populacyjnym'' liczba ludzi wciąż będzie przyrastać, ale już zdecydowanie wolniej niż to jeszcze całkiem niedawno miało miejsce. Nie muszę chyba mówić jakie katastrofalne wprost skutki wywoła zaistniała w ten sposób luka demograficzna w dziedzinie ekonomii czy systemu ubezpieczeń społecznych, jeśli dotychczasowy model będzie kontynuowany. Tym bardziej, iż wspomniane ''rezerwuary demograficzne'' nie są w stanie przejąć tu pałeczki od wysoko rozwiniętych cywilizacji, z przyczyn jakich nie sposób żadną miarą opisać w języku politycznej poprawności, więc zmilczę aby nie być oskarżonym o ''rasizm'' czy też ''islamofobię''. Zresztą to kwestia bardziej ograniczeń natury kulturowej czy cywilizacyjnej niźli biologicznej, aczkolwiek i one zapewne grają swoją rolę. Przekonuje się o tym na własnej skórze ''zjednoczona Europa'', która w swej zadufanej durnocie ponasprowadzała mnóstwo nababów i książątek z Afryki i Bliskiego Wschodu, nie garnących się bynajmniej do prostych nawet, choć ciężkich robót jak zapierdol u bauera na szparagach. Należało więc w desperacji hurtem samolotami aż ściągać białych Murzynów z Rumunii do prac polowych, skoro brakło ku temu Polaków rozbestwionych ''pińscet'' - i stąd taki ból dupy z tego tytułu miejscowych folksdojczy i libertariańskich przegrywów. Nie mogę już słuchać pierdolenia tych ostatnich, że remedium na wszystko ma być mityczny zaiste ''wolny rynek'': debile nigdy nie pojmą, iż Zachód bynajmniej nie na nim zbudował swą potęgę ekonomiczną, lecz właśnie wspomnianym systemie publicznego długu. Narodził się on jeszcze w XVII-wiecznej Holandii, już wtedy posiadającej rozwiniętą gospodarkę kapitalistyczną. Wbrew bredniom korwinowców, jakoby to ''niskie podatki jak za Hitlera'' gwarantowały rozwój ekonomiczny, znajdujące się wówczas u szczytu potęgi Zjednoczone Prowincje Niderlandów, miały najbardziej dojebane podatki ze wszystkich ówczesnych krajów Europy. Wprawdzie bezpośrednie opłaty na rzecz państwa były niskie np. dochodowy jak marzenie, zaledwie 1%, ale za to mnóstwo podatków pośrednich, nie było praktycznie niemal takiej kategorii towarów konsumpcyjnych, której nie obłożono by daniną. Kuce bóldupią teraz strasznie z powodu ''opłaty cukrowej'' - no więc już wtedy Holendrzy płacić musieli do wspólnego skarbu za używanie soli czy octu, drewna opałowego albo dachówek itd., co przekładało się na powszechnie panującą drożyznę, szczególnie żywności i materiałów budowlanych [analogie z obecną sytuacją w Polsce całkiem przypadkowe!]. Mnogość jednakże tych podatków, jako że obciążała głównie biedaków, nie przekładała się przeto na wpływy do budżetu. Państwo więc, by zaradzić pustkom w skarbie, zmuszone było do emitowania obligacji dla sfinansowania bieżących potrzeb. A ponieważ bogaci kupcy i finansjera niderlandzka dysponowali nadmiarem aż wolnej gotówki, szukając okazji do zainwestowania jej gdzieś, stąd i ładowali ją w papiery dłużne państwa, co przynosiło im pokaźny i nieobciążony zbytnim ryzykiem zysk, póki oczywiście kraj prosperował. I od nich więc rząd Zjednoczonych Prowincji ściągał forsę z rynku, lecz w formie pośredniej co umożliwiało uprawianie fikcji ''słabego państwa'' i mniej dotkliwej ''opresji fiskalnej'', mimo iż efekt był ten sam, a nawet suma obciążeń większa, niż to miałoby miejsce w przypadku bezpośredniego opodatkowania. Póki jednak wypłacano regularnie procenty wierzycielom, nie myśleli oni nawet o wycofywaniu kapitałów, choć zadłużenie ''ojczyzny europejskiego handlu morskiego'' kilkukrotnie przekraczało zasoby skarbu. Mógł on liczyć na niemal nieograniczony kredyt również dlatego, że dług publiczny umożliwiał zyskowną spekulację obligacjami państwowymi, już wtedy bardzo rozwiniętą. Wraz z zamachem stanu zwanym ''chwalebną rewolucją'', który obalił rządzących dotąd na Wyspach Stuartów, niniejszy mechanizm przeniesiony został tamże z Holandii, stąd bowiem wywodzi się władająca formalnie do dziś niegdysiejszą Wielką Brytanią dynastia bankierów.
Pod jej auspicjami rozwinięto go twórczo, tworząc Bank Anglii po raz pierwszy bodaj w dziejach drukujący na taką skalę pustą, nie mającą pokrycia niemal w niczym walutę, poza podatkami jako gwarancją zaciągniętych na poczet państwa zobowiązań finansowych. Po to właśnie służył darzony czołobitnym uwielbieniem przez kucerię ''parytet złota'' [ czy raczej kruszcowy, gdyż funt do czasu ustanowienia ''złotego standardu'' był walutą bimetaliczną ], robiąc za niezbędny balast, aby nadęty próżnią ogromny balon pieniężny nie odleciał całkiem w stratosferę. Wskutek tego już w XVIII wieku dług publiczny Wielkiej Brytanii osiągnął poziom praktycznie nie do spłacenia, wyliczenia z epoki szacowały, że gdyby Anglicy podjęli wtedy takowy trud zajęłoby im to blisko 300 lat! Płynęły stąd powszechne lamenty o rychłym jakoby bankructwie Królestwa, i mało kto śmiał publicznie wyznać, iż rzecz nie polegała w spłaceniu go do końca, lecz ciągłym spłacaniu. Cały sens operacji zasadzał się bowiem na regularnych, jak w zegarku, wypłatach należności wierzycielom gwarantowanych przez rząd, Koronę brytyjską i Parlament - dzięki temu mogły one liczyć na nieograniczony praktycznie kredyt, ze strony chętnych do ulokowania nadmiaru wolnej gotówki bankierów. A więc to państwo stanowiło podstawę machiny finansowej, która zapewniła Anglii z czasem mocarstwową pozycję i dobrobyt, kładąc podwaliny pod późniejszą rewolucję przemysłową - i to tyle jeśli idzie o liberalne ''państwo minimum'' czy ''wolnorynkową anarchię'', jakie miałyby nieomal automatycznie powodować gospodarczą prosperity kraju. Gwałtowny przyrost ludności, a więc i podatników, jaki Wyspy naonczas przeżywały [ zbytni nawet wedle niektórych przedstawicieli tamtejszych elit, stąd maltuzjanizm i eugenika to stara brytyjska tradycja ], zabezpieczał dochody rządu JKM na poczet ''wieczystego - perpetual - długu'', jakim go już wtedy zwano. Wraz z globalnym triumfem ''perfidnego Albionu'', brytyjskim kolonializmem i imperializmem a następnie innych mocarstw zachodniej Europy, po czym przejęciem roli morskiego hegemona przez USA i pokonaniem komunistycznego ZSRR, system ten objął w końcu cały świat. Poddały mu się również Chiny, aczkolwiek pozornie jak z dzisiejszej perspektywy widać, twórczo mechanizm zaciągania publicznego długu wyzyskując na swą korzyść. Niemniej z przytoczonych powodów model ten doszedł właśnie do swego kresu - wyjściem wszakże nie jest zwyczajowe pitolenie rozwolnościowców o przywróceniu ''standardu złota'' i takie tam, lecz odczłowieczenie i zdenaturalizowanie ekonomii. Stąd takie ciśnienie na ''sztuczną inteligencję'' i automatyzację produkcji oraz usług, który to proces okołocovidowe lockdowny wydatnie przyspieszyły, stąd też pakowanie ogromnych ilości forsy na rynek przez główne banki centralne i cyfrowa waluta, aby uniezależnić światowe finanse od spłacanych przez ludzi kredytów, stąd wreszcie intensywne prace nad oderwaniem produkcji żywności od ekosystemu, poprzez np. klonowanie mięsa itd. Przypomnę też, że cytowany już przeze mnie niemiecki eko-bolszewik Ralf Fücks nie pozostawiał wątpliwości, iż: ''Wobec wykazującej tendencję spadkową liczby ludzi prowadzących działalność zarobkową, finansowanie zadań publicznych nie może już odbywać się poprzez podatki i obciążenia nakładane na dochody z pracy. Będzie ono w przyszłości przesuwać się w kierunku podatków za zużywanie i wykorzystywanie zasobów.'' - stąd konieczność niestety zaprowadzenia ''opłat'' za klimat, używanie cukru itp., a w końcu zapewne i sam nagi fakt życia. Powyższe nie oznacza więc mojego ''coming outu'' tym razem w dziedzinie ekologii, i przecwelenie ideowe na nowoczesny zabobon, jakim jest ludzkie rzekomo sprawstwo w globalnym ociepleniu. Prędzej daję wiarę pogłoskom jakoby coś niepokojącego działo się z aktywnością Słońca, a czym za bardzo nie chce się niepokoić opinii publicznej, niepotrzebnie zupełnie skoro i tak wprawia się ją w stan sztucznej histerii apokalipsą wywołaną przez gaz powszechnie występujący w atmosferze. Przykro mi, ale właśnie dlatego, że w przeciwieństwie do Korwina znam różnicę między pogodą a klimatem, nie jestem w stanie uwierzyć, że ludzkość dysponuje boską bez mała mocą wpływania na procesy kosmiczne. Tak więc to nie dwutlenek węgla mym zdaniem, lecz globalna zapaść demograficzna grożąca katastrofą dotychczasowemu systemowi finansowemu, przesądza o konieczności zaciągnięcia hamulca i całkowitego przestawienia światowej gospodarki na nowe tory. Innymi słowy nadszedł kres ekonomii opartej na ''ludzkim działaniu'', a więc Mises idzie się jebać! Wkrótce na gwałt pocznie ubywać tak wielbionych przez ''szkołę austriacką'' konsumentów, a i potrzeby wraz z podeszłym wiekiem zaczynają maleć, ulegając radykalnej przemianie. Co prawda dziś dzięki różnym wesołym wspomagaczom można przedłużać znacznie okres aktywności seksualnej, jednak wizja kopulujących obleśnych starców, którym wieko od trumny wystaje z tyłka jest tak upiorna, że aż zmilczę. Na śmietnik historii idzie też Marks z jego fetyszyzmem ludzkiej pracy, bo jedynie skrajni korwinowi ignoranci bredzić mogą o rzekomym ''socjalistycznym rozdawnictwie'', co udowadnialiśmy już nie raz. Przypominam więc tylko, że dla niego nie była to bynajmniej banalna konieczność życiowa, niezbędna dla swego utrzymania, lecz czynność nieomal demiurgiczna pozwalająca człowiekowi stworzyć się poniekąd na nowo. Owszem, czekają nas zapewne radykalne przekształcenia ludzkiej natury i ingerencje weń, wszakże to już nie praca będzie odgrywała w tym zasadniczą rolę. No chyba, iż wzorem współczesnych neomarksistów będziemy naciągać karolowe sofizmaty niczym majty na dupsku grubej karyny, klasyfikując w ten sposób samą aktywność życiową człowieka. Microsoft akurat niedawno opracował patent pozwalający zaprząc ją do produkcji cyfrowej waluty, poprzez czerpanie z niej energii za pomocą umieszczonych na ciele sensorów jak np. smartwatch. Zamienia to więc ludzki organizm w żywy zasobnik danych, rodzaj chodzącej i oddychającej bioelektrowni, co w gruncie rzeczy nie jest wcale niezwykłe, lecz jawi się jako logiczna konsekwencja opisanego na wstępie procesu przemiany użytkowników mediów antyspołecznościowych w ich surowiec. Kto wie, być może poratuje to jakoś rosnącą rzeszę ''zbywateli'', zarabiających w ten sposób na swój ''dochód gwarantowany'', skoro pozbawieni zostaną rychło dosłownie racji bytu przez postępującą automatyzację, czy na skutek starzenia.
Z powyższego jasno wynika, iż opisanemu tu globalnemu ''zlodowaceniu demograficznemu'' nie zaradzą niestety żadne pięćset plusy - co do zasady program to słuszny, lecz spóźniony o jakie 30 lat, przy obecnym tempie zmian prawdziwa epoka - ale tym bardziej ''niskie podatki jak za Hitlera'', gdyż u jego podstaw nie leżą czynniki ekonomiczne, a raczej kulturowe i wręcz cywilizacyjne. Za światowy pomór ludzkości odpowiada głównie triumf liberalizmu - owego ''cichego zabójcy Europy'' wedle jakże trafnego spostrzeżenia Jacka Bartyzela, choć można by niniejszą refleksję rozciągnąć na resztę Okcydentu z Ameryką na czele, a nawet wiele krajów Azji, zainfekowanych obcym im dotąd ''rozwolnościowizmem''. Sekundują temu paradoksalnie uwagi żydowskiego publicysty Liela Leibovitza, który ujął się odważnie za prawem Polski do obrony przed uroszczeniami Koszer Nostry i podłymi atakami izraelskich polityków. Jak słusznie spostrzegł, liberalnej rewolucji ratowało dotąd tyłek mądre samoograniczenie do sfery politycznej i ekonomicznej praktyki, gdy życie społeczne nadal oparte było na gwarantujących ład ''zabobonach'' religijnych i tradycjonalizmie rodzinnym. Dziś jednak z tego nie pozostało już niemal nic, i to nie tylko w krajach Zachodu - po raz pierwszy w dziejach jego wiodącej do niedawna potęgi za jaką robiły USA, mniej niż połowa obywateli amerykańskich uczestniczy w takich czy innych konfesjach wyznaniowych, o rosnącej gwałtownie tamże liczbie osób bezżennych i bezdzietnych, oraz katastrofalnym wręcz spadku narodzin nie wspominając. Z tej depopulacyjnej pożogi ujść zdołają jedynie grupy wierne swym tradycjom, obojętnie chrześcijańskim, buddyjskim czy muzułmańskim, i to nie tylko deklaratywnie ale zakładające rodziny, po to by płodząc i wychowując dzieci przekazać swe dziedzictwo następnym pokoleniom. Nie łudźmy się wszakże, będą to zaledwie stosunkowo nieliczne społeczności wśród mas indywidualnych zer, skazanych na zagładę poniekąd przez własne słabości. Leibovitz gorzko i trzeźwo konstatuje, że liberalizm osiągnął w końcu to, ku czemu od swego zarania zmierzał: ludzkość sprowadzoną do stada samotnych i wykorzenionych jednostek, przerażonych i przeto desperacko pragnących wypełnienia pustki swej niknącej pożal się egzystencji czymkolwiek ''transcendentnym''. Jedną z tych świeckich parodii zanikającej religii jest wiara w apokalipsę wywołaną jakoby CO2, nie nawróciłem się stąd na ''ekologizm'', bowiem u źródła ''zielonej transformacji'' kryje się zasadnicza sprzeczność, która ją właściwie uniemożliwia. Dla jej dokonania niezbędna jest przecież przemysłowa eksploatacja metali ziem rzadkich, które wprawdzie wbrew swej nazwie występują powszechnie w przyrodzie, lecz tylko największe potęgi gospodarcze świata mogą pozwolić sobie na ich wydobycie i czerpanie stąd ogromnych zysków. Rodzi to napięcia między mocarstwami i zaciekłą rywalizację o prymat w tej dziedzinie, zwłaszcza ze strony Chin, które nieomal zmonopolizowały pod tym względem rynek, bo nie dały sobie wcisnąć jak Polska pierdół o ''wolnym handlu'' surowcami, traktując niniejsze zasoby jako swe dobro narodowe chronione przed obcą konkurencją. Nade wszystko jednak wydobycie tychże metali niesie katastrofalne wprost skutki dla ekosystemu, a więc by ''ratować planetę'' należy ją zrujnować! Oczywiście nie twierdzę, że faktycznie jesteśmy w mocy obrócić Ziemię w perzynę, bo wówczas przeczyłbym sam sobie - już prędzej ona nas - a tylko wyśmiewam głupotę ''ekologów''. Jedynym stąd rozwiązaniem tegoż paradoksu jawi się górnictwo kosmiczne na Księżycu i w pasie planetoid, przeniesienie części choć przemysłowej eksploatacji na orbitę wokółziemską i jeszcze dalej, czyli to co postulował pewien sławny wizjoner biznesu, prawdziwy ''przedsiębiorca idei'' Adolf Hitler w swym podręczniku motywacyjnym pt. ''Moja walka'', traktującym o jego zmaganiach z opresyjnym systemem finansowym narzuconym przez żydo-marksistowskich etatystów:))). Lektura obowiązkowa dla każdego kuca, polecam ''krytyczne wydanie'' jakie ukazało się całkiem niedawno na polskim rynku - mówiąc zaś serio powtórzmy, iż upiorna biopolityka w wydaniu niemieckich nazistów winna stanowić przestrogę, do czego prowadzi droga na skróty i nieliczenie się z dobrem człowieka, by dokonać zasadniczej transformacji ludzkiej natury.
Aczkolwiek
''troska o dobro planety'' nie przeszkadza ostro inwestującemu w
kosmiczną ekspansję właścicielowi Amazona, podobnie jak i jego
wspólnikowi Gatesowi w potencjalnie niszczycielskich dla przyrody
Grenlandii poszukiwaniach tamtejszych złóż ''rzadkich'' metali,
niezbędnych ''zielonej technologii'' - ichni rząd ''ekologów'' potulnie przyklepał
koncesję ''filantropom''. W każdym razie jeśli nie wyrąbiemy sobie jako
Polska skromnego choć miejsca w rodzącym się dynamicznie na naszych
oczach ''gwiezdnym biznesie'', czeka nas totalna zapaść. Nie da się
bowiem dłużej jechać na januszerce biznesowej opartej na tanim,
niewykwalifikowanym zazwyczaj i podle traktowanym niewolniku, bo na
miano pracownika on niestety nie zasługuje. A to w obliczu wyczerpywania
się rezerw takowego, zaś sprowadzanie na gwałt ich zastępców wzorem
państw Zachodu zza granicy bliższej jak i nawet już drugiego krańca
Eurazji, to jedynie odsuwanie w czasie konfrontacji z nieuchronnym
regresem, prawdziwym wymieraniem narodu.
Zamiast rwać włosy z głowy czy liczyć na cuda, należy potraktować to
jako wyzwanie do mobilizacji - skoro bitwa na ilość jest przegrana,
trzeba postawić na jakość ludzi oraz przebudować tożsamość narodową w
duchu postulowanego tu, rodzimego eurazjatyzmu, który podkreślmy nie ma
nic wspólnego z jego rosyjską atrapą. Głównie on bowiem pozwoli
zaabsorbować przynajmniej część przybyszy ze Wschodu, a także sprawnie
uorganizowana rzeczywiście własna państwowość. Inaczej sczeźniemy
dowodząc, że nie zasługujemy na istnienie jako naród co i jednostki, zaś
wszystkie ofiary poniesione w przeszłości dla utrzymania
niepodległości, czy jej odzyskania zdały się psu na budę. Cieszy stąd,
iż coś się pod względem technologii kosmicznych dzieje na krajowym rynku
i to prawie od dekady będzie, aczkolwiek jak zwykle na ambitne programy
brak kasy na miejscu.
Państwo stąd nie potrafi wyzyskać w pełni całkiem pokaźnego potencjału,
jaki posiadamy w postaci sporej już grupy specjalistów w dziedzinie
technologii kosmicznych. Dlatego dobrze się stało, że spuszczono Gówina,
bo pozbawiony kręgosłupa
karierowicz miał odpowiadać za nadzór nad polskimi programami
''pozaziemskimi'', a to oznaczało ich niechybne fiasko. Nie chce mi się
jednak marudzić zwyczajowo jak to w Polsce, bo to nudne i jałowe, na
jedno zaś pragnę zwrócić uwagę - tylko synergia agend rządowych ściśle współpracujących z rodzimymi prywatnymi firmami wysokich technologii
może zapewnić nam sukces, niechby na skromną miarę. Za to na pewno nie
''wolna amerykanka'' w tej dziedzinie, bo żeśmy już przećwiczyli podobny
wariant z opłakanymi skutkami ekonomicznymi, w czasie dewastującej kraj
''zdeformy'' Baal-cerowicza i wystarczy. Ludożerka ekscytuje się
wprawdzie ustawkami między Muskiem, Bezosem i Bransonem, zaciekle
zresztą rywalizującymi o kontrakty rządowe, to jednak projekty
realizowane przez NASA a zwłaszcza Lockheed Martin
zdają się bardziej obiecujące jeśli idzie o przemysłową eksplorację
przestrzeni pozaziemskiej, niż wspomnianych ''baronów kosmosu''. Oba te
podmioty, stanowiące właściwie agendy państwa amerykańskiego, robią
swoje z nieporównywalnie mniejszym rozgłosem co tamci, a jak wiadomo
duży szum i pompa rzadko kiedy zwiastuje efektywne rezultaty, cóż
obaczymy jak będzie. W każdym razie do masowej, globalnej depopulacji
nie trzeba żadnych ''szczepionek z czipami'', jak widać wystarczą ku temu fundamentalne zmiany kontr-kulturowe i anty-cywilizacyjne w typie
LGBTarianizmu, prawdziwej zarazy ideologicznej pustoszącej dziś umysły
zwłaszcza gówniar, z których większość prawdopodobnie sama nie będzie
już mieć dzieci [w sumie to i dobrze, skoro mają pewne widoki na zostanie
MADkami]. Człowiek bowiem jest podstawowym zasobem, a będzie z czasem coraz rzadszym dobrem planety, stąd wymagającym rozsądnego nim gospodarzenia w ramach bioekonomii naszej epoki, inaczej jego rabunkowa eksploatacja przez się sprowadzi nań rychło całkowitą zagładę.
Ostatni ludzie...